Wacław Berent Próchno Niemoc serdeczna jest stokroć gorsza od niemocy fizycznej . Przeto zleczcie myśl waszą . Frycz Modrzewski , O naprawie Rzeczpolitej , 1554 Płaski i nagi kawał ugoru , otoczony niskim , krwawo - czerwonym murem , spiętym ciężkimi fortecznymi wrotami . Ponad suchymi garbami ziemi sterczały długie i równe szeregi żelaznych krzyży , wyszłych jakby spod jednego odlewu . Pomiędzy nimi wypukłe , ostrym , szeleszczącym żwirem wysypane drożyny i ścieżki . Pękate , sztywne i brudne od ku­rzu akacje . To surowe , twarde otoczenie przypomniało Kunickiemu zapuszczone po wsiach naszych cmentarze , z suchymi wierz­bami na mogiłkach ; żydowskie kirkuty , gdzie w olbrzymim stepowym zielsku sterczą krzywe kamienne tablice ; — smu­tek żałobny na jednych , niemą martwotę i opuszczenie na drugich … Tu wstrętny ład , obmierzła kultura wielkiego mia­sta , zda się , śmierć nawet przebrała w mundur i postawiła jako policjanta przy wrotach . — Na niemieckim cmentarzu i wrona siąść nie zechce — przerwał mu myśli Borowski , przysiadłszy się do niego na ławkę . — Twardemu życiu — twarda śmierć — mówił dalej , wiodąc okiem po kominach fabrycznych , naokół . — Mnie tam o posłanie pośmiertne nie idzie : żyjesz marnie , umrzesz marnie , zgnijesz marnie . — Chrząknął i splunął gdzieś między mogiły . — Co mnie ! … Pod marmurem leżeć , korzenie cyprysu mieć w zębach , czy glinę i żwir ostry … Przykro tylko , że każdy musi być tam samotny , w tym ciasnym pudełku … Człowiek nierad sam gnije . Im bardziej go robaczki toczą … To straszna rzecz , jak my wtedy potrzebujemy sympatii ! Kunicki zrobił grymas nieokreślony i spojrzał mu bystro w oczy . — Pan musisz mnie mieć za wielkiego łotra ? — za­gadnął nagle Borowski . Kunicki parsknął śmiechem . — Filozofowanie pańskie nie przeraziło mnie jeszcze tak dalece . A co do łotrostwa ? … Słucham chętnie . — A ja pana mam za dziecko . — Proszę ? — Pan tym mądrzej , tym wymowniej mówi , im słuchacz mniej pana rozumie i więcej się przed nim korzy . U pana we wszystkim jeszcze tak i siak , a zawsze szaro , nudno i nadęto . U pana te doktryny , filozofie , morały … A u mnie psie , podłe , sobacze życie ! — zakończył niespodzianym okrzykiem . — A miało być inaczej — mówił potem w zadumie . — Ojciec mój aktorem był . — A ? … — Tak jest , artystą był . — I dobrze mu się pod koniec działo . Miał takich , co pożyczali pieniądze , i takich , co pre­zenty dawali . Pamiętam , pieniędzmi w kieszeniach dzwonił . „ A ciebie — mawiał — do tej budy ( na scenę niby ) nie puszczę . Ty siebie szanuj , temperamentu nie masz ” . We mnie bo ojciec żadnej cechy nie spostrzegał , człowieka nie widział ; tylko cenzurki i stopnie dobre chwalił , do książki kijem , ręką i nogą zapędzał , a przy rozmowie z obcymi zawsze drwił ze mnie i lekceważył . Umiał mnie znakomicie naśladować i „ odstawiał ” , jak się do kobiet zabieram , to jest , jak się przegi­nam , kryguję , włosy dłonią przygładzam i równocześnie roz­mówkę wszczynam z aktorkami , co do ojca zachodziły . A na złość staremu , mnie kobiety bardziej lubiły niż jego . Starego bo za podbródek szczypały , szczutki mu w nos dawały , a do mnie uśmiechały się miło , inteligentnie i tę rączkę białą z trzema odciskami deseniu , wprost spod rękawiczki , miękką i wilgotną , podawały mi na ciepło … „ Pocałuj , chłopczyku , w rączkę ” — mówiły tym życzliwym uśmiechem . Całował em … A kiedy poszły , tom w książkę nosem stukał i myślał em — nie o nich , bom w zakłopotaniu twarzy dobrze nie rozejrzał , ale o tej rączce białej . A stary doglądał książek , na których się nie rozumiał , i do pracy zapędzał : „ Ty się do łaciny lansuj , nie do facetek . Kuj , kuj ! — będziesz sędzią , profesorem , idioto ! ” . Póki mi tylko kobiece rączki w rękawiczkach i nóżki w pantofelkach po głowie chodziły , źle było . Pałki do domu znosił em , a stary klął . Wszystko zmieniło się nagle , niespo­dzianie , gdy m książki , gdy m powieści do rąk wziął : smutny się stał em — dziwaczny , kapryśny — zapamiętywał em się po kątach — i wolno wierzyć lub nie — pisywał em wiersze na okładkach . Z łaciną nawet ulżyło , mimo że więcej nie pracował em . Tu , w głowie , ruch się wszczął nagły , życie się zbudziło : świat przede mną stanął . Niepokój się zbudził jakiś , w oczach blask zaświecił , czoło się wyświetliło , głos głębiej z piersi się dobywał , echo w sobie miał i falował , jak organy , gdy m się w mowie zapalił . Stary na śpiew mnie próbował . „ Powinien eś — powiada — co dzień mnie po łapach całować , żem cię takim zrobił . Kapitał masz tu — mówił , ciągnąc mię za gardło — grdyka , jak u wołu ! … ” . Zainteresował się mną , w kąpieli nawet obejrzał i wtedy aż nogą mnie kopnął i śmiał się zadowolony . „ Takich miej — mówił . — Żenić , to się żeń z kamienicznicą , ale dzieci miej gdzie indziej ! … ” . A gdy m na niego podejrzliwie spojrzał , to się żachnął i pchnął mnie do lustra . — „ Chcesz legitymacji ? — Masz legitymację ! Daj swoim dzieciom taką ” . — I wyrżnął mnie w piersi . „ Ech ! U chłopa z piersi , jak ze dzwonu , echo idzie ! Temperamentu tylko szelma nie ma … ” . Tego dnia obchodził mnie , jak wilk , podpatrywał , prze­glądał , wreszcie zaszedł mnie raz z tyłu i położył na książkę jakiś portret . „ Masz legitymację ! … ” . Z obrazu na stole uśmiechała się do mnie twarz młodej kobiety . Więc to znaczy : matka ? … Jam dotychczas nic o niej nie wiedział … Nie , to była kobieta . Młoda … Piękna … Je­dna z tych , co , w kształty jeszcze nieobleczone , już w my­ślach mych żyły … I ten jej uśmiech dziwny . Powiedzieć chce coś . Uśmiecha się , a czuć , że chłodne , zimne słowo rzuci … I te usta miękkie . Te oczy , oczy żywe , mówiące . A jednak : matka ! Powstał em szybko z miejsca i , onieśmielony , odstąpił em na bok . — Więc to ty mnie rodziła ś ? — pytam z daleka . — Powiedz , kim była ś ? … Coś cierpiała ? Wszak to ja jestem twym cierpieniem , ja ! … Twym bólem w uśmiechu , twym pło­mieniem w oczach , twą zadumą na czole . Stary cię mój po­rzucił , czy też ? … Biedna ty ! … A jednak dumna … Jak można , będąc matką , mieć takie oczy ! Matka … Późno uczyć się muszę treści tego dźwięku . Późno przychodzisz , bardzo późno przychodzisz … I przestań się tak uśmiechać , bo ja chcę ciebie , matko , powitać … Staremu portretu nie oddał em . Zawiesił em go sobie pod krzyżem , nad łóżkiem . I przeżywał em ciężkie dni . Na wszyst­kie me myśli , smutki i marzenia , dawniej samotne , patrzała teraz ta twarz z uśmiechem wciąż dla mnie niezrozumiałym , z tak dziwnie niepokojącym uśmiechem . Ocknął się jednak i we mnie ten potężny głos natury , wielki , ślepy nakaz , i rzucił mnie wreszcie przed nią na ko­lana . Spowiadał em się jej po nocach z tych wielkich pra­gnień obiecanego mi życia , co szerokim , tajemniczym roz­łogiem , przysłonięte tumanami marzenia , stoi oto przede mną i czeka . Chodź … A w myślach tych tulił em się do jej obrazu . — Potrzeba mi twej miękkiej dłoni , matko , twej dłoni na me czoło gorące . Twoich mi kolan potrzeba , aby m na nie ciężką od rojeń głowę złożył . Wodzenia dłoni twej po włosach mi trzeba , aby w te rojenia spokój uczucia , spo­kój myśli wstąpił . Aby czynem się stały . I stóp mi twoich potrzeba , aby m się pokory uczył . Bo do czynu i pokory potrzeba . Brak mi twej duszy matczynej , syna nadziejami tylko — już dumnej . Dla mej słabej woli twej mi dumy , matko , po­trzeba . Mocny będę . Brak mi serca twego , wszystkich mych uczuć prawego domu i czystego ogniska . Czyś ty o tym nie wiedziała ? Czy ci żadne nie mówiło przeczucie , jak ja ciebie bardzo kiedyś potrzebować będę ? Czy ci przy śmierci żaden smutny anioł nie powiedział , że przy młodzieńczym zrywaniu pęt , przy pierwszych próbach lotu nie mieć matczynej ręki , matczynych kolan i stóp matczynych — że to jest zło wielkie . Że ja kiedyś przy olbrzymim pragnieniu życia mieć będę serce — takie żądne mi­łości — a takie puste . Czyś nie przeczuła , że z twym synem stać się może rzecz straszna ? Ja żyć , żyć , żyć chcę ! ! …A tyś odeszła . Kto mnie ochłodzi ? Kto mnie ogrzeje ? Kto wzmocni ? Kto poprowadzi ? Kto mnie pokory nauczy i krzyżem świętym pobłogosławi ? Kto nauczy dumy ? Kto w potrzebie miecz w dłoń poda i zawoła : „ Bij ! Bij , synu ! A stąpaj mocno ” . Jam twego żywota płód szlachetny . I otom jest twą słabą dziewiczą wolą — słaby , twym dziewiczym marzeniem tak hojnie bogaty . Kto mnie ogrzeje ? Kto mnie poprowadzi ? Jestem jako kwiat polny na twej mogile . Zdepcą mnie ludzie — matko ! … I tak modląc się do niej po nocach , wonną palił em jej myrrę : mych pierwszych , młodzieńczych , mych czystych uczuć ofiarę . A ta jej twarz na obrazie wchłonęła w siebie wszystko , com miał w piersiach . W jej rysy spłynęły , zlały się i sto­piły wszystkie me pragnienia . Ta twarz stała się dziwnym , widocznym ich kształtem , zagadkowym symbolem matki , ży­cia , kobiety , sztuki … Skulony w łóżku , zgięty , w sobie zebrany , wchłaniał em w siebie ten haszysz upojeń . A z tego patrzenia krew mi w skroniach młotem kuła … Ani takiego jasnego przejrzystego czoła , ani takich oczu , przyczajonych za rzęsami , takich oczu całujących , ani takich ust — mądrych , takiego owalu twa­rzy — smutnego , ani szyi tak giętkiej , ani piersi tak rzeźbionych i dyszących ; — tego nigdy , ani przedtem , ani potem , nie widział em . I ten uśmiech ! Uśmiech , co do siebie siłą fatum przy­ciąga — i mrozi . Raz jeden , pamiętam , wiersz dopiero co napisał em i le­żał em na łóżku w tumanie odurzenia . Jakiś nagły , potężny napływ uczucia łzy na policzki wyrzucił i za gardło ścisnął . Porwał em się na nogi . I do tych ust uśmiechniętych , do obrazu matki pod rozciągniętymi ramionami krzyża , przylgnął em gorącymi wargami . Kocham cię ! … I tak mi Bóg na wstępie życia grozą grzechu kazirod­czej myśli piersi zdławił . Czynił em pokutę — leżał em krzy­żem . A w wyobraźni mej wytęskniony przeze mnie świat w wirze szalonym zatańczył . Jakiś dziki pęd upiorów po krwawej nocy , jakieś ostre chichoty czarownic , jakiś szalony natłok ciemnych obrazów w płomieniach błyskawic , grzmoty przekleństwa i w proch padająca serdeczna pokuta i korowody taneczne nagich kobiet . Po nocy zaś pisał em : „ A jednak : czemuś Ty , czemuś Ty odeszła ? ! — Wyżej by m latał , ptak młody . Z dłoni twej pił by m może nektar wieczności ” . Podpatrzył raz te dziwne nabożeństwa ojciec . Obraz zdjął ze ściany , spojrzał na mnie ostro i chmurnie . Wreszcie splunął i wyszedł . W duszę mi tym napluł . Jezus Maria , myślał em , czyż­bym ja dzisiaj był już potworny ? Dogonił em starego i wczepił em mu się oburącz w ra­miona . — Czy ty nie widzisz , ojciec , co się ze mną dzieje ? Czy ty nie widzisz , żem ja się już ocknął z dzieciństwa ? Że mnie życie lada chwila w swój wir porwie ? — Wściekł eś się ? — pyta stary z flegmą . — Słuchaj , jeśli mnie życie w samym zaraniu gdzieś w kanały rzuci , ty będziesz temu winien . Bo , patrząc na mnie jak na dziecko , nie widzisz mnie wcale . Spoważniał stary . Zapalił spokojnie papierosa , ujął mnie za rękę i zaciągnął przed fotel . Usiadł , kilka kłębów dymu wypuścił , a tę swoją twarz aktora : wielką , nagą i jak płótno na wietrze ruchliwą , ułożył w jakiś grymas powagi , który mi się nie podobał . Pod tym grymasem czaiła się ironia . — Był eś już ? — pyta niby poważnie . — Gdzie ? Szerokim ruchem ręki wskazał gdzieś na miasto , na ulicę . Żachnął em się . — Bo przecież taka jest ta wasza pierwsza tragedia . Śmieszne smyki ! Wstał i ujął mnie za ucho . — Chłopaczysko wyrósł jak byczek . Ale głupi ! Ale nie­mrawy ! — Skoro myśleć o sobie nie umie . — Mnie nie tego potrzeba . — Nie ! ? — huknął mi basem tuż nad samym uchem i skrzywił się z niesmakiem . — A czego ci trzeba ? Zamyślił em się . Nie był em przygotowany na to proste pytanie . — Życia — rzekł em z wahaniem i po długim namyśle . Stary rozkraczył nogi , wtłoczył ręce do kieszeni . Po chwili : — A ile to kosztuje ? — Sięgnął po portmonetkę . — Masz rubla i poszedł precz , boś głupi . Stoję na miejscu i w niedołężnym zaprzeczaniu poru­szam głową . Nie znajduję teraz najprostszych słów dla tych myśli , co takim wirem krążyły mi co wieczór po głowie . — Wyjęzyczże się , wystękaj — przedrzeźnia stary . — Mów , coś za jeden ? — Mnie potrzeba opory … We wszystkim , co myślę i czuję , musi być jakaś luka , z którą żyć nie można . A może brak mi tylko … Przycisnął em ręce do piersi . — Kochania — zadeklamował stary i podniósł białka na sufit . — Jakiś ty niebotycznie sentymentalny ! — Widzisz , ja mam za dużo pragnień w głowie , a za mało wagi w sercu . I czuję , że to jest źle … Puść mnie ! — wybuchnął em nagle , chwytając go za rękę . — Puść mnie od siebie . — Dokąd ! ? — Gdzie bądź . W świat pójdę — odpowiadam ponuro . — Po co ? ! — stary poczerwieniał już ze złości . — Przeznaczenia swego szukać . — I … co ty znajdziesz , durniu ? Westchnął em tak głęboko , że mi się zdawało , iż mi chyba serce spod żeber wyskoczy . — Ciągnie … Rady sobie dać nie umiem . — Bo ty nie wiesz wcale — woła m , czując gorące wypieki na policzkach — ty nie wiesz wcale , ile ja sił w pier­siach czuję ! — I czym ty mnie częstujesz ? Daj mi najpięk­niejsze kobiety : — powiem : „ tyle tylko ? ” . Daj mi boga­ctwa : — powiem : „ mało ! ” . Wywróż mi szczęście : — zawoła m : „ ach — nie dbam o to ! ” . Obiecuj tryumf , sławę , władzę … : ja będę wołał : „ mało , mało ! ” . Bo dla moich wielkich chęci nie może być nazwy , bo wszystko , co określone , zmrozi je tylko . — Ale gdy mnie natomiast na bok weźmiesz i szeptem powiesz : „ Synu , czeka na ciebie … gdzieś … coś wielkiego … coś , co … ” . — Basta ! — trzasnął ojciec jak biczem . — Bo się udławisz frazesami . Wiesz ty , co to wszystko znaczy ? Dokąd cię to ciągnie ? — Nie wiem — mówię , szarpiąc palce , aż w stawach trzeszczało . — Nie wiem . — Aktorem chcesz być — wyrzucił stary przez zęby wraz z wielką chmurą dymu od papierosa . Po kilku miesiącach był em już w teatrze . Ale stary wystąpił . „ Ja — mówił — ze smarkaczami rywalizować nie będę ” . I dobrze się stało . To wszystko ze środka znalazło gdzieś ujście : precz z duszy , precz ze krwi , z myśli , z ner­wów . Rzucał em się na scenie jak piskorz , darł em się jak sroka , huczał em jak wicher . W sercu wciąż jeszcze była pustka . — Powodzenia to , oczywiście , nie wróżyło . Stary był zły , gryzł się i martwił . „ Opętać , opętać szelmę ! — wołał . — Ocet niech łyka , w łaźni niech odmięknie ! ” . Raz przyszła do ojca ta , co z najbardziej dystyngowa­nym witała mnie uśmiechem , co z największym spokojem , z wyszukaną światową uprzejmością ze mną rozmawiała . Miała na sobie lekką czarną zarzutkę , niby wielki kołnierz koronkowy , i duży czarny kapelusz . Twarz to czyniło bladą i ściągłą , ciemne oczy odbijały wymownie , rzęsy wyglądały jak zasłona czarnych , jeszcze delikatniejszych koronek . Ręce w duńskich , wysokich aż po łokcie rękawiczkach wsparła na cienkiej pa­rasolce i mówiła o książkach , sztukach , namawiała mnie na operę . Pociągnęła mnie ta spokojna blada twarz pod zama­szystym kapeluszem . Przysiadł em się do niej , ujął em za rękę . Przegięła się … I tak w otępieniu jakimś , nie zrzuciwszy zarzutki , ka­pelusza nie zdjąwszy … Nawet parasolki z rąk nie wypuściła … Dopiero potem ujęła mą głowę w obie dłonie i złożyła długi , ciepły , jakby dziękczynny pocałunek na mym czole . Łzy miała w oczach . Zrozumiała , że była pierwsza ? Nie wiem . A potem mieszała się przy mnie , czerwieniła ; podsłuchi­wała me rozmowy z ludźmi , jakby bojąc się , by o niej mi czego nie opowiedzieli . Ze mną mówiła szeptem . Zaczęła się czesać gładko , nosić prosto , pociągle , smukło . Wzdychała często , używała zdań niedokończonych , domyślnych , aktor­skich … Mówiła , że nikogo w życiu tak nie zna , nie odgaduje , nie czuje jak mnie ; — a znała mnie chyba tylko na zewnątrz … Czasami w półmroku , przy ledwie świecącej pod czerwonym ciemnikiem lampie , siadała na fotelu w swej czarnej luźnej sukni z szerokimi rękawami , zarzucała białe ramiona na tył głowy i zapadała w zadumę . Mnie kazała godzinami całymi milczeć i siedzieć opodal . Potem przyzywała do siebie , pie­ściła jak kota . Dopatrywała