Michał Bałucki PRZEBUDZENI ALKHADAR Warszawo ! niewolnico ! kiedyś na poranione ciało balowe szaty wdziewała i wdzięczyła ś się do wroga malowaną twarzą , i szalała ś uciechą na nieporosłych jeszcze mogiłach twych dzieci — z pogardą odwracał em wzrok od ciebie i klął em cię , hańbiącą swoje wdowieństwo ; ale dziś , gdy szał minął , gdyś odtrąciła od siebie uściski carskiego ramienia i zarzuciwszy na barki żałobę krzyknęła ś : „ cierpię . . . wierzę . . . " , dziś klękam przed tobą , męczennico , i proch , co się u nóg twych wala — to moje namaszczenie . Każda myśl , każdy czyn , którym się naród odzywa — zatętnił najpierwej w tobie jako krew w sercu i wstał przez ciebie poczęty , twoją boleścią ochrzczony ; więc powieść , co ma zawierać dzieje obecnych chwil , od ciebie zacząć się musi — w twoich murach muszę szukać przebłysków świtu , podobnych światełkom przeglądającym przez mgłę nadwiślańską w zaranie . Zaczynam więc moją powieść w Warszawie , przy ulicy Wąski Dunaj , na pierwszym piętrze . Na ulicach już pociemniało — wieczór był wilgotny , drobny gęsty deszcz dzwonił po szybach . W pokoju skromnie , ale gustownie umeblowanym siedział młody człowiek przy biurku , ' Wśród książek i papierów . Blask białej lampy padał na rozłożone karty geograficzne , oświecał twarz młodzieńca — reszta przedmiotów w pokoju była wpółcieniu niewyraźnym , co mnie uwalnia od szczegółowego ich wpisu , wspomnę tylko o oszklonej szafie napełnionej książkami ; wpółuchylone bowiem drzwi tej szafy każą nam się domyślać , że mieszkaniec tego pokoju ma chęć i możność kształcenia się — i biblioteczka nie służy tylko do upiększenia pokoju , do zadowolnienia literackiej próżności . Młody siedział pochylony — żywe , niebieskie oczy miał utkwione w książkę , a ściągnięte nad oczami brwi i mars , co mu cieniem dzielił wysokie czoło na dwie połowy , pokazywały wielkie zajęcie umysłowe . Twarz miał ściągłą jak gotyckie rzeźby , włosy jasne , długie , w tył zarzucone . Młody człowiek czasami wstawał — zamyślony chodził po pokoju i znów siadał przy biurku i pochylał się nad książką . Zegar mały ścienny zasyczał , wydzwonił dziewiątą , a niedługo potem dał się słyszeć na schodach stęp ciężkiego , męskiego chodu , drzwi się otwarły i wszedł jakiś człowiek barczysty , kształtów herkulesowyeh , czarno zarastający . — Dobry wieczór , Władysławie . — Alkhadar ! — rzekł Władysław i wstał na przywitanie gościa . Alkhadar rzucił na stołek laskę i czapkę , uścisnął rękę Władysława i usiadł przy biurku przypatrując się pilnie książkom rozłożonym . — Przeszkodził em ci — cóż robisz ? — Pracuję teraz nad historią Wschodu — rzekł gospodarz siadając — uczę się odczytywać hieroglify . Mozolna to praca po odrobinie odchylać to wieko , jakim Egipt zamknął swoją przeszłość przed nami . — I ta praca cię zajmuje , zadowalnia ? — spytał przybyły , patrząc badająco , głęboko w twarz Władysława . — I kogóż by nie zadowolniła ? Śledzić , badać każdy nerw ludzkości , dochodzić do jego początków , patrzyć na jego rozwój , z okruchów pozostałych składać posąg dziejów , odtworzyć sobie życie , co umarło — to trud , ale połączony z rozkoszą . — A cel tego trudu ? — Wiedzieć , co było . . . — To mało . Taka praca przypomina mi cmentarz i grabarzy odgrzebujących stare groby , by nowym trupom zrobić miejsce . Mnie się zdaje , że historyk jak anatom powinien krajać trupa przeszłości nie na to , by go znać , ale aby z niego nauczyć się leczyć żywych . — To zadanie ma historia . — W słowach , w czynie tego nie widział em nigdzie . Albo ludzkość zmienia się jak kameleon , albo historycy są złymi lekarzami . Ja lubię historię , ale tylko o tyle , o ile mogę ją zastosować w życiu . Zresztą więcej mnie obchodzi co będzie niż co było . Wyniknęło to może po części z mego życia . Sam od młodości grzebał em się w górę , za sobą nie miał em nic , przed sobą wszystko ; więc myśl i wzrok przywykły patrzeć naprzód , w górę . — Jak to sam ? a rodzice ? — Dzieckiem mnie odumarli . — I bez niczyjej pomocy doszedł eś aż do uniwersytetu ? — zapytał zdziwiony Władysław , nie pojmując , jak można bez pomocy rodziców lub krewnych poświęcać się naukom , które po długich latach dopiero dają to , co nazywamy chlebem powszednim . — Długie to historie . . . — I tajemnicze ? . . . — Nie , tajemnicy w nich nie ma , ale nierad o tym mówię . — Dlaczego ? — Boję się , by ktoś powieści mego życia nie wziął za skargę , za przymówienie się o litość . Ja tego nie lubię . Co mam — to własne , to zapracowane — to mi wystarcza . — Ale jak mogł eś sobie dać radę ? — pytał Władysław przysuwając się z ciekawością i rodzajem - uszanowania do swego kolegi . — Jak ? bardzo łatwo . W ubogim dziecku było jakieś pragnienie wydobycia się na wierzch życia , chęć pracy i wola . To czarnoksięskie moje potęgi . — Rodzice moi byli chłopami . Ojciec umarł wcześniej , potem matka . Matkę pamiętam trochę , jak przez mgłę — nauczyła mnie pacierza — to jedno , co po niej dostał em w spuściźnie , i tę pamiątkę zgubił em gdzieś po drodze życia . . . Potem pasał em bydło u sąsiada naszego , za to miał em przyodziewę i wyżywienie . Ale życie bezczynne , na pastwisku , nudziło mnie , chciało mi się czegoś , sam nie wiedziała m czego . A najprzód gniewało mnie i martwiło , że ksiądz i organista patrzą w kilka poczernionych kartek i Bóg wie co z nich mówią , a ja patrzał nieraz cały dzień i był em taki mądry , jak przedtem . Działo mi się wtedy coś podobnego , jak tobie , gdy patrzysz w hieroglify . Organista zmiarkował chęć moją i zimą wyprosił mnie nieraz od służby u sąsiada i czytać uczył . Jakaż to była dla mnie radość i duma , gdy m całą książkę przeczytać umiał — czuł em taką dumę , jak starożytni , gdy stanąwszy u Herkulesowych Słupów mniemali , że widzą krańce świata . Ale wnet spokorniał em , gdy organista pokazał mi inną książkę , na której ani rusz — nic czytać nie umiał em . Więc znowu do organisty w prośby — znowu mnie uczył , pokazywał . Poczciwy organista — nieraz w snach jego czerwony nos stawał nade mną jak anioł opiekuńczy . . . ty się śmiejesz , Władziu ? dziwno ci , że poczciwca nie idealizuję — darmo ! takim go zapamiętał em , takim go kocham . Czyż dziecko ma nie kochać matki z oszpeconą twarzą , albo kłaść jej na twarz anielskie maski , na tę twarz , którą widziało w nocy nad swą kołyską , nad łóżkiem , na które go choroba rzuciła ? — Ale wracam do organisty i do siebie . Od owego czasu brałem książkę po książce — i coraz jaśniej robiło się w głowie . Dowiedział em się , że jest więcej ziemi nad ten kawał , com widział z dzwonnicy , że jest więcej ludzi na świecie niż tych , których widział em na odpuście , i wyrozumował em sobie , że gdzieś dalej także książek trochę więcej być musi niż na stole pana organisty — i coś rwało w świat — do ludzi . Takie czytanie i rozmyślanie rozwijało powoli umysł , zyskał em sam duchowo wiele , ale mój gospodarz bardzo mało . Nieraz gdy m się zaczytał , bydło wlazło w szkodę , nieraz słonko dawno zeszło z południa , a o bydle i o mnie ani słychu w domu . Aż tu nagle widzę za sobą gospodarza ma pagórku , jak grozi , klnie i krzyczy : „ Kasper ! Kasper ! " — Więc to twoje imię właściwe ? — spytał Władysław . — Nieraz już chciał em cię zapytać , dlaczego i kiedy Alkhadarem cię przezwano ? — Znasz powieść pod tym arabskim tytuł em , co znaczy : przeznaczenie . Powieść ta żywe między nami obudziła zajęcie i dysputy o przeznaczeniu . Ja liczył em się do najzapaleńszych obrońców Alkhadara i stąd moje imię . — I cóż dalej się z tobą stało ? — pytał ciekawie Władysław — któż się zajął tobą ? — Powieści mówią przez ciebie , Władysławie — chcesz jakiegoś bogatego pana , któremu by wpadło w oczy wiejskie chłopię — bierze go ze sobą do miasta — daje uczyć itd . — Niestety — rzadko życie jak powieść się złoży — i ze mną tak było . Samemu sobie winien jestem prawie wszystko . To sam powtarzam dziś trochę z dumą — dawniej często z westchnieniem je powtarzał em . Mówił em ci , że gospodarz nieraz mnie szukać musiał i z pagórka nawoływać do domu . Nie wychodził wtedy sam , ale zwykle miewał w ręce uździelnicę lub pętaczkę na konie , której kształty , skręty i guzy nieraz z zadziwiającą dokładnością odfotografowały się na mojej sukmance . Tę operację dość często i z zamiłowaniem powtarzał mój gospodarz , szczególniej , gdy wracał od strony karczmy . Porzucił em więc jednego dnia rodzinną wioskę i uciekł em do najbliższego miasteczka . Licha to była mieścina : kościół i kilka murowanych domów różniły ją nieco od wsi ; dla mnie jednak ta mieścina pyszną stolicą się wydawała i wchodził em do niej z obawą i pokorą , lubo nie bez pewnej otuchy i wiary w siebie . „ Człowiek z wykształceniem nie umrze z głodu " , mawiał pan organista — a ja umiał em czytać , pisać i rachować , co w moim przekonaniu ówczesnym stanowiło apogeum wykształcenia . Zmienił em wkrótce to zdanie , gdy m stanął przed bakałarzem miejscowym , prosząc go o jakie zatrudnienie odpowiednie mojej nauce , a on kiwając nade mną głową z politowaniem radził wrócić na wieś i bydło paść . Poczerwieniał em cały , rozbeczał em się i nuż prosić bakałarza , by mi nie zagradzał losu , by mi pomógł wygrzebać się na człowieka , gdy mam chęć do pracy . Pan bakałarz był niewzruszony — argumentował , że teraz lada chłop pnie się w górę i dlatego ludzie tacy jak on muszą się na stare lata poniewierać i nie znajdują odpowiedniego stanowiska . — Już zabierałem się odejść , gdy we drzwiach pokazała się okrągła twarz w czepcu , którego końce jak wachlarz chwiały się za każdym poruszeniem . Była to , jak się później dowiedział em , dostojna małżonka profesora . W tej chwili była dla mnie czymś więcej — była ową księżniczką zaczarowaną w żabę , o której nieraz w zimowych wieczorach nasłuchał em się na wsi siedząc na przypiecku . Pani profesorowa bowiem , dowiedziawszy się , o co rzecz chodzi , zaproponowała mężowi , czyby mnie nie wziął do służby na miejsce jakiegoś Wojtka , który uciekł — a za to mógł by m się czasem w szkole przysłuchać mądrości pana profesora . — Został em więc u nich . Różnie mi tam bywało : sypiał em w komórce pod schodami . Miejsce to szczególniej w zimie nie bardzo powabne było ; radził em sobie więc , jak mogł em — to zapraszał em do siebie na noc dużego psa kamienicznego , którego sierścią się grzał em , to w worki kładłem słomę i zapakowawszy się jak mebel w to zawiniątko , nachuchał em wewnętrz ciepłego powietrza i zaciskając