LUDWIKA GODLEWSKA ( EXTERUS ) PO ZDROWIE POWIEŚĆ Błądząc po krętej ścieżce doli i niedoli , Widział em ludzkie nędze i ludzkie uciechy , Płacz i śmiech , cień i światło , i cnoty i grzechy . . . I widział em , jak sprawy społecznej kajdany Pętają wolę ludzką . . . . . . Rodoć . Był październik , ale w alpejskiej dolinie , przerżniętej na dwoje kamienistą Passerą , panowała wiosna . Po ulewnym , nieczęstym w tych stronach deszczu , liście platanów , magnolii i bluszczów jaśniały zielenią tak świeżą , że pomimo czerwieni i złota , w jakie już poczęły się stroić winnice , przypomniał mi się maj , nasz maj polski , i cieszył em się jak dziecko , że w jednym roku dwie wiosny oglądam . Dolina , do której zaniosły mię bogi łaskawe , znaną jest całemu światu , wszyscy jednogłośnie przyznają jej wielką urodę , a nikt do niej chętnie nie zagląda , bowiem jest to siedziba chorych i nieszczęśliwych , a na imię jej : Meran . Oglądał em tedy miejscowość , wracającą podobno zdrowie suchotnikom , a zagnał mię tu prosty wypadek . Interesa zmusiły mię przejechać się do Paryża , że jednakże niewiele jeszcze w życiu widział em , na wiosnę przechodził em influenzę , po ciężkiej pracy potrzebował em odpoczynku , a w Meranie bawiły moje dwie nietylko milutkie , ale i bardzo ładne znajome , więc spakowawszy manatki i bez żalu pożegnawszy w październikowych łzach i błocie tonącą Warszawę , wyjechał em wcześniej — i oto wczoraj stanął em w miejscowości , sławnej z pięknego położenia i dobrych winogron . Wyspawszy się w wygodnym hotelu znakomicie i utopiwszy w tym śnie całe , nieodłączne od długich podróży zmęczenie , od rana wybrał em się na oględziny merańskiej doliny . Wolnym krokiem człowieka zadowolonego z siebie i swego otoczenia szedł em szeroką promenadą , wijącą się równolegle do fantastycznych skrętów Passery . A Passera szumiała , stroiła w gipiurę piany olbrzymie , na jej dnie leżące głazy , przykuwała zachwycone oczy takiego zwykłego jak ja śmiertelnika i pędziła dalej — coraz dalej — w objęcia starszej siostrzycy , Adygi . Było gorąco , ale ja był em stałym wielbicielem pięknej natury , pogrążył em się w kontemplacji przejrzystego błękitu nieba , wdzięcznych will , spowitych w róże jeszcze kwitnące , ciemnej zieleni bluszczów , przytulonych do skał nagich — i nie czuł em zmęczenia . — Uroki ! — czary ! — powtarzał em w duchu , wchłaniając w siebie całą wesołość i promienność otaczającej mię natury i dziwiąc się potrochu , że zamiast wynędzniałych suchotników co krok spotykam ludzi , czasami bladych wprawdzie , ale także wesołych , śmiejących się i rozbawionych . Minął em mnóstwo will , promenada skręciła się pod kątem prostym , znów wyprostowana pobiegła w ślady Passery , wreszcie skręciła się raz jeszcze i urwała u stóp olbrzymiej pionowej skały , tworząc maleńką płaszczyzną , otoczoną u dołu falami rzeki , u góry żelazną barjerą . Passera , z wysokości kilku łokci , nie z szumem już , ale z głuchym łoskotem wyrywała się z objęć urwistych skał i staczała na dół po omszałych głazach . Grono ciekawych podziwiało jej biały płaszcz , z pian utkany , i kolory tęczy , drgające w miliardach rozpylonych kropelek wody ; ja przystanął em także i także podziwiał em . Naraz wśród huku rozszalałego miniaturowego wodospadu usłyszał em własne imię . Nadzwyczajnie zdziwiony , odwrócił em się szybko i niepewnym wzrokiem patrzył em na mężczyznę , stojącego przedemną i uśmiechającego się wesoło , zapewne z mego zakłopotania . — Więc stanowczo nie poznajesz mię , koleżko ? — mówił bardzo starannie ubrany pan , mogący mieć około lat trzydziestu , a mający na pewno czarne , prawdziwe polskie wąsy i wyraziste rysy , rzeczywiście coś jak gdyby przypominające mi . — At , starość nie radość — ciągnął dalej właściciel czarnych wąsów i szykownego garnituru ; — musiał em zmienić się porządnie , jeżeli i ty mnie już nie poznajesz . W jego śpiewnej mowie czuć było lekko akcent podolski . — Ruszczyć ! — jak Boga kocham Ruszczyć ! — zawołał em nagle , szczerze ucieszony jego widokiem , a więcej jeszcze zachwycony własnym talentem szybkiego orjentowania się w kłopotliwej sytuacji . — A to niespodzianka ! Prędzej śmierci , niż ciebie tu ! — wołał em dalej , ściskając mu ręce serdecznie . On się wciąż uśmiechał . — No ! widzę , że ci zrobił em przyjemność — rzekł , — ale przedewszystkiem chodźmy stąd , bo Passery nie przekrzyczymy , a Niemcom tymczasem oczy do reszty powyłażą . Ujął mię za ramię i poszli śmy razem wśród róż i laurów . — Widzę , że nie spodziewał eś się zastać mię w Meranie , ale i ja ciebie również — mówił dalej , przyglądając mi się uważnie . — Suchot chyba nie masz ? — A nie mam . A ty ? — I ja nie . Roześmieli śmy się obydwaj , a jego śmiech dźwięczny , czysty , przypomniał mi czasy młodości , zachwytów , marzeń i nadziei . . . Zamyślił em się . — Dawno przyjechał eś ? Dokąd szedł eś ? — począł znów Ruszczyć . — Przyjechał em wczoraj , a dziś wyszedł em , aby patrzeć i zachwycać się . — No i cóż ? ładnie tu , co ? — Ślicznie ! U nas deszcz , zimno , wiatry zawodzą . . . tak przynajmniej było , gdy m z Warszawy wyjeżdżał . . . a tu wiosna , raj ! Chorym musi być żal przenosić się do lepszego może , ale nie piękniejszego świata . — Toż przecie nie umierają znów tak bardzo , jak wam się w kraju zdaje . Prawdopodobnie przypuszczał eś , jak zresztą przypuszcza wielu , że chorzy padają tu na promenadzie jak muchy i że ich zaraz miotłami zmiatają do rzeki , co ? Ale pójdźmy wyżej , napijemy się kawy w Ortensteinie , a ty będziesz miał sposobność podziwiać Meran z wysokości . — A gdzież ten Ortenstein ? ¦ . — Ot tam , ale podnieś głowę . — Aha , patrz , nie wiedział em , że promenada aż tam się ciągnie . Gdzież mi ona u licha zginęła ? — Nigdzie ci nie zginęła , tylko skręciła w górę , a ty tego zauważyć nie mogł eś , bo nie był by ś sobą , gdyby ś się nie zapatrzył na wodospad i Zenoburg , czyli tę oto skałę , najpiękniejszą w Meranie . Obejrzał em się . — Ładna jest , to prawda , ale czy najpiękniejsza , powiem dopiero , gdy zobaczę wszystko . — No , to przyglądaj się . Promenada na Ortenstein — to prawdziwy pomnik pracy i wytrwałości ludzkiej . Niemało trzeba było ponieść trudów i niemało wyłożyć energii , by w takim szczerym kamieniu taką szeroką drogę wykuć . Pięli śmy się w górę . Wśród pełzających potwornych kaktusów i zielonych bukietów dracen i latanii , nie wiedzieć skąd czerpiących życie , wił się wężykowato , coraz wyżej i wyżej , szeroki , żółty pas , zwany promenadą . Postępowali śmy obok siebie wolno i oddychając ciężko , słońce dopiekało jak w lipcu , z pod nóg wymykały nam się szare i zielone jaszczurki i z błyskawiczną szybkością w szczeliny głazów się kryły . Ruszczyć stanął . — No , odpocznij , bo widzę , że maluczko a ducha wyzioniesz . Za pięć minut będziemy na miejscu , a teraz przyjrzyj się urodzie Meranu . Był em zgrzany i zasapany , ale wrażliwość na piękno przemogła wszystko . Patrzył em i czuł em w duszy tyle rozkoszy , ile jej czuć musi smakosz wobec stojących przed nim młodych kurcząt , polanych majową śmietaną , literat , czytający o swem pierwszem dziele pochlebną krytykę , lub kolejarz , wygrywający w totalizatora na biegunie , którego zwycięstwa nikt nie przewidział , tylko on jeden , i to przypadkiem . — Wiesz co , Ruszczyć — zawołał em , czując , że mię coś po prostu rozsadza i że się muszę wygadać , — niech djabli porwą sztukę wobec takiego oto arcydzieła natury ! Gdzież taki Ruisdael , Van der Meer lub Hobbema , coby odtworzył choć jedną cząstkę z tych blasków , cieni , powietrza , barw , z tego wszystkiego , co ja chciał by m wchłonąć w siebie , w czembym się chciał nurzać , rozpływać , zatracić świadomość własnego ja , co by m pożerał całym sobą ? Daj mi takiego Wynants’a albo nawet Alberta Cuip’a , owego mistrza światła , przeźroczy i perspektywy , co był by w stanie oddać pędzlem i farbami tę tęsknicę bez dna i brzegu , i tę ciszę zasłuchaną w sobie . Nie , gadaj co chcesz , ale niema nic nad piękną naturę , nic ! — Nieprawda — przerwał mi Ruszczyć — jest . — Co ? — rzucił em się zaperzony — trzeba chyba nie mieć duszy . . . Ale jego spokój podziałał na mnie jak zimny tusz . Ochłonął em i po chwili roześmiał em się z samego siebie . — No widzisz — mówił em , — zestarzał em się , a zapalam się po dawnemu , jak student . W życiu niewiele widział em , ty przewędrował eś pół świata i jako wykwalifikowany krytyk masz zasłużone prawo głosu . No , powiedz , co stawiasz dzisiaj ponad piękną naturę : sztukę jak dawniej , czy może piękną kobietę ? . . . Ruszczyć stał zwrócony do mnie profilem i patrzył w dal , na ustach pokazał mu się uśmiech trochę smutny , trochę szyderski , i znikł . — Natura . . . sztuka . . . piękna kobieta . . . — mówił wolno i jakby do siebie — wszystko to , mojem zdaniem , głupstwo wobec rozkoszy , jaką mogą dać uczucia , na które zdobywają się niektórzy . . . ale może i to głupstwo wobec śmierci , która wszystko zatrze , wygładzi , zapomnieniem nakryje . . . Machnął ręką jakby zniechęcony , odwrócił się i począł iść znowu , rzuciwszy krótko : — Pójdźmy na kawę . Podążył em za nim , idąc i rozbierając w myśli rzucone przez niego , urywane wyrazy , a w pięć minut potem siedzieli śmy na werendzie Cafe Ortenstein , nad dymiącemi filiżankami kawy . Ruszczyć był jakiś chmurny czy zamyślony i milczał , co u niego było rzeczą niezwykłą ; ja zastanawiał em się nad jego nową filozofią i przyglądał em mu się z uwagą . Lat temu dwadzieścia parę spotkali śmy się po raz pierwszy . Studjował em w Wiedniu prawo i był em na ostatnim kursie , gdy on się zapisał na pierwszy . W jakich okolicznościach nastąpiło nasze poznanie , nie pamiętam już dziś dokładnie , ale to wiem , że pomimo naszej różnicy wieku , usposobień i położenia towarzyskiego , przylgnęli śmy do siebie odrazu . On był bogaty — ja średnio zamożny , oh przyzwyczajony do ślizkich arystokratycznych posadzek — ja znał em tylko życie koleżeńskie , on był żywy , wesoły , nadzwyczajnie zdolny i inteligentny — ja znów był em entuzjastą , przepadał em za ładnemi widokami , śpiewem i muzyką , usposobienie miał em powolne , nad nauką musiał em ślęczyć . Co było naszym łącznikiem i spójnią , nawet dziś nie umiał by m powiedzieć . Sprzeczali śmy się zawzięcie , stale różnili śmy się w zdaniach , ale żyć bez siebie nie mogli śmy . On rozumiał sztukę i jej filozofię , zamiast kursów studjował estetykę i wiecznie włóczył się po galerjach , gdzie i ja , choć znudzony i nierozumiejący jego zimnych zachwytów nad martwemi płótnami , włóczył em się także . Był em niemal profanem w sztuce , ale za to po swojemu kochał em piękny śpiew i muzykę , i mogł em płakać na widok zwyczajnej chaty , rzuconej