się we mnie Bóg wie czego . Ja w niej znalazł em tylko ciało i znużenie . Był em dla niej tak nielitościwie , co gorsza , tak nieświadomie brutalny , jak być tylko potrafi gdzieś w świat przed się na oślep pędząca młodość . A ona płakała często . Żaliła się , żem z niej duszę wy­rwał , zmiął , podeptał , że mi wraz z duszą i talent rzuciła pod nogi , że krew swą we mnie przesącza i że po śmierci w moim talencie żyć będzie . Zaklinała się wreszcie , że miłość miłości nierówna , że ona tej ostatniej przy mojej zdradzie nie przeżyje . Tej ostatniej … — Bo ja ciebie przeszłością oszukiwać nie chcę — wyrzuciła ze łzami i ta jej biedna , jakimś obcym mi jeszcze bólem życia okropnie zmęczona twarzyczka drgać we łzach poczęła . Całował em po rękach , uspakajał em … — Nie mam żalu do przeszłości ; dziś ją mam i mieć będę na zawsze . — Kazała mi przysięgać — przysiągł em . I nie przeżyła … Padła mi w poprzek drogi życia , koniec młodości mojej znacząc . Ojciec przysłał mi na scenę wieniec — sam ojciec ! Potem wyprawili kolację . Stary się upił i klął , na czym świat stoi . Wołał , żem go podpatrzył , okradł , zmałpował — głupio zmałpował ; że dawniej publiczność była mądrzejsza , że na tę blagę cichej afektacji , na tę „ czuciowość ” w grze brały się tylko histeryczki , że dawniej było więcej męskiej tężyzny w grze aktorów . — W końcu skuł się do nieprzytomności i walił pięścią w stół i ryczał ku uciesze aktorów . „ Dacie wiarę , ta małpa kochał się w portrecie wła­snej matki ” . A ja puściznę po obu wziął em . Po tamtej na obrazie spod krzyża , co była świadkiem i kochanką pierwszych mo­ich marzeń . I kim ona była ? … Mówili mi ludzie , że uciekła kiedyś od ojca . Jakie ja promienie duszy i jakie trucizny w spadku po niej otrzymał em ? … Jej uśmiech — dziś dopiero to widzę — nie był uśmiechem matki . Takim chłodem nie­dbałego uśmiechu wabi ku sobie piękna kobieta , tak nęci życie , takim uśmiechem przykuwa do siebie sztuka . Do chło­pięcych moich marzeń uśmiechał się spod ramion krzyża sfinks życia , a ja , rwąc się do życia , wycisnął em mu na ustach gorący pocałunek . Ten uśmiech wgryzł mi się w oczy , wsiąkł w duszę na zawsze . Ten pocałunek został mi chyba na war­gach . Może dlatego , myślał em , pocałowanie ust moich zabija ? Może dlatego tamta w grobie legła ? A potem wziął em ciężki jak kamień , spadek po tej dru­giej : smutnej , zdradzonej , zagadkowej wówczas dla mnie , dziś jeszcze niezrozumiałej — a już nieżywej . I zjawił się ból … Ból , co ciężył na każdej myśli , drgał w głosie , odbijał się w ruchach i tu na piersiach tłoczył ; ból , co rojem jado­witym pierwszy owoc doświadczenia życiowego osiadał , by na nim nasiona złego złożyć — liszki się lęgły z tych nasion , miąższem cierpień się żywiły , by się gdzieś potem w mo­tyla sztuki przepoczwarzyć ; ból taki smutny i bezbronny , że pozwalał chorej wyobraźni rzucać mnie w jakieś zawrotne koła gorączkowych rojeń , w których myśl się gubiła , życie więdło … Jak pijak , miał em wódkę i smutek , smutek i wódkę . Z wódki łzy pił em : w pieszczotach , w uściskach , w szale z pierwszą lepszą , co mi na piersiach zwisła , dziwił em się , czemu ma usta świeże i ciepłe , a nie twarde , sine i obrzękłe ? Czemu oczu nie ma matowych ? Szlamowatych i żółtych , sztywno na pół przymkniętych powiek ? A smutek był moją trzeźwością . Nie grałem — zgrywał em się na scenie . Kiedym czyjś żal w duszę przejął , tom w oczach ludzi spływał krwią wła­sną , serdeczną ; gdy m się cudzą rozpaczą przepoił , rzucał em im kawałami coś ze swego serca , z głowy , z duszy — precz ! na zawsze ! — wiedząc , że to do mnie już nigdy nie wróci , że jutro dam mniej niż dzisiaj , że za rok już w sobie nie znajdę . Ojciec słał wieńce na scenę — sam ojciec ! Chodził to do krzeseł , to do lóż , to na galerię , rzucał się , klaskał , wy­myślał publiczności od kanalii . A ja na scenie już tylko żyłem . W życiu był em gnuśny , opieszały , tępy . I nie miał em już nic w myślach , tylko kobiety , kobiety ! … Wtedy poznał em ją … Dwunastego września … ją , Zochnę , żonę … Mówię staremu : tak i tak , żenić bo się chcemy . „ Weź — powiada — sprowadź , bodajby dzisiaj — i ożeń się . Nie wstydź się , skromny młodzieńcze ” . — „ Jeżeli — mówię mu — na ślubie uczciwych ludzi choć jedna świeca więcej się pali , i tę chcę mieć zapaloną . Nie tknę , nie ruszę wprzódy . — Ciało przy niej pokorę czuje , a dusza w płaczu się zrywa , marząc o szczęściu ” . Ojciec skrzywił się strasznie , wydął wargi i zaśpiewał przez nos : „ Osieł jesteś ! ” Słyszeć o tym nie chciał . Dokuczał , za mymi plecami jakieś czarne intrygi wszczynał . Uwziął em się na złość sta­remu , wystąpił em z budy i zamieszkał em sam . Słyszę , chce moją rolę brać . Ogłasza się na afiszach , sprawił sobie nowe ubranie i wałęsa się po mieście , poważny , namaszczony ; — łeb zadziera . Przychodzi sztuka , cofa się przed samym spektaklem , mówi , że stary , że kolana mu się trzęsą , choć mu po linie chodzić przecie nie kazali , tylko grać . Po dwóch godzinach zwleka się do mnie pijaniusieńki . Staje we drzwiach , cylindra nie zdejmuje , ramiona splata i mruczy coś przez nos . ( Stary zaczynał się już manierować na tych nosowych dźwiękach , mających wyrażać pogardę ) . — Syn — bąkał tedy — syn wystąpił , a starego wy­leli … Wyleli — powtórzył , rozwalił się na krześle i wyciągnął sztywne nogi . Patrzył w sufit i gwizdał cierpliwie i uparcie przez godzinę całą . — Ty ? ! — rzekł po godzinie . — No ? — Wyleli — mruknął i znowu zaczął gwizdać . — Alles ist weg , alles ist weg . Rubla masz ? A gdy m do kieszeni sięgnął , zrobił ten swój świetny , nie do naśladowania , ledwo widoczny , a tak wymowny ruch dłonią . W tym było nie tylko : „ Daj no , daj ! ” . To mówiło , w pośpiesznym , zdławionym , niedbałym tempie : — „ Pieniędzy mi potrzeba . Ty dasz ; — wiem … Ja ci ich nie oddam — ty wiesz o tym , choć na moje honorowe zapewnienia schylasz głowę . Za to cię jeszcze ani kochać , ani szanować nie po­trzebuję … Ja sobą może i gardzę , ale tobie nic do tego … Moje życie jest … Ale co ci do mojego życia ! … Chcę pić , będę pił … Je m'en fiche — O , la ! ” . — A to wszystko , tę całą duszę człowieka , wypowiada się , tuląc cztery palce dłoni i puszczając jakiś mały , przelotny promyk po twarzy . Jaki ? … Tego ani opisać , ani naśladować niepodobna . To Bóg daje . — Nazywa się to — talentem aktora . A człowiek , który to licho posiada , będzie miał nieraz , przy wielkim sercu Chrystusa , niskie instynkty zwierzęcia i całą marność człowieka w sobie . Taki szczęścia nie zazna i zaznać nie może . Jest w tym i ludzka zemsta , i Boża kara . Zastąpił em staremu drogę przy drzwiach . Ściskam sobie dłoń , palcami trzaskam , wargi gryzę : bom nie wiedział , czy wyleczę , czy dobiję . Wreszcie powiedział em : — Ojciec , może … może by m ja zagrał … za ciebie . Chciał mi się na szyję rzucić , ale zatrzymał ręce na mych ramionach , potem wsadził je do kieszeni , wydął usta i rzekł protekcyjnie : — Spróbuj . Zaprowadził mnie do restauracji i za mojego rubla za­fundował mi piwa . Był uprzejmy i gościnny : com łyk ze szklanki pociągnął , dolewał mi pośpiesznie . Po raz pierwszy w życiu zapytał o zdrowie . — Kiedy śmy już kilka butelek opróżnili , przysiadł się do mnie , zapalił papierosa , gładził siwe włosy i , blednąc dziwnie na twarzy , rzekł do mnie szeptem : — Ja ciebie , Władek , psuć nie chciał em , ale to jedno wiem — i tak mi Panie Boże dopomóż , jak szczerze mówię : ty był by ś nowy , świeży , genialny , gdyby nie kobiety . One cię gnębią , krew twoją toczą , mlecz piją , mózg ssą . One te­raz wszystkie do ciebie pełzną , wszystkie ! Oplotły cię , opę­tały , pierś ściskają , talent w piersiach chcą zdusić … Mnie wszystko jedno : bierz je bodaj wszystkie — ale potem pluń i przepędź , boć to bydło jest przecie , gad zimny i leniwy . I nie wiąż się ze zwierzęciem , nie wiąż , chłopcze ; bo kiedy z ciebie wszystko wyssie , to się kiedy nocą , jak kot , do łóżka zakradnie , tu na szyi w wielką żyłę się wgryzie i krew twą serdeczną do ostatniej kropli