Antonina Domańska Historia żółtej ciżemki Cenny klejnot starego Krakowa , chluba Polski , arcydzieło mistrza Wita Stwosza i pomnik jego chwały — wielki ołtarz w kościele Panny Marii , fundowany przez bogate mieszczaństwo krakowskie w r . 1489 , chylił się ku upadkowi . Blisko cztery wieki rzeźba ta przewspaniała zajmowała najcelniejsze miejsce w świątyni , blisko cztery wieki opierała się niszczącemu wpływowi czasu , wreszcie uległa . Oto co powiada sprawozdanie dozoru kościoła Panny Marii z r . 1867 : „ …od chwili gdy się przekonano o groźnym stanie ołtarza , zajęto się bezzwłocznie szukaniem środków uratowania go dobrze obmyśloną restauracją . Imiona Piotra Michałowskiego i Karola Kremera wiążą się z tą myślą . Oni pierwsi badali stan i przedstawiali środki . A choć nie doczekali szczęśliwej chwili rozpoczęcia pracy , za pobudzanie i nawoływanie do niej cześć ich pamięci ! ” Komitet restauracji wielkiego ołtarza składał się , prócz stałych członków dozoru kościelnego , z następujących mężów : prof . Czyrniański , pr . Dunajewski , W . Eliasz , P . Filippi , ks . Grzybowski , prof . Kuczyński , prof . J . Kremer , H . Kieszkowski , M . Kukalski , J . ks . Lubomirski , prof . Łepkowski , P . Popiel , F . Paszkowski , F . Pokutyński , E . Stehlik , H . Seredyński , ks . Wilczek . Przytaczam dalej słowa sprawozdania : „ … przystąpiono do zupełnego rozebrania ołtarza , do wyjęcia wszelkich rzeźb i ornamentyki , kawałek za kawałkiem . Wtedy to ruszyła się przez wieki nagromadzona ilość kurzu , znalazły się ważne odłamki , znalazł się osnuty pajęczyną trzewik średniowiecznego robotnika , zgubiony przed 400 laty … ” Wielki ołtarz , odnowiony i zabezpieczony gruntownie przed zniszczeniem na dalsze setki lat , służy znów Bożej chwale , zachwyca oczy i serca patrzących , głosi sławę nieśmiertelną mistrza Wita Stwosza . Znaleziono za ołtarzem trzewik , żółtą ciżemkę … Skąd się tam wzięła ? Do kogo mogła należeć ? Czy był rzemieślnikiem człowiek , co używał safianowego obuwia ? Czy umyślnie rzucił trzewik za ołtarz ? Ale dlaczego ? Czy dorosły mężczyzna mógł mieć taką małą stopę ? A może to był chłopiec ? Może to było dziecko ? Odkąd przeczytała m zagadkowy ustęp sprawozdania i oglądała m żółtą ciżemkę , niepokoiły mię te myśli , szukała m na nie odpowiedzi … „ Już nigdy nie będę ! ” — Co przeżył i kogo znał organista Walanty . — Dokąd można zajechać na drewnianej jaszczurce . — Zabłąkany w puszczy . — Pieśń wieczorna wilka . — O mój tatusiu , mój złocisty … nie bijcie ! Jeszce mi ten ostatni raz darujcie ! Juz nigdy , a nigdy , a nigdy nie będę ! — Co dzień obiecujesz , co dzień bicie bierzesz , końca temu nie ma ! — krzyknął z gniewem ojciec , trzymając chłopca za kołnierz u koszuli , a oglądając się za rzemykiem . — A ile razy do kości palce pozacinał i nie rzucił noża ? Skórę prać rzetelnie , to może usłucha . Gdzie postronek ? — Puść go ! Mówię ci po dobroci ; obiadować pora . Wawrzuś , przysuń tatusiowi ławę . — Zawdy musi być babskie na wierzchu — mruknął Wojciech . Usiedli wszyscy troje za stołem i jedli w milczeniu . Pokrzepiwszy się , gospodarz zwrócił się znowu do synka i mówił już spokojnie : — Pamiętajże se , coś sam powiedział : „ ostatni raz ” . Chłoposko dziewiąci lat sięga , a bydlątku nie da rady . Wygoń wszystkie trzy na pastwisko , a dawaj pozór , coby ci znów która nie uciekła . Mam co lepszego do roboty , jak za krowami po boru biegać . No , idź . Wawrzek wyskoczył z chałupy uszczęśliwiony , że dzięki matusi ominęła go kara , i pełen jak najlepszych postanowień , pomaszerował z krowami na łąkę . Wojciechowa pomyła statki i zasiadła przed warsztatem tkackim , z którego już spory kawał szarego płótna aż do ziemi zwisał . Największą jej dumą było , że jak Poręba Porębą , żadna gospodyni tyle lnu nie siała , tyle nici nie przędła , tyle płótna nie tkała , co ona . Wzięła się więc ochoczo do roboty , ino raz na jakiś czas pociągając sznurek od podłużnego kosza , zawieszonego na hakach u powały . W tym koszu spało jej najmłodsze dziecko , trzymiesięczna Kondusia . Siedmioletnia Marysia uciekała raz wraz do „ babusi ” , a rodzice nie bardzo jej tego bronili , bo matka Wojciecha , zgrzybiała staruszka , potrzebowała i posługi , i rozweselenia , a Marysię okrutnie lubiła . Wojciech nasadził na głowę białą sukienną czapę , poprawił rzemyki u postołów , przystanął chwilę we drzwiach , jakby się namyślając , wreszcie zawrócił w prawo i poszedł ku wsi . — Juści tak najlepiej — mówił do siebie półgłosem — do samego proboszcza nie pójdę , gdzieby m ta śmiał zaprzątać głowę jego wielebności tym nicponiem . Walantego się poradzę albo i Pietra . Organista , kościelny , uczone osoby , na każdej książce znają czytać , prędzej umiarkują niż ja , co by za leki skuteczne były na Wawrzkową chorobę . Ale gdzie onych szukać ? Walantowa herod-baba , stary ucieka z domu , kiej ino może ; pewnikiem zemknął do Pietra i miód se oba pociągają . Słusznie się Wojciech domyślał : organista i kościelny siedzieli w sadzie na darniowej ławie pod rozłożystą jabłonią , kamionka z miodem i cynowe kubki przed nimi . — Niech będzie pochwalony … witajcie , kumotrowie ! — rzekł kmieć , podchodząc ku nim . — Na wieki wieków — odparli razem , a gospodarz dodał : — Siadajcie wedle nas , Wojciechu ; Jaguś … jeszcze jeden kubek ! Jakże tam u was , wszystko zdrowe ? — Dziękować Panu Jezusowi , krzepimy się jako tako — odpowiedział gość i usiadł na zydlu przyniesionym przez córkę gospodarza . Mówić o interesie zaraz po przywitaniu uważane jest na wsi za wielką nieprzyzwoitość i brak wychowania ; tak samo pojmowano grzeczność i przed wiekami . Dlatego też Wojciech ani wspomniał , z czym przychodzi , owszem , przeprosił przyjaciół , że im przerwał rozmowę . — A o czym że pogwarka ? — spytał Piotra . — Spominamy se stare dzieje — odparł kościelny — raczej Walanty opowiada , a ja słucham . Człowiek to niemal na pamięć umie , a nigdy mu się nie znudzi , zwłaszcza od naocznego świadka słyszeć . — O czym że takim ? — Sprawiedliwie gadają Piotr ; rozmawiali śmy o bitwie pod Warną . — O moiściewy … nie przerywajcież sobie ; toć i ja strasznie by m rad usłyszał , jak to było . Na wsi ludzie niewiela wiedzą o świecie , prawdę rzec , a nie zełgać , nawet nie ciekawi ; a już co nasza Poręba , to prawie jak za murem . Puszcza niezmierzona od zachodu słońca i od północy , rzeka nas opływa w półkole , w ciężkiej robocie rok za rokiem przemija , człek się rodzi , żyje i umiera , nieświadomy niczego . Jeszcze łaska boska , jeżeli zna imię najmiłościwszego króla . Ach , gadajcie , gadajcie … serce mi z ciekawości młotami bije . — Juści trudno , żeby ście co z onego czasu zapamiętali — rzekł organista — ani was może na świecie jeszcze nie było . — A ileż ta temu będzie ? — spytał Wojciech . — Czekajcie , zaraz wyrachujemy . Miłościwy król Władysław dwadzieścia lat miał , gdy zginął w onej strasznej bitwie . Za wielką chlubę i cześć sobie poczytuję , że w jednych obaśmy leciech byli : dlatego też łacniej mi to wyliczyć . Tedy dziś mamy … dziś mamy … rok pański … Pieter ? — Tysiąc czterechsetny siedemdziesiąty dziewiąty . — Juści , prawiuteńko się zgadza , bo mi się na pięćdziesiąty szósty obróciło . Zatem , jak raz trzydzieści pięć lat temu będzie w dniu dziesiątym listopada . — Prawdę gadacie , że mnie na świecie nie było , bo mi się skończy w żytnie żniwa trzydzieści cztery roki . Ale co ta o mnie , powiadajcież od początku . Pietrowi ta wszystko jedność , kiej zna , jak było , a ja nie . — A więc posłuchajcie : Jak się miłościwy pan gotował na oną wyprawę , wszystkie narody i wszyscy monarchowie radowali się , że mieczem polskiego króla moc turecka zostanie na proch zgnieciona . Węgierskie wojsko pod dowództwem , jakże mu to było … aha … Huniad , wojewoda siedmiogrodzki . Więc Węgrzy , Siedmiogrodziany i nasi , a nad wszystkimi hetmanem nasz młody król , Władysław . Ale się miłościwy pan gryzł niesłychanie , że tak niewiele miał wojska : ino dwadzieścia tysięcy . A o Turkach gadano , że się ich zebrało tysiąców sto , tedy pięć razy tyle , co naszych . Walenty łyknął miodu i prawił dalej : — Mnie wzięto między ciury , do posług , alem się wyprosił u jednego starszego i pozwolił mi , jak przyjdzie do bitwy , iść z łucznikami . — A umieli ście się z kuszą obchodzić ? — O Jezu … toście go mogli z bliska oglądać ? — No jakże ? Ma się wiedzieć , żem się temu cudnemu obliczu do syta napatrzył … Ilekroć wspomnę o tym wszystkim , to go jak żywego przed sobą widzę . — O mój Walanty , powiadajcież , jaki był ? — Rosły był ; gdy stał w polu z inszymi hetmany w naradzie , to z daleka powiewały białe pióra na jego hełmie , pół głowy ponad tamtymi . Śniadego był ciała i czarnych włosów , twarzy pociągłej , a oczy … niczemu nie przyrównane — królewskie . Zanim usta przemówiły słowo , rozkazywały oczy . Gdy na cię spojrzał , ogień i mróz cię przelatował . A w insze razy znowu , gdy te gwiazdy łaskawie ku tobie zwrócił , to jakby głos jakiś wołał wielki : na kolana ! Ilem ja razy chciał przypaść do nóg umiłowanego króla i stopy jego całować … inom nie śmiał . Przed namiotem jak pies leżeć i snu pańskiego strzec , to był zaszczyt najpiękniejszy i niejeden mi tego szczęścia zazdrościł . Zamilkł i przymknął oczy , szukając w duszy smutnych wspomnień wątku . — Ano , tedy szli śmy a szli , niczym burza , co po drodze drzewa łamie i z korzeniami wyrywa . Ażeśmy stanęli pod Warną . — Twierdza jaka czy stolica królewska ? — Miasto niewielkie nad morzem … jakimsi Czarnym . Dopierośmy się tam dowiedzieli , jakie niezliczone chmary pogaństwa zgromadził sułtan Amurat przeciw nam . Zaraz po wschodzie słońca zaczęto ustawiać chorągwie według rozporządzenia królewskiego . Ja stał em przed drzwiami namiotu , nasłuchując , kiedy w dłonie klaśnie , co znaczyło , że posługi mu potrza … Na dany znak wszedł em , zatrzymał em się u proga i pokłonił em się do ziemi . „ Podawaj zbroję ” — rzekł mi krótko . Upiął em na nim wszystko sprawnie ( już by m dziś chyba nie zdolił , takie te sprzączki i haczyki misterne były ) ; podaję hełm , wziął go ode mnie , aliści wyślizga mu się z rąk , toczy się z brzękiem po ziemi . Ciary mnie przeszły , a król przeżegnał się trzy razy . Wychodzimy na pole , giermek podprowadza konia , a ten dęba staje , głową kręci , zadem rzuca , trzech go musiało trzymać , zanim dał wsiąść na siebie . Znowu mi coś serce ścisnęło jakby żelazną obręczą . — I że też to miłościwy pan tych przestróg z nieba nie usłuchał . — Znak od Boga — westchnął kościelny . — A król miłościwy ? — rzekł Wojciech i zająknął się . — Jezusie , Maryjo … ranili was ? — W tym właśnie największe miłosierdzie okazało się nade mną , że ino ze znużenia i z głodu przytomność mię na chwilę odbieżała , bom niemal od wschodu słońca uczciwie pracował , a nie było czasu kęsa chleba przełknąć . Dziś , jak se wszystko do pamięci przywołuję , nic inszego w tym przydarzeniu nie widzę , ino cudowną opiekę mego świętego patrona . Bo żem ja , dwudziestoletni wyrostek , pierwszy raz w życiu miecz okrutny do rąk chwyciwszy , piąci Tatarom dał rady , to chyba nie ziemska , ino niebieska moc sprawiła . A bez to , iżem leżał na kupie trupów krwią ociekający , to mnie już insze psubraty nie tykały i wypoczął em se godnie . — Tylem wam opowiedział , ile oczy widziały i czym się ręce trudniły . Co więcej , to potem dopiero zasłyszał em od ludzi . Ale właśnie to insze leży na sercu , niczym głaz na grobie . — O mój Walanty , rzeknijcież aby dwa słowa . — Oj , dziękuję wam też , dziękuję , mój Walanty ; niech wam Pan Jezus dobrym zdrowiem zapłaci , że ście nieumiejącego oświecili . A jakże z wami potem było ? — Jak to — zakrzyknął Wojciech , przerywając mowę organiście — o tym Janie z Kęt powiadacie , co go cały naród świętym głosi ? Którego grób cudami słynie ? ! — A juści ; jego błogosławioną osobę miał em łaskę od Boga własnymi oczami oglądać , jego dobrotliwej mowy słuchać . — A cóżeście za szczęśliwiec taki ! I pana miłościwego znał , królewskiej osobie posługował , w bitwie pod Warną Tatarów siekł i jeszcze wielkiego świętego w żywym ciele oglądał ! — Ano słuchajcie , co się dalej działo . Więc mnie uczy bakałarz , jako mam przewielebnemu profesorowi niziutko się pokłonić , całą przygodę pod Warną i ono ślubowanie uczciwie , przez wykrętów opowiedzieć i o radę prosić . „ Coć rozkaże — gada — tak uczynisz ; mąż to świątobliwy a wielkiej mądrości , pewnikiem zdoli rozwiązać ten węzeł i twoje sumienie uspokoić ” . — Ady popłuczcie se gardło , Walanty — rzekł Piotr , nalewając kubki po brzegi . — Wasze zdrowie ! — I wasze ! — Trącili wszyscy trzej kubkami , a organista kończył swe opowiadanie : — Wszystko się tak stało , jako mi ów zapowiedział . O moiściewy … słusznie on święty po śmierci niebieskie pałace zamieszkuje , gdy za żywota w komóreczce ciasnej a ciemnej niczym więzień przebywał . Wchodzę do onego Collegium Maius , o profesora Jana z Kęt pytam ; wskazują mi drzwi w sieni na dole ; izdebki malutkie , jedna do modlenia , a druga mieszkalna . Próbuję , ino na klamkę zawarte , nie ma nikogo . Siedział w sali na górze , w księgach mądrości zaczytany . Janitor , co znaczy odźwierny , zaprowadził mnie i przez pytania wpuścił ; miał bowiem surowo nakazane każdego potrzebnego albo proszącego przed jego przewielebność prowadzić — wtedy wszedł em i Pana Jezusa pochwaliwszy , cicho u proga stanął em . Przywołał mnie k'sobie , wysłuchał łaskawie i pomyślawszy nienajdłużej , srogie utrapienie moje całe załagodził . — W jakim sposobie ? — spytał Wojciech ciekawie . — Ano , podsunął mi księgę rozwartą i kilka wierszy głośno przeczytać rozkazał ; za czym dał pióro , papier i czarkę z inkaustem i całą Modlitwę Pańską musiał em z pamięci napisać . Pochwalił , że nie darmo do szkoły chodzę , potem zasie tak rzecze : „ Nie twojać to wina , że do łacińskiego języka głowy nie masz ; trudna to nauka i pierwszemu lepszemu nieprzystępna . Że zasie do sakramentu kapłaństwa droga ino przez łacińskie wrota , znak przeto z nieba jest widomy , że cię Pan Jezus sam ze ślubu zwalnia . Jeżeli ano chcesz mimo wszystko za ocalenie życia Mu odsługować , masz wiele inszych k'temu sposobów ” . — O retyści … z deszczu pod rynnę ! — zawołał Wojciech . — Zabawka to w porównaniu z łaciną — odparł organista . — Po prawdzie rzekłszy , blisko trzy lata zeszło , zanimem się ze wszystkimi pedałami i kluczami zapoznał , nuty czytać nauczył , a i palce , twarde jak patyki , koślawo stukały po klawiszach . Ale dziękować Bogu , już ta bieda przeminęła od świętej pamięci , a dwudziesty ósmy rok w Porębie organistą jestem . Ino w jednej rzeczy zmylił świątobliwy profesor . — Cóż takiego ? — Trzeba było ślubowanie choć w połowie spełnić i w bezżennym stanie do śmierci pozostać … Ha , darmo , wymigał się człek od piekła , niechże znosi czyściec . Macie ta jeszcze kapkę miodu , kumoter ? Na zdrowie wam ! — I wam ! — I wam ! Wojciech odchrząknął , poskrobał się po głowie i westchnął . — Wola boska ; nie ma kącika , gdzie by nie było krzyżyka … — Chyba do was się ta przypowiastka nie stosuje ? Macie kobietę zdrową , pracowitą , spokojną ; dobytek piękny , dzieci . — Ot właśnie … — Cóż takiego ? — Utrapienie z brzdącem … — Wawrzuś ? — A ino . — Stało mu się co ? — spytał Piotr . — Stać to mu się po prawdzie nic nie stało … ino jak Walanty do Jana z Kęt , tak ja do was obu przychodzę rady szukać . — Ho , ho , mnie ta nie wzywajcie , chyba o Kondusię będzie chodziło — odezwał się ze śmiechem organista — ona moja chrześnica , do Wawrzka mi nic . — Ee … wiadomo , że co dwie głowy , to nie jedna . Słuchajcież oba i powiedzcie , co się wam zda . — Słuchamy pilnie . Wasze zdrowie , kumie ! — Ano tedy , żeby prawdę rzec , a nie zełgać , wielką mam troskę , bo mi cosi chłopaka urzekło . — Ale , hale … nie może to być ; któż by taki na ten przykład ? — Przecie na dziesięć mil wkoło ani jednej czarownicy nie uświadczy — powoli , z namysłem cedził Piotr . — Ostatnią wójt na Zaborówku tak rok pławić dawał , a potem ją gdziesi kajsi starościńscy do grodu na sąd powieźli . Od tego czasu nie słychać nic . — Ino wam się zwiduje czy co ? Jakież oznaki macie na owo urzeczenie ? — zapytał Walenty . — Kto by mu się ino raz przyjrzał , zmiarkował by , że nieczysta sprawa . — Powiadajcież . — Ano , niespokojność niezmierna w rękach ; ino się zerwie rano , pacierz puści na pytel , aż wstyd słuchać ; jeszcze se nie pośniadał , już byle jaką trzaskę albo sęczek do ręki i rzeza kozikiem … — Na wióry struże ? A co mu po tym ? — Gdybyć na wióry , powiedział by m : głupie dziecko , bawi się . Ale w tym właśnie widzę najpewniejszy znak urzeczenia , że jakiesi osóbki , ptaszki , pieski wyrabia i tak się zapamięta w onej głupocie , że o bożym świecie nie wie . O jadło nie prosi , gadać do niego , nie słyszy ; dopiero jak zwalę pięścią w kark , to się nieco ocknie i pojrzy na mnie tak , jakby mnie pierwszy raz w życiu widział . — Ej … co byście się trapili po próżnicy — rzekł , machnąwszy lekceważąco ręką , Walenty — a niechże się dzieciak bawi , co wam to wadzi ? — A żeby ście wiedzieli , że wadzi , nawet bardzo ; dzień w dzień jakowaś szkoda albo kłopot z jego przyczyny . Cud boski , jak wszystkie krowy przyżenie na wieczór do domu . Ot i dziś : idę do lasu zajrzeć na moje barci , patrzę , ten niedojda siedzi na górce pod brzozami , wiecie , tam wedle Maciejowego jęczmienia . Dłubie kozikiem biały klocek , aż drzewo zgrzypi . Podszedł em do niego tuż , zaglądam , krówka jak żywa . Ślepie , rogi , uszy , ogon krzynę w bok odrzucony , że się to niby przed muchami ogania . Powiadam wam , ażem zgłupiał . Ale za to Krasa i Gwiazdula hań , hań , aże nad rzeką , a Wiśniochę diabli wzięli . Pół dnia zbiegał em po lesie , zanimem ją odszukał . — Wytrzepać skórę , to na drugi raz będzie uważał , taka moja rada — rzekł Piotr . — Przecie znam ojcowskie prawo , bicia mu nie żałuję . Tyle go ino ominie , co matka mnie czasem przytrzyma za rękę . Wszystko na darmo : ja swoje , on swoje . — Ano , nieposłuszeństwo w tym widzę i niedbałość ; nijakich czarów nie uznawam — objawił swe zapatrywania Walenty . — Odebrać kozik , najlepsze lekarstwo — dodał Piotr . — A nie przybierajcie se byle czego do głowy , kumotrze ; małe to jeszcze , przyjdą lata , przyjdzie rozum . — Sprawiedliwie gadacie , Bóg wam zapłać . Jednakowo , kiej pomyślę , że za osiem lat chowania pociechy nijakiej ani wysługi z dziecka nie mam … Ot , pójdę do domu … albo lepiej na łąkę , kto go ta wie , co znowu zrobił . Niech będzie pochwalony ; a zajrzyjcie ta kiedy do nas . — Na wieki wieków . Przyjdziemy oba , a jakże . Podczas gdy ojciec skarżył się na niedolę , że z ośmioletniego chłopaka nie ma pomocy , stary ów zbrodniarz , z sercem pełnym skruchy , prowadził tatusiowe krówki na pastwisko . Widno , szczerze postanowił się poprawić , bo w ręku tylko pręt trzymał do poganiania upartej Wiśniochy , a biedny ukochany kozik wsunął