nad brzegiem krętego strumienia i oświetlonej promieniami gasnącego słońca . Wyśmiewał em jego , on wyśmiewał mnie , ale pomimo to on towarzyszył mi zawsze na wszystkie koncerty i wycieczki w okolice Wiednia , ja towarzyszył em mu po muzeach . Przy końcu roku Ruszczyć przeszedł na drugi kurs , ja nie zdał em dyplomowych egzaminów i musiał em jeszcze jeden rok w Wiedniu odsiedzieć . Gdy z tą nowiną przyszedł em do niego , jak warjat rzucił mi się na szyję : — No widzisz ! jeszcze rok będziemy razem . Każde zło ma swoją dobrą stronę ! Każde zło ma swoją dobrą stronę ! To zdanie powtarzał zawsze i ono było streszczeniem jego wesołej filozofii . Jeśli zdarzyło mu się zgubić pieniądze — a przy jego żywości wypadki takie powtarzały się dość często , — machał ręką i powtarzał stale : — Pewno znalazł jaki biedak , który zrobi z nich lepszy użytek odemnie . Na życie zapatrywał się nie jak na ścieżkę ciernistą , ale jak na równą , wygodną , szeroką drogę , po której miał przejść , śpiewając i śmiejąc się . Uczynny był , wrażliwy , szedł zawsze za pierwszym popędem serca , ale te popędy ograniczały się zazwyczaj do pomocy pieniężnej . Wyzyskiwano go pod tym względem , a on pomimo to dawał chętnie , w głębsze szczegóły nie wchodząc nigdy . Słabostki nie miał żadnej , chyba jedną — do starych płócien . Kobiety robiły na nim tylko przelotne wrażenie , zapominał jeszcze prędzej , niż poznawał . Przepowiadał em mu zawsze , że kiedyś natura zemści się na nim , a serce upomni się o swoje prawa z większą siłą , niż u innych śmiertelników ; ale on się śmiał z tego . — Co się ma upominać — mówił — narzeczoną już mi wybrali . . . podobno ładnie wyrasta ; ożenię się , podam się na posła , jeśli zobaczę , że to warto i że będę mógł coś zrobić niezłego ; jeśli nie , osiądę na wsi , rozszerzę ciasne wnętrza chat i pojęcia głów chłopskich , urządzę dla własnej przyjemności galerję starych obrazów i kilka dorocznych polowań , i jakoś to będzie . Wytrzymam do końca . Takim był Ruszczyć za czasów studenckich i takim wydawał mi się jeszcze w lat kilka potem , gdy nadsyłał mi listy z Paryża , Londynu , Kairu , Neapolu i różnych innych zakątków świata . W ostatnim liście , jaki od niego odebrał em , doniósł mi , że się żeni , poczem zamilkł , ale jego nazwisko poczęło się coraz częściej ukazywać w dziennikach . Nazywano go dobrą głową , liczono na niego wiele , wybrano go posłem , a ja czytał em z radością i dziwił em się , jakim sposobem ten człowiek tak przewidział całą swoją przyszłość . W kilka lat potem spotkali śmy się we Lwowie . Ja wyłysiał em , on spoważniał , zmężniał , ale obydwaj poznali śmy się odrazu i powitali z radością . Kilka dni zeszło nam na wspomnieniach o dobrych czasach , — o teraźniejszości mówili śmy niewiele — ja nie miał em bardzo o czem , on wydał mi się jakiś zniechęcony czy znudzony , a zaczepiony przezemnie , oświadczył krótko , że ma zamiar wycofać się z politycznej karjery i osiąść na wsi na stałe . O żonie swej wspominał bez niechęci , ale i bez zapału . Na moją prośbę pokazał mi jej fotografię , a ja długo przyglądał em się prześlicznej grupie , złożonej z jasnowłosej kobiety , dziewczynki , przypominającej pucołowate rubensowskie aniołki , i chłopcO wyrazistych i poważnych oczach . — Chłopak do ciebie podobny , tylko oczy jakieś smutne — odezwał em się . A on spojrzał na obrazek i zawołał z niezwykł em u niego wzruszeniem w głosie : — Ten dzieciak to moje wszystko ! I oto dzięki przypadkowi czy też może wyższej jakiej woli , spotkali śmy się znowu . Przyglądał em mu się pilnie , ale niewiele się zmienił . Rysy te same , włosy bujne , tylko na ustach osiadło coś , czego dawniej nie było — niby szyderstwo , niby duma . — Wiesz co — przerwał em milczenie pierwszy , — ty się chyba nigdy nie zestarzejesz ; masz at . . . no , ile ty masz lat ? — Kończę czterdzieści . — No widzisz , wyglądasz na trzydzieści ; ja przy tobie jak stary dziad . — Za to masz dawny zapał ; trudno , wszystkiego mieć nie można . — Tem gorzej dla mnie ; zapał , zachwyty i tym podobne romanse , i przytem łysina . — Wielka rzecz łysina , kiedy cerę masz jak młodzieniec i wyglądasz jak ćwik . Ale powiedz mi , po co ty tu właściwie przyjechał eś ? . . . chyba nie na kurację ? — Choćbym ci nawet powiedział , że tak , nie uwierzył by ś mi , więc wolę przyznać się z góry , że jestem tylko w przejeździe . Jadę do Paryża , ale chciał em odpocząć parę tygodni i na odpoczynek wybrał em Meran . Są tu moje dwie dobre znajome , które jeszcze dziś muszą odszukać koniecznie . A może ty znasz panią Keszmarową i pannę Marję Zawiłłównę ? Skinął głową . — Znam , i to nie od dziś . Byli śmy razem w Aussee , a tu jesteśmy już na stopie starych przyjaciół . Na obczyźnie ludzie poznają się łatwiej , węzły przyjaźni i sympatji zawiązują się szybko . — Mój drogi — zaczął em po chwili , — to są córki mego szkolnego kolegi ; ta biedna Julka straciła w zeszłym roku męża i rozchorowała się ciężko . Powiedz mi szczerze , jak ona jest ze zdrowiem ? . . . czy jest nadzieja wyleczenia jej ? — Ależ naturalnie ; w Aussee było z nią różnie , ale tu z każdym dniem wygląda lepiej , a gdy jeszcze zimę spędzi na Rivierze , jak ma zamiar , wróci do domu zupełnie zdrowa . Możesz mi wierzyć , że jestem poinformowany dobrze , bo dziś widział em się z doktorem , który ją leczy . Zresztą zobaczysz sam . O dwunastej zaprowadzę cię do Parvy . — Cóż to Parva ? — zapytał em , odetchnąwszy wolniej po usłyszanej dobrej wieści . — Parva to willa , zresztą dość ładna i wbrew swej dewizie wcale nie mała . Mieszka w niej pani Keszmarowa z panną Marją i córeczką , pani Adela Przygodzka i pan Julian Dolski z siostrą , panną Zofią . Wszyscy poznali śmy się w Aussee , a tu nie rozszerzamy już kółka naszych znajomości i bawimy się na wspólnych spacerach lub na tarasie Parvy , jak możemy i jak umiemy . — Więc ja muszę dziś zapoznać się z całem tem towarzystwem ? — zauważył em zgnębionym głosem . — A musisz , tylko nie jest to rzecz straszna . Pani Przygodzka jest młodą wdową po adwokacie z Warszawy . Może znał eś jej męża ? Potrząsnął em głową . — Nie , nie przypominam sobie . — Zatem jest młodą i podobno bardzo ładną , a że ty jesteś wrażliwy na piękno . . . Machnął em ręką . — Co mi to teraz po tem ! . . . choć lepiej , że ładna . . . mam wstręt do brzydkich kobiet . — No widzisz ! Prócz tego pani Przygodzka jest serdeczną przyjaciółką twej pani Keszmarowej i śmiało można powiedzieć , że tylko swoją troskliwością wyrwała ją śmierci w Aussee . Patrzył em na ń zdumiony . — Wyrwała ją śmierci , powiadasz ? swoją troskliwością ? Czyż one znały się dawniej ? — Nie , nie znały , ale pani Przygodzka straciła w Aussee dziecko , a raczej pasierba , do którego była bardzo przywiązana , pani Keszmarowa okazała jej wtedy dużo współczucia , poznały się bliżej i stąd obecna przyjaźń . Pani Przygodzka jest bardzo uczuciowa , a gdy kogo polubi , zrobi ze siebie wszystko . To jest trochę dziwna kobieta . Zamyślił em się . — Dziwna , powiadasz ? Ty bo się zawsze dosyć znał eś na ludziach . . . cóż o niej myślisz ? — Nic nie myślę , ale za to może ty powiesz mi coś nowego , gdy ją poznasz ; tylko . . . zanadto jesteś wrażliwy na piękno , będziesz stronny . — Czyż ona taka piękna ? — Nie w moim guście , ale tak mówią . Zamyślił em się znowu , próbując przy pomocy fantazji wyobrazić sobie twarz i całą postać kobiety tak bardzo pięknej , a tak umiejącej się poświęcać dla bliźnich , obcych zupełnie , za to , że okazali jej trochę współczucia . Wyrwała ją śmierci , Julkę , tę moją złotowłosą . . . na ręku to maleństwo nosił em . . . i ona ją uratowała ! Uczuł em w duszy rozrzewnienie . — Ona nie musi być dziwną , tylko dobrą — zadecydował em głośno . Ruszczyć skinął głową . — Bardzo być może . Ale teraz słuchaj dalej , bo chcę zapoznać cię z resztą naszego kółka . — Słucham . Mówił eś coś o Dolskich . Czy oni z Królestwa ? Może z Białowoli , z pod Warszawy ? — Tak , z Białowoli . Czy znasz ich ? Ruszczyć utkwił we mnie wzrok badawczy . — Ze słyszenia tylko . Białowola to dom znany , staroświecki , patryjarchalny , ale synalek podobno szaławiła , nie brzydzi się kartami , winem i innemi przyjemnościami życia , a przytem artysta , muzyk , czy coś podobnego . — Muzyk i rzeczywiście gra dobrze , choć nie powiem , aby lepiej od siostry . W Parvie odbywają się często koncerty . Ostatnich słów Ruszczyca wysłuchał em z zadowoleniem . — No , to ty miał eś rację , że Parva nie straszna . Marynia Zawiłłówna śpiewa wcale nieźle , ty masz także dobry głos , możecie sobie urządzać artystyczne uczty , do których i ja jako amator- słuchacz przyłączę się z przyjemnością . — Dolskiego teraz niema — wtrącił Ruszczyć — wyjechał do Medjolanu na parę dni , a siedzi już dwa tygodnie . Siostrę zostawił na opiece pani Przygodzkiej . Ja przestał em już śpiewać , ale tu zastępuje mięMartynow , Rumun . Ma bardzo ładny głos tenorowy , a jeśli lubisz rumuńskie hory , nasłuchasz się ich dowoli . — Czy to także członek waszego kółka ? — A tak , i także znajomość z Aussee , bardzo przyzwoity człowiek i dobrze wychowany , co u nich rzadko się zdarza . Uczy się teraz po polsku , bo biedaczysko zakochał się w pani Przygodzkiej . — Aha , więc i Amor jest . — A jest . Włastowicz , poczciwe Litwinisko z Wileńskiego , ostatni już członek naszego grona , którego mam ci zaszczyt przedstawić , zakochał się znów w twojej pani Keszmarowej , modli się do niej , ale tylko oczami , i wątpię , czy kiedykolwiek odważy się przemówić . Spojrzał em na niego ciekawie . — I cóż na to Julka ? — Pani Keszmarowa pewno nie domyśla się niczego , ubóstwia swoją Janię i wątpię , czy jej kiedykolwiek da ojczyma . Wstał , zapłacili śmy , wśród nizkich ukłonów kelnerów opuścili śmy werendę i poczęli śmy się spuszczać na dół . Wydostawszy się na dolną promenadę , minęli śmy Cafe - Gilf i wielki , ciężki most murowany , łączący oba brzegi Passery . Ruszczyć rzucał od czasu do czasu po kilka słów objaśniających . — Oto Passer - Schlosschen — rzekł , wskazując mi maleńki pałacyk , zdobny w balkony i lekką kolumnadę i uczepiony u skały jak biały ptak . — Mieszkał em tu , ale okazało się za wysoko i przeniosł em się bliżej Curhaus’u . To Sandhof , a to Deutscheshaus , pensjony , zamieszkałe przeważnie przez Polaków . To willa Fanny ; ślicznie wygląda w tych bluszczach , ale że ich za wiele , więc jest podobna zimna i wilgotna . Cały brzeg Passery to właściwy Meran , a lewa strona , ot tam , złączona z prawą kilkoma mostami , to Ober-Mais , najzdrowotniejsza część miejscowości . Poniżej , także z lewej strony rzeki , hen , ku łąkom , ciągnie się Unter- Mais . Położenie nizkie i wilgotne , choć i tam są wille bardzo ładne