wyżłopie . Taki gad żoną się nazywa … Ciebie by banda impresariów po Europie obwoziła . — O Władek , Władek ! … Tam , w Paryżu , w Berlinie , w Wied­niu — tam nas cenią ! Nie klaszczą , nie wyją , nie przeszka­dzają , jak tutaj , lecz rozumieją , na równi z piszącymi uwa­żają . Tam ma walor intuicja , bo oni mają za dużo szkół i wiedzy ; tam wielbią puls życia indywidualnego , bo szare są wielkie miasta … Co ja mówię , oni nas tam bardziej od piszących szanują , bo ich bibuła , pisaniny , literaty przytła­czają i nudzą . My zaś jesteśmy życiem samym , jesteśmy śmiechem , łzą , okrzykiem , buntem , szał em w żywym czło­wieku … Literat to kłamliwy komediant — aktor ma szczerą duszę . — Tak piszą ! … Nie wierzysz ? Czytaj gazety cudzo­ziemskie . Piwa miał już widocznie za wiele , gdyż pięścią w stół uderzył i krzyknął , aż echo rozniosło po sali . — „ Figaro ” ! — „ Frankfurter Zeitung ” ! Wywinął się kelner przed stół i tłumaczy , że nie ma tych gazet w restauracji . — Przynieś z kiosku — rozkazał ojciec krótko . Kelner stał z miną grymaśną i niezdecydowaną . Ojciec zmarszczył czoło . — Słyszał kelner , com rozkazał ? I spadając natychmiast z aktorskiego tonu , dokończył po swojemu : — Poszedł precz , bo zabiję ! — Niechże ojciec nie rzuca butelek . Awantura będzie … Spochmurniał i nasrożył się mój stary . Wydało mu się , że jakiś tam klient dobrego krawca i fryzjera : hrabicz czy kupczyk od sąsiedniego stołu przypatrywał mu się arogan­cko . Stary pochwycił dopiero co odkorkowaną butelkę , wy­pił ją duszkiem , postawił z impetem na stół , nogi na krzesło założył i rozpiął kamizelkę . — Niech kelner ! … przy-nie-sie ! cygaroo ! — zaśpiewał na tremolo . A potem do mnie znów się przysiadł . — Będziesz grał , Władek ? … Słuchaj — wołał , chwytając mnie za bary — ty jutro mnie i siebie pomścić mu­sisz . I nas wszystkich . My wszyscy jesteśmy biedni ludzie , bo nie wiemy , dla kogo i po co swą duszę w szmaty targamy … Płomieniem krwi twej młodej roznieć jutro wielkie światło duszy ; niech tamci mrużą oczy , niech się kurczą , wiją podłe , ślepe gady ! … Ty im się wgryź w serce ! Niech poznają , że jest puste ; bij po głowach obuchem ! Porusz le­niwe mózgi ; po kałdunach sytych kop ! Odbierz im spokój … A dusze ich w kale nurzaj ; drwij , znęcaj się i pluj ! Powtła­czaj im mózgi w brzuchy … Skończy się — i rozpełzną się kłębiskami gady gnuśne , ciężkie i — leniwe ; pełne strachu i po­kory … A my wtedy : — deptać ! … Puścimy za nimi tony marsza żałobnego lub taniec szkieletów , i nuż szargać , tar­gać , rwać w strzępy marne dusze ! Bydło , owce , kałduny ! Ha , ha , ha ! … Śmiech był zrobiony bajecznie . Wpadł jakby z cichej ulicy , basem piersiowym rozległ się po sali , zahuczał echem jak organy i ludziom usta zamknął . W sali uczyniło się cicho : na szczęk noża ludzie sykali gniewnie , kelnerzy zatrzy­mali się pośrodku . Patrzano wyłącznie na nas . Ale ojciec już tego nie widział . — Ty — mówił , uderzając mnie pięścią w piersi — ty , bydlę niskie , do nich pragniesz teraz przejść ! Żenić się chcesz ! Będziesz handlował , szachrował , Żydom po biurach się wysługiwał , łykom po sklepach , szlachcicom cielęta ho­dował i tuczył ? Nie odpowiedział em mu nic ; musiał jednak z mej twa­rzy coś wyczytać , gdyż uśmiechnął się cicho i napił piwa . Wyznał em mu tedy całą prawdę : mówił em o tym , jak się ścieram i zużywam z dnia na dzień , jak dziś już , niby morfinista , trucizną tylko dobyć coś z siebie potrafię . Stary początkowo wierzyć nie chciał ; potem wpił się rękoma we włosy , oparł głowę na łokciach ; myślał i słuchał . A gdy m mówić przestawał , unosił nieco głowę , białka wywracał i tak się wpijał we mnie tym spojrzeniem dziwnym . — Bywa , bywa — mruczał pod koniec — czasami tylko jeden dzień , jedna wiosna , jedna miłość . Dziś więcej niż da­wniej … Motyle , jętki , ćmy — potem gady ! Wyprostował się wreszcie sztywno . — Na długo się cenisz ? Wzruszył em ramionami . — To zależy . — Od kobiet ? — Chociażby … — A potem ? — pytał , wlepiając we mnie przewrócone białka oczu . Chłód mnie przebiegł po ciele . Dotychczas nie myśla­łem o tym , com w ojca spojrzeniu wtedy wyczytał ; nie my­ślał em o upokorzeniu . — Jeżeli kobieta — zaczął ojciec , wpatrzony błędnie przed siebie — nie wiem , jak się ta twoja nazywa — jeżeli tym lubieżnym a wzgardliwym uśmiechem , w którym wła­ściwa dusza kobiety się przejawia , śmiać ci się będzie w wy­stygłą twarz : podczas gdy inny , świeży , nowy , mocny bę­dzie ją tęsknymi oczyma budził , podniecał , roznamiętniał ? … O ! Takiej doczekać się w życiu godziny i kobiety nie zabić ! … Aktorem jesteś : wmyślże się , czuj , przeczuj własnej młodo­ści koniec … A jeżeli drugi tam na scenę wejdzie , podpatrzy cię , okradnie i złupi — sobie na karierę ? Jeżeli … jeżeli okrzy­kną go genialnym , dlatego tylko , żeś ty ! ty ! ty ! tak bardzo cierpiał ? … Jeżeli ludzie cię porzucą , psy tobą wzgardzą , dy­rektor cię wyleje ? … Jeżeli kel … kel … ? Ojciec schwycił się za głowę : krople rzęsistego potu wystąpiły na bladą jak chusta twarz . Rzucił się w głąb ka­napy . — Jeżeli kelner ci gazety przynieść nie zechce ! ? — krzyknął , zabełkotał coś i rozpłakał się tak straszliwie , że wszystko porwało się z miejsc . W restauracji wszczął się szmer , potem jakiś zgiełk i pogwar gniewny . Ludzie wołali kelnerów , płacili z hałasem . Kobiety wychodziły z wyrazem przestrachu i współczucia , ich towarzysze z grymasem niesmaku nad tym płaczącym starcem . Wyprowadził em ojca na ulicę . Upierał się , że mi szam­pana zafunduje , choć do tego piwa ja dopłacić musiał em . — Przyjmij ode mnie — prosił , całował , przymilał się . I ledwo stojąc na nogach , ciągnął do drugiego szynku . Przed samym domem wytrzeźwiał jednak . — Jeżeli ? … — zapytał poważnie i myśląco . — Ja nie będę miał czego żałować — odparł em spo­kojnie . — Chcesz ze mną ? … I zrobił jeden z tych swoich ruchów nie do powtórze­nia . Ręką tylko skinął i uśmiechnął się … Jak ? … Bo ja wiem ! Tak się może uśmiechali dawniej ci , co na stosie ginęli : było w tym i politowanie , i wzgarda , i żal serdeczny za głupim życiem podłych ludzi . Zwiesił głowę i pokiwał nią do swych myśli . — All right ! — zawołał na pożegnanie jak cyrkowiec . Na drugi dzień doglądał mnie i strzegł na każdym kroku . W południe nie wytrzymał i narzucił się na mnie . — Grać będziesz ? — A no … — Mów , co tobie , człowieku ? Pić chcesz ? Tyś i wczo­raj niewiele mówił . — Tęsknię … — To weźże ją sobie ! — Poczekam , aż mi ją rodzice dadzą . — Aż ci wyschnie , zwietrzeje i ulęgnie się do ołtarza ! — Poczekam . — Ocknij ty się ! Ty przecie nic nie myślisz , na twa­rzy widzę , że nic nie myślisz ! Już masz na swej głupiej gę­bie idiotyczne piętno narzeczonego … Ty mi dzisiaj porządnie grać musisz ! — krzyczał i trząsł mną za ramiona . — Ale to niepodobna , żeby taki zadowolony z siebie kretyn uczciwie coś zagrał … Idź do niej — czy co ! ? … Spraw sobie zdradę — czy jak ! ? … Rób coś : porusz , porusz bebechy ! Ty , gnuśne , tępe , narzeczone bydlę ! Ojciec trzasnął drzwiami i zostawił mnie z mą bez­myślnością . Dawniej inaczej bywało . Dawniej , gdy wyszła ode mnie która z tych kobiet , pozostawiwszy po sobie zapach ciała swego , atmosferę od pieszczot ciepłą , od szałów jeszcze du­szną i nieukojone żądze ; wówczas , jeśli za nią nie pobiegł em , tłukł em się jak wariat po pokoju , w gęstej dymnicy od pa­pierosów , i wlewał em w siebie , co było : koniak , wódkę , wino . Targał em we wspomnieniach każdy drobiazg mych upojeń , odurzał em się wyobraźnią , coraz nowe układała mi ona obrazy w dziwnej jakiejś scenerii grobów , kościołów , cmentarzy . Kończyło się zawsze tu w potylicy bólem ostrym i nagłym , jak pod zimną wodą , trzeźwieniem . Wtedy coś gryzło , roz­pierało w piersiach , śliną w usta się sączyło : ten , w ciało już weszły , wyrzut i ból . Wtedy czuł em jedno tylko : brak , brak i jeszcze raz brak dokuczliwy . Papierosa ? — Nie to ! … Wódka ? … Nie ! … Jadło ? … Nie ! … To ciało się kurczy jak gad nadeptany , a brak tu , tu — w duszy … Jedno , jedno tylko słowo , co się wyśliznęło z pamięci , wykradło z myśli ; jedno , wypowiadające wszystko , ostatnie , wielkie słowo : okrzyk ! … I szukam jak wariat tego słowa , a niepokój mój wzra­sta , skupia się , przechodzi w napięcie szalone . Krzyczeć chcę : „ słowa , słowa ! ” . I wiem , że o nie iść przecie nie może ; czuję tylko , żem myśl mą rozognił , pognał , że szaleje już sama : już mnie opanowała , pędzi i ponosi mnie tam , gdzie już chyba czarna moc ducha . Chcę gonić , podążyć za wyobraźnią mą , co z władz duszy myślącej już się wymyka … Znajduję na­tomiast , tryumfujący , znajduję to , co mi kapryśna pamięć w tej chwili przyniesie … Mam wreszcie : Oto mój żywioł , ta ciemność ponura , Już do otchłani myśl moja należy , I nieskończoność , jako ciemna chmura , Świat opłynęła . Myśl gdy w nią pobieży , Wraca zbłąkana i znów się zamyka W sennych marzeniach . Albo to ostatnie : Dzisiaj ja nie chcę zabijać słowami , Bo każde słowo do serca utonie I jako sztylet dreszczem je oziębi . A potem długim rozpamiętywaniem , Jak żar piekielny rozpali się w łonie I potem , potem … cała przyszłość moja Stanie się długim i ciężkim konaniem ! Ale co mi poezja ! Co mi cudze bóle ! Pędzę do teatru : węch mnie tam prowadzi . Wpadam na pustą scenę , na deski moje pochyłe i śmieję się , i płakać chcę … Mój świecie je­dyny ! Życie moje ! Przeznaczenie me krwawe ! Ziemio ty moja obiecana ! … Dziś , ojciec wyszedł , drzwiami z pogardą trzasnął i po­zostawił mnie w ogromnej , nudnej trzeźwości . Wiedział em tylko , że miał em dziś grać , rehabilitować siebie i ojca , co mnie pobudzało do wzruszania ramion ; jakieś światła wielkie zapalać — ( to śmieszne było po prostu ) ; wtłaczać mózgi w brzuchy — ( stary idiocieje dziwnie szybko ) , wyrzucać wieńce precz … Jemu te wieńce i spać , i trawić nie dają . Z pierwszą szklanką piwa łyknie taką myśl o wieńcu i upije się jak zwierzę , a potem daje po knajpach dzikie przedsta­wienia … jubileuszowe . Jeśli ja się już zgrał em do ostatniej kropli krwi , to stary się zmanierował do kosteczki … Aktorzysko ! … Zaczynał em żałować wczorajszych postanowień . Rozgłos aktora ? ! Przy tym mimo woli myśleć trzeba o młodych pędrakach ze szkoły , zaczynających już szukać emocji , o entuzjazmujących się Żydkach z kantoru , o fryzjerach , którzy z galerii i przez pisemka brukowe zawierają z aktorami „ amitié du cochon ” ; wreszcie , o tych tabunach wyrostków nie wiadomo skąd wałęsających się wieczorami przed teatrem . A poza tym : dziennikarze zbyt gadatliwi , mecenasi zbyt milczący oraz kilku grubych panów , czytających o nas przy rannej kawie dlatego tylko , że reporter i reda­ktor jego gazety nie mieli , prócz o wypadkach miejskich , absolutnie nic więcej do powiedzenia . I to staremu duszę w szmaty potargało . Trzymać się tego płotu i zgnić razem z nim , dać w ofierze życie całe . Skromne to powołanie , za mała rólka … I temu dać jeszcze w ofierze ją , Zochnę ? ! … Dziwna rzecz ; ilekroć o niej wspomnę , tuman zapomnie­nia przysłania mi świat natychmiast . Nie widzę , nie słyszę nic . Ją czuję ; jej twarzyczka jasna , łagodna , spojrzenie bez­bronne i ta dobroć wielka , co z jej oczu na duszę mi się kładzie , rozbrajają mnie słodkim , cichym , dziękczynnym ma­rzeniem . Modlę się do jej włosów , do poruszenia dłonią , do okrągłego ruchu ramion … I widzę , tak znakomicie widzę … Dość , na przykład , by , przebiegłszy przez pokój , przysiadła na krześle , a stawała się tak zamknięta w kształtach , tak skoń­czona w ruchu , tak doskonała w każdej linii , że jej skromne suknie wydawały się jedną falą miękkiego jedwabiu , opływa­jącą posłusznie swobodny układ jej ciała . A przy tym ta , przez uśmiech przebijająca , nieświadomość swego wdzięku , to piętno każdego arcydzieła ; spokój , dumny spokój życia … Otaczało ją coś niewidzialnego , czuł em to za każdym zbliże­niem ; biała miłość obejmowała ją ramionami i całowała uśmiechniętą w czoło : „ Tyś do kochania stworzona ” . Tamte wszystkie : kochanki , żony , przyjaciółki zżywają się z naszą myślą , z przyzwyczajeniem ; powszednieją . Ich się potem właściwie nie ogląda , nie spostrzega : czuje się tylko ich obecność ; w oczach ma się je takimi , jak nam je pierwszy błysk miłości w pamięć rzucił … Ja przez oczy tak wchłonął em ją w siebie , takem ciało własne nią przepoił , że gdy na chwilę zapomnę , ocknę się wnet w przestrachu , jakby m duszę własną zgubił . I szukam niespokojnie , i znowu zobaczę ; zdziwię się i znów pokocham , i do nieobecnej znowuż zatęsknię . A po uśmiechniętej szczęściem twarzy łzy gra­dem się leją … O , ja naprawdę kochał em ! … Siedzę zapatrzony gdzieś w przestrzeń , widzę ją i mo­dlę się do niej wspomnieniem … Nie tknę cię , nie ruszę , święta ty moja ! Obietnico spokoju , wytchnienia , szczęścia ! Przy to­bie odrodzę się człowiekiem , odmłodnieję uczuciem , odetchnę świeżością twoich marzeń , ukoję pragnienie pachnącą rosą twego ciała , nie ruszę , święta ty moja ! … Poddaj twarzyczkę twą ciepłą , do mej twarzy przytul , ogrzej wyziębłą twym pierwszym rumieńcem , wypieść świeżym puchem twych po­liczków … I nie bój się … W dłonie obie ujmę , widokiem się na­sycę , wypieszczę , wycałuję , w pamięci zapiszę … Pokaż twą lękliwego ptaka szyję , pokaż dziecko . Wycałuję tylko … Nie bój się , Zochna , nie bój się , nie … Nie tknę , nie ruszę , święta ty moja ! Obietnico spokoju , wytchnienia i szczęścia … Wido­kiem się tylko nasycę , wypieszczę , wycałuję , w pamięci za­piszę … A Zochna szeptała : — Mój … mój … I kryła się twarzą na mych piersiach . Kaprysić mi dzieciak poczynał : wydyma wargi i puszy się , rączki w fałdach sukni chowa . Przeciąga się leniwie i pada na kanapę . Każe sobie znosić czekoladek , słodyczy , ale jeść nie chce : wyrzuca wszystko , że niedobre ! Myślał by ś , że lada chwila zmęczy się i zaśnie , rozrzucona niedbale na otomanie . Lecz oto zrywa się : pokazała mi czubek języka , zakręciła się na pięcie , zaszeleściła suknią i — uciekła . — Paskudny ! — wołała na odlocie . A za chwilę znów powróci . Czasami się zapamiętywa . — Zochna ? … Uśmiecha się miękko , ciepło , a szyję ku mnie wyciąga . O mnie myśli — dobra Zochna ! — Wiesz — mówi — wiesz , Właduchna , aż mi dziwno , ja się ciebie wcale , ale to wcale nie boję . Przecież to ty — myślę ! … Ty ! … Ty ! … Chodź , pocałuj ! Tutaj , i tu — jeszcze . Och , Boże , jakby m ja cię ugryzła … Ale ja niedobra jestem ! … I znów duma , rozważa , czoło marszczy . — Mąż ! … — pociesza się wnet pieszczotliwie i siada mi na kolanach . Siedzę jak w odrętwieniu i wspominam — bez końca wspominam — tęsknię ! Czasami silniej to we mnie uderzy : Zosi drobne rączyny jakby mi głowę wtedy ściskały . Zrywam się , otrząsam … Posyła m po wódkę , grzęznę w dymie od papierosów ; powoli zaczynam odżywać : myślę … Tęsknota ? To jest uczucie dla zwierząt w menażerii . Ja tej trucizny jeszcze nie znał em : mnie wszystko w porę przycho­dziło , nie nauczył em się czekać . Tęsknota ! ? … To duszne , wilgotne , zatrute powietrze : nim umieją oddychać tylko ma­rzyciele . Ten żar suszy przede wszystkim najbardziej subtelne kwiaty uczucia : wspomnienia . W końcu nie ma czego wspo­minać , zbrakło chęci silnych , tylko tęsknota pozostała . Wy­daje się człowiekowi , z przyzwyczajenia do ciasnego kółka swych myśli , że czegoś pragnie , i ta ułuda dobija go do reszty . To tragedia marzyciela , dramat idealisty , farsa ascety ! … Piję wódkę : myśl biegnie , płynie , ponosi … Chodzę po pokoju , mówię ze sobą , deklamuję głośno : „ Marzenia ! … Ma­rzenia ! … Obwisłe i bezwładne , na wypalonym gruncie tę­sknoty , tracą i one swe syte rozkoszą , miękkie uczuciem barwy . Póki je żar w popiół pamiątek nie rozsypie , wysysają chciwie rosę z najgłębszych zakątków duszy ; niby jemioła zapuszczają korzenie coraz to głębiej w sam rdzeń swej ofiary , w najistotniejszą część jej ducha i piją z niej chciwie dawne myśli , uczucia , nadzieje . Więdnąc , rozpleniają się jak kąkol , zachwaszczają umysł , jak pokrzywa , suchymi badylami łodyg bez kwiatów , bez woni , bez cienia … Dawny kwietnik zmienia się w jałowy ugór : warzy się na nim kiełkująca myśl , przepada nowy zasiew , giną dawnych płonki … A kiedy się tak przeznaczenie marzącego dokona , wówczas ocknie się może i zerwie zbyt wielkie jego pragnienie życia . W gorącz­kowym porywie czynu , w diabła ambicji popielisko orać będzie , a smutnym aniołom dobrych chęci stuletnie dęby na nim sadzić każe . Z diablej orki i anielskiego zasiewu wiatr się zaśmieje , obfite żniwo zbierze ludzka niechęć , pokłosie choroba zagarnie , a dziedzictwo wciąż jeszcze bogatego gruntu obejmie śmierć … ” . Ave ! Przyjdź ! … Ja i tak na śmierć skazany jestem , bom się na miedziane grosze chwilowych powodzeń rozmieniał i rozdał doszczętnie ; bo tęsknota mnie wreszcie żre i pali … A potem długim rozpamiętywaniem Jak żar piekielny rozpali się w łonie — I potem , potem … cała przyszłość moja Stanie się długim i ciężkim konaniem … Niechże śmierć teraz , w tejże chwili , po mnie przyj­dzie , ale niech mi ją na rękach żywą i ciepłą przyniesie i niech mi ją rzuci : Masz ! … Weź ! A wtedy dam się diabłu w zamian . Tyle mam w so­bie męskości , że potrafię oddać kartę życia za to , na com ją postawił . Bez wahania śmierci się oddam , szyję jej obnażę : Masz ! Weź i ty z kolei … Był em już pijany : stojąc pośrodku pokoju , szarpnął em za kołnierz i obnażył em pierś . Bierz ! W tejże chwili drzwi zaskrzypiały i rozchyliło się czarne wnętrze . Parsknął em śmiechem ; w tył się podał em . Strach mi oczy zaokrąglił , skórę ściągnął na twarzy : stoję i dyszę ciężko ; w sobie się zbieram i piersi kurczowym ruchem przy­słaniam … Na progu stała Zośka w chustce na ramionach . Rzuci­łem się ku niej , chwytam w pół , rękoma głowy , twarzy do­tykam … Ona ciałem : — Zośka moja ! — Dziecko — krzyczę i ciągnę ją płaczącą ku sobie — kto cię tu przyprowadził ? Mów ! Kto przysłał ? Kto mieszka­nie wskazał ? Mów ! — Ojciec twój — wypłakała . Poznała , żem pijany , czy też ta jej dobroć anielska swój instynkt miała ? Gdyż zbliżyła się do mnie i w chłodne rączyny ujęła me skronie . — Nie gniewaj się na mnie , Właduś , nie martw się . — Masz łzy moje — odpowiedział em , patrząc na nią jak w obraz . — Bóg widzi , nie dał em ich jeszcze żadnej . Całowała oczy , wypiła łzy wszystkie . Ale trzeźwości , opamiętania nie dała . Drzwi się uchyliły , wsunęła się czyjaś ręka nad podłogą , wstawiając do pokoju wysoką butelkę i dwa kieliszki , co z brzękiem upadły na ziemię i potoczyły się na środek pokoju . — Pij ! — rozkazał em , nalewając kieliszki . Dzwoniła zębami w szkło : piła . Potem trzęsącą się ręką odstawiła niezręcznie kieliszek na brzeg stołu . — No , widzisz ! I kieliszek ci zbiła m … Nie , po co ty mi każesz pić ? Już klęczała na ziemi i zbierała skorupy . Podniosł em ptaka z ziemi wysoko , wysoko . Roześmiała się . Ale potem , gdy na kolanach się moich znalazła , gdy m parzył ją pocałunkami , wówczas westchnęła raz i drugi , za­patrzyła się gdzieś wielkimi oczyma … I zrozumiała … Oczy jej cieniste rozwarły się szeroko i natychmiast przysłoniły się rzęsami ; w kątach ust coś zadrgało silnie . Biała była na twarzy , nozdrza pulsować jej zaczęły . Po raz pierwszy w życiu rzuciła na mnie dumne , wy­niosłe spojrzenie . Pęk jasnych włosów , zaczesany nisko na tyle głowy , w ciężkim powikłanym splocie opadł jej na ra­mię … O ten uśmiech ! Wzgardliwy , zimny , dumny … Ja go zbyt dobrze pamiętam ! … A jednocześnie ten ciężki splot war­kocza , opadający szybko coraz niżej po ramieniu i rozwija­jący się nagle w złotą połyskliwą falę . Zatopiła mnie ta fala jasna … Ojciec wlókł mnie do teatru pod ramię , a gdy Zosia dogoniła nas na ulicy , namawiał ją łagodnie , aby była roz­sądna i wracała do rodziców . — Idź do mnie — prosił em . — Wrócę po teatrze . Pozostała w tyle , czuł em jednak , że idzie za nami . Stary mówił coś u wejścia z portierem , wskazał na Zosię i zakończył jednym ze swych ruchów dłonią . — Fiu ! — gwizdnął , machnął chustką , jakby kogoś od bramy odpędzał . Był wesół i dobrych myśli . Poprawiał mankiety i kra­wat , a do mnie mówił : — Wiesz , Władek , gdyby nie moje lata … Toż to nie­boszczka zmartwychwstała ! To otwarte i jasne czoło , te łuki brwi i tu — ten zakrój nosa ; usta , w głębokim jakby odde­chu zawsze uchylone … Co ta dziewczyna ma za zęby ! Tylko że nieboszczka brunetką była … Jest w ludziach coś takiego , jest ten pociąg do typu : gatunek w nas wyje … Ale trzymajże ty się … no ! — Władek ! … Cóż u stu par diabłów , wszak jesteśmy mężczyźni ! … Ja był em głuchy . Ale światła jasne mnie oblały , zapach nasz poczuł em . Dziś zrozumieć nie potrafię , jakim sposobem oślepić mnie wówczas mogło „ podobieństwo ” sztuki . Rzecz była do­bra , tylko aż ciężka od zdań okrągłych , gładkich , literackich . Autor wiedział o tym — spodziewał się od aktorów duszy . Tremę miał : życie dusiło go zmorą ciężką . I ja drżał em na skórze , nie z obawy jednak , lecz ze zbytniego przepełnienia duszy , co dla gry może jest najszkodliwsze . Gdy m wchodził na scenę — ustało i to … I wiecznie te dziwaczne , za włosy podciągane „ podobieństwa ” , które jak błyskawica przesuwały mi się po gło­wie . Starego widział em : siedział , kabotyn , z „ Figarem ” w ręku , choć trzech liter po francusku nie sklei ; siedział i oczyma świecił . „ Czeka ” — pomyślał em . I znów mi śmierć na grzbie­cie siadła . „ To się stanie , na pewno : zgram się w proch , w nikczemność , w gadu zimne ciało ” . Szło — szło przeze mnie . — Jest tam pod koniec niema scena … Już mu nic nie pozostało : nadziei w życiu , oparcia we własnych myślach ; zbankrutował na samym sobie , nie umie i nie chce bronić się przeciw nieszczęściu . Prędzej czy później wszakże przyjść ono musi , bo źródło swych nie­szczęść i przeznaczenie własne człowiek w sobie dźwiga . Po cóż się więc bronić ? … Autor jak zwykle : rzuca aktora w fo­tel i stawia kropkę . Jam się przyparł do ściany : stoję i my­ślę … A tu cisza huczy . Gdzieś z dala na ulicy powóz zaturkocze ; mury głuszą . Ktoś zakaszle na widowni … Stoję i myślę o sobie ; potem oczy podnoszę — spostrzegam ojca z „ Figarem ” . Spadło z piersi : westchnął em . I ten ruch , to wczorajsze ojca skinienie ręką … „ All right ! ” pomyślał em . I znowuż cisza … Tam gdzieś na galerii ktoś odpowiedział : westchnął szeroko , swobodną piersią . „ Dziewczyna młoda ” — myślę , i łzy mi się walą do oczu . — Stoję , uśmiecham się i głową kiwam , jak ojciec wczoraj . Potem ten efekt ze strzelaniem . Nie cierpię . Na scenie śmierdzi , a ludzie płoszą się jak ko­nie , zamiast się skupiać . Ale teraz wydaje mi się , że tam za sceną , w tej chwili … ona , Zochna , sobie … do piersi … — Jezus Maria ! — chcę krzyknąć , ale coś w porę za gardło chwyta … Zatrzepotał em się tylko jak ptak i idę , war­gami coś niby mówię , czepiam się mebli , słaniam , potykam i tuż , tuż , u bocznych drzwi , które miał em na zakończenie uchylić , walę się ciężko na kolana . Czoło do framugi przy­kładam i … zrywam sobie coś w piersiach . Czuję , jak pęka jedna , druga , trzecia struna : wszystkie po kolei , wszystkie , na których ludziom smutek , żal i rozpacz grałem … Stary wstał w krzesłach z „ Figarem ” , oczy wytrzesz­czył — drży z radości : widzę to , czy też tylko czuję . Może już przyjść — skończone . — Kurtyna już się chwieje , osuwa ; już mnie od świata oddzieliła . Cisza … Ja wstaję , czoło z potu ocieram i cichymi łzami płaczę nad sobą , nad tym , że dobrze grałem , i nad smutkiem łagodnym , co mi wstręt do samego siebie z piersi stłoczył … Runęło wreszcie . Podchodzę do rampy , kłaniam się i uśmiecham . Wie­niec podają , krzyczą , klaszczą , tupią … Biorę wieniec . „ Zasłużonemu autorowi itd . ” . Biegnę tedy za kulisy i chwytam za rękę tłustego pana w długim tużurku . Poskoczył jak baletnica , tryka , dziękuje . Tłum nałykał się cudzego bólu : kla­szcze , huczy jak w ulu , głuchym zgiełkiem się przelewa . — Dziennikarze i mecenasi otaczają autora . Światło gaśnie rzę­dami . Tabuny wyrostków ścigają się po galerii , dłonie w trąbkę składają i ryczą ochryple : — Borowski ! Borowski ! Wychodzę raz jeszcze i tym najbardziej u nas wzgar­dzonym , a