w zanadrze . Gdy go używać zabroniono , a patrzeć na ń pokusą jest do złego , błogo przynajmniej mieć go tuż przy sobie . — Wawrzek … cóżeś taki nadęty jak sowa ? Boli cię na wnątrzu cy może tatuś kijasem ołatali ? Płowa głowina wysunęła się przez dziurę w płocie , za nią zgrzebna koszulka przepasana krajką , dwie brudne opalone rączki i takież nogi do krwi skąsane od komarów ; krótko mówiąc , jedyny serdeczny przyjaciel Wawrzusia — Mikołajów Jasiek . — Mas se wiedzieć , śleporodzie brzyćki , ze na mnie kija nie potrza . Raz w kielo cas tatuś mnie zerżną rzemykiem i dość . Dziś mi się należało bicie w porządku , ino … nie było cym . Matusia myślą , ze ja nie wiem , co oni rzemyk za piec wrazili , chi , chi , chi ! Chodź ze mną na paświsko , będziemy się tulać z górki . No , prędzej ! — Nie mogę . Pośli na kiermas , kazali siedzieć w chałupie , Hanki pilnować , coby nie wyleciała z kołyski . — Aha , az tutaj słychać , jak krzycy ! Dadzą ci matusia piastowanie , jak wrócą … — O rany ! … Skręcił się Jasiek w śrubę , przecisnął przez kolące chrusty , już tylko nogi widać … już tylko jedna pięta … już nie ma nic . Gwiazdula naprzód , Krasa i Wiśniocha za nią , Wawrzek na ostatku , w pięknym ładzie i bez przygód zaszli wszyscy czworo na tatusiową łąkę . Chłopiec popędził krowy bardziej ku lasowi , żeby je księdzowe żytko nie kusiło , a sam rzucił się jak długi na ziemię i wsparty na łokciach wodził oczyma po łanach kwitnącego żyta , po krzywych wierzbach wzdłuż rzeki . Wyciągnął z zanadrza kozik i obejrzał się . „ Zbiją tatuś … A za co by mieli bić ? Dy krowy w porządku , to mi wolno robić , co chcę ” . I dalejże skrobać , dłubać , wygładzać , zaokrąglać , zaostrzać ; brwi zmarszczył , koniec języka wystawił z ust i poruszał nim prędzej lub wolniej , w miarę jak mu się robota lepiej lub gorzej wiodła . Nie w głowie mu Gwiazdula ni Krasa , co gorsza , nie w głowie mu tatuś . Skończył . Ujął drewienko w dwa palce , wyciągnął rękę , żeby się z daleka przyjrzeć , i przekrzywiwszy główkę , patrzał na swe dzieło z uśmiechem zadowolenia . „ Oj ty , ty … jakby m cie na ziemi do słońca położył , toby się twoje siostry i bratowie zbiegli do cie . Ino by się dziwowali , coś taka niemrawa , chi , chi , chi ! … Jezu ! A krowy gdzie ? Rety … ludzie … o matko … tarasą tez to plebańskie zyto , tarasą ! ” Zerwał się jak oparzony , ale i w tej minucie rozpaczy i grozy nie zapomniał o rzeczach najważniejszych ; jaszczurkę i kozik wsunął za pazuchę . „ O Jezusińku … jakże ja sobie z nimi dam rady ! Oj , spierą mnie tatuś , spierą … chyba mnie na śmierć ubiją ! O rany … Kuba , Scepon , Bartek z kijmi … juz po mnie ! ” Nie pytając wiele , co się z krowami stanie , potoczył się z górki jak kula prosto do rzeki . „ Niech mnie ta gonią … Pan Jezus miłosierny … może w tej stronie brodu nie znają , a ja znam . Rzyka głęboka , będą się bali ” . Chlupnął bez namysłu , woda go z głową przykryła , ale w okamgnieniu o parę stóp w prawo wynurzyła się jasna czupryna , a krok dalej — już tylko po kolana . Posuwał się zwolna , macając nogą ostrożnie , żeby na dziurę nie natrafić . Parobcy księdza proboszcza , zajęci wypędzaniem bydła ze szkody , nie spostrzegli w pierwszej chwili , gdzie się pastuszek podział . Karbowy Kuba wydawał rozkazy : — Ty , Bartek , odprowadzisz gadzinę do naszej stajni ; jego wielebność przeznaczy sam , ile dni odrobku przy żniwie ściągnąć z Wojciecha ; a smykowi to już ja skórę wyłoję wedle pamiątki . — Ihi , juści — szyderczo się roześmiał Szczepan , skryty przeciwnik , zazdrosny o władzę Kuby — juści mu tak pilno czekać onej pamiątki ; widzicie , jak pięknie przebrodził rzekę , o ! już na drugi brzeg się spina ! — Tysiąc pieronów ! Goń … łapaj … No lećże … co stoisz ? ! — Nie pójdę ; brodu nie znam … pływać nie umiem … — To gnaj krowy , niedojdo . Bartek , chodź , a raźno ! Pobiegli cwał em . Kubę dwa razy woda z nóg zwaliła , musiał mu Bartek podać rękę , i zabawiwszy dobry kwadrans , ledwie się na drugi brzeg wygramolili . Karbowy rzucił okiem po piasku nadbrzeżnym , ślady bosych nóżek biegły w kierunku lasu . Rzucili się obaj w tę stronę , zamajaczyła im szara koszulka … Wawrzek dopadł pierwszy krzaków , stracili go z oczu . „ O matko … już krzycą … wołają na mnie ! Co takiego ? … Kuba wrzescy , co mnie na śmierć zatłuką ! Ino mnie złapcie pirwy ! ” Gibki , drobny a sprężysty , odbijał się nóżkami od ziemi , dawał susy jak piłka , coraz dalej , coraz głębiej w las … Głosy goniących parobków słabo już tylko słychać było , prawdopodobnie zgubili ślad . Ale i dziecko traciło siły . Upadł pod gęstą leszczyną i dyszał głośno . „ Ojej … kłuje mnie w środku … choćby mnie ta i znaleźli , nie ruse sie … w bokach boli … matusiu ! ” Dokoła cisza , spokój , ani ptaszków nie słychać ; czasem coś smyrgnie po gałęzi z drzewa na drzewo : to wiewiórki się gonią . Wawrzuś pojęczał trochę , polamentował , ale z każdą chwilą robiło mu się lżej ; bicie serca i kłucie w piersiach ustało , obrócił się na boczek , jak w nocy na sianie przy matusi , i usnął twardo . Zbudziły go skośne promienie zachodzącego słońca , przedzierające się dołem pomiędzy pnie drzew . Roje komarów drżały w świetlanych smugach … Jeden promyk zaświecił mu w same oczy ; ocknął się i usiadł . Uszedł ze sto kroków i przystanął . „ Gnałem prosto od rzyki , to teraz pójdę ku rzyce , z górki na dół ” . Zbiegł prędko , ale zamiast spodziewanego końca lasu i widoku na rzekę , znalazł się w gęstych zaroślach , ludzką nogą z dawna nie tkniętych . „ Nie , musiał em trochę zmylić , zawrócę ku słońcu , ba jak raz świeci do wody , kiej zachodzi ” . Ku słońcu , od słońca , z górki , pod górkę , błąkał się biedny dzieciak aż do zmierzchu . By zagłuszyć wzrastający niepokój , zaczął pogwizdywać pastusze piosenki … wreszcie zrozumiał , że nie trafi , w pół oddechu zerwało się gwizdanie , rozpłakał się gorzko . Stał bezradny , zmęczony , głodny , puszcza przed nim , puszcza za nim … Coraz ciemniej się robi … jakieś wielkie ptaki przelatują cichym skrzydłem … tam za krzakiem ktoś wzdycha … Suche liście chrzęszczą … coś idzie ! Wawrzuś dech wstrzymuje , przytulił się do grubego buka , ani drgnie . Coś idzie , idzie , sapi , przeszło bokiem , cisza . „ O rety … pewnikiem była dzika świnia , bo chrumcało . O … znowu cosi ! Matko Boska , nie daj mnie ! ” Wdrapał się na gruby konar pochyło zwisający , siadł na nim okrakiem i patrzy . Niby to ciemno w puszczy , ale pełnia księżyca , to bodaj gdzieniegdzie mdłe światełko między liście zagląda . Wawrzuś drgnął . „ Śmigne wyżej , bo sie boje … o Jezu , znowu idzie ! Jak tez to mrucy , mrucy … ” Między krze i konary przeciska się wielki brunatny niedźwiedź ; zły czegoś bardzo , bo co chwila przystawa , pazurami ziemię drapie i głośno mruczy . „ Może głodny … a może to matka , cosi jej dzieci zezarło ? … Łaska boska , juz nic nie słychać . Oho , nie zlezę ja z tego drzewa , ani myślenia … zostanę tu na noc ” . Usadowił się wygodnie na dwóch gałęziach tuż przy sobie rosnących , plecami się o pień oparł , przymknął oczy i spokojny , że mu niedźwiedź nic nie zrobi , usnął prawie natychmiast . Zbudziły go przeraźliwe jakieś niby szczekania . — W imię Ojca i Syna , i Ducha Świętego , amen . — Zmówił cały pacierz ; wrzaski nie tylko nie ustawały , ale słychać je było coraz bliżej … Z głębi puszczy wyszedł wilk z najeżonymi kudłami , usiadł na mchu pyskiem do księżyca i zaczął wyć … „ O przenajświętso Matko … to wtedy wilcy byli ? A ja myślał , że diabli ! … ” U pszczół na obiedzie . — Rozpacz Wawrzusia . — Za głosem dzwonów . — Kąpiel w lesie . — Widziadło . — Co Wawrzuś wypatrzył pod kościelnym oknem . — „ Chwytaj ! Łapaj ! ” — Oczy pielgrzyma . Wawrzuś obudził się przeziębły i bardzo głodny . Pojrzał z wysokości na wszystkie strony — cicho . Dziki , niedźwiedzie , wilki wróciły pewno do legowisk , dopiero w nocy rozpoczną na nowo swe polowania i wędrówki . Z gałęzi na gałąź pomykając , zsuwając się po pniu , dotarł do najniższego konara i zeskoczył na ziemię . Patrzy znowu , nasłuchuje — nic . „ Juz tez ta dziś nie będę się kręcił w kółko jak głupi — myślał , nauczony wczorajszym doświadczeniem — ino se pójdę prosto i prosto , ani raz się nie zawrócę . Do jakiegoś przecie końca dolezę , ludzi może napotkam , to mnie do tatusia odprowadzą . Dy tatusia wszyscy znają . Ino teraz sukać trza jadła jakiego ; skręca mnie cosi na wnątrzu jak wióry … a mgli … ” Zerwał parę listków kwaśnego ziółka , zwanego zajęczą kapustą , zeżuł i połknął . „ Dobre to przegryźć po kluskach , jak się przykrzy darmo leżeć na paświsku ; ale na głodno … Trza iść , stanie mi jeść nie da ” . I poszedł , gdzie oczy poniosą , nie zbaczając ani na prawo , ani na lewo , ciągle prosto , jak sobie to postanowił . Głód bardzo doskwierał , godziny mijały , a gdzie spojrzy , ino mchy , paprocie , jałowce , a górą stare grube pniska … aż strach ogarnia , co to dalej będzie . Nogi takie ciężkie , spać się chce czy co takiego ? „ Choć do słonecka pójdę się ogrzać ; jakasi polana … drzew tam nie ma ; połoze się na trawie , pośpie , może mi zelży ” . Widok zielonej dolinki o kilkanaście kroków , słońcem oblanej , dodał mu otuchy . Podbiegł w tę stronę . „ Raju … cerwona trawa ! Nie … to jagody ! ” Rzucił się , drżący z głodu , na ziemię , jadł , jadł i odjeść się nie mógł . „ Jaśka by tu puścić , ten ci przepada za poziomkami ! Alezem się naładował setnie ; jaze mi w ocach pojaśniało ” . Wyjął z zanadrza drewnianą jaszczurkę , przypatrzył jej się z lubością , westchnął i pokiwał głową . „ Widzis , głupia , wsyćko twoja wina ; bez ciebie ja tak na pustyni pokutuję ! Wylegas sie pięknie jak królowa , a ja mizeracek tyle pędy muse rypać . Pan Jezus jeden wie , kaj zajdę . No , idź spać , pora na mnie ” . I wędrował dalej . Za wiele jednak ufał poziomkom ; ani dwie godziny nie minęło , znowu głód . Żebyż choć nadzieja wyjścia z tego przeklętego lasu ! Drzewa olbrzymie konarami u góry się plączą , w zielone sklepienie wiążą ; chłód , mrok , nieba nie widać , słońca nie widać , ponura , głucha cisza … Kukanie kukułki słabo dolatuje ; widno wszystkie ptaki pouciekały z tej ciemni do słońca . „ Cosi pachnie … — pociągnął głęboko nosem — juści , miodem wonieje , woskiem … barć tu gdzieś musi być bliziutko . Trza patrzeć , gdzie wypróchniałe drzewa . — Podniósł głowę i śledził pilnie . — Zeby ino nie za wysoko . Oho … pscoły się uwijają … mojeściewy ślicne , pokażcie mi drogę ! … Jest ! Oj , skoda , ze mnie tatuś nie widzą , bo by mnie pochwalili . Wszystko cłowiek ma na zawołanie : i kozik , i hubkę , i krzesiwko ; a zawdy ino gadają , zem niemrawiec ” . Skrzesał ognia , rozjarzył kawałek hubki , wsadził w szczelinę wypróchniałego drzewa , tuż przy otworze barci , a sam czym prędzej uskoczył w bok , bo rozwścieczone pszczoły mogły się na ń rojem rzucić i na śmierć zakłuć . Schowany za rosochatym wiązem , czekał cierpliwie , czasem jedno oko wysuwając . Gorzki , gryzący dym z tlejącej hubki rozsnuł się białawym obłoczkiem dokoła barci , aż i przedostał się szparami do wnętrza . Z głośnym brzękiem wyleciało kilkaset pszczół na powietrze ; zatrzymały się przez parę sekund w miejscu , jakby naradzając się , co robić wobec tak strasznej klęski , i zbite w kłąb , pomknęły ku górze . „ No , może ta juz macie dość ? Mnie samego w nosie kręci , to chyba uciekły abo pomarły ” . ( W mniemaniu ludu pszczoła za to , że dostarcza wosku na światło do kościoła , ma wyższość nad innymi zwierzętami , że nie zdycha jak one , tylko umiera jak człowiek . ) Wawrzuś wysunął się z kryjówki , powolutku się zbliżał do upragnionego celu , a ciągle rzucał oczyma na wszystkie strony , czy się gdzie jeszcze jaki niedobitek nie pokaże . Wspiął się na suchy konar i zajrzał do wnętrza barci . „ To ci komora pełna ! Hej , hej … pewnikiem niepamiętne lata się tu mają , a nikt o nich nie wie . Nawet mi nie zal , ze takim bogackom ubiorę krzynę ” . Spiesznie zastrugał ułamaną gałązkę w kształt łopatki , liść łopuchowy położył na lewej dłoni , podważył grubą warstwę spod samego wierzchu i wyciągnął śliczny biały plaster , złotym , gęstem miodem kapiący . „ Teraz w dyrdki uciekaj , bo cię jesce dogonią ! ” — ze śmiechem sam siebie straszył i przygasiwszy hubkę , pobiegł pędem kilkadziesiąt kroków dalej . Usiadł pod dębem i zajadał chciwie , wyssany wosk popluwając . „ Dali by ście chleba , matusiu … nijako tak samo słodkie łykać ” — szepnął pół żartem ; ale na wspomnienie matusi , takiej bardzo dobrej , co to i umyła , i uczesała , upieściła , do sytości jeść dała , a przed każdą biedą osłoniła , zgorzkniał mu w ustach miód słodziutki , a oczy łzami zaszły . „ Biedny ja , biedny , taki samiuteńki , ani mnie nie znać w tym strasnym puscysku ! … Nicym chrobacek . Jak mnie wilcy zagryzą albo niedźwiedź zadusi , to ani ptasecek nie poleci do Poręby dać znać , co juz ni ma Wawrzusia . Oj , Boże , Boże … ady sie ulitujcie nade mną , święci janiołowie , i wyprowadźcie mnie na jaką dobrą drogę ! ” Wylizał liść miodem posmarowany , rączki wytarł mchem i ziemią do sucha — i znowu prosto przed siebie . Słońce się ma ku zachodowi , ale w odwiecznym boru jednakowy mrok o zaraniu , w południe i pod wieczór . Wawrzuś bardzo już zmęczony ; długą drogą zmęczony i płaczem , i tęsknotą za matusią . Ogarnęło go jakieś odrętwienie , idzie jak we śnie , a tylko niekiedy dreszcz go przebiega … ta puszcza nie ma końca , będzie tak szedł , szedł , aż umrze . „ O Matko Boska z matusinego obrazka … weź mnie , biedne dziecko , do nieba . Juz nikaj nie pójdę , połoze się tutok , niech się dzieje , co chce . Ino pacierz jesce zmowie przede śmiercią . » Ojce nas , któryś jest w niebie , święć się Imie Twoje , psydź królestwo « … — Zerwał się na równe nogi . — Słysycie ludzie … dzwony ! Dzwony … dzwony … Rety ! Kościół kajsi niedaleko ! Matko Najswietso … nie bede juz umierał , nie ! Lece ku dzwonom ! Jakasi wieś niedaleko … O Panie Jezusie … o moja złota matusiu ! ” „ Śmiechu warte , jaki ja był głupi … cegozem sie bał ? Cóz mi sie stało ? Zjadło mnie co ? A może to nawet nie była pusca , tylko taki sobie zwycajny las ? Chyba juz wyleze z tej wody , bo jak sie ściemni , to znowu sie gdzie zabłąkam ” . Podniósł oczy ku zachodowi zobaczyć , co się dzieje ze słońcem , i nagle przysiadł po szyję w wodzie , nie śmiejąc się ruszyć ani odetchnąć . „ O Jezu … cosi znowu idzie … ” — pomyślał , kurcząc się , że mu tylko nos i oczy ponad wodę wystawały . Brzegiem wąwozu , oświetlony czerwonym blaskiem zachodzącego słońca , szedł powoli człowiek jakiś . Wzrostu był więcej niż średniego , Wawrzusiowi jednak , patrzącemu z dołu , wydał się na tym tle ognistym strasznym olbrzymem . Kapelusz miał czarny z szerokimi kresami , białymi muszelkami w miejsce taśmy otoczony ; płaszcz ciemny , niemal ziemi sięgający , z kończatą pelerynką i kapturem , przewiązany w pasie trzy razy dokoła grubym szarym powrozem . Na lewym ramieniu , trochę ku przodowi , duża muszla biała . Podpierał się kijem zakrzywionym . „ Co tez to za jedno ? — łamał sobie głowę przerażony chłopak . — Wielgośne , jaze okropa , na głowie grzyb cy co takiego … carno zamatulone , śniade na gębie jak Cygan … broda strasecna , pewnikiem upiór albo dusa pokutująca . Juści nie kto insy . O raju ! … złazi do wody … joj … zeby mnie tez nie uwidziało ! ” „ O retyści … ady on nie ma ucha … obmierzle wygląda ! ” Kalectwo i czynności tak niezgodne z powagą istoty nadziemskiej , jak picie i umywanie , uspokoiły trochę Wawrzusia ; nie wychylał się jednak ze swej kryjówki i nie dawał znaku życia , bo ten dziwnie odziany , ponury człowiek przejmował go strachem i wstrętem . Wypocząwszy nad rzeką , pielgrzym wydrapał się na górę i poszedł leśną drogą ku bliskiej wsi czy miasteczku ; dopiero wtedy odważył się dzieciak wyleźć z wody . Naciągnął koszulinę na mokre ciało , owiązał się krajką , jaszczureczkę , kozik i krzesiwo zasunął aż ku plecom , żeby się te skarby broń Boże nie pogubiły , i puścił się w tę samą stronę , co straszny człowiek , ociągając się i zwalniając kroku . „ Niech se ta idzie naprzód , a ja za nim ; abo mi to pilno ? Moze to carownik ? Jesce by mnie w psa zaklął albo w kunia , do roboty naganiał a katował . Nie głupim ” . Ściemniało się coraz bardziej , na Anioł Pański dawno przedzwoniono , a Wawrzuś jeszcze siedział nad przykopą , żeby się nie zejść z czarownikiem . Aż i gwiazdy wysypały się na niebo . — Pójdę juz — rzekł , zdobywając się na odwagę . — Zapukam do jakich drzwi , ulituje sie kto , pożywi i przenocuje . „ O , tutok będzie spanie pańskie , lepse niz wcoraj na drzewie ” . — Ledwie przysiadł na przyzbie , dało się słyszeć zza płota straszne ujadanie psa , ktoś uchylił okienka i gruby , gniewny głos odezwał się : — Cóż tam za truteń łazi po nocy i uczciwym ludziom spać przeszkadza ! — To ja , Wawrzuś Wojciechów … — zapiszczało dziecko . — A nie pójdziesz ty do domu , nicponiu szkaradny ! Ledwie to od ziemi odrosło , już się włóczy jak złodziej . Idź mi zaraz do domu ! — Kiej nie trafie ! — A wyjść na ulicę umiał eś ? Wynoś mi się … bo psa spuszczę z łańcucha ! Okienko zamknęło się , pies tak zajadle szczekał , aż chrypł z wściekłości ; gotów jeszcze płot przesadzić . „ Wynosić się , to się wynosić ; pójdę kaj indziej … ino ze te nogi straśnie bolą ” . Powlókł się dalej . Dochodzi do rogu ulicy … „ Cie wy , cie wy … cóz za placysko wielgośne ! Na co takie ? Z cterech końców ulice , domy dokoła , ani w Porębie tak nie mają . A co tez to wozów , kuniów , ludzi … powyprzęgali , na ziemi se posłali słomę i śpią . Pójdę między nich , legnę cichuśko , ady im nie ubędzie . O matko … zbój z siekierą okropecną ! W drugiej ręce takie coś … przykłada do gęby , trąbi … ” — Gaaasić ogień ! — krzyknął stróż , dojrzawszy światła migające jeszcze gdzieniegdzie w okienkach . Podszedł do bram i stukał w nie halabardą . Wlazł do kąta przy jednej z pięciu szkarp podpierających prezbiterium i położył się . „ Ojoj … cyjesi tu łachy lezą … trza usunąć , co by m bez sen nie potarasił ” . — O ludzie ! — krzyknął i czym prędzej usta sobie ręką zatulił . „ Płasc … kapelus z muselkami … kijasek … takem sie onego zatraceńca bał , a tu mas , będziemy razem nocowali ! Ino gdzie polazł ? Pójdę se legnąć po tamtej stronie kościoła ” . Odszedł trzy kroki i szukał , gdzieby się najbezpieczniej skryć przed czarownikiem . Księżyc wypłynął już spoza niskich domków na niebo i rzucał jasne światło ; coś zgrzytnęło : jedno z okien kościelnych otwarło się powolutku , a po grubym sznurze , uczepionym u klamry żelaznej , spuszczał się człowiek . Rękami trzymał się powroza , a w zębach ściskał nieduży tobołek zawinięty w szmatę . Złodziej zeskoczył z wysokości kilku stóp i twarz wykrzywioną złością okrutną zwrócił ku dziecku . — O mój Jezu … to on … to ten sam ! — Widział eś ? — krzyknął czarny człowiek , patrząc w prawo i w lewo , czy się kto nie zbliża . — Widział eś ? To dobrze ! już na tym świecie nic więcej