i jest największy ze wszystkich pensjon , Unter-Mais , nie poszukiwany przez chorych . Postępowali śmy czas jakiś w milczeniu , ale Ruszczyć przerwał je znowu . — A ot masz Curhaus . Właśnie muzyka przestała grać i goście się rozchodzą . Ten duży dom z przeciwległej strony rzeki to Meranerhot , olbrzymi pensjon , głównie przez Anglików i Amerykanów zamieszkały , o którym ci już wspominał em . Stąd patrząc to zwykła kamienica , ale od strony południowej Meranerhof przedstawia się okazale . Urządzono go z całym możliwym przepychem , a kuracjusze i goście , zamieszkujący amerykański hotel , stworzyli także rodzaj kolonii , tylko na wielką skalę . Mają salę balową , bilardową , fortepianową , czytelnię ; bawią się , tańczą , grają i nawet żenią . — Suchotnicy ? — zdziwił em się . — At , tu niewiele prawdziwych i nieuleczalnych suchotników . — Czy uważasz , że tu wszystkie domy są stawiane frontem do słońca ? — A prawda ! — Od tyłu — objaśniał dalej Ruszczyć — są tylko kuchnie i pokoje dla służby i właścicieli . Doktorzy zalecają pacjentom południowe i południowo - zachodnie pokoje , aby słońca mieli jak najwięcej ; słońce też jest tu najgłówniejszem i prawie jedynem lekarstwem dla chorych . Pokoi północnych można dostać w Meranie po cenach bajecznie nizkich , bo nikt ich nie chce . Ale . . . jesteśmy u celu . Zatrzymali śmy się przed niewielką , dwupiętrową willą , przedzieloną od promenady ogrodem . Na zielonem tle platanów i magnolji ściany pałacyku jaśniały białością alabastru , pod pięknie rzeźbionym gzymsem lśniły się złote litery napisu : „ Parva sed apta “ . Po kamiennych schodaclj zeszli śmy do ogrodu , położonego o cały parter niżej od promenady , i zagłębili śmy się w prawdziwy las palm , tui i laurów . — Jak tu zacisznie ! -- zawołał em głośno , gotowy do nowych zachwytów , ale Ruszczyć mi przerwał : — Czekaj , zobacz wpierw taras ; drugiego tak dużego niema w całym Meranie . Minęli śmy klomb dracen i latanii i ujrzeli śmy cały front willi , nadpowietrzne balkony drugiego piętra i taras , zajmujący całą długość pierwszego . Z obu stron szerokie stopnie prowadziły zeń aż do ogrodu , po wdzięcznie wygiętej balustradzie pięły się bluszcze , glicynie i kwitnące jeszcze róże . Zebrane na tarasie towarzystwo , składające się z kilku osób i tyłem do nas zwrócone , rozmawiało i śmiało się wesoło . — Cudów . . . — Pst ! — syknął Ruszczyć — nie trzeba , żeby nas zobaczono ; chcę zrobić niespodziankę pani Keszmarowej . . . Chodź ! Cofnęli śmy się szybko , niepostrzeżeni wśród klombów zieleni , obeszli śmy willę dokoła i weszli śmy do obszernego , wyłożonego marmurem przedsionka . — Brr ! . . . jakżeż tu zimno ! — odezwał em się . — Jedyna , ale duża wada tej willi ; różnica temperatury w przedsionku i na dworze jest tak znaczna , że bardzo łatwo można się zaziębić — mówił Ruszczyć , idąc po schodach . — Czekaj — zatrzymał em go ; — do kogóż my właściwie idziemy ? Czy taras ten należy do Keszmarowej ? — Nie , do Dolskich ; pani Keszmarowa zajmuje drugie piętro , ale taras to zborny punkt dla wszystkich . Jeśli niema spaceru , cały dzień na nim przesiadujemy . — Więc gospodynią jest tu panna Dolska ? — Tak , i pani Przygodzka w czasie nieobecności Dolskiego . — No , to przedstaw mię i wytłómacz . . . — Ależ dobrze , dobrze ; nie martw się . Weszli śmy do obszernego pokoju , pełnego kwiatów i słońca . W rogu stało śliczne , rzeźbione pianino , pod ścianami fantastycznie poustawiane maleńkie kanapki , foteliki i stoliki różnych kształtów ; całość robiła wrażenie mieszkania prywatnego , w którem baczną zwracano uwagę nietylko na wygodę , ale i na estetykę . Przez szeroko otwarte drzwi , przysłonięte koronkową firanką i ciężką portjerą , dochodził nas gwar bawiącego się towarzystwa . — Zaczekaj — rzekł do mnie Ruszczyć szeptem , który mi przypomniał całe jego studenckie amatorstwo do psot i niespodzianek ; — stań za portjerą ; ja wejdę pierwszy . Wzruszając ramionami , uległ em jego życzeniu . — A , pan Ruszczyć ! pan Ruszczyć ! — zabrzmiały kontraltowe i sopranowe głosy . — Cóż tak późno ? Zepsuł nam pan projekty ! Ruszczyć stał we drzwiach , z miną skruszonego winowajcy , pochylił głowę i bił się w piersi . — Mea culpa , piękne panie ; przyznaję się do wielkiej zbrodni spóźnienia i prócz tego jeszcze do innej , daleko większej i daleko okropniejszej ! — Co takiego ? co pan zbroił eś ? Chodźżeż pan tu i opowiadaj ! — zabrzmiał świeży głos , po którym poznał em Marynię . — Nie , pani , nie ruszę się z tych drzwi , póki spowiedź publiczna nie zmaże mego ciężkiego grzechu i póki nie otrzymam przebaczenia . — Ależ dobrze , tylko mówżeż pan wreszcie ! — zabrzmiał znów chór głosów unisono . — Wiadomem jest wszem wobec i każdemu z osobna — zaczął z powagą , swoim śpiewnym głosem Ruszczyć , — że do naszej , ściśle w sobie zamkniętej korporacji ausseskiej nie wolno jest wprowadzać żywiołów obcych i to pod żadnym pozorem . I oto ja , najpoważniejszy wiekiem i urzędem członek szanownego zgromadzenia , ośmielił em się zdeptać miesiącami uprawnione statuty i przyprowadził em mego kolegę i przyjaciela , o którego przyjęcie na taras upraszam z pokorą i z całem poczuciem mej winy . — Ależ wybornie ! doskonale ! dawaj nam pan swego kolegę ! — Tak , teraz panie mówicie : wybornie , doskonale ! Ale ja wiem , że pani Keszmarowa i panna Marynia nie przebaczą mi nig . . . — A toż co nowego ? — przerwała mu oburzona Marynia — od kiedyż to przekonał eś się pan o naszej niegościnności ? — Ha ! zobaczymy . Chodźno tu , Antek ! — Oj , Ruszczyć , Ruszczyć ! — mówił em zgnębionym głosem , ukazując się wreszcie na tarasie i pochylając głowę w ukłonie — co ty ze mną wyrabiasz ! — Pan Antoni ! — przerwały mi równocześnie dwa radosne głosy , i naraz moje wielkie , adwokackie łapy zostały pochwycone przez dwie pary delikatnych rączek . Julcia i Marynia Zawiłłówna stały przedemną uśmiechnięte , wzruszone , ze łzami w jasnych oczach . — Ot , co to jest obczyzna ! i starego przyjaciela zaraz się serdeczniej wita — zaczął em wesoło , siłą woli hamując wzruszenie , także mnie ogarniające . Julka chciała coś mówić , ale głos jej się łamał , usta drżały . — Droga , złota pani JuljoL . jakże można ! . . , niechno się pani uspokoi . Chciał em ją poprowadzić do krzesła , ale moja lewa noga została naraz uwięzioną . — Jania ! A ten mały bąk czego znów chce odemnie ? Maleństwo obejmowało rączynami moją nogę i z odrzuconą w tył główką szepleniło : — Jania tyz ! Pochwycił em je i uniosł em w górę , a to trzepotało się , jak biały motyl , śmiało , radośnie powtarzając : — Jania tyz ! — Patrzcie ! . . . Alboż ty mnie znasz , urwisie jeden ? — Jania zna ! Jania jedziala wisienty ! — Aha , wisienty . . . jak to pamięta taki mały robak ! Ale poczekaj , robaku , pan musi być grzeczny , pan musi się przywitać . Postawił em dziecko na ziemi i zwrócił em się do towarzystwa , ugrupowanego wkoło naszej czwórki i wzruszonego nie mniej od nas . — Państwo darują , że tak . . . nieznany , pozwolił em sobie . . . Ale całą , kwiecistą , z góry ułożoną przemowę zepsuł mi Ruszczyć . — Mój przyjaciel i kolega , adwokat R . — rzekł , wskazując na mnie ręką . — Ot masz , jesteś już znany i do klubu przyjęty . Nieprawdaż , panno Zofio ? — Najzupełniej — uśmiechnęła się szczupła , średniego wzrostu panienka , podając mi serdecznie prawie przezroczystą rączkę . — Radość Julki i Maryni dzielimy wszyscy , choć pana nie znamy — dodała wysoka brunetka . Mężczyźni zbliżyli się także . — Jestem Włastowicz — rzekł blondyn . — Martynow — dodał brunet . Uścisnęli śmy się za ręce , ceremonia odbyła się nader szczęśliwie . Odetchnął em . W pół godziny był em jak u siebie . Między panią Julją i Marynią , z Janią na kolanach , było mi tak jakoś dobrze , jak gdyby m wszystkie , zgromadzone tu z różnych stron kraju osoby znał nie od dziś , ale od wielu lat . Z początku rozmowa była ogólna i toczyła się swobodnie i wesoło , ale powoli towarzystwo podzieliło się na luźne grupy . Odpowiadając na tysiące pytań , zadawanych mi przez Marynię i Janię , przyglądał em się ciekawie to pani Przygodzkiej , to pannie Dolskiej . Przygodzka była stanowczo ładną , a jeśli Ruszczyć nie poznał się na niej , to nie miał gustu — myślał em w duchu , patrząc na jej długie , spuszczone rzęsy i słodki uśmiech na ustach . Od Ruszczyca wiedział em już o nieszczęściu Martynowa , ale gdyby m nawet nie wiedział , domyślił by m się sam po płomiennym wzroku , jakim ogarniał panią mecenasową . Ona wyglądała jak gdyby nie wiedziała o wrażeniu , wywieranem na niego — siedziała spokojna , uśmiechnięta i wesoło poprawiała błędy , jakie popełniał co chwila , mówiąc po polsku . — Pani Przygodzka ma dziwnie sympatyczną twarz — rzekł em do milczącej i zamyślonej Keszmarowej . — Adelka ? o , tak ! bardzo sympatyczna . Znamy się zaledwie kilka miesięcy , a kochamy ją wszyscy . Ona ma jakiś dziwny dar zjednywania sobie ludzi i wzbudzania w nich zaufania . Julka kiwnęła główką i uśmiechnęła się do Przygodzkiej , patrzącej w tej chwili na nas . — Obmawiam cię , Adelko — rzekła — ale pan Antoni nie pozwala . Przygodzka roześmiała się wesoło . — Nie wierzę . — Czy temu — wtrącił em , — że ja nie pozwalam obmawiać pani ? — O , nie ! nie wierzę w złośliwość Julki . — To bardzo źle ; takie jasnowłose kobiety umieją być złośliwe , choć na to nie wyglądają — mówił em , patrząc na Adelę z prawdziwą przyjemnością . A ona uśmiechnęła się łagodnie i , rzuciwszy mi : „ Trudno , nie wierzę i nie uwierzę nigdy ! “ — Odwróciła się do siedzących obok niej Włastowicza i Martynowa . — Czy wiesz pan — mówiła dalej Julka , — gdy zachorowała m w Aussee i było ze mną źle , ona przesiedziała przy mnie trzy dni i trzy noce , nie kładąc się wcale ? A czemżeż ja dla niej jestem ? . . . przelotną znajomością . Śmiało powiedzieć mogę , że , na moje szczęście czy nieszczęście , jej zawdzięczam życie . — Jak pani możesz mówić o jakiemś tam nieszczęściu wobec tego oto ślicznego maleństwa ! — odezwał em się , gładząc płową główkę Jani . Spojrzała na dziecko , lecz w tem spojrzeniu było tyle smutku , że serce mi się ścisnęło . — Julciu , odezwała się poważnie Marynia , — doktór zabronił ci myśleć o rzeczach niewesołych . Powinna ś nie żyć , lecz wegetować , jak roślina , i nie myśleć nic , wcale . — Alboż to można sobie nakazać ? Ja i tak dziwię się nieraz sama sobie , że śmieję się razem z wami . — Bo to lekarstwo dla ciebie , takie samo , jak stare wino i górskie powietrze , a ty musisz być zdrowa , dla nas i dla Jani . Dziecko słuchało z tak szeroko otwartemi oczętami , jak gdyby rozumiało , o co rzecz idzie . Przy ostatnich słowach Maryni zsunęło mi się z kolan i przytuliło do matki , a ona porwała je w