worek koło szyi bał em się o utratę drogo nabytego ciepła jak skąpiec o swe skarby . Jadał em ze służącą w kuchni , w szkole siadywał em pod piecem . Za to na brak roboty skarżyć się nie potrzebował em . Pani profesorowa była genialniejsza w wynajdywaniu zatrudnień niż egipscy kapłani . Tylko noc więc miał em do rozporządzenia — i wśród głośnego chrapania państwa profesorstwa , przy ogarku wyproszonym u służącej czytywał em , co mi wpadło pod rękę — pisywał em przekupkom listy , przepisywał em mieszczańskim pannom modlitwy , czym sobie jaki taki grosz złożył em . Pilność moja i postęp zadziwiały profesora i zjednały mli jego łaski , i nieraz , gdy pan profesor na jarmark miał wyjeżdżać lub szedł na preferansa do proboszcza , mnie zastępcą mianował . Z prowizorycznego został em rzeczywistym profesorem . Profesor bowiem umarł , a burmistrz z proboszczem zgodzili się na to , by m go zastąpił , z warunkiem , że połowy pensji profesorskiej zrzekę się na rzecz wdowy nieboszczyka . Stanął em więc u kresu moich marzeń . „ Pan profesor " — mówiono w mieście , „ panie profesorze " — wolały dzieci , „ jestem profesorem ! " — mawiał em nieraz z dumą do siebie strojąc się przed zwierciadłem w stojące kołnierzyki na sumę do kościoła . Towarzysze moich lat dziecinnych — pastuchy — z uszanowaniem czapki przede mną uchylali . — Nic mi więc nie brakowało do szczęścia , gdy wtem przyjechał na wakacje do naszego miasta siostrzeniec księdza proboszcza , akademik . Zeszedł em się z nim na odpuście , na śniadaniu u księdza proboszcza . Mówił nam o rzeczach , o których nie miał em wyobrażenia , o książkach , których nie czytał em , o umiejętnościach , których nie znał em . Wstyd palił mi twarz , czuł em się upokorzony , przygnieciony . Wcześniej wrócił em do domu — słowa akademika szumiały mi ciągle w uszach , stały mi w myśli jak zwycięstwa Miltiadesa przed Temistoklem i spać mi nie dały . Truchlał em , gdy m pomyślał , że mogł em się zestarzeć , umrzeć i nie wiedzieć tego , co wiedział siostrzeniec księdza proboszcza . Świat za górami wabił mnie znowu . „ Jestem jeszcze młody — mogę się uczyć — muszę się uczyć " , powiedział em sobie i z końcem roku , pożegnawszy mój stołek profesorski , księdza proboszcza i dzieci , wybrał em się piechotą do Warszawy . Tu poczęło się moje dość przykre pasowanie z losem . Zielone nadzieje pożółkły . Skromne bowiem zasoby moje wyczerpnęły się wkrótce , lekcyj , jako nieznajomy , dostać nie mogł em — musiał em więc w pół roku porzucić szkoły i iść do sklepu . I tam pracował em nad sobą ; powoli rozpatrzywszy się w Warszawie poznał em się z jednym rzemieślnikiem , któremu dzieci uczyć miał em . Porzucił em więc sklep i wrócił em znowu do szkół . Tu nagle przestał Alkhadar i chwilkę przysłuchiwał się czemuś . Na schodach słychać było czyjeś kroki , ktoś przeszedł koło drzwi i poszedł na wyższe piętro . Alkhadar spojrzał na zegarek — była już dziesiąta . — A to się zasiedział em i rozgadał em — rzekł wstając . — Kończ , Alkhadarze — prosił go Władysław , zmuszając do siedzenia . — Mówisz mi o rzeczach , o których wyobrażenia nie miał em . Dla mnie od dzieciństwa opieka rodziców wygodami i przyjemnościami wyścielała tę twardą drogę życia , po której ty z takim trudem iść musiał eś . Cierpkie to twoje życie , ale pełne uroku . — Poetyczne — rzekł trochę szyderczo Alkhadar — tak — poetyczne jak zapadła w ziemi wieśniacza chata . Malarz , poeta zachwyci się pięknością jej , a nie pomyśli , że to nędza pochyliła chatę , że w niej niedostatek , a może i cierpienie mieszka . Chorobliwa ta wasza poezja szuka ruin , by płakać nad nimi . Władysław nie słuchał ostatnich słów kolegi , siedział zamyślony i widocznie jakąś myślą zajęty . — Alkhadarze — rzekł po chwili — wiem , że i teraźniejsze twoje położenie nienajlepsze być musi . Lekcje męczą cię , a nie zabezpieczają dostatecznego utrzymania . Ja mam aż nadto od rodziców . . . wystarczy nam obom . . . — dodał nieśmiało , biorąc kolegę za rękę , i w oczach zakręciły mu się łzy . — A co — nie powiedział em ? i ty jak drudzy — i znowu litość . Dobre masz serce , gdy dajesz — ja może złe , że nie biorę ; ale tak zostać już musi . Boję się dobrodziejstw — może nie umiał by m być wdzięcznym . . . — Ja tego nie żądam . . . — Nie , nie , nie chcę — nie mów mi o tym , jeżeli chcesz mnie widzieć u siebie . Masz dobre serce , Władziu , i cnót pełne — jednej ci tylko brakuje . . . największej . . . — Co takiego ? — spytał Władysław . — Tego ci nie powiem — to powinno zwodzić się w tobie , wyjść z ciebie samo — a wtedy będzie cnotą . . . — A jak nie zrodzi się — więc wciąż mam chromać ? Proszę cię , powiedz . . . Alkhadar namyślał się chwilkę , wreszcie rzekł : — Zanadto głęboko siedzisz w hieroglifach i egipskie sarkofagi zasłoniły ci ziemię rodzinną . — Mylisz się — równie skrzętnie grzebię w krajowych kronikach . Alkhadar się uśmiechnął . — I to ma być dosyć ? — spytał . — Wydajesz mi się teraz podobny do człowieka , który ze wzgórza patrzy na wylew rzeki chłonącej dobytek i ludzi i robi naukowe postrzeżenia , i bada naturę rzeki . — Nie rozumiem cię . — To źle — rzekł krótko , cierpko Alkhadar i niecierpliwość , niezadowolenie malowało się na jego twarzy . — Grzebiesz , Władysławie , w starych trumnach , gdy naokoło ciebie wre fala nowych dziejów , strasznych , bolesnych . — Poetyzujesz , Alkhadarze — Warszawa teraz spokojna . . . po krwawych demonstracjach przeszłorocznych śladu nie ma . — Więc śpi Warszawa ? więc ofiary były próżne ? — Tego nie mówię . Wierzę , że żadna kropla krwi marnie nie przepada , ale . . . — Ale cóż ? — Ale ofiar już dosyć — może zanadto . — I ja tak myślę — więc cóż robić ? — Czekać . . . — Nie rozumiemy się — rzekł opryskliwie Alkhadar i pożegnawszy zdziwionego Władysława prędko wyszedł . Władysław stał długo patrząc za nim — ruszył ramionami i począł chodzić po pokoju trąc w zamyśleniu białe czoło . — Dziwny ten Alkhadar — myślał — raz wesoły , lekki , roztrzepany — to znowu poważny , zagadkowy — czego on chce ? Postąpił ku oknu , otworzył je i patrzał na ulicę . Po świeżo spadłym deszczu zwilżone kamienie odbijały światło latarni jak weneckie kanały — ruch był wielki . Wtem postrzegł przy blasku latarni dwóch ludzi wychodzących z domu , w którym mieszkał . Jeden z nich . . . zdawało mu się , że to Alkhadar — drugiego także gdzieś widział . Wychylił się z okna , by się lepiej przypatrzyć , ale znikli w zakręcie ulicy . — To pewnie nie on — perswadował sobie — on już dawno wyjść musiał . I począł przypatrywać się obojętnie przechodzącym . Mimo błota ludzie tłumnie roili się po ulicy — gwar idących , rozmawiających mieszał się z turkotem dorożek , czasem głośniejszy uśmiech , piosenka , którą gwizdał ulicznik , lub sentymentalny głos katarynki silniejszym tonem wybiegały z tego gwaru . — Śmieszny Alkhadar , i on to nazywa falą nowych dziejów . . . — zakończył Władysław i uspokojony tą uwagą wrócił do biurka i zatopił myśl w egipskich hieroglifach . SPISKOWI Nie mylił się Władysław i wcale mu się nie przewidziało , że Alkhadar wychodził z domu z jakimś nieznajomym . Rzeczywiście to był on , ale zmieniony da niepoznania . Czarne , bystre oczy zasłonił niebieskimi okularami , długi surdut z wąskimi rękawami , białe , stojące kołnierzyki tamujące swobodne ruchy twarzy i czarna chustka po formie okręcająca mu szyję zmieniły buńczucznego Alkhadara w jakąś biurową machinkę żyjącą , działającą bez własnej Woli , podług woli paragrafów . Nieznajomy szedł obok niego w milczeniu . Weszli do piwiarni i usiedli we framudze okna przy stoliku . Tu możemy lepiej przypatrzyć się towarzyszowi Alkhadara . Ubiór jego zdradzał człowieka mniej zamożnego . Twarz okrągła , chuda , słowiańskiego składu , włosy jasne , gęste , najeżone i nieco w nieładzie . Oczy w głąb wsunięte , błękitne , żywo latające i silnie rozdęte nozdrza świadczyły o namiętnej duszy i silnym charakterze . W tej chwili był niespokojny , roztargniony , co się szczególniej w nerwowych poruszeniach rąk przebijało . Alkhadar śledził pilnie usposobienie swego towarzysza . — Czemu nie pijesz , Ludwiku ? — spytał go cicho , spokojnie . — Zimno mi czegoś , niedobrze . Tamtego nie ma jeszcze ? — Przyjdzie zapewne niedługo — pijmy . To mówiąc podniósł szklankę do ust , jakby tym przykładem chciał zachęcać towarzysza . Potem znowu spokojnie rozglądał się po towarzystwie , rzucając od czasu do czasu spojrzenia ku drzwiom . W piwiarni było gwarno , gorąco . Przy stolikach różne toczyły się rozmowy . — Niech żyje wielki książę ! — wrzasnął któryś z podpitych mieszczan . Alkhadar spojrzał pogardliwie na opilcę — towarzysz jego przygryzł wargi . — Bóg by dał , żeby wielki książę jak najprędzej do nas zjechał — zagadał głosem bezdźwięcznym , glinianym jakiś chudy urzędnik . — Odetchniemy nieco i może lepiej nam będzie — rzekł pierwszy mieszczanin . — Alboż to nam źle teraz ? — wtrąciła jakaś figurka podejrzanej miny . Mieszczanin spojrzał na mówiącego , obejrzał go od głowy do nóg , odwrócił się , splunął i mruknął : — Bierz licho dzisiejsze nasze życie . . . — Cicho , kumie , gotów kto podsłuchać — cytadela nie bawaria — szepnął kum na ucho . — Pal diabli — wszystko mi jedno — krzyczał mieszczanin opierając się kumowi , który go z piwiarni wyciągnąć usiłował . W tej chwili wszedł jakiś wysoki , przystojny mężczyzna do piwiarni — przerzucił oczyma po zgromadzonych , zatrzymał się na Alkhadarze — zdawało się , że sobie oczami jakieś znaki rzucili — potem usiadł spokojnie i kazał sobie podać piwa . Alkhadar poruszył się na stołku , ale wnet wrócił do dawnego spokoju i przysłuchiwał się rozmowie kilku osób u pobliskiego stolika , gdzie jakiś kancelista pod sekretem rozpowiadał , że wielki książę dlatego zwleka swój przyjazd , bo czeka na wygotowanie reform dla Polski . — Ha , może . . . — rzekł jeden . — A może się też i boi — zauważył po cichu jakiś poczciwiec , którego wnet zakrzyczano i kazano milczeć , ale się odstraszyć nie dał : — I cóż niepodobnego ? A tamten Konstanty także z reformami przyjechał , a potem zmykać musiał . Dawne czasy się wracają — i teraz także w Paryżu Napoleon , a w Petersburgu Aleksander . . . kapka w kapkę jak wtedy . A co ? — rzekł uradowany z trafności swego pomysłu . — Na miłość boską ciszej , panie Tomaszu — prosili towarzysze obglądając się wokoło ze strachem . Za nimi w kąciku siedział jakiś niepoczesny człowiek , zdawał się być mocno zaczytany i zajęty gazetą , mimo to czasem ciekawie zerkał burymi oczami . Pan Tomasz spostrzegł go , skrzywił się , urwał rozmowę , wstał i rzekł : — Czas nam do domu . I wyszli , a ów człowieczek po chwili położył gazetę i wyszedł za nimi . — Patrz — rzekł Alkhadar — ten człowiek przyczepił się do nich jak pająk do muchy — nie wywinie się pan Tomasz od kozy . Ale i nam wyjść już trzeba . Towarzysz jego ocknął się z zamyślenia , wstał i wyszli . — Nieznajomego człowieka nie było już w piwiarni . Wąską ulicą Alkhadar i jego towarzysz przeszli na Krakowskie Przedmieście i weszli potem do hotelu niedaleko poczty w ciasnej uliczce — na drugie piętro . Alkhadar przesunął trzy razy paznokciem po drzwiach , wnet drzwi otworzono i nieznajomy , któregośmy już widzieli w piwiarni , przywitał wchodzących , potem starannie zamknął drzwi za nimi . W pokoju był jeszcze jeden człowiek siedzący w cieniu firanek pod oknem . Nieznajomy wziął Alkhadara pod rękę , odprowadził na bok i spytał : — Mówił eś z nim ? — Mówił em . — Cóż ? — Waha się jeszcze — pomów z nim . Nieznajomy zwrócił się do towarzysza Alkhadara . — Panie Jaroszyński , pan wiesz już , o co chodzi ? — Wiem . — I zgadzasz się pan ? Jaroszyński zawahał się — na bladej twarzy znać było pomieszanie , zakłopotanie . Nieznajomy skrzywił się . — Pan należysz do organizacji ? — spytał go . — Tak . — I przysięgał eś ? — Przysięgał em . — Na zupełne poświęcenie się dla sprawy narodowej , posłuszeństwo dla władz i tajemnicę ? — Tak . — Mieli by śmy więc prawo żądać po panu tego , o co prosimy . Na bladą twarz Jaroszyńskiego wybiegł rumieniec wstydu i zapału . — Ja się nie cofam przed poświęceniem , ale chciał by m tylko wiedzieć , czy ono zda się na co — bo taka wiara doda mi męstwa . — Siadajmy — rzekł nieznajomy — w kilku słowach panu wytłumaczę konieczność . Za parę dni Konstanty przyjeżdża do Warszawy ; spodziewać się należy , że przywiezie ze sobą odrobinkę reform , jak doktór karmelki dla dzieci , nim gorzką poda im medycynę — i tym uśpi większą połowę narodu , których rewolucja straszy jak widmo . W takim razie Konstanty bardziej nam niebezpieczny niż największy tyran . Bo tyrania obudza rozpacz i chęć zemsty w narodzie . I cóż pan . na to ? — Ja ? . . . nic , panie — ja , człowiek prosty , nie rozumiem się na tym — kocham moją ziemię i chcę , żeby była wolną . Jeżeli panu sumienie mówi , że moje poświęcenie się będzie z korzyścią dla kraju — to . zrobię , co chcecie . Alkhadar z założonymi Tekami stał na boku ze spuszczaną głową i patrzał na swego towarzysza smutno , prawie ze łzami i z uwielbieniem zarazem . Tymczasem nieznajomy otworzył komodę , wyjął z niej błyszczący rewolwer i zbliżając się do Jaroszyńskiego rzekł : — Tym uwolnisz Polskę od największego jej wroga . I począł tłumaczyć użycie rewolweru tak systematycznie , zimno , jakby wykładał naukę rzymskiego prawa . — Ocalenie twoje — mówił dalej — trudne , lubo nie niemożliwe , śmierć więc Konstantego będzie poprzedniczką twej śmierci . Tu masz to , co cię uwolni od prześladowania wrogów , od badań — i podał mu strychninę — zażyjesz ją przed napadem na wielkiego księcia . Jeżeli jakim cudem zdołasz uciec — znajdziesz koło siebie takich , którzy ci ucieczkę ułatwią — i wyleczą — i wyszlą za granicę . Jaroszyński wziął rewolwer i truciznę — ręce mu drżały — usta miał blade . . . — Tylko odważnie . . . — upominał nieznajomy . — Będę nim , tylko się nieco przyzwyczaję do tej myśli . . . — Twojej : roztropności zostawiamy wybrać stosowną porę do zamachu . . . my ci tylko doradzać i ułatwiać będziemy . — Czy dużo osób wie o zamachu ? — spytał Jaroszyński . — Oprócz mnie i Alkhadara nikt więcej . Tamten trzeci — tu pokazał na siedzącego w cieniu — także nas nie wyda . Za kilka dni . ma zgładzić margrabiego . Margrabia i wielki książę — to dwie nitki , którymi Rosja chce nas przywiązać do siebie ; trzeba je przeciąć , aby była wielka przepaść między nami . Nie poznajomię was i nie będziecie wiedzieli waszych nazwisk , bo . może obaj wpadniecie w ręce policji . . . — Czy nic więcej nie macie mi polecić ? — Nie . . . tylko męstwa , męstwa . . . jeżeli zginiesz , cały naród będzie cię ze czcią wspominał ; a jeżeli się ocalić zdołasz , będziesz oglądał skutki twego poświęcenia . To mówiąc nieznajomy uścisnął Jaroszyńskiego , Alkhadar toż samo uczynił ; ale ten ostatni prędko w głąb się usunął , by nie widziano , że mu się oczy łzami zaszkliły . — A ostrożnie w postępowaniu i w mowie , by ś się przed czasem nie zdradził — radził nieznajomy otwierając drzwi . Jaroszyński wyszedł , a nieznajomy wróciwszy do Alkhadara rzekł : — Może być , że się uda . . . — Takich kilka tysięcy , a począł by m złote snuć nadzieje . — Znajdzie się , znajdzie . . . i cóż słychać , co z Zamojskim się dzieje ? — Męczą go , słyszę , przy śledztwie ; ale nikogo nie wydał . — Zacny i hartowny człowiek . A organizacja rozszerza się ? — Dotąd słabo . Myślę , że po zamachu na księcia śmielej działać będziemy mogli . Znam wielu poczciwych ludzi , ale za mało odważnych . Trzeba ich siłą wyrwać ze spokoju i pchnąć na tę drogę , skąd nie ma powrotu , chyba do hańby . — Długa praca , ale da Bóg nie próżna — rzekł zamyślając się nieznajomy . — Ale już późno , trzeba się rozejść . Zobaczymy się podczas przybycia księcia . Bądź zdrów . — A tamten ? — spytał Alkhadar . — Zostaje u mnie na noc . Szukają go . ZAMACH NA ŻYCIE WIELKIEGO KSIĘCIA Wśród pięknych i okazałych gmachów Krakowskiego Przedmieścia często widzieć można stare , obdarte kamieniczki . Zabłąkały się one tam jak żebrak między wielmożnych na odpuście — wstydzą się swej nędzy i nasunęły na czoło sczerniałe dachy niby podarty kapelusz . W jednej takiej kamieniczce na dole w oknie okratowanym i gęsto bluszczem zarosłym stała kobieta już niemłoda , wypracowaną , chudą ręką trzymała się kraty i ciekawie patrzała na ulice . Na ulicy na chodnikach ścisk wielki ; środek ulicy był czysty jak wymiótł dzięki usiłowaniom policjantów . Czekano na wielkiego księcia , który tędy miał przejeżdżać do teatru . Drugi to był dzień pobytu wielkiego księcia w Warszawie — miasto całe było w ruchu — różne domysły i nadzieje podawano sobie do ucha — jedni oczekiwali wielkich zmian w rządzie , inni wątpliwie kiwali głowami . Byli tacy , którzy mówili o nieporozumieniach Aleksandra z Konstantym , o przychylności tego ostatniego do Polaków , o dobroci wielkiej księżny itd . , nie dziw więc , że powóz namiestnika natrafiał często na masy ludu , których ciekawość i nadzieja gromadziły . Stara Janowa stróżka , która w swej sklepionej izdebce siedziała i naprawiając dla syna bieliznę śpiewała godzinki , usłyszawszy niezwykły ruch na ulicy , wyszła na okno , ciekawa zobaczyć , czy brat carski podobny do innych stworzeń . Podczas gdy stara zagapiona na ulicę stała z rozwartymi ustami , do izdebki wszedł chłopiec mający może 16 lat , ale mądre , przebiegłe oczy , zwiędła twarz i wyterana — pokazywały , że życie chłopca wyprzedziło lata i czy boleścią , czy rozpustą wcześnie dojrzał i rozwinął się młody . — W niższych warstwach często napotykamy podobne twarze , o których trudno powiedzieć , czy młode , czy stare . Wczesne otarcie się o każdą nędzę , o każdy występek zapisuje już na dziecięcych twarzach znamiona dojrzałości , walczenie z życiem ściera z nich delikatne odcienia duszy — stanowisko u spodu społeczeństwa , w błocie , rodzi w nich cynizm straszny . — Nie powiem , żeby Franek miał wszystkie te cechy , ale ich miał bardzo wiele . Wszedł do izby trochę niepewnym krokiem — na twarzy kilka czerwonych plam się rumieniło — oczy trochę dzikie błyszczały gorączkowo . Widać coś paliło go wewnątrz — może wódka , może jakieś uczucie , może obie przyczyny razem . Czapkę z na pół oderwanym daszkiem zasadził z fantazją nad prawym okiem , miał na sobie wytarty szpencer , pantalony zawieszone na krajce , obtargane , ze śladami dawno zaschłego błota . W ustach miał papierosa i gęstym obłokiem dymu od czasu do czasu otaczał swoją twarz ; czerwoną . — Dajcie jeść — rzekł wchodząc i usiadł przy stole opierając ciężko głowę na ręce . Stara zapatrzona nie słyszała wchodzącego ani słów jego . Obejrzał się , a widząc matkę przy oknie uderzył silnie pięścią w stół i wrzasnął głośniej : — Jeść u sto diabłów ! — Wszelki duch Pana Boga . . . — zawołała przestraszona starucha — co tobie , Franku ? — Głodnym i kwita — dajcie jeść . — Poczekaj trochę — wielki książę będzie tędy przejeżdżał — chodź tu do okna , to go zobaczysz . — Pal go licho — zamruczał chłopak , zmarszczył się groźnie i zacisnął pięście — co wam i mnie do niego . A widząc , że matka nie uważa na niego i dalej ciekawa patrzy w okno — wstał , zbliżył się do niej i począł szyderczo mówić : — O patrzcie , patrzcie — jest na co , na Moskali , co wam męża łońskiego roku zastrzelili jak psa . Stara odwróciła się od okna , pobladłą na to straszne przypomnienie i z wypłowiałych oczów sznurkiem łzy pociekły po zmarszczkach na dół . — Franku , Franku , jakie z ciebie niepoczciwe dziecko — płakała mówiąc starucha i łzy fartuchem ocierała . — Ba , niepoczciwe , że wam przypominam , czegoście nigdy zapomnieć nie , powinni , gdy wam konającego ojca dowlokł em do domu , by choć w domu skonał i nie w Wiśle był pogrzebany . Wyście może zapomnieli , ale ja pamiętam dobrze , jak nieboszczyk ojciec szedł tuż za krzyżem i śpiewał , ba , ryczał prawie , bo mu łzy głos tamowały — aż tu Moskale czarne lufy ku nam obrócili — ojciec zbladł i przycichnął na chwilę — potem strzał — potem ojciec się zachwiał , chwycił mi się za ramię — krzyknął : „ Jezus , Maria ratuj ! " , ale Jezus ratować nie mógł , bo go porąbali — więc ja chwycił em ojca i cały krwią jego zlany i potem , wlokł em go nie jak ojca , ale jak kawał drzewa — — ach ! — porwał stołek — rzucił nim o ziemię , że się w kawałki rozleciał — gdyby m tak mógł się mścić na tych zbójach za śmierć mojego starego ! Starucha płakała wciąż — a młody wciąż się srożył . — Idźcież teraz patrzeć na carskiego brata , co może każe syna waszego zabić , jak zabił męża . — A toć mówią po mieście , że on nie winien , że on polepszy naszą dolę . — Każ wilkowi paść owce — czy potrafi ? Głupi albo podły , kto im wierzy . W tej chwili na ulicy wielki rozruch się zrobił — zaturkotały po bruku powozy — jedzie , jedzie — niech żyje wielki książę Konstanty . — Niech zdechnie wielki książę Konstanty ! — zakrzyczał chłopak wznosząc pięście do góry i trzęsąc nimi nad głową . Tymczasem