nie zobaczysz . — Zadusi mnie ! Zadusi mnie ! Złodziej widząc , że go nie dopędzi , a słusznie bojąc się ludzi , pozbierał czym prędzej złote naczynia , związał w węzełek i pomknął poza kościół w najbliższą uliczkę . Na pisk Wawrzusia , rozdzierający ciszę nocną , zbiegło się dwóch stróżów nocnych i kilkadziesiąt ludzi spoczywających w rynku przy wozach z towarami przygotowanymi na jutrzejszy jarmark . — Czego się drzesz , licho przejęte ? — huknął na niego stary Mikołaj , waląc o ziemię halabardą . — Cni ci się za prętem ? Widzicie go ! — dorzucił drugi stróż . — Tyle rejwachu po nocy ; zerżnąć skórę , jak się patrzy , i tyla . — Zło-zło-o -dziej mnie go-nił … ch -chciał udusić ! — Gdzie złodziej ? Jaki znowu złodziej ? — burknął Mikołaj , obrażony , że pod jego czujną halabardą śmiał ktoś przypuszczać możliwość podobnego bezeceństwa . — Gdzie złodziej ? — powtórzyli zaciekawieni ludzie , skupiając się około dziecka . — Wyłaził oknem z kościoła , złotości się rozsypały , a jak mnie uwidział , skocył z ręcami na mnie i gadał , co mnie udusi . — Ot , plecie bajtała trzy po trzy . — A go wam szkodzi zajrzeć do fary ? Niech pokaże , co widział i gdzie . — Racja , dobrze gada niewiasta ; chodźmy . I posunęli hurmem ku kościołowi , Wawrzek prowadził . — Jezus , Maryja … był złodziej ! — Okno otwarte ! — Sznur wisi aż do ziemi ! — Nie skłamało dziecko ! — krzyczeli ludzie , jedno przez drugie . Dokoła Wawrzusia huczało jak w ulu : w domostwach otwierały się okna , wychylały się z nich pytające głowy kobiece ; mężczyźni wybiegali przed domy , tłum zwiększał się z każdą chwilą . Jedni biegli zawiadomić proboszcza i burmistrza o świętokradztwie , inni z krzykiem rozsypali się po miasteczku , ktoś uderzył w dzwon na trwogę , Wawrzuś stał ciągle otoczony gromadą ciekawych . Stróż Mikołaj potrząsnął go za ramię . — Gadaj no , dziecko , przyjrzał eś się też onemu dobrze ? Poznał by ś go ? — Jesce by nie ! Juzem go dziś widział w lesie nad rzeką ; a teraz , miesiąc mu świecił prosto w twarz , od razum poznał , ze ten sam . — Jakże wygląda ? — Ano , duży , ciemny na gębie , broda carna … — Wybornie ! — przerwał któryś z ludzi — a jak był odziany ? — Nicem cudak abo carownik — odpowiedział Wawrzuś . — Opońca z kapturem , kapelus z muselkami . — Pielgrzym ! Pielgrzym ! — zawołało kilkoro na raz . — A jakże , był tu taki przed wieczorem ! — I ja go widział em ! — I ja ! — I ja ! Wszyscy obecni zaczęli sobie opowiadać , gdzie który spotkał pielgrzyma ; byli tacy , co rozmawiali z nim nawet . Inni widzieli , jak wchodził do kościoła . — Aha … — zawołała jakaś dziewczyna — schował się pewnikiem do kąta i dał się zamknąć . — Słusznie . Ino krótkie miał odzienie , wyraźnie widział em . — Nic dziwnego , szeroki płaszcz zawadzał by mu przy wyłażeniu oknem . — Aha , aha , jesce cosik ! — zakrzyknął nagle Wawrzuś . — No , co ? — Ucha nie miał … lewego . — Co ? Ucha nie miał ? To ci dopiero ! — Ano , po takim znaku od razu poznać . Z drugiej strony rynku spieszno szedł burmistrz , za nim sześciu ceklarzy , czyli straż policyjna . Do ceklarzy przyłączyli się stróże nocni i prawie cała męska ludność miasteczka . Podzielono ich na trzy oddziały i domyślając się , że zbrodniarz najprędzej będzie uciekał ku lasowi , bo tam w nieprzebytych gąszczach skryć się łatwo , a pościg prawie niemożliwy , rozkazał pan burmistrz zabiec mu z trzech stron i przeciąć drogę do lasu . Wyruszyli z latarniami i z pochodniami , bo jak na złość księżyc przysłoniły chmury . — Rozstąpcie się , ludzie ! — zawołał ktoś w tłumie — ksiądz idzie ! Proboszcz z gołą głową biegł na przełaj ku kościołowi ; stary zakrystian z latarnią w ręku , nie mogąc mu nadążyć , przystawał w tyle zadyszany . — Usuńcie się ode drzwi ! Tłum , kilkaset głów liczący , prowadził pojmanego złoczyńcę . Gdyby nie ceklarze i stróże nocni , którzy go wzięli między siebie , poszarpano by go żywcem na sztuki . Łagodna , raczej ospała ludność miasteczka , popadłszy w szał , zdolna była do najsroższego okrucieństwa . — Pasy drzeć z łotra ! — wołano . — Oczy wyłupić ! — Ręce odrąbać świętokradcy ! — Na gałąź ! — Żywcem spalić ! Z wysokości schodów kościelnych proboszcz krzyknął gromkim głosem : — Spokój ! Milczeć ! — Zezwólcie , miłościwy burmistrzu , aby m — niewinny człowiek , rzeknął słowo w swej obronie . Groźne okrzyki zaczęły się wyrywać z tłumu . — Uciszcie się ; niech mówi — nakazał burmistrz . — Szedł em ulicą miasta — mówił nieznajomy — szedł em powoli , zmęczony długą drogą ; nie w myśli mi było uciekać ni kryć się ; szukał em noclegu , a wszystkie domostwa były pozamykane . Tedy chciał em zapytać pierwszego lepszego przechodnia , gdzie plebania , i księdza proboszcza prosić o kąt i wiązkę słomy , a jutro rano był by m poszedł dalej , bo do Krakowa zdążam . Aliści , pogrążonego w myślach , napadli ze srogimi okrzykami zbrojni ludzie , skrępowali do krwi i wloką niczym mordercę , gdy nawet nie odgaduję , o co mnie oskarżają . — Oho , wilk w baraniej skórze ! — krzyknął stary jakiś mieszczanin . — Po drodze — mówił dalej pojmany — wyrozumiał em coś niecoś , domyślam się , że popełniono tu kradzież . Zali jedną nitkę cudzą mam na sobie ? Ubogi jestem , głodny , bezdomny , ale uczciwy . Rozkażcie , panie , aby mnie puszczono wolno . Jeszcze domawiał ostatnich słów , gdy z ulicy najbliższej rogatek wybiegło dwóch wyrostków z radosnymi okrzykami : — Znaleźli śmy święte sprzęty , wielebny panie ! — Jest wszystko ! Porzucił bezecnik pod płotem ! — A co ? A co ? Jeszcze teraz będziesz świętego udawał ? — krzyknął mu ktoś nad samym uchem . — Czyli zaprzeczam , że była kradzież ? — odparł , ruszając ramionami . — Złodziej uciekł , a niewinnego dręczycie . — O ludzie … gdzież macie upamiętanie ! — krzyknęła ta sama kobieta , która najpierwsza wypytywała Wawrzusia . — Ady zawołajcie dziecko , to nam powie , zali tego widział w kościelnym oknie abo inszego . — A prawda … święte słowa ! — Dawajcie chłopaka ! — Nie ma go ! — Pewno do domu poszedł ! — Nie , skrył się za przymurek . Chodź tu , chodź , czego się boisz ? Zbój związany . Przyprowadzono Wawrzusia przed oblicze pana burmistrza , ten go ujął za rączkę i rozkazał przywieść bliżej pojmanego . Jeden z ceklarzy oświecał go latarnią . — Przypatrz się dobrze ; znasz tego człowieka ? — Nie znam go . — Widzi wasza wielmożność … dziecko chyba nie kłamie ! — tryumfująco zawołał obcy . — Więc nie jego widział eś spuszczającego się oknem z kościoła ? — Juści , ze jego . — Czemuż tedy gadasz , że go nie znasz ? — Bo prawda . Wiem ja , kto to taki ? Dziś w lesie pirsy raz w życiu go widział em . To jakoż mam świadcyć , co go znam ? — Powiedz prawdę , możeś niedobrze widział , może ci się ino zdaje ? Może to był ktoś podobny , a nie ten sam ? — badał burmistrz Wawrzusia . — Cóz mi się ma zdawać ? Sami se obaccie , cy ma oba usy . Złodziej nie miał lewego . Stary Mikołaj odgarnął ręką długie włosy nieznajomego . * Gdy straż odprowadzała świętokradcę do tymczasowego więzienia w podziemiach ratusza , zbrodzień odwrócił głowę i długie spojrzenie , straszny wzrok wilka schwytanego w samotrzask , utkwił w twarzy Wawrzusia . Górna warga drgnęła , błysnęły zęby … — Do widzenia , malućki … — rzekł półgłosem . Wawrzuś nagłym ruchem podniósł łokieć ponad głowę i przerażoną twarz wtulił w fałdy rękawa . Gdy znowu spojrzał na świat , pielgrzyma przed nim już nie było . Zakrywał go tłum odprowadzający więźnia do lochu pod ratuszem . Długo jeszcze na rynku roiło się jak w mrowisku ; rozbudzeni ludzie żywo rozprawiali o zbrodni i zbrodniarzu . — Naści , możeś ty nie wieczerzał — odezwała się do Wawrzusia ta sama kobiecina , wtykając mu w garść skibkę chleba ze serem . Dzieciak nie podziękował nawet , rzucił się zgłodniały na jadło . Z podwiniętymi pod siebie nogami usiadł na garstce rozrzuconej słomy i zmiatał , aż mu się uszy trzęsły . Gdy zaspokoił pierwszy głód , oczy zaczęły mu się kleić i zasnął , sam nie wiedzący kiedy . Spał długo , ale niespokojnie ; zwidywały mu się straszliwe oczy świętokradcy , to znów chciał przez sen uciekać przed nim , nogi wrastały mu w ziemię , a pielgrzym , doganiając go , już , już sięgał mu karku . Z krzykiem zerwał się na równe nogi i nieprzytomnym wzrokiem potoczył dokoła . Cały rynek , pełen ludzi , pogrążony był w ciszy , wszystko spało , choć świtał już blady brzask . Nagle od ratusza doleciało zrazu kilka , potem cały chór zmieszanych głosów . Nad wszystkimi górował bas Mikołaja . W miarę jak się ludzie przy wozach budzili , gwar i zamęt wzmagał się i zbliżał . Coś się stało … Ale co ? Wawrzuś nie pojmował . Wytrzeszczył zaspane oczy , otworzył szeroko usta , słuchał … — Ij … głupie gadanie … — mówił ktoś lekceważąco — przecie drzwi na sztabę zasuwane . — Jak to , gadanie ? Wszak sam stróż Mikołaj … — Śniło się Mikołajowi . — Krata w oknie przepiłowana ! — krzyknął , dobiegając , ktoś trzeci . — Skądże znowu ? Krata gruba . — Musi piłeczkę zacną miał przy sobie to i przerżnął . — Ale że to Mikołaj zdolił spać tak twardo … — Stary człek ; zresztą , komu by przez myśl przeszło … — I tak prędko ? — zdziwiła się jakaś kobieta . — Ano miał ze trzy godziny czasu . — Posłali za nim ceklarzy ? — Ciekawość gdzie ? W puszczę ? Kamień w wodę . — Rety … jak się burmistrz dowie ! — Ee … płakać nie będzie . Szkody w świętych naczyniach nie ma , dy Mikołajowi głowy nie zetnie . — Ale psi syn sprawny ! — Wiadomo , z diabłem w zmowie . — Słyszycie , ludzie ? Złodziej uciekł w nocy