ramiona , przycisnęła do serca i załzawioną twarz ukryła w jasnych włosach małej . — Otóż tak ! — odezwał em się z zadowoleniem — warto żyć , gdy się ma żyć dla kogo , a pani na to nie możesz się skarżyć . . . masz Janię , rodziców , pannę Marynię , no i mnie , starego , wiernego przyjaciela . Uśmiechnęła się przez łzy i ścisnęła mi rękę gorąco . — Jak się panu podoba Zosia Dolska ? — zaczęła nagle Marynia , pragnąc widocznie zwrócić rozmowę na inny , weselszy temat . — Panna Dolska ? Spojrzał em w stronę , gdzie w biegunowym fotelu , wpół leżąc , kołysała się panienka szczupła i przezroczysto biała . Nad jej głową chwiały się szerokie liście latanii , promień słońca przedarł się przez nie , ozłocił ciemne włosy i padł żółtą plamą na splecione z sobą wątłe paluszki . Obok siedział Ruszczyć , opowiadał coś z niezwykłą u niego powagą , i lekko dotykając poręczy krzesła , wprowadzał je w jednostajny , wolny ruch . — Wydaje mi się bardzo chora — rzekł em , ze współczuciem patrząc na bladą twarzyczkę i podkrążone oczy , dziwnie wielkie i poważne . Czy ona cierpi na płuca ? — Tak , ale głównie na nerwy . Ja ją bardzo lubię , bo ona jest zabawna z tą swoją powagą . Jak zacznie czasami malować świat na czarno , i ona się popłacze i ja się popłaczę , a w końcu śmiejemy się z tego obie . — A mnie się zdaje — wtrąciła Julka , — że ona ma teraz trochę równiejsze usposobienie , nie tak często płacze bez powodu i nie miewa już dawnych napadów szalonej wesołości . Ta jej wesołość zawsze mię przerażała , bo po niej następowała zwykle tem czarniejsza melancholja . Marynia spojrzała na chorą uważnie . — Tak , teraz jest zdrowsza , ale dzisiaj bardzo mizernie wygląda . Nie miała listu od tego szkaradnego chłopaka , swego braciszka , i podobno nie spała całą noc . Nie wiem właściwie , za co ona go tak kocha . Julka patrzyła w stronę latanii , zamyślona . — Za co ? prawdopodobnie za to , że jest jej bratem ; zresztą oni wszyscy kochają się razem . Czytała m raz list jej matki i wtedy pomyślała m , że gdyby to biedactwo nie przyszło do zdrowia , był by to dla nich cios okropny . — Nowy sąsiad pań ! — zawołał nagle Włastowicz , patrząc w ogród . Marynia i pani Adela podniosły się i podeszły ku niemu ; Jania zsunęła się z kolan matki i podbiegła także . — O , jaki blady ! — zauważyła półgłosem Marynia , a Adela dodała ze smutkiem w głosie : — Biedaczysko ! w wózku jedzie . — Od kilku dni — objaśniła mię Julka — mamy na parterze sąsiada . Podobno Polak , ale nie wiemy , jak się nazywa , bo służąca tak przekręciła nazwisko , że trudno się domyślić czegośkolwiek . Miały śmy się postarać o ostatnią kurlistę , lecz jakoś skończyło się na zamiarach . — Czy tutaj każdy nowy Polak budzi takie silne zainteresowanie ? — zapytał em . — A naturalnie , czasem może być znajomy . . , Proszę , pomóż pan Jani . Jania próbowała rozsunąć gałęzie róż i wcisnąć główkę pod balustradę , ale nie udawało jej się . — Jania tyz ! Jania nie widzi ! — wołała , ciągnąc Marynię za suknię . Nikt na nią nie zwracał uwagi , więc podszedł em , wziął em dziecko na rękę i postawił em na balustradzie . Żwirem wysypaną uliczką , wzdłuż tarasu , szedł siwy posłaniec i zwolna popychał wózek , ponsowym aksamitem wybity . Chory , w wózku siedzący , oparł jasną głowę o aksamitną poręcz , ręce złożył na okrywającym go pledzie i patrzył przed siebie spokojnie , nieświadomy obudzonego zajęcia . — Ten to już chyba naprawdę chory ; wątpię , czy nawet pani Adela pomogła by mu cokolwiek — szepnął Włastowicz . Nagle Jania nachyliła się , obiema rączkami zerwała różę i , nim zdążył em przeszkodzić , rzuciła ją na zbliżających się . Róża zakreśliła łuk i ku ogólnemu przerażeniu upadła wprost na piersi nieznajomego . Zbudzony z zamyślenia młody człowiek drgnął , ale ujrzawszy niewinną przyczynę swego przestrachu , uśmiechnął się , podniósł głowę i zdjął kapelusz . Panie cofnęły się zmieszane , ale Jania poczęła klaskać rączkami i słać mu od ustek pozdrowienia . — Przepraszam pana za małego roztrzepańca — odezwał em się do chorego po polsku . — Niema za co — odpowiedział . — Taki pocisk , i to z rączek polskiego dziecka , może być tylko miłą niespodzianką na obczyźnie . Dia , ma* lenka ! — zwrócił się do Jani ze smutnym uśmiechem na bladych ustach . Wózek potoczył się dalej , Jania wyrwała mi się z rąk i pobiegła do matki , ale ja stał em wciąż , ręką pocierałem czoło i usiłował em zebrać rozpierzchłe wspomnienia . Tak , znam go , znam na pewno . . . ale skąd , kiedy , jak ? I głos mi znany , głos może jeszcze więcej jak twarz . . . Patrzył em za nieznajomym , a on obejrzał się także i wzajemnie zamienili śmy badawcze spojrzenia . Ktoby to mógł być ? Odwrócił em się . Na tarasie był gwar , wszyscy mówili razem ; jedni opowiadali , drudzy zadawali pytania . Julka zabierała się z powagą strofować swoje maleństwo , ale przerwała jej panna Dolska . — Dajcie pokój dziecku ! — zawołała , wyciągając ręce — pójdź tu , Janiu , do cioci . . . Dobrześ zrobiła i ciocia cię za to pocałuje . — Moja Zochno , trzebaż ją przecie nauczyć , bo gotowa narazić nas kiedy na nieprzyjemność . Ale Jania siedziała już na kolanach młodej dziewczyny . — Nie narazi , nie . . . Jania dlatego to zrobiła , że ten pan chory i Polak . . . prawda Janiu ? — mówiła dalej Zosia , pieszcząc dziecko . Wtedy mała zarzuciła jej rączki na szyję i rozpłakała się . — Otóż macie ! biedactwo płacze najniepotrzebniej w świecie . Nie płacz , maleńka , nie ! . . . mamusia nie gniewa się i wszyscy Janię kochają . . . O patrz , jakie pan Ruszczyć ma duże wąsy . . . widzisz ? Rusza nimi , jak chrabąszcz . Zosia odjęła rączki dziecka od zapłakanych oczu , dziewczynka spojrzała przez łzy , a Ruszczyć nachylił się , nasrożył minę , mającą wyobrażać chrabąszcza , i poruszył wąsami . Mała roześmiała się . — Jesce laz ! jesce laz ! — prosiła , usiłując wąsy te pochwycić . — O , nie można ! — odsunęła ją Zosia — chrabąszcz gryzie . — Nie glyzie , nie ! — śmiała się już na dobre dziewczynka , zapominając o całem swem chwilowem nieszczęściu , choć łzy nie zdążyły jeszcze obeschnąć na jasnych rzęsach . — Wszyscy ją psują , a Zosia najwięcej — zadecydowała Julka , udając niezadowolenie , a z wdzięcznością patrząc na Ruszczyca i Zosię . A ja wciąż szperałem we własnych wspomnieniach i wciąż powtarzał em w duchu : a jednak ja go znam i to znam na pewno . — No i cóż ? na dziś nie zrobimy już chyba żadnego projektu ? — odezwała się pani Adela , stając na środku tarasu . Ruszczyć spojrzał na zegarek . — Trzecia godzina , więc chyba za późno na projekty . Ten obiad o czwartej psuje nam cały dzień . — Chorym nie psuje — odpowiedziała młoda kobieta , — bo o wpół do piątej słońce chowa się za górę i do domu trzeba uciekać . No , ja idę na pocztę i do czytelni . Może komu co przynieść ? — Pójdę z tobą ! — zerwała się Marynia . Pani Adela zacisnęła zlekka różowe usta , ale w tejże chwili uśmiechnęła się i skinęła głową przyzwalająco . — Pozwolicie panie iść mnie z sobą ? — odezwał się nieśmiało Martynow , patrząc na nią prawie pokornie . Pani Adela wzruszyła nieznacznie ramionami , ale skinęła głową przyzwalająco . — Jeśli to panu zrobi przyjemność . — Idźcież sobie , a ja tymczasem prześpię się , bo mnie głowa boli — odezwała się Julka , wstając . Włastowicz począł się żegnać . — A co zrobimy z wieczorem ? — zapytał , stając przed Zosią . — Przyjdźcie panowie do nas , jeżeli macie ochotę . — A zagra nam pani ? — O , nie wiem ; takie mam dziś ciężkie ręce . . . Spojrzała na swe bezsilnie splecione palce i westchnęła . Taras się opróżnił . Pani Adela popatrzyła na Ruszczyca i rzekła : — A pan , panie Ruszczyć ? czy pan zostaje z Zosią ? Mówiła to z ironicznym uśmiechem , dziwnie wyglądającym na ustach , do których słodycz jak gdyby przyrosła . Ruszczyć wstał . — Jeżeli panna Zofia życzy sobie zostać samą . . . Zosia oblała się rumieńcem i zaczęła z widoczną przykrością : — Ja nie wiem . . . mnie jest wszystko jedno . . . panowie pewno pójdziecie na obiad . . . Patrzył em na tę co najmniej dziwną scenę , ale jasna głowa nieznajomego rysowała mi się przed oczami tak uparcie i tak silnie poruszała jakieś bardzo dawne wspomnienia , że nie był em w stanie zastanowić się nad zachowaniem się pani Adeli . Drgnął em , gdy Ruszczyć stanął przedemną i rzekł : — Idziemy . Była ósma , gdy uporawszy się wreszcie z interesami , polegającymi na zjedzeniu obiadu i mojem przeniesieniu z hotelu do willi Helwecji , w której mieszkał Ruszczyć , stanęli śmy znowu przed willą Parvą . Wieczór był cichy i ciepły , księżyc zdążył już ubiedz kawał drogi ; na ciemnym szafirze gwiazdy mrugały zawzięcie , milczenie , kołyszące do snu Meran , mącił tylko jednostajny szum rzeki . Na tarasie zastali śmy całe towarzystwo w ruchu nadzwyczajnym . Było ciepło , więc panie , chcąc nam zrobić niespodziankę , kazały wnieść stół ogrodowy i pod gwiaździstem sklepieniem , przy blasku lampy , zawieszonej nad światem ręką Bożą , przyrządziły wieczorną herbatę na tarasie . W przygotowaniach brali udział wszyscy zebrani . Włastowicz układał owoce , Martynow ciasta , Zosia i Marynia wędliny i zimne zakąski , pani Julja smarowała masłem miniaturowych rozmiarów bułki ; pani Adela w wielkim szafirowym fartuchu uwijała się przy samowarze , który kipiał i szumiał wesoło i dziwnie jakoś wyglądał na tem tle nieswojskiem . Gdy ukazali śmy się na tarasie , powitała nas burza wymówek i wyrzutów ; panie śmiały się i groziły nam paluszkami . Pani Adela wyglądała prześlicznie . — Piękny z pana przyjaciel ! — wołała do mnie Marynia — zbuntował eś nam pana Ruszczyca i tyle ! — Ja zbuntował em ? — A tak , pan . Dawniej pan Ruszczyć nigdy się nie spóźniał . — Bardzoście panowie dobrze zrobili , bo w nas tu orzą — skarżył się zgnębionym głosem Litwin ; — pracujemy jak woły w jarzmie , i za to nie usłyszymy nawet dobrego słowa . — Rzeczywiście ! — rzuciła Marynia , odwiązując białą serwetę — gdyby pan Ruszczyć był , miałyby śmy z niego pomoc , ale z panów . . . Wzruszyła ramionami i wzgardliwie wydęła usta . — Ot , masz pan kobiety ! — jęczał w dalszym ciągu Litwin — człowiek się napracował , a kobieca wdzięczność powędrowała do nieba i drabinę z sobą zabrała . Drugi raz nie złapią nas panie , oho ! co nie , to nie ! nieprawdaż , panie Martynow ? Martynow zgodził się na wszystko , ale prawdopodobnie nie wiedział , o co idzie , gdyż w tejże chwili odbierał filiżankę herbaty z białych rączek pani Adeli i , jak w objawienie , patrzył w jej oczy , pociemniałe teraz i rzeczywiście bardzo piękne . Tymczasem Ruszczyć rozmawiał z Zosią , która stała przed nim z rękami schowanemi poza siebie . — Czy i pani gniewa się na nas ? — pytał . — Nie . . . A ja czegóżbym się gniewać