powóz wielkiego księcia przeleciał wśród tłumów — książę się kłaniał i uśmiechał . Przed teatrem zatrzymał się powóz , adiutant podał mu rękę , on wyskoczył — znowu okrzyk : „ niech żyje wielki książę " — i książę znikł w przedsionkach teatru . W teatrze grano Stradellę . Dziwnie brzmiała muzyka w uszach Jaroszyńskiego . Stał pod ścianą blady , niespokojny — pod surdutem na piersiach ściskał gwałtownie rewolwer . Pierwszy raz miał zabić człowieka i ta chwilą miała być dla niego także ostatnią . Zimny dreszcz przeszedł po ciele . Przyczyniało się także do tego położenia działanie trucizny , którą zażył wychodząc z domu . Muzyka zdawała mu się smutną , posępną jak hymny pogrzebowe , to znowu przypominała mu organy w kościele wioski rodzinnej — sandomierskie łany — olchy na łajkach nad rzeczułką , płot zarosły z obu stron pokrzywami — za płotem niskie śliwy , stara grusza , biały domek ojców . Z tym wszystkim żegnał się myślą , bo tam już nie wróci — chyba wieść o nim tam dojdzie , stara matka może załamie ręce , że jej syn zbójcą . . . to okropnie . Otrząsnął się z tych myśli i spojrzał na scenę . Stradella śpiewał pieśń modlitewną , dziwnie rzewną , rozbrajającą : Daj skuszonemu do grzesznych dróg , By znów do ciebie wrócić się mógł , Ale zuchwalcy nie przebacz , nie — Co ci urąga — w grzechu trwać chce . Biada , takiemu , co w zbrodni tkwi , I jego dzieciom , i jego krwi Biada na ziemi i biada tam — I laskę sądu nad takim zła m . Stradella śpiewał — muzyka wtórzyła pieśni jak sąd boży grożący zbrodni , jak nadciągająca burza . Śpiewak ukląkł — a za nim . . . Jaroszyński zadrżał . . . za Stradella w cieniu błyskały sztylety zbójców i straszniejsze od sztyletów oczy , i za tonami pieśni to podnosili w górę sztylety — to upuszczali je na dół bezsilnie i klękali za śpiewakiem prosząc o przebaczenie wzruszeni . Zimny pot wystąpił mu na czoło . Zdawało mu się , że aktorzy dopatrzyli go , odgadli myśl jego i drwią z : niej . . . że zbójcy pokazują mu brzydotę jego czynu . . . ale nie , on nie zbójcą , ale ofiarnikiem— jego morderstwo zbawi miliony , ksiądz u spowiedzi mu przebaczył . — Wtem zbójcy postąpili tuż ku Stradelli , sztylety zbliżyli ku niemu . Wielki książę wstał i zabierał się do odejścia . Jaroszyński osłupiał . — Już czas — idź ! — szepnął mu nieznajomy przechodząc . Jaroszyński wybiegł — wmieszał się niepostrzeżony między służbą policyjną . Książę się zbliżył . Nagle dał się słyszeć strzał . Konstanty chwycił się za pierś . Jaroszyński zwrócił otwór rewolweru ku swoim piersiom , ale go pochwycono . Nie bronił się — po osłabieniu poczuł skutek trucizny — obojętnie więc słuchał zaciekłych wrzasków moskiewskich żołdaków . — Otruty ! — zawołał zaciekle oberpolicmajster — ratować go , on żyć musi , żyć powinien . Tymczasem wielki książę , uspokoiwszy przestraszonych adiutantów , wrócił do pokoju za lożą jego będącego i kazał opatrzyć ranę . Rana była lekka — raz dlatego , że niewprawna i drżąca ręka źle strzał em kierowała , a po wtóre , że kula ugrzęzła w bulionach szlify , przeszyła mundur i lekko tylko drasnęła skórę nad lewym obojczykiem . Kazał sobie podać papier , napisał do Aleksandra . — Do telegrafu ! — rzekł oddając pismo . — Co się z tym łotrem stało ? — Odwieziono go do cytadeli , Wasze Wieliczestwo , ale już nieprzytomnego . — Ja chcę , żeby żył . Do pokoju wbiegł oberpolicmajster zmieszany , zadyszany , zgięty w ukłonie i układny jak pies , gdy się łasi i boi laski swego pana . — Jakże zdrowie Waszego Wieliczestwa ? Książę odwrócił się tyłem nie rzekłszy ani słowa . Oberpolicmajster zbladł — Widmo dymisji stanęło przed nim . Książę wyszedł , siadł do powozu i otoczony brodatymi kozuniami pojechał do Belwederu , nie dbając , czy po kamieniach , czy po ludziach powóz cwał em poleci , a turkot powozu i tętent koni wydawały się jak grzmot , co warczy w chmurze i każe się lękać piorunów . Tymczasem po ulicach poczęła się hulanka rozbestwionego żołdactwa — zaturkotały bębny , załysnęły bagnety wśród nocy . „ Welikiego kniazia zabijają " — wołało ze zgrozą żołdactwo i rzucało się na przechodniów kolbując , łapiąc i wlokąc do cytadeli . Kozacy pochyleni na koniach z nahajkami latali jak szaleni z przekleństwem dla buntowników . Bo domach odbywano rewizje , aresztowano . Wytoczono na place armaty , zapalono lonty . „ Bunt , bunt " — wołali , to słowo straszyło ich i wzmagało wściekłość , rozbestwienie . Po ulicach słychać było krzyki ludu , narzekanie i jęki . Franek podniósł się na łóżku i słuchał — oczy mu zaiskrzyły się zielono jak u kota , zęby zacisnął . — Co się to stało ? — zapytała przestraszona matka budząc się . Rozśmiał się strasznie Franek i wyszczerzył w uśmiechu rzadkie , żółte zęby . — Nic — wielki książę daje Warszawie swobody ! . . . Zgiełk i zamieszanie zbliżało się coraz bardziej . — Ha psiewiary — krzyknął Franek i poskoczył ku drzwiom . Matka rzuciła się za nim , chwyciła , ale w skośniałych rękach został jej tylko kawał odzieży — Franek wyleciał . Właśnie kozak przed drzwiami walił nahajką jakąś kobietę zasłaniającą sobą młodego mężczyznę leżącego na ziemi . Franek rzucił się ku niemu , wspiął się na siodło , pięścią uderzył kozaka w czoło , że się zachwiał i potoczył z konia ; wtem na zakręcie ulicy zatętniły inne konie — zawyli kozacy . Franek rozogniony , wściekły , ślepy na niebezpieczeństwo chwycił pałasz upadającego kozaka i leciał na tamtych , gdy Wtem pochwycił go ktoś silnie za ramię , pociągnął do sieni i zamknął drzwi . — Szaleńcze ! — Puść minie , bo cię rozpłatam pałaszem — wrzasnął Franek i zamierzył się na nieznajomego , którego my już znamy i Pankracym nazywać będziemy . — Szaleńcze — rzekł spokojnie Pankracy — szkoda twojej odwagi , pójdziesz i zginiesz od lada żołdaka , zachowaj się na coś lepszego . . . — Tak ? wy zawsze czekać każecie , wam niepilno , bo wam dobrze — rzekł Franek patrząc ponuro , spode łba na nieznajomego . Pankracy głębokie w nim utopił spojrzenie , nad czymś myślał i wąs targał . — Franku ! — rzekł po drwali nagie . — Wy mnie znacie ? — spytał zdziwiony chłopak i czy z uszanowania , czy z bojami przed nieznajomym w tył się cofnął i pałasz upuścił . — Twój ojciec zginął zeszłego roku ? — Tak . — Tyś kochał ojca ? Chłopak chciał odpowiedzieć , ale się zachłysnął łzami . — Będziesz mógł pomścić się za ojca , ale . . . — Ale ? . — Musisz odmienić życie . Tyś pijak . . . Frankowi wróciła odwaga . — To i cóż , żem pijak ? Piję , bo mnie wściekłość bierze , że tak źle na świecie , piję , bo . . . bo . . . mi strasznie źle — rzekł i targał na piersiach koszulę . — To bądź zdrów — rzekł Pankracy i zabierał się do odejścia . Franek gwałtownie chwycił go za połę . — Wy nie możecie odejść , wyście mi obiecali , że się pomszczę za mego starego . Powiedzcie . — Żeby ś po pijanemu lada komu wygadał ? — i znowu zabierał się do odejścia . Franek przyłożył rękę do rozpalonego czoła — twarz mu nabiegła krwią , oczy pałały — chwycił znowu nieznajomego i rzekł : — Mech minie piorun trzaśnie , jeżeli odtąd dotknę kieliszka . — Jak ojca kochasz ? jak ojczyznę kochasz ? Chłopiec ukląkł , podniósł dwa palce do góry i rzekł uroczyście : — Tak mi Panie Boże dopomóż ! Pankracy wyjął kartkę , kilka słów napisał i rzekł dając ją Frankowi : — Jutro o 9 wieczór przyjdź do apteki na rogu — tu mu szepnął ciszej ulicę — oddaj tę kartkę , a zaprowadzą cię do mnie . I spiesznie wyszedł nieznajomy . Franek patrzał za nim zdumiały . — to pierwszy człowiek , co mu dał nadzieję , i to nadzieję bliską — ale kto on jest ? — Tak rozmyślając wrócił do izby . W izbie było ciemnio . Idąc do łóżka potrącił nogą o coś — schylił się — to była jego matka . — Co to wam ? — i trząsł silnie staruchę , była zimna — przy blasku księżyca , co się przez bluszcze przedzierał , widział twarz bladą , oczy zamknięte . Świecy nie było w domu . Zerwał się , poleciał po wodę i zaczął trzeźwić matkę . Po chwili westchnęła lekko — życie wracało — starucha otworzyła oczy i popatrzyła na syna . — Żyjesz , Franku ? . . . — Więc to o mnie tak zlękli ście się ? — pytał chłopak ponuro — wy mnie kochacie ? to źle , to źle . . . — Głos jego był drżący , rozpaczny . — Ja chciał by m , żeby mnie nikt nie kochał — żeby m niczego nie żałował na świecie — to mi lżej będzie umierać . Wyście nie powinni mnie kochać , bo . . — nagle urwał i zadumał się ulicznik . Nieznajomy po owej scenie z ulicznikiem wsiadł do dorożki i wrócił do siebie . W mieszkaniu czekał na niego Alkhadar i dwóch poruczników rosyjskich . Jeden od saperów blondyn , z okazałą brodą , wysoki " pogodnego wejrzenia — drugi brunet , niski , zamyślony , posępny . — I cóż ? — spytał wchodzącego . — Nie udało się — Jaroszyński złapany . . . Wielki książę lekko ranny . Przeklęcie . — A obracając się do Alkhadara spytał : — Jesteś pewny , że Jaroszyński mas nie wyda ? — Ręczę za niego . — W każdym razie na czas śledztwa trzeba nam się z Warszawy albo zakopać się w niej głęboko . Oni wymęczą na nim wyznanie . — I wielki książę żyć będzie ? — spytał Alkhadar . — Mam na niego człowieka mściwego , szalonej odwagi — temu ręka nie zadrży . Chyba , że wielki książę zrobi się niewidzialnym dla Warszawy lub się od ludu bagnetami odgrodzi . Zawsze cel w połowie osiągnięty — strzał go przekonał , że lud w niego i w reformy nie wierzy . — A jeżeli go przekonają , że strzał nie wypadł z woli narodu , ale był dziełem kilku szaleńców ? — Źle by m sądził o rozumie księcia , gdyby wierzył temu . Wie on dobrze , że siedzi na wulkanie , a jego wiara i pewność w naród — to komedia odwagi . Idzie jeszcze o margrabiego . Cóż R . ? — Siedzi go i on , i kilku jeszcze innych . Nienawiść ku margrabiemu tym większa , że polskie nosi nazwisko . By zabić zdrajcę , każdy rad chce zostać męczennikiem . Pankracy chodził po pokoju i na te słowa Alkhadara uśmiechnął się boleśnie : — Dziwny , straszny nasz katechizm ! — rzekł kładąc na twarz obie dłonie . — U nas morderstwo cnotą , zbójcy męczennikami . Papież i kościół wyklina — naród wielbi . I kto wie jak długo jeszcze tak będzie ! — dodał po cichu ; wnet otrząsł się z przykrych myśli , usiadł obok oficerów i pytał : — I cóż u was om prowincji ? w wojsku ? — W mieście nieźle — rzekł porucznik saperów — organizacja szerzy się powoli , policja daleką jest od tropu . Oficerów kilku moskiewskich przeszło na naszą stronę ; tylko żołdactwo głupie , wstrętne , jak bydlę nawykłe do jarania . Pułkownik straszy ich wolnodumcami , co palą Moskwę i Petersburg — żołdactwo przeklina tych , co chcą ich wolności , i woła , że chce iść rezać . Niekarność między nimi wielka , zwiększona postępowaniem pułkownika , który nam nie dowierza . — I nie ma sposobu zyskać czym ten tłum ? — Trudno . Rabunek — to ich marzenie , a tego im prędzej dozwoli car niż my . Hercen przysłał nam odezwy do wojska , dwóch z kolegów podjęło się rozrzucić je między żołnierzy . D . wziął się za gorąco do tego — przeczytał kilkunastu żołnierzom — potem spytał : „ A co wy na to ? " — milczeli — D . zmieszał się — „ Niech żyje wolność ! " — krzyknął . „ Niech żyje car ! " — zawołali żołnierze i wyszli . Po ich odejściu D . zastrzelił się . Mieczysława K . zdali żołnierze , uwięziono go natychmiast i dziś pewno już nie żyje . — To źle — rzekł Pankracy — powstanie nie uda się bez buntu żołdactwa i bez udziału włościan — a przynajmniej trudno będzie , bardzo trudno , bo i arystokracja , i zamożniejsza szlachta drży na wieść o rewolucji . To Laokoonowe pasowanie się . — Ale zwyciężyć musimy — rzekł Alkhadar i w głosie jego było coś proroczego , uroczystego . — A pan nic nam nie powiesz ? — spytał Pankracy milczącego , zadumanego oficera F . , pragnąc go wciągnąć do rozmowy . Porucznik saperów z uśmiechem spojrzał na swego kolegę . — Dajcie mu pokój ; jemu Helena Pawłowiczówna , córka pułkownika , zajechała do serca i biedak męczy się , bo nie maże pomieścić obok siebie polskiej myśli i moskiewskiego kochania . — Nie drwij — rzekł F . patrząc z wyrzutem na swego kolegę ; a obracając się do Pankracego rzekł : — Nie dziw się pan , że milczę . Mówić nie umiem i nie lubię , wiolę robić . Czekać to nudno . I kiedyż ? — Jeszcze , jeszcze . . . — Tę piosnkę dawno już słyszę . — Lepiej ! niż żeby ś pan smutne zakończenie piosenki usłyszał . Potrzeba nam jakąś część narodu przygotować , oswoić z myślą powstania . Dotąd mamy dopiero młodzież , żywioł najzapaleńszy — ale trzeba nam i inne warstwy pozyskać . Przy tym brak nam funduszów ; potrzeba więc wciągnąć do organizacji ludzi zasobnych , ze stanowiskiem . A cóż , Alkhadarze , twój Władysław ? — Śpi jeszcze . — Szkoda — takich jak on nam potrzeba , bo i zdolnościami , i kieszenią służyć sprawie mogą . — Mam nadzieję , że się niedługo obudzi . — Panowie — rzekł Pankracy zwracając mowę do oficerów — długo myślicie zabawić jeszcze w Warszawie ? — Jutro kończy się nasz urlop . — Za kilka tygodni przeszlę panom szczegółowe rozkazy , które pana troszkę pocieszą — rzekł zwracając się ku porucznikowi F . — Widzę , że F . śmiercią chce rozciąć ten węzeł , jaki mu powinność i miłość zawiązały — mówił oficer saperów , zabierając się do wyjścia . — Jeszcze słówko — rzekł Pankracy — potrzeba nam rewolwerów — pan , panie poruczniku , ułatwisz nam przesyłkę do Warszawy . Oto banknot na wydatki . Wnet prześlę więcej pieniędzy ze składek na zakupienie broni , którą złożycie u S . Nakłaniajcie go jednak , aby broń wywiózł i zakopał w bezpiecznym miejscu , bo policja ma go na oku . Oficerowie zabierali się do odejścia : — Ale to już późno — patrole uwijają się po mieście — mówił Alkhadar patrząc na ulicę — może by lepiej zostać ? — Nas mundury bronią . . . — Prawda , zapomniał em . Tu między nami tylko by panów potępić mogły . Oficerowie wyszli . Pankracy zamknął drzwi za nimi , zasłonił starannie okna , poszedł do komody , wyjął dwa sztylety , flaszeczkę z jakimś płynem i rzekł : — No , Alkhadarze , do pracy . Alkhadar siadł przy stoliku , wyjął zwitki niebieskiego papieru i począł pisać . Pankracy napuszczał sztylety płynem zatrutym . Dzwonek u bramy zabrzęczał — niezadługo szczęk pałaszy dał się słyszeć na schodach . Pankracy położył sztylety i słuchał . . . — Zginęli śmy — szepnął cicho . . . Alkhadar wziął leżący obok rewolwer , opatrzył go z zimną krwią i czekał . Szczęk pałaszy zbliżył się pod same drzwi — minął i coraz cichniał . — To oficerowie z góry wracają do domu — rzekł Pankracy i wziął się znów do roboty . — W każdym razie mieszkanie w hotelu niezbyt bezpieczne . Alkhadarze , jutro wyszukasz jaką kryjówkę , której by nie zwąchały wyżły moskiewskie . DWIE KOBIETY Znowu attentat na margrabiego ? to niegodziwie ! to okropnie ! — mówiła panna Irena — gdzież to słyszał eś , panie Władysławie ? — Był em właśnie w alejach , gdy jakiś młody człowiek rzucił się z sztyletem na stopnie powozu margrabiego — ale woźnica ciął go batem przez twarz , a margrabia wymierzonym pistoletem powstrzymał zbrodniarza . — To bezecnie — w Warszawie teraz dzieją się rzeczy okropne . Ludzie takiego imienia i takich zasług , jak margrabia — w jasny dzień napastowani . I nie wiadomo ci , panie Władysławie , jaki powód zamachu — czy osobista zemsta ? — Różnie mówią ; niektórzy utrzymują , że rządowe indywidua wchodzą w te sprawki — chcą burzyć lud , by mu zagrodzić drogę do łask cesarskich i uniemożebnić zacne chęci wielkiego księcia . Panna Jadwiga się rozśmiała , ale w tym śmiechu była jakaś cierpkość , szyderstwo . — Zapomniał eś , Władziu , że kruk krukowi oka nie wykolę . Margrabia wie dobrze , skąd zamach idzie . Rządowe kreatury — to jego atmosfera , tam żyje . — Więc myślisz , kuzynko ? . . . — Że lud uciśniony karze zdrajców . — Kilku szaleńców , powiedz raczej , Jadwiniu — rzekła Irena . Rzucają się na luminarzy jak ćmy na świecę i zginą , a lud wyprze się zbrodniarzy . . Panie Władysławie , jakież twoje zdanie — wszak zgadzasz się ze mną ? — I prawo , i kościół potępiają zbrodnię . Jadwiga spojrzała z oburzeniem na mówiącego , pokrasła . — Prawo i kościół wciągasz w rachubę ? Rzeczywiście bardzo mądrze , bo i prawo , i kościół dziś przeciw nam . Biedni my ! — i łzy zaszkliły czarne oczy Jadwigi . Władysław patrzał zdumiony na nią — nigdy jej taką gwałtowną nie widział . Zdawała mu się zawsze spokojną , milczącą — zdziwił się , gdy zobaczył ogień spod zastygłej lawy . — Jadwiniu , bój się Boga , to herezją trąci — ( rzekła pół ze śmiechem , pół na serio panna Irena . Rozmowa ta toczyła się wieczór w salonie państwa M . . , z którymi Władysław był spokrewniony przez matkę . Stary sędzia M . należał do łych szczęśliwych ludzi , którzy od świata niczego nie żądają , tylko świętego spokoju — aby mogli wygodnie siedzieć w poduszkach domowego szczęścia i używania . Wyborna kuchnia , miłe towarzystwo , drzymka po obiedzie i stare wino — to było wszystko , co wypełniało treść jego życia . I teraz oto napotykamy go w towarzystwie dwóch znajomych emerytów i baronowy L . , starej elegantki , przy zielonym stoliku . Pulchny , okrąglutki , łysy — w tłustych , krótkich łapkach trzyma karty , zmrużył oczy — uśmiecha się , a z otwartych ust ciekawy język się wychylił i spoczął wygodnie na wardze , podparty dwoma żółtymi zębami . Szczęśliwy . Pani M . stanowiła zupełną sprzeczność ze swoim mężem . On sybaryta , ona ascetyczka prawie , nabożna , dobra , pokorna . Nie była przecież taka z natury ; owszem , była to kobieta wielkiego hartu duszy , wielkiej energii , ale ją więziła w ciasnej obroży katolickiej pokory i przepisów kościoła . Te dwie potęgi odbywały ciągłą walkę w jej sercu — świat widział tylko rezultat walki : uległość dla męża , pobłażanie dla ludzi , pokorę . „ Takie stanowisko naznaczył kościół kobiecie " — mawiała zawsze . Za to jej córka Jadwiga była wyrazem tego , co się kryło w duszy matki . Jadwiga , brunetka , smagławej twarzy , koralowych ust , nad którymi lekki , czarny wąsik się rysował , była nieugięta , odważna , nawet gwałtowna . Rady i przykład matki trzymały ten dziki charakter na wodzy — ale były chwile , w których rwał pęta i wybuchał . Władysław widział ją zawsze milczącą , zamyśloną — historyk mało znał się na psychologii — toteż niepomału się zdziwił nagłym odezwaniem się kuzynki i to w sposób zupełnie sprzeczny z jego wyobrażeniami . Panna Irena , kuzynka Jadwigi bawiąca u nich od kilku dni , chciała jeszcze coś powiedzieć . Jadwidze , gdy weszła pani M . — wzrokiem wyrażającym niezadowolenie spojrzała na córkę : — Jadwiniu ! niechętnie słyszę , gdy kobiety występują tak śmiało ze sądem , zwłaszcza w rzeczach , które stoją nad nimi . Mówcie o czym innym . — Mamo ! i czyż to można nazwać zbrodnią , że ludzie chcą być wodnymi ? — Do wolności nie przez krew droga . Przykazania boskie mówią : nie zabijaj , a kto się na boskie przykazania rzuca , ten i ludzkie potarga . — O czym że tak żywa dysputa ? — zapytała baronowa od stolika . — O zamachu na margrabiego — rzekł Władysław . — Jak to ? drugi raz ? — Tak . — Impossible ! — Co to ? co to ? — spytał sędzia , który , widząc nieład w grze domyślił się , że się coś stało . — Nie słyszysz , sędzio ? Chciano zabić Wielopolskiego . — A , słyszał em o tym — rzekł układając karty — proszę wychodzić . — Ależ drugi raz . — Co drugi ? a fe , fe— to nieładnie , to , to . . . to szkaradnie . Margrabia jest zacnym . To okropnie ! Teraz człowiek nigdzie nie może czuć się bezpiecznym — rabusiów , złodziei pełno w Warszawie — teraz znowu zbójcy — masz tobie . A fe — to szkaradnie ! nieładnie ! W tej chwili wszedł lokaj z oznajmieniem , że rada miejska , dygnitarze i korporacje udadzą się za chwilę do margrabiego z kondolencją . — A , bardzo naturalnie — trzeba i mnie iść — chodź mnie ubierać — państwo darują — pani baronowa , proszę nas nie opuszczać — wrócę niedługo — dokończemy puli . Baronowa wstała od stolika , przybliżyła się do młodych ; emerytów pani domu bawiła rozmową . — O czym że mowa ? — spytała baronowa siadając a wdzięcznym uśmiechem i rzucając zalotne oczy na Władysława . — Mówiemy — rzekła Irena — że Warszawa teraz strasznie nudna . Myślała m , że przyjazd wielkiego księcia ją ożywi , i dlatego porzuciła m wieś — a tu tymczasem jak w grobie . — Wszak miała ś , kuzynko , uroczystą zabawę przed trzema dniami — rzekła Jadwiga . — A to jaką ? — Rocznicę Unii . — A daruj — ale śmiać się muszę z tej demonstracji . Pstrokate tłumy jak po ujeżdżalni ( kręciły się po Saskim Ogrodzie , panie powyciągały gdzieś z kuferków staromodne suknie . Damy dworu przejeżdżając się z urąganiem lornetowały tę maskaradę . . . doprawdy wstyd mnie było w tym dniu , żem Polką . Jadwiga wstała — nozdrza lekko rozdęła — pierś się podniosła . Władysław z wzrastającym zdziwieniem patrzał w kuzynkę . Odeszła . — Gdzie idziesz , Jadwiniu ? — spytała matka i wzrokiem silnym magtnetyzowała córkę . — Słabo mi — muszę odejść , malino . — Idź , potrzyj skronie kolońską wodą , ale wróć do nas . — Mówiła głosem słodkim , ale pod słodyczą czuć było rozkaz i żelazną wolę matki . Jadwiga uciekła do swego pokoju , bo czuła , że się powstrzymać nie mogła , że musiała by być niegrzeczną dla kuzynki , co gościła w ich domu . Wpadła do swego pokoiku , rzuciła się przed łóżkiem na kolana i ukryła twarz w obie dłonie . — Ha , straszna męka — okropni ludzie ! Boże ! daj mi siły przenieść to ! Chwilkę tak poklęczała — potem westchnęła — przetarła oczy , poprawiła włosy i ubranie i wróciła do salonu . Pani baronowa spytała słodko : — I cóż , lepiej , kochanie ? — Trochę lepiej . — Czy widział eś pan , pianie Władysławie , wielką księżnę ? — spytała Irena . — Widział em , właśnie podczas demonstracji . — Była podobno ubrana ciemno ? — Talk . — To dowodzi wielkiego taktu . Nieoceniona księżna ! — Ale wyobraźcie sobie państwo — zaczęła baronowa — mówią , że podobno margrabia z Brühlowskiego pałacu przypatrywał się demonstracji . — I litować się musiał — dokończyła Irena . — Patrzał jak hiena na człowieka , którego wolała by trupem widzieć — wtrącił piętnastoletni brat Jadwigi , który niedawno wszedł do salonu i stanął za stoikiem przy siostrze , jakby na jej obronę . — Adaś niegrzeczny — rzekła matka . — A cóż , mateczko — może nieprawdę mówię ? Zły ten człowiek , co się boi ludzi i światła dziennego . A słyszała pani — pytał baronowej — tatrzańską kozę ? — Nie , duszka . — Ślicznie grał góral jakieś dumki smutne , urwane , niespokojne . Zupełnie tak , jak kiedy wiatr szumi , a gdzieś daleko gra muzyka i wiatr pogmatwane tony przynosi . Śliczna to była muzyka , jakby dla nas . Doprawdy mnie się na płacz zbierało , jenom się wstydził . Dużo ludzi zebrało się koło górala przy Saskim Ogrodzie , ale mu policja kazała odejść . Ludzie się nie sprzeciwiali , bo kazano tego dnia zachować się poważnie . Moskale wściekali się , że nie mieli sposobność prześladowania tych tłumów ludzi , co jak duchy chodziły milczące , uroczyste . Jadwiga spojrzała na brata oczami pełnymi radości i wdzięczności . — Ważne nowiny , ważne nowiny — wołał od drzwi już sędzia wracający od margrabiego we fraku i białym krawacie . — Ważne nowiny , jak Boga kocham , ważne — powtarzał tocząc się do krzesła ; usiadł , odsapnął . — Wojda już nie jest prezydentem miasta . — A któż ? — Zgadnijcie — rzekł stary i uśmiechnął się jak smakosz nad zakrytym talerzem . — Ależ sędzio — to się nie godzi — prosiła baronowa drżąca z ciekawości . — Syn margrabiego — Zygmunt . — Wybornie — rzekła Irena . — Przedziwnie ! — wykrzykła baronowa . — A jakiż powód ? — spytał Władysław . — Nie wiem — rzekł tajemniczo sędzia . — Wojda za mało sprężysty — rzekła baronowa . — Zanadto poczciwy — szepnęła Jadwiga . Adaś nachylił się do ucha Jadwisi i szepnął : — Jadwiniu , mam coś dla ciebie . — Cóż ? — spytała Jadwiga patrząc oczyma łagodnymi na brata . — Nowy numer „ Strażnicy " . Chodź , przeczytamy . Jadwiga pocałowała brata w czoło i rzekła : — Później , Adasiu , jak się goście rozejdą . — I jeszcze jedno . . . — rzekł sędzia . — Cóż , cóż ? — Margrabia , dziękując nam za okazane współczucie , zalecał odwagę cywilną naprzeciw zgrai ulicznych wichrzycieli — i nakazał wszystkim urzędnikom noszenie cylindrów . — Chwiała Bogu — zawołały Irena i baronowa . Władysław się ironicznie uśmiechnął i skrzywił . — Panu się to nie zdaje dobrym ? — spytała go Irena , która jego uśmiech pochwyciła . — Może być , że to dobre — ale śmieszne . Margrabia stracił takt — to dowód jego bezsilności . — Więc pan nie wierzysz w margrabiego ? — Odtąd mniej , odkąd margrabia kapeluszami chce wojować . — Tatku , tatku , nie chodź , nie chodź ty w cylindrze , bo ci go uliczniki na oczy wbiją , tak jak hrabiemu A . P . — zrobił Adaś uwagę , na którą nie zważano . — Dziś uroczysta iluminacja , — mówił dalej sędzia . — To lubię — zaczyna mi się Warszawa podobać , doczekam się balu — rzekła Irena rzucając spojrzenie w zwierciadło , i rozchyliła ustka w uśmiechu , łysnęła białymi ząbkami . Rozkosznica ! — A ty , Władysławie — spytała Jadwiga , podchodząc do kuzyna — czy cieszysz się z iluminacji ? Władysław patrzał na nią z zajęciem . Jadwiga żyła dziś jakimś niezwykłym , gorączkowym życiem — gorączka spiekła jej koralowe usta . — I cóż , będziesz świecił ? — Nie , kuzynko , bo by mi się zdawało , że własną głupotę i nędzę oświecam . — Bóg ci zapłać za to . Uścisnęła mu rękę i odeszła . — Pani baronowo , służę — rzekł sędzia siadając przy zielonym stoliku . Dwaj emeryci położyli gazety i milcząc przysunęli się także do stolika . Władysław pożegnał towarzystwo . Odchodząc rzucił okiem w zwierciadło i zobaczył w nim rozkosznie odchylone różowe piersi Ireny i błyszczące oczy Jadwigi . SZUBIENICE Jak fale czarnej rzeki płynie lud ulicami Warszawy w stronę cytadeli — pod szubienicę . Drzewo hańby , straszydło zbrodniarzy — stanęło na naszej mogilnej ziemi jak nagrobek naszych boleści , godło męczeństwa . Ileż szlachetnych serc zastygło pod jej cieniem ? ileż tw | arzy białych , spokojnych , świętych widział lud na niej ? Pod każdą szubienicą nowa Golgota — mogiła wstaje , zdaje się , że to ziemia cierpiąc westchnęła i podniesiona jej pierś westchnieniem w mogiłę się zamieniła ; a w każdej mogile trup w białej szacie z twarzą siną jako żelazo , z czarną obwódką na szyi śpi i słucha płaczu niewiast i dzieci — a Zmartwychwstania ludu doczekać się nie może . O ciężka jemu wtedy mogiła ! I czyż to dziw , że nieraz lud , co długie chwile niewoli znaczy męką , mogiłami — że ten lud nieraz zapomni o modlitwie i bluźnierczy głos rzuca w niebo ? — Patrzcie ! na straszne urągowisko z cierpienia ludu wysunęły się na ulice bure zastępy wojska — najeżone bagnetami — walczą bębnami jak tygrys , gdy łapy na zdobyczy położy , i idą za ludem na plac egzekucji . Alkhadar przeciskał się przez tłumy idąc do mieszkania Władysława — ktoś z tłumu chwycił go za rękę — Alkhadar się obrócił — jakiś kacap rudobrody z torbą zarzuconą na plecy stał za nim , rzucił mu znak oczami i szedł dalej , nie zatrzymując się . Alkhadar , rozciekawiony i domyślający się czegoś , zwrócił się i szedł za nim . Kacap wszedł do małej sionki , zatrzymał się pod schodami , dając znak Alkhadarowi , by szedł za nim . — Alkhadarze — rzekł do zbliżającego się — nie poznajesz mnie ? — Ktoś ty ? — Pankracy . Alkhadar osłupiał , tak do niepoznania zmienił się Pankracy . — Ty tu ? szukają cię . Jaroszyński wydał cię . . . — Wiem o tym — biedaka uwiedli nadzieją uwolnienia , ale nie na długo — w ostatnich chwilach miał zachować zadziwiający spokój i pogardę śmierci . A ty bezpieczny ? — O mnie zamilczał ; ależ na Boga , ciebie chwycą . — Nie , dziś jeszcze opuszczam Warszawę — mam ci wiele powiedzieć , zlecić . — Gdzie ? — Przyjdź do szynku na ulicę . . . spytaj przekupki , wiele ma lat , a zaprowadzi cię do mnie , do piwniczki , gdzie teraz mieszkam . Do widzenia do zmierzchu . To rzekłszy wysunął się kacap na ulicę — po chwili za nim Alkhadar , który udał się teraz wprost do mieszkania Władysława . Władysława zastał przy stoliku . — Ty wciąż wśród książek ? — Nie , Alkhadarze — rzekł z miłym uśmiechem Władysław , idąc na powitanie gościa — od kilka dni praca mi orne idzie . — Czemu ? — Obecne chwile dały mi dużo do myślenia — zabłąkał em się w tym lesie i nie mogę znaleźć prawdy . — Spytaj się o nią własnego serca . — Jaroszyński całą noc stał mi na myśli . Nie przypuszczał em nigdy , że wielki książę podpisze wyrok śmierci na tego nieszczęśliwego szaleńca . — Więc szaleństwem nazywasz poświęcenie ? — Mój drogi , serce go tłumaczy , ale rozum i prawo potępia . — Spojrzyj , Władysławie , na te tłumy ludu smutne , milczące , idące tam , by widzieć śmierć męczennika , by mu oddać ostatnią posługę — to ci więcej powie za nim niż moje słowa . Władysław mieszał się i nie wiedział , co powiedzieć . Alkhadar mówił dalej . — Więc prawo , którego wykonawcą jest rząd stojący gwałtem i bezprawiem , może się nazwać prawem ? A jeżeli kogo głos narodu całego obwini o zbrodnię i znajdzie się człowiek , co chce być wykonawcą woli narodu z narażeniem własnego życia — to jak go nazwać , zbrodniarzem czy ofiarnikiem ? Mówię ci to , bo wiem , żeś w twoich kółkach słyszał wiele głosów potępiających , a mało broniących . — Zgadł eś — rzekł Władysław — lubo był tam głos jeden , jedno serce , co mnie przekonało , co mi myśli rzuciło w odwrotną jak dotąd drogę . Ale pytam ci się , na co zda się poświęcenie , co przyjdzie z zamachu , choćby się i udał ? — Krótko widzisz , Władysławie — grzebiesz w historii a nie dopatrzył eś tego , że w dziejach stają nieraz ludzie w poprzek wezbranej fali jak progi kamienne , że ich usunąć trzeba , by strumień dziejowy popłynął wyznaczoną drogą . Ale inną razą o tym — chodźmy na egzekucję , już czas . — Idę z tobą — zwyciężył eś mnie , lubo niezupełnie . Tylko nie patrz na mnie tak surowo — rzekł z . uśmiechem . — Możemy się różnić w zdaniach , a być przyjaciółmi . — Tak ? więc chcesz rozciąć człowieka na dwoje — inaczej żyć , inaczej myśleć może ? Oj uczeni , uczeni ! Tak rozmawiając zbliżali się do placu egzekucji . Na ciemnym tle wałów czerniła się szubienica wyczekująca ofiary , co za chwil kilka miała skonać na niej . Wokoło szubienicy plac wolny otoczony jakby murem czworobokiem nieruchomego żołdactwa — na murze sztachety bagnetów — czarne otwory armat zwrócone na lud , który z daleka zalegał równinę długim , czarnym pasem . Nad tym wszystkim niebo ciężkie , posępne , ołowiane . Władysław na ten widok uczuł jakąś duszność w piersiach , rozterkę w myślach , gorączkę . Od tłumu ludu zaleciał go jakiś smętek , jak wilgotny wiatr od mogiły . Nie poznawał siebie , nie rozumiał , co się z nim dzieje . Wmieszali się w tłum ludu . — Będą go wieszać w tym miejscu , gdzie w czterdziestym szóstym Żarskiego i Kociszewskiego wieszali — rzekł jakiś stary mieszczanin głosem drżącym . — Pokaż , pokaż , tatku — prosiło chłopię małe , pnąc się na ojca , . — Nie można — ofuknęła go matka . — Owszem — matka , weź go na ręce , albo daj , ja go potrzymam , niech się przyzwyczai do widoku tej śmierci , co może i jego spotka . — I mówiąc to całował chłopaka w czoło . — Na Boga , mężu — lepiej byście cicho byli — gotów kto usłyszeć . — . Niech słyszy — niech mnie wezmą — będzie nas dwóch — rzekł mieszczanin , z zaciętością wznosząc rękę do góry . Władysław przypatrywał się tej scenie w niemym podziwieniu . — Za nimi znowu inna toczyła się rozmowa . . — Więc myślicie kumie , że mu darują