oknem ! — zwiastował nowinę kościelny , wlokąc się ślamazarnie na plebanię . — Ejże ? Naprawdę ? — ze śmiechem przyjęto jego słowa . — Ale co gorsza , że króla Popiela myszy zjadły ! — Cha , cha , cha , cha ! Wawrzuś patrzył , słuchał … w głowie mu się zawracało … serce dzwoniło na trwogę , a w uszach brzmiały dwa straszne słowa : „ Do widzenia , malućki ” . Królewna i diabły . — Brzuchomówca . — Pan Prot funduje piwo . — Margosia na linie . — Wawrzuś do góry nogami . — Koza Beksa i bat Grzegorza . — Czemu „ zbyrkała ” płachta u wozu . Wawrzuś otworzył oczy . — A ja gdzie ? — zapytał głośno . W pierwszej chwili jakoś nic a nic nie pamiętał . Że mu jednak wcale nie chodziło o dociekanie prawdy , leżał sobie wyciągnięty na słomie , worek z owsem pod głową , i przypatrywał się . A było bardzo dużo ciekawych rzeczy do widzenia : najpierw , jako porządny gospodarski syn , zauważył trzy doskonale utrzymane konie , chrupiące obrok tuż obok niego , a na ziemi leżała śliczna biała koza , o długiej , krętej wełnie . Dalej w rynku , gdzie wczoraj w nocy widział mnóstwo powyprzęganych wozów , dziś zobaczył dwa szeregi straganów , a o ile mógł dostrzec ze swego kącika , różne cuda rozłożone były na tych straganach . Tuż niedaleko garncarz miał swoje wyroby , dalej koszyków moc niezliczona , obok koszykarza szewc ustawił i rozwiesił kilkadziesiąt par butów , ciżem i ciżemek w różnych kolorach . „ O raju … a to ci żółte jak słoma w słońcu ! — westchnął Wawrzuś , wpatrując się z zachwytem w parę trzewiczków zawieszonych rzemykami na drążku i chyboczących się w prawo i w lewo . — Zeby tak matusia tu byli , poprosił by m … oni tacy dobrzy … kupili by mi te cizemki . Jakie to nosy długie mają , cuję , ze prawiutko były by na moją nogę ” . Ziewnął głośno , przewrócił się na prawy bok i przymknął oczy . Po tylu przygodach należał mu się jeszcze wypoczynek . — Jego miłość już się zbudził — zaświergotał mu nad głową jakiś cienki głosik . Popatrzył w górę . Przy olbrzymim wozie , trzy razy przynajmniej większym od innych , grubą płócienną budą krytym , stała śliczna dziewczyna . Wianuszek z jaskrawych kwiatków miała na ciemnych włosach , koszulkę bieluśką z krótkimi rękawami , gorsecik zielony jak sama trawa , czymś błyszczącym suto wyszywany , i taką samą strojną , króciutką spódniczkę . Na nogach ciżemki żółte . „ Oj , oj … nie będę się rusać , niech mi sie tak śni jak najdłuzej … ślicności królówna ! ” Dziewczyna wplatała srebrny galonik do warkocza i śmiała się w głos : — A to ci śpioch dopiero ! Ludzie od niepamięci świata już pośniadali , a ten chrapi i chrapi … Nie głodnyś ? — Wolno gadać do jasnej królówny ? — Idźże , głuptasku … takam ja królówna , jako ty królewic . Margośka mi jest i tyla . Matka … ociec ! — zawołała , przytykając usta do szpary w budzie — bo ten mały już wstał . — Przyprowadź go , niech co zje — odezwał się ktoś z głębi wozu . — No , wstawaj i chodź , bo potem nie będzie czasu myśleć o tobie . Uchyliła trochę zwisającej płóciennej płachty , weszła po schodkach do wnętrza wozu i pociągnęła chłopca za sobą . Dobrze , że go trzymała za rękę , bo się tak żachnął gwałtownie , że był by spadł ze schodów na wznak i potłukł się porządnie : O ile Margosia na pewno była królewną , choć się nie chciała przyznać , to znowu te dwie postacie , które ujrzał w tym dziwnym wozie , co był domem , czy w tym domu , co był wozem , musiały przyjść na ziemię prościuteńko z piekła . W głowie mu się mąciło … „ O Matko Święta … dziękujez Ci ! Jakasi zwycajna kobieta stoi przy piecu i z garnka na miseckę strawy ulewa . Ukroiła chleba , odwraca sie … ady ja ją wczora w nocy widział em ! ” — Cóż , malućki parobeczku — przemówiła kobieta do Wawrzusia — dobrze ci się spało ? Zbój się nie przyśnił ? Odważył się o jeden krok postąpić . — O moiściewy … — szepnął — ulitujcie się nade mną biednym , wyprowadźcie mnie stąd zaraz ! Juz ani jeść nie chce , bylem na one diabły nie patrzał . Choć starał się mówić jak najciszej , Margosia , stojąca tuż , usłyszała ostatnie słowa i rozchichotała się , aż na ławie przysiadła . — Nie bójże się , nie bój , chi , chi , chi … słyszeli ście , tatusiu , co on gada ? Myśli , że ście wy diabeł i Froncek też … chi , chi , chi … bo mnie kolki chycą ! A starsza kobieta pogłaskała dziecko , podprowadziła je do piecyka i rzekła głosem łagodnym : — Jedz , synku , z Panem Jezusem , a niczego się nie bój ; ci dwaj w kącie to ludzie , tacy jako i my ; ino sztuki będą pokazować na rynku po sumie , to się musieli przebrać i gęby se usmarowali . Jak się potem umyją , to zobaczysz , że wcale nie straszni . — Stuki ? Na co stuki ? — Takiś duży wyrósł i o wiłach nie słyszał eś ? — spytał go długi , czarny diablik . — Jako życie nie słysał em ; ani w Porębie takich nie było . — Widzisz , jak to dobrze , żeś się do nas dostał , zaraz się czegoś ciekawego dowiedział eś — dodał starszy . — E … co mi ta o to , nicegom nie ciekawy , ino kaj Poręba . Tyle ludzi na jarmarku , nie ten , to insy odwiezie mnie do tatusia . — A jakże , słusznie ; ino co masz po ludziach chodzić , nie mogł eś lepiej trafić jak do nas , my właśnie zaraz jutro jedziemy do Poręby . — Zaraz jutro ? Aj dobrze , dobrze ! Juz trzeci dzień się błąkam , sam by m nijak nie trafił . — A widzisz ? Ale za to musisz krzynę odsłużyć . — Juści , ze odsłużę , był em ino zdolił . — Łatwa służba , nie bój się . Przystroję cię bogato , bo takiego brudasa wstydził by m się ludziom pokazać , i będziesz się kręcił wedle nas , jakoby ś i ty sztuki pokazował . Potem pójdziecie z Margośką między naród z miseczkami , a ludzie wam będą rzucać denary . — Na co denary ? — Na to , aby śmy jutro głodem nie przymierali i konie popaśli . Zjadł eś ? Idźże na plac , do studni , i umyj się . Margoś , naciągnij mu wody . Stary pochylił się do ucha dziewczyny i szepnął : — A dawaj pozór , coby ci nie umknął . Kościół opróżnił się już po sumie , a na rynku zaroiło się od ciekawych i kupujących . Tu biegły dzieci po pierniki , od roku z utęsknieniem oczekiwane , tam parobczak wybierał dla swej dziewuchy pierścionek z oczkiem , starsze kobiety przymierzały krasne chustki , dziewczęta wiązały na szyję paciorki ; inne , bogatsze , obstąpiły stragan krawiecki i targowały gorsety lub zapaski , w powietrzu unosiła się woń przysmażanych kiszek , kiełbas i flaków ; gwar , śmiechy , kłótnie przy targu , a wśród tego wszystkiego kocia muzyka linoskoczków , rżenie koni i naszczekiwanie psów . — Ludzie , ludzie … chodźcie patrzeć … wiły będą sztuki pokazować ! — zachęcali się młodzi między sobą . Żartowali i drwili jedni z drugich , a jakoś nikt nie chciał przybliżyć się pierwszy do szkaradnie pomalowanych pajaców . — Chodźże , Jagna , chodź ! — zachęcał siostrę kuchcik pana burmistrza — to wszystko ino udanie ; jeden posmarował gębę na czarno , drugi na biało , bo taki zwyczaj u nich ; ale się bać nie trza , nikomu nic nie zrobią . — To ino takie błazny głupie — pouczał swych towarzyszy starszy czeladnik ciesielski . — Czasami warto widzieć , jak dokazują . Tak rok , w Mogile byli , ale nie ci sami ; zresztą kto ich ta pozna , wiły przejęte . — A jak nas urzekną ? — spytała Marysia organiścianka , zasłaniając oczy rożkiem zapaski . — No , no , byleś ino ty kogo nie urzekła … — rozśmiał się Stach , jeden z ceklarzy , starający się o względy Marysi . — A ja wam powiadam , że to są czarowniki … — zawyrokowała przyciszonym głosem faryniarka Wajdzina , nabierając drewnianą warząchwią gorących flaków dla jego miłości pana Prota , majstra bednarskiego . — Ile ? Cztery denary ? Garnuś flaków na dwa razy do gęby , i zaraz cztery denary ? Słyszane rzeczy ? Ani tego żywot nie poczuje . — Kiedyście bednarz , to se każcie obręczami żywot ściągnąć , coby poczuł . Niech mnie one wiły sądzą , nie boję się ; półkwarcie flaków za cztery denary , jeszcze i z przyczynkiem ! Idźcie do Gawlikowej , rada by m uźreć , ile wam da za osiem ! Jegomość pan Prot zamilkł pokonany , wyskrobał miseczkę co do ździebełka , otarł wąsy i poszedł patrzeć na kuglarzy . Przykład osoby tak poważnej i poważanej podziałał zachęcająco na innych : pojedynczo i gromadkami zaczęli się ludzie schodzić , wreszcie , tłocząc się głowa przy głowie , stanęli tuż przy scenie , czyli przed rozesłanym kilimem . — Sławetni mistrze wszelakich cechów , szanowna czeladzi rzemieślnicza … urodziwa młodzieży płci obojga … wasze miłoście panowie gospodni z małżonkami ! Gregorius Hipopotamus , magister sztuk wyzwolonych i karkołomnych , wita was ! Tak rozpoczął przedstawienie stary Grzegorz , głowa rodu linoskoczków . Właściwie nie był on jeszcze starym , tylko ze względu na syna sam się tak przezwał . — Zezwólcie , wasze miłoście , że dla nabrania sił do pracy , muszę się nieco pokrzepić … nie śniadał em jeszcze . To mówiąc , wyciągnął zza pasa długi nóż , ostro zakończony , i przechylając w tył głowę , wsadził go sobie do gardła aż po rękojeść . — Może kto spróbuje … proszę bardzo … nie ? Ha , to ja jeszcze raz łyknę sobie tego kordiału za zdrowie przezacnego zgromadzenia . I powtórzył sztukę po raz drugi . — Teraz , gdy się czuję dziwnie wzmocnionym i rześkim , jakby mi dwadzieścia lat ubyło , rad będę okazać sławetnemu zgromadzeniu skuteczność pożywnego śniadania . Hej , Froncek ! Przynieś no tu antałek piwa spod wiechy … słyszysz ? Czarny diablik poskoczył do najbliższej szynkowni , wrócił dźwigając z wielkim wysiłkiem sporą dębową beczułkę i postawił ją przed ojcem na stole . — Zanim