miała ? Ręki nie podała m , bo gospodarując , pobrudziła m się . — Nie wierzę . . . nie dlatego . Zosia spoważniała i popatrzyła na niego wzrokiem tak przezroczystym , jak woda . — Ależ serjo , jak Julka kocham . . . ja zawsze mówię prawdę . — Więc wierzę . . . A czy pisał pan Juljan ? — Pisał , pisał ! Szaławiła jest i kwita ! — zadecydowała Marynia . — Śliczny wyrok ! — śmiał się Włastowicz — gdyby pan Juljan słyszał , był by kontent . Dziewczyna wzruszyła ramionami . — Oj , prawda — rzekła ; — dużo dba o to ! Modli się tam do swego Palmy młodszego i Wenecjanek , objada makaronem i ani myśli o powrocie . — Jakto ? czyżby był w Wenecji ? — zapytał Ruszczyć ze zdziwieniem . — A jakże ! Poleciał za jakąś śpiewaczką , która występowała w La Scala , a teraz śpiewa w La Fenice . Na pociechę pisze , że dzień i noc myśli o nas , bo włoskie niebo przypomina mu w dzień moje oczy , a w nocy oczy Adelki . Zosia parsknęła śmiechem , odrzuciła serwetę , którą starannie wycierała sobie paluszki , i dłonią zamknęła usta oburzonej przyjaciółki . — Daj mu pokój ! Cóż on winien , że jest taki , a nie inny ? W chwili , gdy siedział nad listem , ręczę ci , że tęsknił do nas i wierzył święcie we wszystko , co pisał . Ale Marynia nie dała się przekonać . — At , szkaradnego masz brata ! — wołała , odsuwając jej rękę — ty się martwisz , nie sypiasz , jeśli którego dnia nie masz listu , a on lata po operach i omdlewa z zachwytu , gdy byle Włoszka zaśpiewa mu : Non conosci il bel suol . . . — Panowie i panie , herbata gotowa ! Pan Juljan jest moim faworytem , napadać na niego nie pozwalam , zatem dajcie mu pokój i zasiądźcie do stołu ! Pani Adela , mówiąc to , zdjęła fartuch i wdzięcznym ruchem ręki zaprosiła nas do zaimprowizowanej wieczerzy . Zrobiło się gwarno , siadano gdzie kto chciał i gdzie kto mógł , żartowano , śmiano się , a samowar wtórował jednostajnym szumem . W życiu każdego człowieka zdarzają się chwile , których najdrobniejsze i najsubtelniejsze szczegóły tak się wrażają w pamięć , że potem już ich nic zatrzeć nie zdoła . Od owej wesołej herbaty na tarasie upłynęło lat kilka , a ja dziś jeszcze mam przed oczami cichą noc , niebo bez chmurki , drzewa skamieniałe wśród idealnego spokoju , krzewy przyprószone srebrem księżyca i ten biały taras , i owe młode , piękne i szczęśliwe twarze . Jak dziś , widzę wesołą twarzyczkę Maryni , przekomarzającego się z nią , poczciwego , kaszlącego Litwina , panią Adelę z twarzą Madonny i falującymi włosami cyganki , poważne oczy Zosi i czysty profil Ruszczyca . Pani Adela była dziś wesoła , rozbawiona i wyglądała obok jasnowłosej Julki jak kwiat lotosu obok skromnego modraku . Miała u stanika białą różę , a takąż samą wpiął w klapę surduta Martynow , zapatrzony i prawie nieprzytomny . — Czemu pan nic nie jesz ? — zwróciła się do niego swobodna i jakby nieświadoma wywieranego przez siebie uroku — o ! co za wspaniałe grono ! Czy można panu położyć na talerzyk ? Martynow drgnął . — Co tylko pani rozkaże — odpowiedział po francusku . — Adelciu ! — zaśmiała się Marynia — podaj panu Rumunowi puhar cykuty , a ja ręczę , że wypije duszkiem . — Wypiję — odparł z przekonaniem Martynow ; — pani Adela wie o tem . — O , co to , to nieprawda . Skądżeby m wiedziała ? Odwróciła głowę zmieszana i podała ciastka Włastowiczowi , a przy stole zapanowało chwilowe milczenie . — Gdzie jest Jania ? — zwrócił się do Julki Ruszczyć , pragnąc widocznie przerwać niemiłą ciszę . — Śpi . Zosia ją uśpiła , bo my nie mogli śmy dać sobie z nią rady , tak się nam dziś rozgrymasiła . Proponują Zosi , by przyjęła u mnie obowiązek niani , inaczej minie się ze swem powołaniem . — Pani droga — Włastowicz wzruszył ramionami , — nie zminie się , nie . . . wyjdzie zamąż i będzie niańczyła własne aniołki , które . . . — Porozpuszcza , jak cygańskie bicze ! — wpadła mu w słowo Marynia . Litwin pokiwał głową . — Właśnie , właśnie , z ust mi pani wyjęła ś , co mię dziwi nadzwyczajnie , albowiem do tej pory zawsze różnili śmy się w zdaniach . Zatem panna Zosia porozpuszcza swoje aniołki ; co zaś do panny Maryni , to wiem tylko , że męża weźmie w karby okrutne . . . Biedny , nieszczęśliwy człowiek . . . — Pańskie współczucie marnuje się najniepotrzebniej w świecie — odrzuciła Marynia — nie mam zamiaru unieszczęśliwiać nikogo . — Wiem , wiem ; słyszał em to już kilka razy . . . tylko że ja jestem z natury niedowiarek i . . . — Oo ! naturalnie ; alboż można wierzyć w to , co mówi kobieta ? Wy wszyscy tak twierdzicie , a zastanawiającem jest to tylko , że każdy z panów stworzenia , z wyżyn spoglądający na ogół kobiet , dla jednej zawsze robi wyjątek , w tę wierzy święcie i ta prowadzi go na pasku , gdzie chce i jak chce . — A panie to niby inaczej . Każda , ledwie wdzieje cokolwiek dłuższą sukienkę , już stawia ołtarz i przemyśliwa , kogoby też na nim postawić . — Nieprawda , nie ! — wołała zaperzona Marynia , a Zosia dodała żartobliwie : — No , my przecież pod każdym względem jesteśmy niższe od królów świata , ale , pomimo to , na poparcie obustronnych twierdzeń możeby tak uciec się do przykładów ? . . . — Bójcież się panie Boga ! tylko bez przykładów ! Włastowicz poruszył się na krześle niespokojnie i spojrzał lękliwie w stronę Julki , spokojnie obierającej tyrolskie jabłko . Marynia parsknęła śmiechem . — A naturalnie ! Teraz , gdy metoda doświadczalna rządzi światem uczonych , wszystko powinno być oparte na żywych przykładach . . . doskonale ! . . . Jest nas tu cztery , panów trzech . . . nie , także czterech . . . ale mniejsza z tem , nawet to rzeczy nie zmieni . . . — Oj , panno Maryniu ! — pogroził em jej palcem — nie żartować , bo jak przyjdzie kreska na Matyska . . . — Jak wrócą wędrowcy z Medjolanu i Wenecji . . . — dorzucił Włastowicz półgłosem . Maryni zaiskrzyły się oczy . — Bardzo się pan mylisz ; nie umieszczam kapitałów mego serca na takiej artystycznej hipotece ! — No , tak . Hipoteki artystów i poetów nie bywają dość pewne , ma pani rację ; ale dziękujemy za objaśnienie , że kapitały już są nagromadzone i że się szuka lokacji . Julka i Zosia roześmiały się , a Marynia zerwała się z krzesła , ale z wielkiego oburzenia słowa wymówić nie mogła . — Każdy Litwin jest uparty , wiadomo . . . nigdy i nikt go jeszcze nie przekonał ! — wybuchnęła wreszcie , siadając i bokiem odwracając się do Włastowicza . — No , to pani i na siebie wyrok podpisała ś . — Ja jestem Żmudzinka , z Litwinami nie mam nic wspólnego ! Pani Adela wstała , przeszła na drugą stronę tarasu , oparła się o balustradę i patrzyła w ogród . Martynow , jak zahypnotyzowany , poszedł za nią . Po ostatnich słowach Maryni ożywiona rozmowa raptem się urwała i , co zdarza się nawet w bardzo licznych towarzystwach , zaległo milczenie tak zupełne , że usłyszał em , jak z wielkiego platanu oderwał się się zeschły liść i , z ledwie dosłyszalnym szmerem trącając o gałązki , spadł na murawę , cichy jak westchnienie . Zosia podniosła się i zniknęła za portyerą , a po chwili przez drzwi otwarte spłynęła na nas nieporównana harmonja Quasi una fantasia Beethovena . Po pierwszem uderzeniu poznał em artystkę umiejącą przemawiać do tłumów nie szaloną biegłością palców , ale duszą wkładaną we własną grę . Czar księżycowej nocy podnosił wrażenie , ową grą wywołane , harmonja tonów zlewała się z harmonją zasłuchanej w ciszę natury , a tony rosły , potężniały , brzmiały całą siłą uczucia , i znów słabły i cichły , przechodząc w ledwie dosłyszalne szmery . Nikt nie poruszył się , każdy pozostał pod wrażeniem , każdy wstrzymywał prawie oddech , by czaru nie rozwiać , a mnie się zdawało , że gwiazdy są dziś jakieś inne , jakby zdziwione , że księżyc się zasłuchał i nieruchomy stanął w połowie drogi , że cały świat przemienił się w pieśń , a w tej pieśni moje własne ja rozpłynęło się i zanikło . Adagio skonało w ostatniem westchnieniu , rozwiały się lekkie , prawie figlarne tony allegretta , w powietrzu , jak burza , zadrgały pierwsze pasaże wspaniałego presta . Fortepian skarżył się , jęczał , łkał i znów szalał , jak człowiek miotany rozpaczą lub wielką namiętnością . Stracił em zupełnie świadomość miejsca i czasu , a choć ostatni akord przebrzmiał oddawna , ja słuchał em jeszcze . . . Na taras znowu spłynęła cisza . . . i znowu powietrze zadrgało pieśnią , ale pieśnią Chopin’a , piękniejszą nad wszystkie fantazje świata . O dziwy ! toż to fujarka , nasza , rodzima ! toż to krakowiak ! Pod lasem łąki , zielone , wilgotne , bezbrzeżne ; opary się podnoszą i płyną , niby senne duchy ; niebo ciemnieje , gwiazdy na wyścigi otwierają oczy złociste , księżyc wszedł i patrzy . Zdała majaczy szereg chat , a w każdej płonie czerwone światełko ; psy poszczekują ode wsi ; na łąkach rżą konie spętane ; na wielkiej szarej kopce siedzi chłopię - artysta i z prostej , na jarmarku kupionej fujarki takie cudne wydobywa tony , że kto je raz usłyszy a zrozumie , nie zapomni nigdy . Słyszał je i zrozumiał Chopin — Zosia może także słyszała , może tylko pojęła Chopin’a . Ukrył em twarz w dłoniach . Fujarka grała raz głośniej , raz ciszej , a nuta krakowiaka po rosie i na oparach , wywołanych czarodziejskimi palcami artystki , spływała mi aż gdzieś na samo dno serca ; a gdy urwała się i zbudziła mię z marzeń , sprawdził em ze wstydem , że po mojej twarzy płynęły łzy . Opodal siedział Ruszczyć , bardzo blady ; Julka i Marynia oplotły się ramionami i , przytulone do siebie , patrzyły w gwiazdy ; Włastowicz ukrył twarz w dłoniach , pod latanią , w cieniu ; pani Adela , opanowana takiem samem pewno jak ja wrażeniem , zapomniała o świecie i nie wyrwała ręki , którą Martynow do ust przyciskał . — Piękno prawdziwe po wiek wieków rządzić będzie duszami ! — pomyślał em , zrywając się i biegnąc do saloniku . Zosia siedziała z rękami opuszczonemi na kolana , była zarumieniona , oczy jej błyszczały . Ukląkł em , porwał em jej rączki , całował em je , chciał em dziękować , ale widocznie mówił em same głupstwa , bo dziewczyna poczęła się uśmiechać i kiwać główką . — Proszę , przynieś mi pan wody . . . zmęczyła m się bardzo — rzekła wreszcie , odbierając mi rączki i chowając za siebie . — Czy pani słabo ? — usłyszał em za sobą niespokojny głos Ruszczyca . — Nie , i owszem , jest mi zupełnie dobrze , tylko zmęczyła m się i napiła by m się wody . Ruszczyć wybiegł na taras , a ona podniosła się , chciała iść , ale nagle zbladła , zachwiała się — i gdyby m jej nie był pochwycił , była by upadła na ziemię . W tejże chwili wbiegł Ruszczyć ze szklanką , z której rozlewał wodę na talerzyk i na posadzkę . Za nim szła pani Adela . Zrobiło się małe zamieszanie ; odebrano mi Zosię , posadzono ją na kanapce ; salonik napełnił się w mgnieniu oka . — Proszę , przynieś