życie ? . . . — pytała Janowa . — Słychać , że wielka księżna prosiła za nim , to może . . . — Bo i miała za co prosić — wtrącił jakiś garbusek — Jaroszyński mógł zabić wielkiego księcia na kolei , wielki książę przechodził tuż obok niego , ale prowadził pod rękę małżonkę — więc Jaroszyński nie strzelał , bo szanował kobietę . — O , to mu darują — pocieszała się Janowa . — Wielki książę nie od tego . . . — Bo się boi widma nad poduszką ze stryczkiem na szyi , co by mu spać nie dało , a księżna boi się , by przekleństwa ludzi dziecka jej nie zabiły — rzekł ponuro Franek , który dotąd stał milczący . Dziwnie się zmienił od czasu , kiedy go widzieli śmy — jakąś ciężką myślą spoważniał , posmutniał , dzika , burzliwa dusza ustaliła się jak stal hartowna . Matka nie mogła rozumieć , co się z nim stało — był dla niej dobrym jak nigdy , ale milczący , zadumany często , a gdy mówił , to w głosie jego było coś , co matce łzy wyciskało . I dziś przyszedł na egzekucję z matką — stanął , oczy nieruchome wbił w szubienicę — jakieś tęskne przeczucie go ogarnęło — szubienica zdawała się kiwać na niego jak druh na druha , gdy go woła — ręce mu febrycznie drżały . — Go tobie , Franku ? — pytała trwożna starucha . — Nic mi , nic mi , matko — ot tak . . . — Więc margrabia nie pozwolił na łaskę — o łotr — rzekł ktoś cicho . — Jaką też noc miał biedak ? — rzekł powroźnik . — Który ? — spytał woziwoda . — Ano Jaroszyński . — Śliczną , modlił się gorąco i dziękował Bogu , że mu pozwala za kraj umrzeć . — Bo ja słyszał od pana profesora , któremu wiodę noszę , że miał żałować swego postępku i miał wielki żal do tych , co go namówili . Moskale pokazali mu jakieś zagraniczne gazety , co go potępiały i oburzały się na niego . — Ot , szelmy gazety — ale przyszedł ksiądz do niego z boskim słowem i skrzepił go . Kilka powozów pokazało się od strony miasta . — Wieżą go , — Nie , powozy do nas się zwróciły . Władysław się spojrzał — w jednym z powozów przyjechała Jadwiga z matką . Jadwiga była blada , zmieniona , osłabła — ujrzawszy Władysława skinęła mu lekko głową i trochę smutnie się uśmiechnęła . Władysław , zostawił na chwilkę Alkhadara i zbliżył się ku powozowi . — Ty się może gorszysz , Władysławie , że na taką pielgrzymkę , którą boso trzeba by odprawiać , my w powozie przyjechały jak na widowisko . Ale nie mogły śmy inaczej — była m tak słaba . . . myślała m , że więcej mam odwagi i hartu . Władysław z rodzajem uwielbienia patrzał na kuzynkę ; nie wiedział , co powiedzieć , i mimowolnie zapytał : — A gdzież panna Irena ? — Przyjechała tu z generałową M . . . — Jak to ? z Moskiewką ? — Zabrała ją ze sobą generałowa , by się lepiej przypatrzyć mogła . — Jedzie , jedzie — rozszedł się głos w tłumie ; Władysław chciał się usunąć od dam i wrócić do Alkhadara . — Nie odchodź nas , Władysławie , my same kobiety . Władysław rzucił oczami Alkhadarowi pożegnanie i wsiadł do powozu . Od miasta pokazała się czarna gromada kozaków , którzy się wnet rozsypiali na dwie strony odpędzając lud od drogi , bijąc nahajkami . — Patrzcie , patrzcie , ktoś pędzi czerwono ubrany — to jakiś jenerał . . . — mówił ktoś w tłumie . — Nie — to kat leci . — Jeszcze wojsko idzie od miasta — boją się widać . — A tam on — on . — Gdzie ? gdzie ? — krzyczał mały chłopczyk . Ojciec wziął go na ręce . — Widzisz , Józiu , wśród żołnierzy na wozie . — Tatku , on taki blady , jakby miał twarz z opłatka wyciętą . — Zdejm przed nim czapkę , Józiu . Chłopiątko zdjęło czapkę i mnąc ją w rękach wytężało wzrok . — Straszne pamiątki dajesz synowi z młodych lat — rzekł ktoś do ojca . — Daj Boże , by jak dorośnie , takie rzeczy w pamięci tylko były . Orszak się zbliżał ku szubienicy — w tłumie odezwało się głośne , spazmatyczne łkanie niewiast . Jadwiga chwyciła rękę Władysława i siliła się na męstwo , ale z konwulsyjnych ruchów ręki Władysław odgadywał całą walkę uczuć , całe szamotanie się wewnętrzne . Spojrzał na Alkhadara . Ten był blady jak posąg i jak posąg nieruchomy . — Cicho ! cicho ! wyrok mu teraz czytają . — Módlmy się — rzekł ktoś i cały tłum upadł na kolana , i było cicho jak na podniesieniu w kościele , jeno zamiast dzwonka był cichy płacz . Nagle na ciemnym tle wałów zabieliła się śmiertelna koszula delikwenta — mający skonać skinieniem głowy żegnał lud — lud wydał krzyk okropny , rozpaczy — rzucił się wstecz ku miastu , jakby chciał uciec przed tym strasznym widokiem , przed własną boleścią . Potem przystanął i znowu modlić się zaczął — niewiasty załamując ręce rzucały się jak wichrem rzucane snopy na ziemię i jęczały . — Coś chce mówić , cicho . Wtem bębny zawarczały i stłumiły głos , co chciał pożegnać lud . Na białej koszuli delikwenta zaczerwieniła się ręka kata — ciało zawisło na stryczku — Jaroszyński już nie żył . Na resztę tego strasznego obrazu rzucam płaszcz Cezarowy — takim boleściom nie patrzy się twarz w twarz , oko w oko . Władysław odwiózł Jadwigę i jej matkę do domu . Jadwiga była jak skamieniała Niobe — konwulsyjnym uściskiem ręki pożegnała Władysława — z zaciśniętych ust trudno jej było dobyć słowo . — Władysław wrócił do siebie ; na schodach spotkał Alkhadara . Gdy weszli do mieszkania , Władysław rzucił się na pierś przyjacielowi i płakać począł . — Nie śmiej się ze mnie , Alkhadarze , mnie potrzeba we łzach wydać ten ból , co mi kamieniem piersi giniecie . O ! my okropnie biedni . Wrogi mordują ofiarników w naszych oczach , a my nie mamy na obronę , jeno płacz i modlitwę . Tak dłużej być nie może . Oczy mówiącego błyszczały niezwykłym blaskiem — zapał em . Alkhadar patrzał na niego z radością . — Przed zwierzem nie obroni się płaczem — trzeba obucha . . . a tu Warszawa taka skora do męczeństwa — a na czyn nie stać nikogo . . . — A gdyby byli tacy , co myślą o tym ? — Co mówisz ? — A gdyby m ci powiedział , że jest — spisek , organizacja przygotywująca powstanie ? — Alkhadarze — Alkhadarze , i tyś mi o tym nie mówił ? — Boś nie wierzył , boś spał . . . — Dajcie i mnie cząstkę tej pracy — mnie tu pali w piersiach pragnienie innego życia . — Dziś wieczór — rzekł Alkhadar — pójdziesz na ulicę . . . gdzie szynk , spytasz przekupki , wiele ma lat — ta cię wprowadzi do piwniczki — i ja tam będę — jeżeli mnie nie złapią . — Jak to — miałożby ci grozić niebezpieczeństwo ? — Coś złego przeczuwam — dziś na egzekucji kręciło się koło mnie kilka podejrzanych figur — między innymi jeden człowiek , który mnie raz widział z Jaroszyńskim . — Więc wyjeżdżaj z Warszawy . — To wkrótce nastąpi , w tej chwili niepodobieństwo . . . Zresztą pomówimy o tym — wieczór . Gdyby m nie przyszedł — będzie znakiem , że mnie chwycili . Wtedy powiesz człowiekowi , którego tam spotkasz , żem cię dał na zastępcę — on cię uwiadomi o całym stanie rzeczy . Do widzenia . — Zostań lepiej , po cóż się narażasz . Gdy się zmierzchnie , pójdziemy razem . — Jeżeli na mnie czyhają — to i tutaj znajdą . Zresztą iść muszę — jutro sąd na Rzońcę i Rylla — muszę ich kilku słowami wzmocnić — mam dobrą sposobność przesłania im kartki . Do widzenia . Władysław żegnał go z żalem ; po odejściu jego był czegoś niespokojny . By się oderwać od przykrych myśli , siadł do stolika i począł czytać . Wtem na ulicy zrobił się rozruch — Władysławowi zabiło mocno serce — skoczył ku oknu i zobaczył — Alkhadara otoczonego żołnierzami . Mimo woli krzyknął — Alkhadar spojrzał się w górę i skinieniem głowy żegnał swego przyjaciela . SCENY DOMOWE Po krwawych , bolesnych scenach odetchnąć mi potrzeba wiejskim powietrzem — złożyć na chwilą do snu znużoną głowę wśród ciszy , pod chłodnym cieniem drzew , nad tą rzeczułką niebieską , co szemrze za ogrodem w zaroślach . — W ogrodzie pełno kwiatów jesiennych — lewkonie i astry jak kolorowa wstęga wiły się wężem po zielonym trawniku — wokoło trawnika za chodnikiem szły pięknie ugrupowane drzewa niby dwa ramiona , ale nie schodząc się z sobą w końcu ogrodu stanowiły raimy ślicznego widoku na okolicę . Po obszernej łące wiła się rzeczka , za rzeką , za mostkiem wieśniacze chaty przyczajone za drzewami jak dzieci w zabawce — na górze wśród lip rozłożystych sterczał wysoki dach kościelny z czerwoną wieżyczką — w głębi krajobrazu sine pagórki — a nad tym wszystkim dużo nieba . Cały krajobraz miał w sobie wiele piękna , spokoju i tęsknoty . Pani R . , właścicielka wioski , lubiła tę część ogrodu i nieraz wieczorem siadała na kamiennej ławce przy wodotrysku pod wierzbą płaczącą , czytając i dumając na przemiany . — Z ogrodu szklanne drzwi prowadziły do salonu . Od dziedzińca zaś front dworu zdobiły doryckie kolumny bluszczem przesłonięte , które stojąc na podstawie kilku stopni tworzyły wspaniały portyk . Cały dwór był budowany ze smakiem i elegancją . Wszędzie jednak , a szczególniej w urządzeniu gustownym pokoi znać było rękę kobiety wykształconej — wyższego świata . — Pani R . rzeczywiście pochodziła ze znakomitej familii — w młodych latach rodzice ją odumarli . Pomimo dostatków panna wcale nie piękna doczekała się trzydziestu lat . Było kilku konkurentów , żaden z nich nie przypadał jej do gustu — egzaltowana bowiem panna miała także swoje wymagania , którym nie każdy mógł odpowiedzieć . Zdarzyło się , że pan R . dostał się za rządcę jej majątku . Młody , przystojny , ' wykształcony , umiał się podobać i trzydziestoletnia panna mimo przedstawień familii , mimo rad swojej starej guwernantki i przyjaciółki razem — oddała rękę panu R . Pan R . czuł moralną wyższość swej żony — toteż we wszystkim starał się nastroić do wysokiego kamertonu wyobrażeń swej Amelii . Począł patrzeć na świat przez arystokratyczne szkła , wdzierał się w zamknięte koła wyższego świata , był gorliwym wyznawcą zasad konserwatywnych — jednym słowem , dewizą jego życia , jego czynności było : naprzód . Taka była przeszłość — takie usposobienie rodziców Władysława , którego poznali śmy już w Warszawie a który z początkiem jesieni wrócił do domu po ukończeniu nauk . Ojca gorącym życzeniem było wysłać syna co prędzej za granicę , Władysław jednak pod różnymi pozorami odwlekał swój wyjazd , inne bowiem sprawy miał na myśli . Od rozmowy z Pankracym stał się jednym z najczynniejszych członków organizacji — wszystkie myśli i czynności jego były w tę stronę zwrócone . Przed rodzicami jednak musiał taić i swój sposób myślenia , i swoje prace — kilka rozmów z ojcem przekonały go , że się nigdy z nim nie zgodzi w tym względzie . Ojciec ze swej strony dostrzegał dziwną zmianę w synie — jego częste