się wezmę do pracy , miło mi przedstawić waszym miłościom dziecinę płci męskiej , cudownie od urodzenia uzdolnioną . Oto jest Franciscus bipes nero ! Gdy miał dzień życia , już się zapijał … mlekiem ; skończywszy pięć lat , chodził niezgorzej , a w dziesiącich gadał jak stary . Co najwięcej podziwu godne , że tak hojnie obdarzony od natury , wychował się zdrowo i żyje do dnia dzisiejszego . Froncek … pokłoń się państwu , a pięknie ! Chłopak odbił się nogą od ziemi , obrócił się w powietrzu jak fryga , magnął z dziesięć koziołków , po czym wymaszerował na rękach do budy . Grzegorz ujął baryłkę dwoma palcami za brzeg ponad dnem wystający i kilka razy wywinął nią młyńca . — Ho , ho ! — zawołała jakaś kobieta z tłumu — antałek próżny , niewielka sztuka . — Ja sam widział em , że karczmarz próżny dawał ! — ze śmiechem krzyknął ktoś drugi . Majster Prot , opierając się na słowach owego , co widział , że antał próżny , podniósł rękę . — O zakład ! — Zgoda ! — Kto przegra , ten wiadro piwa zapłaci ; ja alibo wy . — Dobrze ! — Dawajcie dzbany i szklanice ! Przyniesiono ; Grzegorz odszpuntował i nalawszy do dzbanów , uprzejmie częstował zgromadzenie . Wszyscy pili ze smakiem i śmiali się z pana Prota . — A … bo czego tamten krzyczał głupstwa , jak nie był swego pewny ? I podział się gdzieś abo cicho siedzi , bo go wstyd . — Cale mi nie wstyd , stoję przy was . — Gdzie ? Kto ? — Ciekawość , gdzie stoi , kiej nikogo nie widzę . — Wlazł em do waszej kieszeni ! — odezwało się coś przyciszonym głosem . — Czary ! Diabli ! — Diabelskie psikusy ! … — zaczęto wołać ze strachem ; niejeden by rad uciekł , ale w ciżbie trudno się było wycofać . Aż tu nagle pan pisarz , stojący również w pierwszym rzędzie , uderzył się ręką w czoło i parsknął śmiechem . — Juści … zaraz czary ! Brzuchomówca i tyle ! Owa baba , co gadała , i ten drugi , i to , co w kieszeń wlazło , wszystko on sam gadał . Magister Gregorius popatrzał na publiczność z dumą i zadowoleniem i złożył nowy ukłon na trzy strony . Śmiechu i oklasków było co niemiara . Przywołano Froncka , fikał , brykał jak opętany , toczył się po kobiercu zwinięty w kłąb ; ani dopatrzeć , gdzie głowa , a gdzie nogi ! Potem Wawrzek podawał mu różnokolorowe piłki , a on ich dziesięć wyrzucał w powietrze , łapał zręcznie i znowu rzucał , żadna z dziesięciu nie spadła ani razu na ziemię . Na zakończenie uwiązano linę do rynny na piąterku zajazdu „ Pod Złotą Gęsią ” , przeciągnięto skośnie do rynny na takiej samej wysokości po drugiej stronie placu i naturalnie magister Gregorius uprzedził sławetne zgromadzenie , że córka jego Margarita , dziewka wdzięczna ku wejrzeniu a cnotliwa , przejdzie po linie z jednego końca na drugi , po czym wróci na powrót , cofając się . Hucznymi oklaskami przyjęto tę zapowiedź , a on dodał poważnie : — Raczą wasze miłoście nie dziwować się głośno ani biciem rąk okazować swej uciechy , dopokąd się ta arcyniebezpieczna sztuka nie skończy ; tu chodzi o życie . Głos kuglarza drżał trwogą o ukochane dziecko … pobielana twarz wyglądała brzydko i śmiesznie . Froncek wyprowadził Margosię na kobierzec , ukłoniła się publiczności , szczerząc białe ząbki , po czym pobiegli oboje „ Pod Złotą Gęś ” . Dziewczyna ukazała się w otwartym oknie , stanęła na wyprężonej linie , z drążkiem w rękach dla utrzymania równowagi , i powoli , sztywna , jakby drewniana , nie patrząc w dół , ale prosto przed siebie , zrobiła parę kroków . Małe nóżki stawiała zręcznie i ostrożnie … Wawrzuś nie rozumiał wcale , co miały znaczyć przygotowania z liną ; dopiero gdy zobaczył królewnę , stąpającą po sznurze jakieś dwadzieścia stóp nad ziemią , wrzasnął , jakby go nożem krajano , i puścił się pędem ku zajazdowi , nie wiedział po co , zapewne ratować ją od śmierci . Jakaś twarda ręka chwyciła go za kołnierz , a jeszcze twardszy głos szepnął mu w ucho : — Stój i milcz , raku przejęty ! Jak się będziesz darł , przestraszysz dziewczynę , spadnie i zabije się . Ani mi piśnij , bo cię w szmaty potargam ! Po chwilce stanęła znów na linie , ale odwrócona do niej plecami , i rozpoczęła powrót , cofając się krok za krokiem . Serca patrzących biły na wyścigi z tamburinem matki i piszczałką ojca . Jeszcze dwa kroki … jeszcze jeden … już wszystko dobrze ! Teraz dopiero zahuczał rynek oklaskami i krzykiem tłumu , aż mury domów echem odpowiadały . Wawrzuś przykucnął na ziemi i wstrzymywany tak długo strach o królewnę wyrzucał z siebie głośnym szlochaniem . — No , wstawaj … masz tu szmatę , otrzyj se ślipie — burknął półgłosem Grzegorz . — Nie mówił em ci , że będziesz zbierał denary z Margośką ? No , ruszże się ! — A czego to płaczesz , mały ? — To mój braciszek , dopraszam się waszej łaski — prędko odpowiedziała Margosia — pewnikiem co przeskrobał i tatuś mu dali w kark ; ale to u nas chleb powszedni , widzicie , już się śmieje . Istotnie , myśl , że miał by być braciszkiem królewny , wydała się chłopcu tak zabawną , że roztworzył buzię i pokazał wszystkie zęby . — Sławetne państwo , dorzućcie i dziecku jakich parę miedziaków ; dostanie karę , jak z niczym wróci . Sprzątnięto kuglarskie przybory , deski i kobylice schowano do wozu ; Grzegorz i Froncek umyli się , przebrali w suknie codzienne i wyszli pogapić się na jarmark . Poważny , otyły człek w szaraczkowym żupanie wyglądał raczej na handlarza nierogacizny niż na wiłę - pajaca . A z Froncka taki był urodziwy parobeczek , aż coś dziewczętom oczy ku niemu ciągnęło ; ani gadania , żeby to był ten sam , co kozły magał i czarnego diabła udawał . On też umyślnie tak się smolił i szpecił , żeby go później nie poznawano . — Dobrze matka zrobiła , że dziecko przyprowadziła wczoraj spać przy naszym wozie — rzekł stary do syna — tyś już za duży , koza cię nie udźwignie , a takie małe ino przyuczyć , będzie fikało aż hej . — Matka nie zgodzą się — odpowiedział syn — dy mówili dziś rano , że trzeba dziecko odprowadzić na plebanię , to go proboszcz odeśle do domu . — Juści proboszcz tyle wie , co i my , gdzież go odeśle ? Pogadam z matką na wyrozumienie . Abo to chłopcu krzywda u nas będzie ? Poje se po uszy , a zechce , to i wyżej uszu , nie narobi się , ino tyle , co naukę odprawi z godzinę co dzień . — Aha , i co baty brać będzie — rozśmiał się Froncek . — Bez bata nic — rzekł ojciec sentencjonalnie — i tyś brał bicie do krwi nieraz . — Oj , brałem , brałem ! — No i co ? Kości masz całe , wyrosł eś jak chabina , sztuki pięknie pokazujesz , krzywda ci ? — Żadna dziewucha wiły za męża nie zechce . — Głupiś … a matka mnie zechciała ? Zresztą , co tu gadać , poźryj ino , czy aby jedna przejdzie , co by się nie ośmiała do ciebie . Każde rzemiosło dobre , byle chleb dało . Tedy wyjedziemy stąd dziś na noc , jutro popas w Księżej Wólce , a pojutrze przedstawienie w Miechowie , bo tam właśnie przypada kiermasz . Trzeba chłopca przez jutro poduczyć , coby choć na rękach pobiegał . Dasz rady ? — Jak będzie chętny , czemu nie ; chodzić na rękach cale nie sztuka . — Pogadaj z nim mądre słowo ; postrasz go mną , to usłucha . Jak stary Grzegorz zarządził , tak uczyniono : przed samą nocą wyjechali z miasteczka , matka z trojgiem młodych w budzie , ojciec na koźle , biała koza na postronku za wozem . Wczesnym rankiem dotarli do ślicznej polanki w lesie ; Grzegorz wyprzągł konie , rozpalono ognisko , Margosia przyniosła wody z rzeczki , matka gotowała śniadanie , a Froncek zakrzątnął się około Wawrzusia i pierwszej lekcji gimnastyki . Malec wręcz odpowiedział , że nie będzie chodził na rękach , bo by się ludzie w Porębie z niego wyśmiali , gdyby odmiennie chodził niż inni . — Ja ci też nie kazuję od rana do nocy do góry nogami uganiać , ino cię muszę nauczyć ; tatuś tak przykazali . — Na co ? — Co ci ta o to ; kazali i dość . No , szkoda czasu . Wziął go wpół za krajkę jedną ręką , obie nóżki w drugą i zaczęła się lekcja . — Nie chce … nie bede … cego mnie męcys ! — wrzeszczał Wawrzuś . Aż tu Grzegorz przyskoczył z batem . — A w skórę chcesz ? Darmozjadzie jeden ! — I zaciął go po gołych nóżkach , aż czerwone pręgi wystąpiły . — Masz robić , co ci każą , a nie , to baty . — Kiej ja wolę do Poręby . Gadali ście , co mnie zawieziecie do tatusia . — Jakie też to głupie dziecko , to strach — odparł Grzegorz , niosąc łyżkę do ust — nie widzisz to , że prościuteńko do Poręby jedziemy ? Roześmiali się wszyscy jakimś niemiłym śmiechem , tylko Grzegorzowa ruszyła ramionami niechętnie . — Prościuteńko ? — powtórzył Wawrzuś , klaszcząc w rączki . — A daleko jesce ? — Ha , będzie ze trzy staje — odpowiedział Froncek poważnie , a stary dorzucił : — E … chyba ze cztery . I znowu parsknęli śmiechem . — A w którą stronę ? — O tam , gdzie te brzózki , zakręca się gościniec i już Poręba jak na dłoni . Po obiedzie Grzegorz legł odpocząć . Froncek z Margosią poszli szukać grzybów , a Wawrzuś bawił się z kozą , z którą od pierwszej chwili poznania zawarł serdeczną przyjaźń … Słowa Froncka , że za brzózkami już widać Porębę , brzmiały mu wciąż w uszach ; coś go gnało w tę stronę … „ To i cego będę cekał , może długo jesce będą popasać — myślał — a kiedy to tak blisko , to chyba trafię ” . — Podszedł do Grzegorzowej i pocałował ją w rękę . — A czego chcesz , synku ? — Przysedł em was pożegnać , ide do domu . Bóg zapłać za wsytko . — Co też ty gadasz , dziecko ? Co ci się zwiduje ? Nie trafisz . — Gadali , ze blisko ; juz mi ta nie brońcie , muse iść . Rzucił się jednym skokiem i gnał jak szalony ku brzózkom ; bała się krzyczeć , żeby