mi pan z sypialnego pokoju wodę kolońską . . . flaszeczkę , stojącą przy łóżku Zosi , i szklankę ! — zawołała pani Adela . Ruszczyć wybiegł , a ona klękła obok pobladłej dziewczyny , całowała jej przezroczyste ręce i rozcierała delikatnie . — Oj , ty dzieciaku ! — mówiła — czemuś ty grała dzisiaj , czemu ? Koło serca zrobiło mi się dziwnie miękko . Zosia starała się uśmiechać , ale nie udawało jej się . — Widzisz , Adelciu — mówiła , z wysiłkiem łzy hamując , — ja nigdy nie będę zdrowa . . . nawet grać już nie mogę . Julka i Marynia miały oczy pełne łez , a ja , w obawie , że także ryknę , jak baba , wybiegł em na taras . Otoczyła mię noc — odetchnął em pełną piersią , a po chwili zaczął em sobie prawić morały . — Warjat jesteś , panie mecenasie ! warjat , idjota i kretyn ! Przyjechały sobie cztery młode kobiety , wynajęły ładną willę , jedna zagrała , potem zrobiło jej się słabo , a ty węszysz zaraz jakąś tragedję , śmierć , pogrzeb i masz ochotę odegrać rolę wynajętej płaczki . Tak , to prawda , ale swoim porządkiem gdyby ten wątły dzieciak był mojem dzieckiem , a ja jego matką . . . nie , ojcem . . . nie oddał by m go śmierci nie ! wziął by m się z nią za bary . . . Wtem we drzwiach stanęła Zosia . Jak miną wysadzony , rzucił em się do niej . — Czy już pani lepiej ? — O , tak . Ja mam zabawną naturę : choruję , płaczę , znów się śmieję , i tak w kółko . Jestem nieznośna . Przysunął em jej krzesło . — Może pani usiądzie na tarasie ? — Dobrze , dziękuję . Umyślnie przyszła m tu , bo tam duszno . Chciała m odetchnąć świeżem powietrzem , zostać trochę sama . . . i Adelcia mi pozwoliła . — To ja teraz odejdę . — O , nie . . . proszę , zostań pan ze mną . . . Czasami nie mogę znieść , gdy odrazu dużo osób do mnie mówi ; ale z panem będzie mi bardzo przyjemnie . Pan Ruszczyć tak pana lubi . . . — Czy to jest dla mnie czemś w rodzaju listu polecającego do pani ? — zapytał em z uśmiechem . Skinęła główką . — Tak . Wszyscy , których on lubi , muszą być warci , by ich także lubić . Pan to chyba wiesz lepiej odemnie , bo znasz dawniej pana Ruszczyca . Umilkła , ja się zamyślił em , a w saloniku Litwin przekomarzał się z Marynią . — Nie powie mi pani ? No , to nie . . . ja i tak się dowiem . — A to jakim sposobem ? — Takim , że miłość i kaszel nigdy się nie ukryją . — Ale kiedy ja panu mówię , że się w nikim nie kocham . — Nie kocha się pani , to się pani będzie kochała ; już ja się tego doczekam i zrobię zyg , zyg , marcheweczka . — Marynia chce gwałtem przekonać pana Włastowicza , że zamąż nie wyjdzie — odezwała się Zosia . — A pani także myśli , że wyjdzie ? — Ja nie wiem ; bardzo być może . Ona teraz wierzy święcie , że nie , ale wszystkie moje koleżanki wierzyły tak samo i wszystkie wyszły , prócz mnie . — I pani wyjdzie . Potrząsnęła główką . — Chyba nie . . . nigdy nie przychodzi mi do tego ochota i zdaje mi się , że całe życie już będę kochała tylko muzykę . — I więcej nikogo ? Zawahała się . — Tak jak muzykę . . . nikogo . Gdy gram , dzieje się ze mną coś niezwykłego . . . zapominam o całym świecie , w duszy mam i rozkosz i ból równocześnie ; jakieś dziwne uczucie po prostu rozsadza mi piersi . Jeżeli tego wszystkiego nie mogę wygrać z siebie , jestem nieszczęśliwa i płaczę ; ale czasami mogę i wtedy czuję wyraźnie , że nad wszystko kocham mój fortepian . Umilkła i oddychała szybko . — Pani jesteś artystką z Bożej łaski — odezwał em się , patrząc na nią z zajęciem . — W grę wkładasz duszę i dlatego umiesz przemawiać do innych dusz . Uśmiechnęła się z goryczą . — Artystka ! I co mi z tego ? I co z tego światu ? Nie , ja jestem przedewszystkiem egoistką , ja nawet nie umiem grać przy ludziach tak , jak się grać powinno , i zdaje mi się , że dopiero wtedy oddała by m w tonach wszystko , co mam w duszy , gdyby m się znalazła sama jedna i ujrzała wkoło tylko wielki , pusty świat . Oparła głowę o poręcz krzesła , i patrząc w niebo , mówiła jakby do własnych myśli : — Ja jestem inna niż wszyscy , i pewno dlatego mi smutno . Każdy kogoś kocha , ma jakiś cel , dla kogoś żyje , do czegoś dąży , cierpi , poświęca się . Mnie tak pusto czasami , że zazdroszczę ludziom cierpienia . Rodzice mię psuli , świat mię psuł i życie także . Nie nauczyła m się kochać nikogo i niczego . Żyję tylko dla siebie , dla samej przyjemności życia , a tę moją namiętność do muzyki , tę rozkosz , na którą nie zapracowała m i nie zasłużyła m niczem , wyrzucam sobie jak grzech . Chciała by m kochać ludzi , bardzo , nad wszystko . . . i nie umiem , chciała by m być użyteczną . . . i nie wiem jak . — Nie widział eś pani nędzy i cierpienia — odezwał em się poważnie , — znasz je tylko z teorji , jesteś młoda . . . i dlatego zdaje ci się , że nie umiesz kochać ludzi i nie wiesz , jak być użyteczną . Zwróciła się do mnie szybko . — I pan Ruszczyć tak mówi ! Podobno trzeba nietylko widzieć cierpienie , ale i samemu cierpieć , inaczej nie jest się człowiekiem . Ludzie , którzy wiele w życiu przeszli i wiele walczyli , mają być lepsi od ludzi szczęśliwych i bogatych , a ja , jeśli zawsze będę chodziła po różach , jeśli nie będę nawet potrzebowała zadawać sobie trudu , by te róże zrywać , bo inni mi ich narwą , zawsze pozostanę bezużytecznem zerem . — Jakto ? Ruszczyć to pani mówił ? — Tak , to jest nie . Pan Ruszczyć mówił trochę inaczej . Mówił , że ja jestem jeszcze dziecko , ale że na ziemi każdy musi poznać dwie strony życia i że ja je poznam także , a wtedy będę umiała i kochać i poświęcać się . Ból oczyszcza , cierpienie uszlachetnia człowieka , i dlatego chciała by m ich doznać . Muzyka była by mi wtedy ukojeniem . Umilkła , ja dumał em nad słowami młodej dziewczyny , a w saloniku tymczasem zrobił się jakiś ruch niezwykły . Włastowicz szybko przebiegł taras , wpadł do ogrodu i zniknął w cieniach . We drzwiach ukazał się Ruszczyć . Zosia się zerwała . — Co się stało ? — Nic , niech pani będzie spokojna . Zbliżył się do niej szybko , ujął za ręce i poprowadził z powrotem do krzesła . Usiadła , posłuszna jego woli , trwożnie patrzyła mu w oczy , a on mówił dalej : — Widzę , że pani mnie się boisz . Ale to nic : taki strach nie przyprawi cię o chorobę . . . a tymczasem na dole nowy sąsiad pań , dowiedziawszy się , że tu jest taka niegrzeczna , zdenerwowana pacjentka , powiedział tak jak Jania : „ ja tyz “ i także się rozchorował . Naturalnie nic wielkiego . . . zemdlał prawdopodobnie i zaraz przyjdzie do siebie ; pani Adela poszła do niego , pan Włastowicz po doktora , a my tymczasem poczekamy sobie cichutko i niedługo dowiemy się , że jest wszystko w porządku . . . prawda ? Mówił spokojnie , prawie żartobliwie , ale w jego oczach , skierowanych na Zosię , widniał niepokój . — Czy tylko pan mówisz prawdę ? . . . może on bardzo chory ? . . . może jabym pomogła co Adelci ? — Nic pani nie pomożesz , bo pani Adela nie chce pomocy i nawet pani Keszmarowej nie pozwoliła iść z sobą . Poczekajmy jeszcze trochę , a niedługo dowiemy się wszystkiego . Podniosł em się i niepostrzeżenie wsunął em do saloniku . Pod oknem stały Marynia z Julką , obok nich Martynow . Na mój widok urwali rozmowę , a kobiety zapytały przyciszonym głosem : — Cóż Zosia ? — Nic , wszystko dobrze ; ale co się tutaj stało ? — Nic pan nie wiesz ? . . . Okropność ! Wpadła służąca z wiadomością , że ten pan na dole umarł ! Młode kobiety trzymały się za ręce i drżały jak w febrze , a ja doznał em wrażenia , że po plecach przeszło mi krocie mrówek . — Jakto ! umarł faktycznie ? — Czy faktycznie . . . nie wiemy ; ale chyba nie , bo w takim razie Adelcia nie bawiła by tak długo . Wtem się drzwi otworzyły i weszła służąca . Chory żył i pani Adela prosiła na dół Keszmarową . Julka wybiegła , my odetchnęli śmy . — No , chwała Bogu ! — zawołała Marynia — nie musi być nic bardzo złego , kiedy Adelcia zawołała do pomocy Julkę . Strach , żeby on tak umarł tutaj ! Wstrzęsła się i pobladła . — Czy pani boisz się umarłych ? — - zapytał z uśmiechem Martynow . — Nie , ale zawsze niebardzo to przyjemnie wiedzieć , że na dole trup ! Podziwiam Adelcię , że poszła sama . — A czemuż nie towarzyszył jej żaden z panów ? — zapytał em zdziwiony . Marynia zmrużyła oczy filutemie . — O ! Adelcia w swoich wierzytelnościach wdzięczności nie znosi spółki i nie przyjmuje nigdy ani pomocnic , ani pomocników . Czy Zosia nic nie wie ? — I owszem , wie , ale tylko , że chory — odparł em . — Ruszczyć powiedział jej to w taki sposób , że się nie bardzo przeraziła . — Oho ! pan Ruszczyć to Mettemich ! Chodźmy do nich ! Ale oni właśnie ukazalisięwe drzwiach . Ruszczyć za plecami Zosi dawał nam porozumiewawcze znaki . — Lepiej , lepiej ! — zawołała zaraz Marynia , poczem objęła przyjaciółkę i pociągnęła ją na kanapkę . — Wiesz ? Julcia też tam poszła . Usiedli śmy wszyscy i , milcząc , czekali śmy na świeże wiadomości . W jasnym saloniku było mi jakoś mroczno i chłodno . Czyżby naprawdę anioł śmierci zajrzał do cichej i tak niedawno jeszcze wesołej willi ? Co chwila spoglądał em na zegarek , ale minuty upływały jakoś leniwie . Pięć — dziesięć — kwadrans — pół godziny . Przed oczami majaczyła mi znowu twarz nieznajomego , ale na korytarzu dały się słyszeć lekkie kroki . Weszła Julka , a my zerwali śmy się wszyscy . — I cóż ? i cóż ? — posypały się pytania . — Nic wielkiego , zwykłe zemdlenie . Teraz jest już zupełnie dobrze , leży na szezlongu i spokojnie rozmawia z Adelką . A to biedactwo ? Julka przyciągnęła do siebie Zosię i pocałowała ją serdecznie . — O ! ja jestem zdrowa zupełnie . Zosia przy tych słowach starała się uśmiechnąć , a ten uśmiech rozjaśnił i twarz Ruszczyca , wpatrzonego w nią z niepokojem . Wszedł Włastowicz . — A doktór ? — zapytała Julka . — Doktór już jest na dole u pacjenta , ale pacjent podobno zdrów . . . — No , tak dalece nie . . . lepiej jest . — Chwała Bogu ! — Myślę , że teraz pożegnamy panie , bo panna Zofia wygląda jak mara , panna Marynia pobladła i wszystkim paniom należy się wypoczynek . Poczęli śmy się żegnać i wyszli śmy razem . Włastowicz i Martynow , uścisnąwszy nam ręce serdecznie , udali się na lewo , my zwrócili śmy się w stronę Curhaus’u . Milczeli śmy obydwaj . Ruszczyć szedł wolno , zapatrzmy w ciemniejące przed nami szczyty Alp , i nie zdawał się mieć ochoty do rozmowy ; ja dumał em nad całym tym dniem , dziwnie w wrażenia obfitym . Urok pięknej natury , spotkanie z Ruszczycem , niespodziewane poznanie tylu naraz osób , wczoraj jeszcze obcych mi zupełnie , a dziś jakby już bardzo blizkich , Jania ze swoją różą , muzyka , wrażenie , wywołane zasłabnięciem Zosi i nieznajomego — wszystko to mieszało się z sobą , plątało i budziło mnóstwo sprzecznych uczuć . Mimowoli dotknął em ręką własnej twarzy , jak gdyby m pragnął