wyjazdy , obchodzenie się z ludem i domownikami , znajomości z ludźmi niższego stanu , czasem słówko gorętsze , co się mimo woli dobyło z młodzieńczej piersi — naprowadzało ojca na myśl , że Władysławowi ktoś „ patriotyzmem i czerwonymi ideami zawrócił głowę " . Chciał więc co prędzej wyrwać go z tak zgubnego otoczenia i wysłać za granicę ; nalegania jego w tym względzie były coraz natarczywsze , aż syn stanowczo oświadczył , że teraz nie wyjedzie . — Czemu ? — spytał ojciec zdziwiony nieposłuszeństwem syna i siłą odpowiedzi . — Bo teraz krajowi na coś przydać się mogę . — Więcej mu przyniesiesz pożytku , gdy wrócisz z zagranicy wzbogacony zasobem wiadomości i nauki . — Gdyby nauka tylko mogła nas zbawić — już dawno powinni by śmy być wolnymi . — A czy jest inna droga ? — Ja myślę , że jest jedna , jedyna . — Władysławie , nie podoba mi się twój teraźniejszy sposób myślenia — widzę , że ktoś obałamucił ci głowę . Zakazuję ci odzywać się kiedy z czymś podobnym i myśleć o rzeczach nierozsądnych . — Mylisz się , ojcze , jeżeli sądzisz , że mnie kto obałamucił ; jeżelim się zmienił — to własnym doświadczeniem a niczyją namową ; dlatego daruj , ojcze , ale rozkazowi twojemu nie mogę być posłuszny . Każde pokolenie przynosi ze sobą nowe myśli — ty by ś to chciał nazwać grzechem — ja postępem . Obecne młode pokolenie przyniesło ze sobą piękną myśl oswobodzenia ojczyzny , i równości . — Demagogie ! — krzyknął ojciec . — Nie , chrystianizm . — Zgubicie nas , zgubicie kraj — tylko nieprzyjaciele kraju mogą wam podszeptywać takie myśli w chwili , gdy łaska cesarza Aleksandra jest z nami , gdy kraj zaczyna oddychać , gdy się spodziewa reform . Władysław uśmiechnął się boleśnie . — Jedź , ojcze , do Warszawy , przypatrz się szubienicom , na których tylu skonało , przypatrz się pełnym więzieniom cytadeli , posłuchaj na ulicy płaczu i westchnień — a potem mów o reformach , a potem wierz reformom . — Dobrze tak wichrzycielom . Syn chciał coś odpowiedzieć , ale zacisnął zęby i zamilkł . — Bądź co bądź — ty musisz jechać . — Ojcze , daruj , ale nie mogę . — Musisz . — Później . — Teraz . — Nie mogę . — Wydziedziczę ! — zawołał ojciec tracąc zimną krew . — Jak chcesz , ojcze . . . wolę ubóstwo nad niesławę i wyrzuty sumienia . Takie sceny z różnymi odmianami powtarzały się często . Syn był uległy , pokorny , ale przy swoich zasadach stał jak mur . O tę stałość rozbijała się powaga ojcowska i jego plany . Widząc , że nie przekona syna — ucichnął stary , nie wznawiał dysputy , ale pilnie śledził kroki syna i tajemnie przeszkadzał — i zatrudniał w domu gospodarstwem . To Wyjeżdżał z nim na zgromadzenia szlacheckie , gdzie mówiono bardzo mądrze , poważnie i rozsądnie o potrzebach kraju , o sposobie zaradzenia im , o organicznej pracy , którą rozkładano na tysiące lat i w odległej perspektywie stawiano sobie nadzieję lepszej doli . Tylko spokojnie , bez rozruchu . To próbował ojciec oddać mu jedną wioskę w dzierżawę , bo ( rozumował stary ) jak się uczuje w swoim , to zapomni o niedorzecznych marzeniach — a niechby się w końcu ożenił , to jak od straszydła odwróci się od stronnictwa ruchu . Pan Y . też wichrzył , szalał , gadał dużo o rewolucji . Potem , gdy spadła na niego wioska po ciotce , stał się woale przyzwoitym człowiekiem — kocha ziemię ojczystą , pracuje w niej , gospodarstwo mu idzie aż miło — a na wspomnienie rewolucji się żegna jak przed złym duchem — i demagogii się wyparł , a z chłopami jak należy obchodzi się . Tak myślał szanowny obywatel pan R . , ale wnet musiał odebrać dzierżawę Władysławowi , bo się wcale nie poprawił podług woli ojca , ale owszem otaczał się jakimiś podejrzanymi ludźmi , z chamami się bratał , robił im obietnicę ulepszeń , poprawy losu , co na okoliczne wsie źle działać mogło . Znowu Władysław był przy rodakach — znowu te same cierpkie , przykre chwile — gniewy ojca i smutne ciągłe milczenie matki . — I ją bowiem nie zadowalniało postępowanie syna — ona , dziecię salonów , piastunka herbów , brzydziła się demokracją jak czymś plugawym , strasznym — może nieraz w głębi duszy pożałowała tej chwili , w której idąc za popędem egzaltacji , serca , zeszła niżej , niż była powinna ; Władysław swoim wykształceniem , majątkiem , wreszcie ożenieniem się miał wrócić ją temu światu , z którego ją mezalians wytrącił . Toteż głęboko czuła się dotkniętą postępowaniem syna — uważała to jako karę niebios . Biedna matka ! Obojętnością , chłodem , milczeniem chciała dać uczuć synowi , co ją boli — i zrobić go posłusznym swej woli . — W takim otoczeniu Władysławowi było źle , niemiło . . . toteż rzadko siedział w domu , rzadko rozmawiał z rodzicami ; ale zwiedzał wiejskie chaty — pomagał biednym , w czym mógł i jak mógł — uczył dzieci i zachęcał podarunkami do nauki — ze starymi rozmawiał , młodym coś szeptał do ucha — chorym sprowadzał doktora , płacił lekarstwo — zgoła dla całej wioski był pociechą i lud go z miłością nazywał złotym paniczem . Najczęściej jednak przesiadywał na wikaryjce , u młodego reformata . Był to niskiego wzrostu , skromnej postawy , nieśmiałych ruchów człowiek . Ręce na krzyż złożone , oczy powiekami przysłonięte . Przecież bywały chwile , w których zrzucał z siebie ten udany spokój , tę pokorę — oczy błyskały ogniem , ręce w kułak zaciskał , zdawało się , że mu za ciasna mnisza kuta , że wyskoczy z niej i zamiast krzyża chwyci pałasz . Trzeba go było rozgadać , rozruszać , by z zimnego krzemienia wykrzesać ogień . — Władysław całe wieczory nieraz przesiedział u niego . Baz gdy wracał nad wieczorem , lokaj mu oznajmił , że jasna pani chce z nim mówić i czeka w ogrodzie . Poszedł tam — był to piękny wieczór jesienny — słońce zachodziło czerwono , łzawo za mgłę wieczorną — szmer uschniętych liści spadających z drzew smutnie uderzał ucho , bo mówił o zwiędłych nadziejach , przypominał koniec . Pani R . siedziała na kamiennej ławce , fontanna zasypana żółtymi liściami sączyła się powoli — pani R . siedziała zachmurzona , niecierpliwa . — Gdzie się ty ukrywasz ? — rzekła na pół z gniewem i niechęcią do nadchodzącego . — Był em na wikaryjce . — Ładne towarzystwo — nie ma co mówić — rzekła matka z urąganiem . Władysława to zabolało . — Matko , cóż masz , przeciw ( księdzu Feliksowi ? to . zacny człowiek . — Być może , ale nie dla ciebie — dla niego znajomość ekonoma to prawie . — Matko , tyś mnie w pacierzu inaczej uczyła . Kochaj bliźniego jak siebie — to najpiękniejsza nauka naszej religii . — Nie na dysputy cię wezwała m — chciała m ci powiedzieć , żem niezadowolona z twego postępowania , że jako matka cierpię na tym . Chodzisz Bóg wie gdzie i po co — ja matka najmniej cię widzę . — To nie moja wina — szepnął syn cicho . Matka nie zważając na jego słowa mówiła dalej : — Dzisiaj był u nas hrabia Alfred — posełała m wszędzie szukać — nie było cię . To źle — usuwasz się z towarzystwa tak dystyngowanego , jak hrabia , dla jakichś tam . . . On był u nas już kilka razy , ty u niego ledwie raz — czemu ? — Nie podoba mi się ten dom — etykiety i próżności dużo , serca ani za grosz . — Hrabia jest człowiek postępowy . . . — W słowach . . . — Przez niego możesz wejść w wielki świat — on ma liczne koligacje , stosunki . . . — Po co , kochana matko , wdzierać się tam , gdzie życie ustaje ? Dziś herby rozlatują się w proch od starości — całe życie tętni w średniej klasie . Dość spojrzeć na wypadki ostatnich lat , aby się o tym przekonać . Matka oburzona wstała . — I to od ciebie mam słyszeć coś podobnego ? Straciła m syna — widzę , że wichrzyciele bez jutra wplątali cię w jakieś kabały , czerwone praktyki . Pamiętaj , że każdym czynem mimo mej wiedzy oddalasz od siebie serce matki i jej błogosławieństwo . Jutro masz odwiedzić hrabiego Alfreda . To rzekłszy odeszła . Władysław usiadł na ławce i rzekł z westchnieniem : — O , słusznie mówił eś , Pankracy , że my wszędzie mamy wrogów — nawet we własnych piersiach . ZOSIA Na drugi dzień — a była to niedziela — przed pałacem stała gromadka chłopów czekając na przebudzenie się dziedzica . Czekali od ranka stojąc z odkrytymi głowami , a słonko piekło z góry . Ten miał prośbę — inny skargę . Czekając kilka godzin gawędzili po cichu . — A wy po co , kumie ? — spytał jeden . — Moja baba zgubiła kwitki — ekonom wypłacić nie chce — przyszedł em do dziedzica , żeby się zlitował . Ta to w księgach musi stać napisane , czy wzięte , czy nie . . . — Toście się ta , kumie , wybrali — dadzą wam sprawiedliwość — i roześmiał się chłop kiwając głową . — A wam co , Macieju , że się tak po łbie skrobiecie ? — Ot zwyczajnie , chciał by m co wziąść od dziedzica za te śliwy pode dworem , przeniosę na kolonię , to się zmarni . Lepiej , że dziedzic jaki taki grosz rzuci — a śliwy do swego sadu przygrodzi . — A mnie baba zaniemogła , może dziedziczka co poradzi . — A był ksiądz z Panam Jezusem ? — Ta był , ale się babinie jakoś nie polepszyło . Kiedy nam przyszło przenosić się na kolonię i począł em ciąć siekierą naszą starą chatę — moja baba w płacz , ani rusz ją wywieść z chałupy , jeno zawodzi , że się tu urodziła , tu zginie . I mnieć ta ciężko było rzucać dawne miejsce , bo na nowym lich wie co będzie , choć się ono obiecuje lepiej . Ale cóż — rozkaz cesarski , żeby przenieść — więc ofuknął em niebogę i wybrali śmy się na wozie . Rozniemogła mi się w nowej chałupie i nie może się już skrzepić . — Lepiej , że jej Pan Bóg da szczęśliwie skonać , jak żyć . . . — rzekł ponuro rudy Marek . — Me plećcie , nie plećcie — cóż was to tak mierzi życie ? — A co nie ma ' mierzić — żona i dzieci zdychają z głodu . Żeby choroba tłukła ekonoma od nieba do ziemi za moje nieszczęście . — Bóg z wami , Marku — i cóż wam ekonom , winien ? — Co ? — łońskiego spaliły się stodoły — ja był em na stróży — ekonom posądzał mnie i przesiedział em rok cały — a tu w chałupie bieda — w polu wszystko zmarniało — na przednowku dwoje dzieci skapało . Teraz jaki taki ma kilka snopków , a u mnie ugór — a w szopie nic . Wspomagał panicz , póki mógł , ale teraz starszy pan pono zagniewany na niego — to biedak sam nieraz potrzebny . . . Przyszedł em do dziedzica , może poratuje . — Słonko już wysoko , a jego nie widno . — Ba , gdyby ście wy mieli takie mienie i takie spanie — nieprędko by was i słonko ruszyło . — Cicho , cicho — drzwi skrzypnęły . Na ganku wśród kolumn stanął pisarz . — A czego chcecie ? Chłopy się skłonili jak snopy , gdy nimi wiatr rzuca , i rzekli chórem : — Do dziedzica , proszę pana .