męża nie zbudzić , biegnąć nie miała siły … „ Ha , wola boska , niech dziecko umyka — pomyślała — trafi na dobrych ludzi , może go lepszy los czeka niż biedowanie z nami ” . Nieszczęściem dla Wawrzusia , droga zakręcająca się za brzózkami nie tylko że nie prowadziła do Poręby , ale co gorsza , była drogą do Miechowa , gdzie właśnie zdążali kuglarze . Z początku leciał jak na skrzydłach , a ciągle wypatrywał oczy , gdzie ta Poręba , co miała być widna jak na dłoni . Wiele drogi nie uszedł , już musiał zwolnić kroku , a po godzinie siadł pod dziką gruszą przy drodze , odpocząć chwileczkę . Słońce przypiekało , nogi trochę bolały , wyciągnął się w cieniu i usnął . Zbudził go ból piekący jak ogień … zerwał się na równe nogi … Stary Grzegorz stał nad nim czerwony ze złości i prał batem gęsto a ostro . — Będziesz uciekać ? Będziesz ? będziesz ? będziesz ? — Ja nie uciekał , ino szedł do domu , do tatusia ! — Masz za tatusia ! Masz za Porębę ! Masz ! Za każdym słowem padał powiązany w węzły powrózek na zgrzebną koszulinę , dziecko zwijało się , kurczyło , drgało … — O Jezu … nie będę … nigdy nie będę ! — zakrzyczał rozdzierającym głosem . — Pamiętaj sobie ! Jeszcze jeden raz spróbujesz , to cię tak wytłukę , że krwią spłyniesz , łotrowskie nasienie ! No , zbieraj nogi , do budy ! Zdarzyło się już kilka razy , że na przedstawieniach , jakie wędrowni kuglarze dawali po miasteczkach , koza i Wawrzuś podobali się najbardziej . Dzieciak nie wyglądał na swoje lata , drobniutki był i smukły , dlatego też sprawiało na publiczności wielkie wrażenie , gdy taka kruszyna wyskakiwała jak pchła z ziemi na głowę i grzbiet kozy . Stary Grzegorz winszował sobie nabytku ; chłopiec go prawie nic nie kosztował , a przyczyniał się wiele do pomnożenia zarobku . Dodzierał aksamitów i świecideł , z których Froncek wyrósł , jadł jak myszka , a pracował nie mniej od starszych . Tylko że ciągle tęsknił za Porębą i choć przy Grzegorzu głośno o tym nie mówił , stary niejeden raz dosłyszał , jak przed Margosią wylewał swe żale . Pilnowali go też wszyscy jak oka w głowie , prócz matki , bo ta od samego początku litowała się nad dzieckiem i ciągle tylko przemyśliwała , jakby to oddać Wawrzusia rodzicom , a przynajmniej powierzyć jakiemu dobremu człowiekowi , żeby go na uczciwego rzemieślnika wykierował . W nieustannej tułaczce z jednego kąta kraju w drugi wiły trzymali się zwyczaju , że w nocy odbywali drogę , wypoczywali nad ranem , a w dzień dawali przedstawienia . Jeżeli po drodze trafiło się miasteczko , tym lepiej , a nie , to i po wsiach pokazywali swe sztuki , bodaj za bochenek chleba albo wiązkę siana dla koni . W ten sposób opłacali sobie koszta wędrówki i snuli się z północy na południe , ze wschodu na zachód . Nierzadko spotykały się dwie lub trzy rodziny linoskoczków ; jedni powiadamiali drugich , gdzie warto się zatrzymać i jakim traktem jechać najbezpieczniej , po czym każda buda ruszała w swoją stronę . Wawrzuś , nauczony smutnym doświadczeniem , że ucieczka nie jest rzeczą zbyt łatwą , a bat Grzegorza jest rzeczą okropną , pogodził się pozornie z losem i coraz to wspanialsze salto mortale urządzał tak z kozą , jak i bez kozy . Ale w nocy , gdy wszyscy w budzie spali twardo , a wóz posuwał się powoli po wybojach i kałużach , ach , wtedy jak ptaszek więziony , co się w klatce trzepoce i skrzydełka sobie o szczeble obija , tak biedny malec spłakiwał się gorzko i snuł dziwaczne plany oswobodzenia . Pewnej pochmurnej nocy , gdy wóz toczył się powoli leśną dróżką , co chwila potykając się o grube korzenie lub zapadając w błoto po osie , Grzegorzowa , która w dusznym gorącu zamkniętej budy usnąć nie mogła , usłyszała ciche szlochanie Wawrzusia . — Cóż ci to , malućki ? — spytała ostrożnie , by nikogo nie zbudzić , przyciągając sienniczek z dzieckiem ku sobie . — Nic , biednym jest — odpowiedział . — Czego biedny ? Boli co ? — i pogłaskała go po głowie . Wiedział , że matce można się przyznać do wszystkiego ; ileż to razy słyszał , jak nastawała na męża , by chłopca oddał do jakiego dworu po drodze albo do rzemiosła . Wiedział , że go nie zdradzi , bo zawsze była dobra dla niego . Więc ją objął za szyję i najcichszym szeptem wyjąkał : — Chcę do matusi , do Poręby . „ Robaczkiem się opiekuje . Polnej trawki pilnuje … ” — przypomniała się Grzegorzowej pieśń o Boskiej Opatrzności . „ Ha , może to wola Pana Jezusa — pomyślała — niech dziecko idzie , gdzie je oczy poniosą , lepszej sposobności jak dziś nie będzie ” . — A nie boisz się czarnej nocy ? — Słuchajże ; wraź se tę ćwiartkę chleba , co leży na skrzyni , za pazuchę ; zmacał eś ? — Juz . — A teraz pełzaj powoli ku schodkom … płachtę odepnij … cicho … któreś się rusza . Zatrzymali oddech , czekali , Froncek znów zaczął chrapać , Margosia mruczała coś przez sen . — Możesz iść śmiało , śpią twardo ; a nie przewróć tam czego . — Bóg zapłać ; nie pocałujecie mnie na drogę ? Uściskali się . Coś zaszeleściło pomiędzy skrzyniami i tłumokami , trochę świeżego powietrza wpadło do wnętrza przez odpiętą płachtę i więcej nic . Dzięki codziennym ćwiczeniom gimnastycznym skok z jadącego wozu zabawką był dla Wawrzusia , zwłaszcza że konie , drzemiąc , stąpały noga za nogą ; Grzegorz dla odpędzenia snu szeptał godzinki . Dał susa w las . „ Nie … po krzakach przysiadał nie będę ; zaświecą ze dwie latarnie i gotowi mnie wypatrzyć ; albo zwierz będzie przechodził , to mnie zje . Wylezę na drzewo ” . Ze zwinnością kota czepił się palcami grubej , popękanej kory , nogi pomagały rękom , w minutę już siedział na gałęzi . Pomacał z tej i z owej strony , przekonał się , gdzie drzewo ma najgęściej splątane konary , i ostrożnie , by głową nie uderzyć o gałąź , wspinał się wyżej . „ O , tu mi będzie w sam raz ; tu se ranka docekam ” . Odpięta z gwoździa płachta przymykająca wóz linoskoczków fruwała , poruszana lekkim wiatrem , i szeleściła , bijąc o półkoszki . Baczne na każdy odgłos ucho Grzegorza posłyszało ten szmer … — Cóż się ta dzieje ? — mruknął . — Złamało się co czy oberwało , że tak zbyrka ? Zatrzymał konie i zsiadł z kozła . — Hej … któreż tam płachtę odpięło ? — Czego chcecie ? — odezwał się z głębi zaspany głos Froncka . — Gadam , po co płachtę odpinacie . Jeszcze się który tłomok zesunie i wyleci . — Anim się ruszał , śpię od wieczora na jednym boku . — Może Margośka albo matka ? Margosia odpowiedziała chrapaniem , a matka udawała , że śpi . — Ojoj … tatusiu … — No co ? — Siennik pusty , chłopaka nie ma ! Grzegorz syknął przez ściśnięte zęby jakąś klątwę w tysiące tysięcy , ale nie tracąc czasu na próżne słowa , natychmiast skrzesał ognia , zaświecił latarnię i Fronckowi kazał zrobić to samo . — Chodźmy szukać — rzekł — ty patrz z lewej strony , ja z prawej ; nie musiał ubiec daleko ; ani trzech pacierzy nie ma , jak szelest posłyszał em . Puścili się wzdłuż drogi , licząc , że dziecko dogonią . Gdy ubiegli spory kawał , dopiero im na myśl przyszło , że się mógł schować gdzie bliżej w gęstwinie . Więc wracali już powolutku , przyświecając krok za krokiem , krzak za krzakiem , jednej kępki paproci nie opuścili ; przystawali , nadsłuchiwali — nic . — Przywiąż no latarnię do żerdki , poświecisz wyżej między drzewa , może się gdzie na które wydrapał . — O Jezu ! — szepnęło dziecko — prosto na moją sosnę świeci … musi mnie uwidzieć … białą kosulę znać między gałęziami … — Cóżeś się tak zapatrzył w jedno miejsce ? — Zobaczcie sami , coś szarzeje na samej górze … — Gdzie , gdzie ? Nie widzę … Załomotały skrzydła , wystraszony puchacz spuścił się z wierzchołka sąsiedniego drzewa i ciężkim lotem , uciekając od światła , uderzył sobą silnie w twarz Grzegorza . Stary się zachwiał , wyciągnął przed siebie ręce i czepił się Froncka za ramię , a ten zaskoczony znienacka puścił drążek , latarnia upadła i zgasła . — Dali by ście spokój szukaniu — odezwała się matka z wozu — chłopak uciekł jeszcze przed północą , a wy go tutaj upatrujecie . — Taaak ? Toś wiedziała , a nie krzyknęła ś na którego z nas ? — Właśnie , żem nie wiedziała o niczym , ino we śnie mi się majaczyło , że się ktoś wedle mnie przesuwa , nawet mnie w rękę pocałował . Nijak się ocknąć ani oczu otworzyć nie mogła m . To jedno wiem z pewnością , że więcej niż dwie godziny , jak zemknął . Tedy nie bądźcie głupi i nie szukajcie wiatru w polu . Naklęli obaj co się wlazło i powrócili do wozu . Wesele w Pisarach . — Szedł do Poręby , zaszedł do Krakowa . — Tatar na drewnianym koniu . — Znowu pielgrzym . — Dlaczego św . Wojciech ma dwie głowy ? — Ojciec Szymon . Bór się zaczął ożywiać … rozbudzone ptactwo napełniało powietrze wesołym świergotaniem … poprzez wierzchołki drzew niebo się zaróżowiło na wschodzie . Wawrzuś zmówił pacierz , uskubnął chleba z darowanej przez poczciwą Grzegorzową ćwiartki i obliczał w duchu , czy można już zleźć z drzewa bez obawy . „ Ee … chyba mnie juz gonić nie będą … pojechali przed siebie , to ja się obrócę z powrotem . Pójdę lasem , ale już ino samym krajem , co by m drogi z oczu nie stracił . Dy mi juz ani pusca nie dziwną ; cego by m się miał bać ? ” Rozpoczęła się nowa wędrówka , z tą różnicą , że już dziś Wawrzuś zmądrzał o wiele , uważał się za bywalca , bogatego w wielorakie doświadczenie ; czuł , że się już lada kogo nie zlęknie ani też nie uwierzy pierwszemu lepszemu , co by go chciał do rodziców odprowadzić . Szedł śmiało , głodu się nie bał , okolica była ludna , gościniec uczęszczany , wszystko wcale inaczej niż przed paru tygodniami w puszczy .