upewnić się , że nie śnię i że naprawdę wracam z Parvy , gdzie pozostali : Julka i Marynia , nieznajomy , pani Przygodzka i Zosia . Zosia ! jak ona gra ! jak gra ! Ciekawy jestem , czy zawsze tak , czy tylko dziś wyjątkowo , pod wrażeniem pięknej nocy , lub może innego uczucia ? A może ja był em w wyjątkowem usposobieniu ? może w jasny dzień , w innem otoczeniu ta muzyka nie była by mi przemówiła do duszy tak silnie ? Skąd w takiej młodej dziewczynie taka pełnia uczuć ? jakim ona sposobem pojęła i zrozumiała wielkich mistrzów harmonji ? jak taki dzieciak , wychowany przez szum lasów i szerokie przestrzenie , nie znający życia , ani jego cierpień i rozkoszy , mógł oddać tyle namiętności ? Zadziwiające ! — Co takiego ? — zapytał Ruszczyć . Doznał em wstrząśnienia , jak gdyby mi kto nad samem ućhem palnął z rewolweru . Ruszczyć roześmiał się . — Patrz ! nie wiedział em , że umiesz myśleć głośno . — Ale bo widzisz , jestem jakiś rozstrojony . . . Jak ona gra ! — A ! panna Zofja . . . o , gra . . . na żywych strunach . — Gdzie ona się uczyła ? — W domu ; najpierw od nauczycielki , a potem od brata , który jest artystą patentowanym , skończył konserwatorjum w Lipsku i dwa lata siedział u Leszetyckiego w Wiedniu . . . ale , według mnie , gra gorzej od niej , a przynajmniej inaczej . Stanęli śmy . U nóg leżał nam Unter-Mais , przez mgły do snu utulony ; dalej , jak okiem sięgnąć , ciągnęły się łąki , podobne do olbrzymiego jeziora . Na ciemnem niebie ukazał się jasny punkt , zakreślił długą , białą smugę i zgasł . — Meteor ! — szepnął em . Ruszczyć drgnął . — Panna Zofja utrzymuje , że co się myśli w takiej chwili , to się sprawdzi . Ot , przesąd ! . . . a jednak . . . chciał by m być teraz przesądnym . Nazajutrz , pomimo niespokojnie przespanej nocy i snów dziwacznych , zbudził em się dość rano , wypoczęty i rzeźki . Przez spuszczone rolety nie mogł em sprawdzić stanu pogody , ale gorący półcień , zalewający pokój , pozwalał się domyślać , że Meran kąpał się w słońcu . To mi dodało humoru . Z pewnem zadowoleniem zaczął em rozmyślać nad dniem wczorajszym i stawiać horoskopy co do dni następnych , a zwłaszcza dzisiejszego , jako że był najbliższy . Prawdopodobnie pójdziemy do Parvy , bo Ruszczyć wspominał , zdaje się , że codzień tam chodzą . Ot ! zeszli się ludziska z krańców świata , zbliżyli , przeżyją razem kilka chwil przyjemnych i znów rozjadą się , pójdą każdy swoją drogą , zapomną . Ta myśl sprawiła mi pewnego rodzaju przykrość . Dopiero jeden dzień przeżył em na zimowych leżach , a już poczęło mię ogarniać rozleniwienie . Mimowoli poddawał em się urokowi tego życia , z góry przeznaczonego na odpoczynek , oderwanego od trosk i kłopotów , nieopatrznego , — życia , którego jedynym celem : miłe zabicie czasu — i żal mi się zrobiło , że jednakże musi przyjść chwila , w której trzeba będzie wrócić pod mgliste niebo , do jarzma i ludzi . . . obojętnych , goniących za groszem , pchających ciężką taczkę życia , wielkich i maluczkich , depczących i deptanych . Wszedł służący , a widząc , że nie śpię , z powagą ambasadora postawił mi ultimatum : — Kawa , czekolada , albo herbata . Gdy po głębokim namyśle zdecydował em się na pierwsze , wyszedł , a w kwadrans miał em już przy łóżku stolik , a na nim kawę , dwie bułki warszawskiej miary , kwadratową tafelkę masła i świeżą „ kurlistę " . Polecił em jeszcze podnieść rolety i otworzyć okna , — a gdy poprzez firanki dzikiego wina wpadły całe snopy blasków , znowu na sercu zrobiło mi się raźniej , wobec wesołych , jasnych plam na posadzce i meblach nieprzyjemne myśli ustąpiły miejsca weselszym . Przejrzał em spis gości , ale że był wczorajszy , nie znalazł em nikogo znajomego . Parterowy sąsiad mieszkanek Parvy nie figurował na liście , moje za to nazwisko zostało wydrukowane bez błędu , wyglądało jakoś lepiej , a przynajmniej inaczej niż inne , i widokiem swoim zrobiło mi przyjemność . — Dlaczego ludzie zawsze widzą się chętnie na drukowanym papierze ? — myślał em , zabierając się do kawy , ale rozwiązywanie tego niealgebraicznego problematu przerwał mi Ruszczyć . Był ubrany do wyjścia i mój wygodny sposób spożywania śniadania zdziwił go . — Bój się Boga ! dziesiąta godzina , czas cudowny . . . Myślał em , że pójdziesz ze mną do wodospadu , a ty leżysz ! — Przedewszystkiem niema jeszcze dziesiątej ; następnie , w tak błogosławionym kraju , jak Meran , niema klijentów , którzyby z łóżka ściągali , więc po cóż rano wstawać ? . . . po trzecie zaś , nietęgo spał em . — To tak , jak ja ; ale że jestem wieśniak , wstał em o zwykłej porze , załatwił em korespondencję i przejrzał em już dzienniki . Ruszczyć położył kapelusz , usiadł i zapalił papierosa . — Phi ! — odezwał em się tak pełen podziwu , jak gdyby m nigdy w życiu nie pisywał listów i nie czytywał warszawskich kurjerów — toś ty pracowity człowiek jak na kuracjusza ! Ja , dopóki tu będę , solennie przysiągł em sobie nic nie robić . — Masz rację . . . po toś przyjechał . Ja jestem jakiś zdenerwowany , sypiać nie mogę , na miejscu usiedzieć nie mogę i z konieczności muszę sobie wymyślać zajęcie . Popatrzył em na niego uważnie . — Po co ty tu właściwie siedzisz ? Odwrócił głowę i spojrzał w okno . — Albo ja wiem ? Przyjechał em niewiedzieć po co , siedzę niewiedzieć po co i w dodatku nie wiem , kiedy wyjadę . — Ot , zwykły wpływ życia próżniaczego — zauważył em filozoficznie ; — gdy raz zdecydujesz się na wyjazd , otrząśniesz się z apatji . . . Słuchaj , czy my pójdziemy dziś do tych pań ? — A naturalnie , i ja nawet chciał em iść trochę wcześniej , bo , co prawda , niespokojny jestem , co tam słychać . Pani Przygodzka umie sobie radzić w każdym wypadku , ale zawsze jakoś wypada dowiedzieć się . . . same kobiety , ten Dolski nie wraca . . . Ale wstawajże , bo cię zostawię i pójdę sam ! — Co ! już do Parvy ? — zawołał em , zrywając się przerażony . — No , nie . . . ale trzeba się przecież przejść , zjeść drugie śniadanie . Szkoda czasu i słońca na siedzenie w pokoju . Począł em się ubierać . Ruszczyć chodził niecierpliwie wzdłuż i wszerz pokoju , chwilami zatrzymywał się przy oknie , patrzył w ogród i milczał . — Wiesz co ? — zaczął em , czyszcząc zawzięcie paznokcie — myślał em właśnie przed chwilą , że takie życie , jak wy tu pędzicie , to rzeczywiście okrutne próżniactwo , ale też i prawdziwy odpoczynek . Człowiek mimowoli odrywa się myślą od wszystkiego , co pozostawił za sobą , i żyje tylko chwilą obecną . — Tyle też dobrego , ile się jest w stanie zapomnieć o tem , co się pozostawiło za sobą — mruknął Ruszczyć , nie odwracając się od okna . Spojrzał em na niego trochę zdziwiony , ale zobaczywszy tylko plecy , powrócił em do poprzedniej manipulacji z palcami , on zaś mówił dalej , więcej do siebie niż do mnie : — Człowiek zapomina o wszystkiem . . . zdaje mu się , że przedtem nie żył wcale . . . chwila obecna , poza nią nic . Wie , co będzie robił za godzinę , i to niezupełnie dokładnie , a męczyło by go , gdyby był zmuszony myśleć , co będzie robił jutro . Żyje jak roślina , wygrzewa się na słońcu , nie żąda niczego , niczego nie pragnie , chyba tylko tego , by tak , jak jest , pozostało długo , jak najdłużej . . . choćby zawsze . Umilkł i po chwili mówił znowu , a głos miał jakiś senny , jakby znużony : — Ani woli , ani energji . . . jest się jak ten liść oderwany od drzewa i rzucony na fale rzeki . Woda unosi go gdzieś w dal niepewną , nieznaną mu , ale też i obojętną . . . Powinien em myśleć , zastanawiać się , wyrwać się stąd , a nie mogę , bo sił nie mam . Ostatnie słowa domówił prawie szeptem . Zbliżył em się i ujął em go za ramię . — Ruszczyć ! tyś chyba chory ? Co tobie się stało ? Ja cię takim nie znał em , nie widział em nigdy . Jesteś jakiś inny , jakby nie ten sam człowiek ! — Inny , powiadasz ? . . . ano , może i inny . . . czy ja wiem ? Może mię jeszcze zamkną na starość w Kulparkowie ! Nie śmiał em mu zadawać pytań , wiedząc , że ich nie lubi i że jeśli ma mówić , mówi sam . Gdy umilkł , umilkł em także i ubierałem się śpiesznie . — No , może wyjdziemy już ? . . . jestem gotów ! — rzekł em , znów budząc go z zamyślenia . A on spojrzał na mnie nieprzytomnie , jak człowiek ze snu wyrwany . — Aa . . . jesteś ! to dobrze . Chodźmy . Wyszli śmy . Pogoda była wspaniała , na promenadzie rojno i gwarno , przed Curhaus’em grała muzyka . Kuracjusze , zaopatrzeni w torebki z winogronami , spacerowali lub siedzieli na ławeczkach , śmieli się lub rozmawiali , jedli winogrona i zapamiętale wypluwali łupinki . Cała promenada była w tem miejscu usiana jakby listeczkami , czamemi i zielonemi . Zauważył em , że się za nami oglądano , ale nie mogł em dociec , co nam tę popularność zjednywa — moje zawiesiste wąsy , czy też charakterystyczna głowa Ruszczyca . — Gdzież pójdziemy ? — zapytał em . Spojrzał na zegarek . — Na wodospad za późno , bo już wpół do jedenastej . . . więc jeśli chcesz , możemy przejść się trochę koło Curhaus’u i posłuchać muzyki , a potem pójdziemy na pocztę , do czytelni i na śniadanie . Prawdopodobnie spotkamy tu gdzie Włastowicza i Martynowa . — Czy panie z Parvy nigdy nie przychodzą na muzykę ? — zapytał em . — Prawie nigdy ; zanadto im się przyglądają , a one są wszystkie cztery bardzo młode . Przytem pani Keszmarowa utrzymuje , że to publiczne jedzenie winogron działa na nią jak emetyk . Zrównał się z nami jakiś mężczyzna wysoki , szczupły , z siwemi bakenbardami , a mijając nas , podał Ruszczycowi rękę i zamienił z nim kilka wyrazów po francusku . — Więc ty tu masz jeszcze znajomych poza stowarzyszeniem z Parvy ! — zdziwił em się , gdy siwy pan oddalił się dostatecznie . — At , tego nigdy nie brak ; trzebaby się chyba schować do antypodów . To był hrabia K . — Minister ? — Tak . Poznał em się z nim jeszcze w Egipcie , ale wtedy nie był ministrem . — No , a ty nie powrócisz już nigdy na arenę polityćzną ? Prawdę mówiąc , przypuszczał em , że coś więcej zbudujesz . Skrzywił się . — Jeden kruk między wronami . . . może , co najwyżej , być przez nie zadziobanym , a przytem . . . nietylko ten buduje , co siedzi wysoko . . . I u fundamentów nie brak roboty . U mnie chłopi umieją czytać , mają czyste chaty i całe sukmany i prócz tego lubią mię . Nie otrzymał em tego w spuściźnie , ale mój Jurek otrzyma . . . czasy się może zmienią . . . on zrobi to , czego jego ojciec zrobić nie mógł , a może tylko nie umiał . . . Umilkł , bo zbliżył się teraz do nas młody człowiek , tęgi , wysoki , z twarzą szeroką i pozbawioną zarostu . Obok niego postępowały dwie damy , przystojne bardzo i bardzo elegancko ubrane . Mijając nas obrzuciły Ruszczyca spojrzeniem , a towarzysz zdjął pośpiesznie kapelusz i uśmiechnął się , co szerokiej jego twarzy i okrągłym