moim najwierniejszym posyła m od ust całusa . Wszczęła się na górze gonitwa , tętent , tupanina : chłopczyska biją się i kopią nawzajem , a mnie przez dłoń w ucho wrzeszczą : — Borowski ! … Gdyby m którego z nich tuż przy sobie postawił , spoj­rzał by prawdopodobnie swą tłustą od potu twarzą i wyłupiastymi oczyma ; gębę by wnet rozdziawił i ryknął mi w ucho me własne nazwisko . Potem by śliną i łzami chlupnął , nos rękawem utarł , dłonie do ust przyłożył i znowuż zahuczał : — Borowski ! … Jeden z nich rzucił mi nawet z entuzjazmu podartą czapkę . Za tę hojność dostał by w domu cięgi , gdyby nie mój ojciec . Stary zwlókł się na scenę i znalazł dla siebie ro­botę : mógł coś dumnie precz odrzucić i w innych trochę okolicznościach przez nos zawołać : „ Bydło , owce , kałduny ! ” . — A co ? — były pierwsze jego słowa do mnie . — Ten ruch mój , hę ? Przydał się . — Przydał . — Bierz , ja nie bronię . — Biorę z każdego człowieka , co mi potrzeba . — Teek ? — Taak ! … Nosem mi ojciec nie zaimponujesz , bo to starożytna maniera . — Tą manierą tyś cały stworzony . — Zupełnie niepotrzebnie w ogóle stworzony . — Co ty , świnio , pleciesz ? — To , że za nic nie jestem wdzięczny , nawet za życie . — Ojcu ? — białka mu się przewracać zaczęły . — Nieostrożny kochanek łatwo nim się staje . Do sza­cunku mały powód . — Pies . Tak rozmawiając , wychodzimy na ulicę . Naokół wszystko ocieka , pluska , chlapie ; mokre bruki błyszczą od świateł i po­głębiają ponurą ulicę jak zmatowane lustra . Stary chce wi­docznie sprawę załagodzić . — Jesteś podły — mówi — jak wilcze szczenię , ale talent masz olbrzymi . — Wiem . — I to , żeś podły ? — To przede wszystkim . — Pysk masz tylko ruchliwy — łagodził i , roztworzyw­szy parasol , ujął mnie pod ramię . — Pyskiem grasz , pyskiem szczekasz . Tobie należy nie­jedno wybaczyć … Chodź się czego napić . Wczoraj ci obie­cał em . Jedną wdowę tylko … Żółty mecenas pożyczył . — Ojciec aktorkami zaczyna handlować ? Stanął jak wryty . — Czego ty mnie kopiesz ? Za co ty staremu ojcu w gębę plujesz ? Człowieku ! Szczenię ty ! Słuchaj : i ja mia­łem kiedyś taki , jak ty , talent … Przecież i ty chyba sam nie wierzysz w to , co mówisz . Dał — wziął em . A czorci mnie do niego , czorci mnie do tych szmat ! Tfu , ps … kr … kobiety ! Puścił em go . — Idź , ojciec — mówię . — Na litość boską , idź … Idź , spij się jak dzika świnia , tłucz butelki , becz po knajpach , ale mnie zostaw . Zostaw mi tę resztę , ten ochłap człowieka we mnie . Dostał widocznie swego uderzenia krwi do głowy , bo się zatoczył na chwilę . Potem w starczej , bezsilnej złości ci­snął własny kapelusz o ziemię . — Becz po knajpach ? — powtórzył ochryple . I choć jeszcze nic nie pił , schwycił jakiegoś przecho­dnia za piersi . — Syn ! — wołał , kurcząc się i celując we mnie dłu­gim palcem . — Czegoś ty mi ją sprowadził ? — mówię , następując wprost na niego . — Po co do tej budy przeklętej ciągniesz ? Czemu mi moje życie ulicznikom na pastwę rzucasz ? Ludzie zaczynają się skupiać ; ja wycofuję się i odchodzę . — Syn ! — huczy stary na ulicy , jak w tragedii Szekspira . Biegnę kłusa i wpadam w bocznicę . Tu , nie czując się już na oczach ludzi , zwalniam kroku i czekam , gdyż awan­tury publiczne starego niepokoić mnie już zaczynają . Tam ucichło nagle ; ludzie rozchodzą się ze śmiechem . Czyżby sta­rego do dorożki już wsadzono ? … Gdy tak stoję w niepewności , wybiega zza węgła ja­kieś dziecko w chustce , przypada do mnie , tuli się do mego boku , jak pod skrzydła , i wyrzuca w jednym okrzyku : — Władek , Władusiek , Władek mój ! Wziął em to pisklę na ręce i zaniosł em do domu ; prze­mokła bardzo . Ojciec dał przed zbiegowiskiem drugie przedstawienie jubileuszowe . Wwikłał się przy tym w jakieś zajście z ofice­rem ; dostał od niego po uchu , a na wygojenie kozę . Gdy po dwóch miesiącach wyszedł , był em już żonaty . Pieniędzy brakło nam ustawicznie : pożyczki , handlarze , lombardy , nabieranie mecenasów … Ale czym to wszystko było dla mnie wobec szczęścia , jakiegom zaznawał ! Czuł em taką radość , wiosnę , taką pełnię życia , że … Grałem źle . Szczegółów nie pamiętam . Wiem tylko , że źle było . Licho chciało w dodatku , że sztuka była cudzoziemska . Przy swojskiej obstał by m się na zdobytym stanowisku , a sztukę by m położył . Ta przeszła jednak przez granicę jako nowość repertuaru wiedeńskiego i z tą plombą dawali śmy ją na scenę . Nieobecna a zagadkowa wielkość powaliła mnie twa­rzą na ziemię , wiedeńczyk wlazł na mnie obiema nogami . Nie nadaję się do sztuk obyczajowo - mieszczańskich , do „ Familien - dramatu ” — mówili dziennikarze . Ha , sfery w sztuce były może i mieszczańskie , ale familia stanowczo żydowska , jej dramat z dziennika , a obyczaje z kuchni . Takem się po­cieszał , bom ogromnie potrzebował pociechy . Tak bardzo chciało się oddychać własnym szczęściem . W chwili kiedy wszyscy na mnie powstawali , przyszła za kulisy żona , z wilgotnymi jeszcze oczyma , z niewygasłą na twarzy ciekawością i wypiekami na policzkach . Odciągnęła mnie na bok : miała coś bardzo ważnego do powiedzenia . Tam rzuciła mi się na szyję . — Właduś mój kochany — wołała — jak ty ślicznie grasz ! I ja miał by m się martwić wobec tego ? — Śmiał em się jak dziecko : śmiał em się z dziennikarzy , z dyrektora , z mło­dego błazna , którego na moją rolę już podsunięto ; śmiał em się z całego świata . Ujął em ją w pół i jak dwoje dziecia­ków puścili śmy się w lansadach przez korytarz . — Stop ! — krzyczę , bośmy się zapędzili w jakieś ciemne przejście . — Zośka , ktoś idzie . Stop ! Bo wpadniem w ra­miona starcowi . Mecenasy , jak szczury , żerują u nas po korytarzach . Zośka w śmiech : upiła się naszą radością . W tejże chwili błyska światło ; ojciec stoi : w cylindrze , w jasnej swej kurtce , z parasolem w jednej ręce , z zapałką w drugiej … Mnie krew uderza do głowy . — Patrz , Zośka — silę się na wesołość — patrz , jak ojciec ducha Banka odstawia … Statystę gra na korytarzach . Zośka śmieje się bez pamięci . Mnie wściekać już za­czyna to kabotyństwo wstrętne , to napędzanie grozy , jak dzieciom , płaskimi sztukami niańki . „ I czego on chce ode mnie ? … ” Milczy , ani słówkiem się nie odezwie . „ Poczekaj ! ja cię rozruszam ” . — W knajpach odegrał już swój repertuar — mówię — teraz na melodramaty próbuje się w przejściach do garde­roby . Z parasolem w ręku próbuje odstawiać widmo sumie­nia — sumienia artysty . Zośka zatacza się jak pijana . Kulisy i całe to życie te­atru , które widzi po raz pierwszy , odurza ją jak wino . A stary wciąż milczy . Zapałka gaśnie , czerwone zarzewie rzuca gro­źne refleksy na jego zmęczoną , gorzkim bólem wykrzywioną twarz . Czerwony węgiel opada i gaśnie . Stary stoi po ciemku i wciąż jeszcze milczy . — Trzeba czym prędzej zapaść się w ziemię — mówię wesoło , a pięści ściskam ze złości . — Że zaś podłoga się nie rozstąpi , należy dla efektu uciekać co rychlej na prawo — do ustępu . I dał by kto wiarę ? — posłuchał . — Nie , Władek ! — woła Zośka , krztusząc się i za piersi chwytając . — Przecież to jest ogromnie zabawne … Ale ty brzydki jesteś . Nie należy drwić z ojca . I ty się upijasz … Odprowadź mię , bo się rozchoruję z tego śmiechu . — Ty kwoko gdacząca ! — odzywa się wreszcie stary ze swego stanowiska . Wyrżnął em pięścią w drzwi . — Czy ty nie czujesz śmieszności , stary kabotynie ? — Ja ojciec jestem , a nie żaden „ ty ” ! Ja artysta je­stem , a nie kabotyn ! … Bodaj ci język za te bluźnierstwa usechł . — Toć wyleźże choć z tej dziury . Zośka ze śmiechu wpadła w nagły strach , w to instynktowne , wyłącznie kobiece przeczucie zbliżającego się nieszczęścia . Czepia się mnie i odciąga na bok . — Ona ci już z serca krew pić zaczęła — huczy stary przez szparę we drzwiach — już ojcu urągasz , w twarz mu plujesz . Zapamiętajże sobie , zapamiętaj : „ Oko , które się z ojca i matki naśmiewa , kruki u potomków wydłubią , a orlęta je rozniosą ” . — Nie , to oszaleć można ! To w manierze na śmiesz­ność oślepłe , zgrzybiałe aktorstwo . On mi biblię stamtąd cytuje ! Skąd się u tego dziecka tyle sił wtedy wzięło ? Gniotę jej ręce i zrywam je z siebie , a one , jak ssawki polipa , cze­piają się mnie co chwila na nowo i ciągną za sobą . Odrzu­cił em ją wreszcie ku ścianie . — Ty mi o żonie mojej milcz ! — krzyczę i walę z ca­łych sił we drzwi . — Ja cię krwią serca mego wykarmił em — grzmi oj­ciec z gabinetu — mym życiem , mym talentem , wszystkimi władzami duszy ; a ten polip to wszystko wyssie z ciebie … To nie kobieta , nie dusza , nie artystka , to zwyczajna suka , która pomioty rzucać chce . Zośka wydała cienki , przeraźliwy pisk i uciekła . Rzucił em się całym ciałem na drzwi . — Chodź tu ! — woła m . — Do syna ? … Bić chcesz ? — Będę bił bez pamięci … — Będzieesz ? ? … — powtórzył przeciągle . I ucichł . Zośka łka gdzieś w drugim korytarzu . Ten płacz mąci mi myśli do reszty . Spostrzegam się po niewczasie , żem przed chwilą coś potwornego powiedział i zaczynam chłodnąć . — Ojciec pijany — mówię . Nie odpowiedział . Pijany — myślę — mniej przecie odpowiada za siebie niż szczekający pies . — Także porów­nanie ! — szarpnął em się natychmiast i miał em ochotę bić siebie po twarzy . Co za nowa nikczemność wstąpiła we mnie ? Tego dawniej nie było , nie było ! To ostatni dorobek życia , ostatni dar kobiety . Stary tylko w miłości ku mnie był psem chyba . To szlochanie kobiety z daleka takie miękkie myśli na mnie sprowadza . — Zośka , milcz lub idź precz … — Ojciec , otwórz — proszę przez dziurkę od klucza . — Nie zważaj , co ja plotę … Ojciec … Widzisz — jużeś się zwa­lił ? … Otwórz : otrzeźwię i do domu zaprowadzę . Szampana zafunduję . Ojciec . No ! … Słuchaj , co mówię … Szampitra … Ja cię po rękach będę całował … I czego ty się rzucasz jak szczupak ? … Ręce mi drżą : te głupie myśli tak potwornym niedołę­stwem skuwają ciało . Chcę drzwi wywalić , a klamki ruszyć nie mogę . Ani się nie podda … Nigdy w życiu tak strasznie nie krzyknął em , jak wówczas : — Zośka , wołaj ludzi ! … — Klamka ciężka — kołacze mi w myślach i biegnę jak opętany przez korytarz . Wypada cała banda aktorów i sta­tystów . Na wpół rozebrani otaczają mnie kołem , szarpią , cucą , chcą ze mnie bodajby słowo jedno wydobyć . W tejże chwili jak błyskawica oświecił mi pamięć ojca głos i jego prze­kleństwo . Widzę naokół te gołe , wstrętne twarze , na których przed godziną taką radość przy moim niepowodzeniu czy­tał em ; widzę czujne strachem i zaokrąglone oczy , zaparty oddech w ich piersiach : widzów mam przed sobą . I ja , naj­nikczemniejszy człowiek na świecie — zaczynam grać … Gram wyklętego syna . Język mi kołem utkwił : bełkocę … Czuję , że trzeba tylko wysiłku , chwilowej mocy , zerwania się krót­kiego woli , by się opanować ; lecz nie stać mnie na ten wy­siłek , nie stać na to , by prawdę od urojeń , rzeczywistość od wyobraźni oddzielić . Coś jakby obuchem ciężkim uderza mnie po głowie : ciało będzie może ode mnie szczersze ? Przyto­mności jednak nie tracę , rozum tylko własny gubię ; instynkt aktora przecie ocalam . Wyrywam się z chciwych ciekawością dłoni , odskakuję w tył , podwijam się w sobie i padam na wznak . Mam jednak jeszcze tyle sił , by wagę ciała rzucić tam , w stronę tych podłych , fascynujących mnie jak spoj­rzenie węża oczu , w stronę tego błazna , co moją rolę objął . Słabe było bydlę : nie utrzymał mnie w ramionach . Już na pół tylko przytomny , padam jak kłoda na ziemię i toczę mu się pod nogi . — All right — szepcze przeze mnie ten obłęd . Takeśmy z ojcem moim swe ostatnie odegrali komedie … Borowski skończył opowiadanie . Powstał z ławki cmen­tarnej i z głową zwieszoną , od wspomnień ciężką , począł się błąkać między mogiłami . Kunicki nie widział go , nie myślał o nim prawie : człowiek znikł , rozwiał mu się sprzed oczu . Miał niemal wrażenie , że oto z jednej z tych mogił powstał trup , dzieje mu swoje opowiedział i wraz z ostatnim wspomnieniem , ostatnie wydawszy tchnienie , zapaść się musiał w mogiłę . I , myśląc tak , patrzał w kraj pusty i dymny ; w długie , smutne szeregi budowli za cmentarzem , w ostre zarysy ko­minów fabrycznych , wyrastających zza garbów ziemi jak nagie maszty . Nie było tu zieleni naokół , lecz ostra czerwień murów ; zamiast murawy , pył węglowy pokrył czarnym pu­chem faliste ugory . Ludzie tu jakby wymarli , ptak się nie odezwał , wrona nie zakrakała . Maszyny tylko gadały świst­kami i suche dzwony zgrzytały . Niemilknący kołat młotów mierzył rozpaczliwie nudny czas , pełzający tak leniwie , jak te rozwłóczone na horyzoncie dymy . Kunicki spojrzał na Borowskiego i wydało mu się , że w te martwe okolice spadł jakiś ptak z dalekich krajów , trzepocze chorymi skrzydłami i dusi się od węglowego pyłu . Nie pytał go , jak teraz żyje . Wszak wiedział dobrze . Znał to życie wielkomiejskie i zaprzepaszczone w nim egzystencje , wegetujące wspomnieniem minionych dni , czepiające się kobiet ostatnim pragnieniem życia . Długie , smutne kominy patrzały martwo w dal pustą i niemą . Zastygłe i zimne w szarym świetle , kłębiły ciężkie ofiarne dymy żywych i kołaczących maszyn , oraz martwych i niemych ludzi . Dusza tych istot ludzkich , wyklęta precz od pracy , błąkała się pokutna po ciemnych zaułkach i czarnych norach nocy . I wtedy dopiero , gdy maszyny do snu legły , wówczas gdzieś w pomrokach kamiennych , w ciszy umęczo­nych ciał rozlegał się czasami nagły , straszny , beznadziejny krzyk — budziła się namiętność , buchał płomień duszy . I gasł . Pozostawał jeden , dwa trupy , i otwierała się nagle prze­paść bólu i cierpień . Ale za dnia już zimna , już niema , zie­jąca tylko dusznym czadem zgniłych wyziewów . Odżyły już maszyny i zamarli ludzie . Po niebie snują się rude , ciężkie kłębiska dymów . „ Biedna Zochna ! … Zochna ! … Zochna ! ” — szeptało coś Kunickiemu , jakby w takt łagodnego plusku i miarowego szmeru . Tuż nad głową szumiały mu tak druty telegraficzne . Przypomniały mu się te jej duże , smutne , łzami za­szklone oczy , gdy wczoraj na niego patrzała . Drobne białe ręce zatopiła we włosach , wsparła głowę na łokciach i nie spuszczała z niego oczów . „ A ty — zdawała się pytać — ty , co tak poważnie mówisz , z takim poczuciem wyższości , i łagodnie , jak do dziecka , uśmiechasz się do mnie , czy ty umiesz kochać inaczej , lepiej , prawdziwiej ? ” I wryły mu się w pamięć te wielkie , smutne , jakby przestraszone oczy . Na ciemne szosy wyroił się tymczasem tłum czarny i rozpłynął się strumieniami po drogach i ścieżkach . Ście­mniło się . Rdzawe światło przesiąkło kurzawę , zrudziały dymy fabryczne , zasuwała się mgła sina ciężko i powoli . Ponad ziemią , naokół , wszczęły się jakieś migotania , i błyski i wraz z gwiazdami na niebie zapalały się wśród ciemnych budowli chłodne księżyce lamp elektrycznych . Zaroiło się wnet od świateł bladych i ostrych jak stal , czer­wonych i drgających jak krew świeża rozlana , zielonych jak liść wiosenny , wielkich i żółtych jak słoneczniki . I hen , gdzie tylko poprzez wzgórza oko w ciemności wybiegło , kołysały się ponad ziemią wśród szyn kolejowych wieńce , wstęgi i gir­landy tych płonących kwiatów zimnej nocy . Sczerniała przy nich ziemia i błyskiem lodu się pokryła , zbielały w tym bla­sku dymy fabryczne i stanęły nieruchome , jako białe obłoki . Wciąż jeszcze podnieconej wyobraźni Kunickiego wy­dało się , że oto jeden z tych dymów przyjmuje zwiewny kształt ludzkiego cienia i wałęsa się wśród tych błędnych ogników . I pomyślał , że jej dusza po takim czyśćcu błąkać się kiedyś powinna , wciąż jeszcze nie chcąc wierzyć , że wszystkie te kwiaty , choć barwne , choć płoną , zimne są i bez woni . Tuż za parkanem , gdzie wał wysoki , ryknął pod ziemią jakiś potwór , wybiegł z czarnej czeluści wzgórza , trysnął sno­pem iskier czerwonych , wydał świst ostry i potoczył się po nasypie . Pociąg biegł , kołatał , trząsł , migał smugą oświetlo­nych okien ; raz jeszcze krzyknął nagle i wpadł w drugi tunel . Szum głuchy po nim pozostał , jakiś pęd i rozmach w powietrzu . — Jezus Maria ! Jezus Maria , wrócić ! Borowski stał w ciemnym zmierzchu , jak krzyż mię­dzy mogiłami . Za odchodzącym pociągiem ręce mimo woli podniósł i okamieniał jakby w tym ruchu .