oczom nadało wyraz zupełnej bezmyślności . Ruszczyć dotknął się kapelusza , ale spóźnił się ze zdjęciem . — A to kto ? — zapytał em . — Kiep ! — mruknął , podbijając laską kamyk i strącając go do rzeki . Parsknął em śmiechem . — Krótko , ale treściwie ! Komentarze zdają się zbyteczne , tylko , że prócz przydomku , nadanego przez ciebie ad hoc , ten posiada prawdopodobnie i nazwisko ? — A posiada , ku chwale wszystkich Jałbrzykiewiczów . — Aa ! Jałbrzykiewicz ! . . . to bardzo zamożna rodzina w Lubelskiem i na Żmudzi . — Ta sama . . . i dostatecznie zamożna , by taki dureń mógł siać złoto i tarzać się w błocie . — A te damy ? — Jedna — praczka z Wiednia , druga coś w tym rodzaju . . . jednem słowem zupełnie dobrana i nigdy nie rozstająca się trójka . — To fenomenalne ! I te panie w zgodzie ? — W jak najlepszej . — Zatem i tu można się przypatrzyć ładnym rzeczom ? — Oo , można , można . . . tylko szkoda , że bardzo często Polakom przypadają w udziale główne role . Koło kwiaciarni zwrócili śmy się na lewo i weszli śmy na ulicę . Ta część Meranu to najzwyklejsze w świecie miasto — bruk , asfalty , doróżki , sklepy , przekupnie i kupujący . Zabawili śmy krótką chwilę na poczcie , poczem weszli śmy w wązką i stromo pod górę idącą uliczkę i wydostali śmy się na niewielki rynek . Ruszczyć stanął . — Przyjrzyj- no się tej ulicy , na lewo z rynku — rzekł , wskazując mi dwa szeregi ponurych i wysokich domów , rozdzielonych bardzo wązką przestrzenią . Ulica była dość długa , ale prawie zupełnie ciemna . Po obu jej stronach , nad chodnikami , wznosiło się ciężkie sklepienie , rodzaj korytarza , czy też galeryi otwartej od strony ulicy i wspartej na grubych , murowanych słupach . Pod galerją ciągnął się szereg słupów , roiła się publiczność nic nie podobna do publiczności z promenady . Na ulicach ruch był prawie żaden . — O , niewesoła dzielnica ! — zauważył em , rozglądając się ciekawie . — Pewno , że niewesoła , ale inaczej ludzie nie wytrzymali by , gdy przyjdą upały . Tu jest zawsze chłodno , a nawet zimno , powietrze ohydne , i dlatego nigdy nie spotkasz w tej części miasta kuracjuszów , choć to jest właśnie główny punkt handlowy . Ten sposób budowania jest czysto włoski , a tu nazywa się „ Lauben " . Załatwili śmy nasze interesy szybko . Ja nakupił em w cukierni marcepanowych wisien , truskawek i malin dla Jani , Ruszczyć zabrał jakąś książkę z czytelni i znów zwrócili śmy się w stromą uliczkę . Na rogu promenady Ruszczyć wstąpił jeszcze do kwiaciarni i wybrał sam kilka prześlicznych żółtych róż . — Dla kogóż to ? — zapytał em . — Dla panien . — A to czekaj ! Maryni muszę przecież ja zanieść różę . Wybrał em kilka i kazał em związać . — Nie zabierzemy ich teraz — zadecydował Ruszczyć — niechaj leżą w wodzie . Gdy zjemy śniadanie , wrócimy i zabierzemy świeże . Przystał em na ten projekt , a w pół godziny potem , obładowani — ja cukierkami i kwiatami , on książką i także kwiatami , — dążyli śmy przez ożywioną Habsburger - Strasse . Ruszczyć chciał mi pokazać cywilizowaną część miasta , ale ja go posądzał em , że może nie chciał pokazywać się na promenadzie z kwiatami . Spojrzał em na własne ręce , potem na jego — i mimowoli uśmiechnął em się . — Wyobraź sobie , że wyglądamy jak gdyby śmy szli w konkury . W naszym wieku , a zwłaszcza w moim , to trochę zabawne . Towarzysz mój zmarszczył się . — W naszym wieku — rzekł sucho — można bezkarnie ofiarowywać kwiaty takim dzieciakom jak panna Zawiełłówna i panna Dolska ; przytem ja jestem żonaty , ciebie upoważnia stare kawalerstwo . — Zatem jesteśmy w porządku — rzucił em wesoło , wchodząc do ciemnego przedsionka Parvy . W saloniku nie zastali śmy nikogo , ale z tarasu dobiegły nas głosy ożywionej rozmowy . — Nie wytłómaczysz mi tego ! — mówiła pani Przygodzka — to nie jest uczciwie . — A mnie się zdaje , że ty bierzesz te rzeczy ze strony zbyt poważnej — zabrzmiał głos Keszmarowej . — On musi być bardzo dobry człowiek , a ona , choć rzeczywiście jest zajmująca i , powiem nawet , nieco oryginalna , ależ to jeszcze dzieciak , zupełny dzieciak ! Pomyśl , co za różnica wieku ! — Kogo to panie tak obrabiacie ? — zawołał em wesoło , ukazując się na tarasie . — A , ślicznie ! — ochłonęła pierwsza pani Adela — podsłuchiwał eś nas pan . . . bardzo ładnie ! Za karę nie powinny śmy panu udzielić nowiny , z jaką tu na niego czekamy . . . Czy i pan Ruszczyć jest ? — Jestem , łaskawa pani , i cieszę się , że na tarasie wesoło , bo widocznie wszystko w porządku . Czy panna Zofia zdrowa ? Pani Adela nieznacznie spojrzała na Julkę . — Zosia , o , spójrz pan ! Z ogródka doleciał wesoły śmiech , a między klombami błysnęło coś białego . Na ławeczce pod wysmukłą draceną siedziała Marynia z listem w ręku ; po chwili ukazała się Zosia , zarumieniona i zdyszana . Za nią , jak biała kula , toczyła się Jania — szeroko rozpostarła rączki i wołała : — Mam ciocię ! mam ! Na twarzy Ruszczyca odbiło się zadowolenie . — A pacjent ? — zapytał . — Pacjent też zdrów , o ile on może być zdrowym . A wiesz pan — zwróciła się pani Adela do mnie , — kto jest mój pacjent ? Patrzył em na nią pytająco . — Mój pacjent zna pana doskonale i nazywa się Leon Krzycki . Zerwał em się z krzesła . — Niepodobna ! . . Leon ! co on tu robi ? A ja się tyle wczoraj namęczył em myślą , skąd go znam ! . . Ale zaraz . . . pójdę do niego . — O ! co to , to nie , — zatrzymała mię pani Adela . — On teraz śpi , a dla niego sen to zdrowie : nie spał w nocy . — No , to dobrze , pójdę później . . . Jaka pani dobra ! Mój Boże ! ów Leonek . . . czy on opowiadał pani co o sobie i o naszej znajomości ? . , czy on chory na płuca ? — Zaraz , zaraz . . . opowiem wszystko , co wiem , tylko niech pan przestanie latać po tarasie , usiądzie i słucha spokojnie . — Już siedzę . . . Ale jego matka ? co się dzieje z matką ? — Ależ pan niecierpliwy ! Jakżeż ja mogę odpowiadać na pytania , kiedy mię pan wcale nie słuchasz , a przytem nie wiem wiele . Pan Krzycki poznał pana wczoraj na tarasie , ale nie był zupełnie pewny i o istotnej obecności swego protektora w Meranie dowiedział się dopiero dzisiaj ode mnie . Ucieszył się tak nadzwyczajnie , że aż zlękła m się , czy mu to nie zaszkodzi . Po wczorajszem zemdleniu jest osłabiony , nie powinien dużo mówić , ale nie była m w stanie go powstrzymać . Zarzucał mię pytaniami i opowiadał sam , bez końca i ciągle o panu . Podniosła się i wyciągnęła do mnie rękę . — To tak miło usłyszeć , że są dobrzy ludzie na świecie ! Zaczerwienił em się jak podlotek . — Panie łaskawe , ten chłopak musiał coś nakłamać ! Na Boga i honor mój przysięgam , że nie zrobił em dla niego nic , czego nie zrobił by każdy przeciętny człowiek . — Daj spokój ! — przerwał mi Ruszczyć — był eś zawsze porządny homo , to wiadomo . Wzruszył em niecierpliwie ramionami i , ciekawy dalszych szczegółów , zwrócił em się do pani Adeli . — Czy Leon opowiadał pani , co się z nimi działo od czasu , jak wyjechał em z Lublina ? — Bardzo niewiele . Obawia się , czy pan nie masz do niego żalu . . . ale gdy przenieśli się do Warszawy , był podobno tak zapracowany , że na nic nie miał czasu . — Wierz mu pani ! bieda musiała być , a oni ją skrywali , jak skąpiec złoto . Zawsze jednacy ! Ta przeklęta duma jego matki Chleba im nie dała . . . to pewne ! — Nie wiem , tego mi nie mówił . Pan Krzycki skończył trzy lata temu uniwersytet , doktoryzował się i mieszka razem z matką w Warszawie . Na wiosną zachorował na zapalenie płuc , źle się wyleczył i wysłano go tutaj . — Po pacjentach pewno latał , jeśli ich miał , albo po lekcjach , jeśli ich nie miał , zaziębił się bez ciepłego ubrania , niedojadł , niedospał . . . Zerwał em się i znowu zaczął em chodzić po tarasie . Keszmarowa i pani Adela ścigały mię niespokojnym wzrokiem . — Więc oni nie są zamożni ? — zapytał mię Ruszczyć , stając i zagradzając mi drogę . — Zamożni ! Ależ ten chłopak przeszedł prawie o własnych siłach szkoły i uniwersytet , i jeszcze utrzymywał matkę . . . bo co ona tam mogła zarobić swoim haftem ? Jak oni się oboje kochali ! . . I on miał by teraz umrzeć , teraz , gdy przeszedł najcięższe ! Taki zdolny chłopak . . . ależ to naprawdę było by bardzo smutne ! Usiadł em i , pochłonięty przez wspomnienia , mówił em : — Tak to już dawno temu , że lat nie jestem w stanie obliczyć , ale przypuszczam , że od chwili , gdy po raz pierwszy zobaczył em matkę Leona , musiało ich upłynąć ze szesnaście albo i więcej . Miał em wtedy kancelarję w Lublinie i porządkował em właśnie papiery po ś . p . adwokacie N . , gdy we drzwiach mego gabinetu stanęła wysoka , szczupła blondynka , lat może trzydziestu , może czterdziestu . Miała twarz młodą , lecz wiek , a może cierpienie wyrzeźbiło jej koło ust sieć drobnych zmarszczek i pochyliło ramiona . Obok niej stał dziesięcioletni chłopczyk , jak ona jasnowłosy i skromnie , prawie ubogo ubrany . Kolega mój , ś . p . adwokat N . , zapisał cały , dość znaczny majątek na stypendja gimnazjalne i uniwersyteckie , a że bliżsi i dalsi jego sukcesorzy nie byli z tego zadowoleni i robili co mogli , by testament obalić , że od rana do nocy umęczali mię swemi wizytami , przeto w pierwszej chwili posądził em moich gości , iż przyszli w tymże samym interesie . Ale omylił em się . Pani Krzycka była wdową po urzędniku sądowym , miała po mężu dwa tysiące rubli całego majątku , utrzymywała się z haftu , a że chciała syna oddać do szkół , nie mając środków po temu , przyszła zasięgnąć informacji co do zapisów stypendjalnych . Zajęła mię wtedy ta kobieta nieśmiała , przygnębiona , zapracowana , a jednak w swem ubóstwie dumna jak cezar — i ten dzieciak , zapewniający mię ze łzami , że będzie się uczył pilnie i że musi zostać doktorem , aby mamusia nie szyła w nocy . Ułatwił em im otrzymanie stypendjum i umieszczenie chłopaka w pierwszej klasie miejscowego gimnazjum , a potem dość często odwiedzał em skromne mieszkanko ubogiej wdowy i jej syna . Coś , z czego sam nie umiał em sobie zdać sprawy , ciągnęło mię do nich . Te dwie kochające się istoty , oddane tylko sobie j pracy , w dwóch szczupłych , ale tchnących czystością pokoikach stworzyły sobie swój własny , maleńki światek i zdawały się nie tęsknić do innego . Ile razy wychodził em od nich , czuł em wyraźnie , żem lepszy , spokojniejszy i więcej zadowolony z życia . Żadna namiętność , żadna złość ludzka nie miała do nich przystępu ; miłość matki dla syna i miłość syna dla matki — to były jedyne uczucia , przenikające atmosferę cichego przybytku pracy . Szczęśliwi ! — myślał em zawsze , ile razy patrzył em na Leona , zatopionego w książkach , lub na spokojną twarz Krzyckiej , pochyloną nad tamborkiem — szczęśliwi ! i kto wie , czy nie szczęśliwsi od wielu potentatów świata !