Stefan Grabiński Wyspa Itongo I starannie pozamykał okna . — A może tu ktoś umarł na zakaźną chorobę ? — zrodziło się podejrzliwe przypuszczenie . — W takim razie wpadł em z deszczu pod rynnę … Ha , trudno — nie ma wyboru , dobry i taki nocleg . Obszedł po kolei puste izby . — Co za dojmujący chłód ! Zatrząsł się od zimna . — Trzeba stanowczo zdobyć opał . — A teraz zapalimy w „ sypialni ” . — Proszę wejść — zachęcił „ gospodarz ” . — Dziękuję panu za ułatwienie mi sytuacji . Rzeczywiście położenie chwilowo bez wyjścia . Skorzystam z pańskiej gościnności , dopóki nie ustanie ta okropna ulewa . — Radził by m zdjąć świtkę ; jest gruntownie przemoczona . Pozwoli pani , że jej w tym pomogę . Rozejrzała się po izbie zdumiona . — Pan tu mieszka ? Roześmiał się , ukazując rząd zdrowych , trochę drapieżnych zębów . Kobieta patrzyła zamyślona w rozjarzoną czeluść pieca . — Potrafię uszanować wolę pani . — Dziękuję . Uśmiechnęła się . — A tak , wzięło się coś niecoś na wszelki wypadek . I zaczął rozkładać na oknie wiktuały . — Najfatalniejsza rzecz , że nie mamy stołu ani krzeseł . — Tak ? To doskonale ! Zaraz go tu przytoczymy . — A pan ? — Mnie pozwoli pani rozłożyć się obozem u jej stóp . Przyniósł prowianty z okna i wyciągnął się na podłodze , opierając ramieniem o pień . — Proszę zająć się łaskawie podziałem środków żywności ; tylko sprawiedliwie , bardzo proszę — dodał , spostrzegłszy , że co lepsze kąski przeznacza dla niego . — Mamy jeszcze w odwodzie puszkę sardynek . Zaraz otworzę . Przy pomocy klucza odwinął blaszaną przykrywkę . — Trzeba to zapić winem . — Tokaj ? — zapytała , nalewając ostrożnie . — Tak . — Wyborny ! Od razu czuje się dobrą , starą markę . — I dlatego wypiła pani tylko do połowy ? Popatrzyła mu filuternie w oczy . Wychylił duszkiem resztę . Oddała mu spojrzenie . — A bardzo pan ich ciekaw ? — Pst ! Czy nic pan nie słyszał tam , w sieni ? Powstał niechętnie i zaczął nadsłuchiwać . — Zdawało się pani — uspokoił ją po kilku sekundach . — To wiatr wałęsa się dookoła domu . — Proszę być spokojną . Ani żywej duszy . Drzwi zakręcił em . Pani Wanda dorzuciła do ognia chrustu . — A pan ? — Ładna perspektywa ! — A teraz słyszał pan ? — Może to gospodarz tej rudery ? Rzeczywiście słychać było za drzwiami człapiące kroki kogoś jakby obutego w drewniane chodaki . Kroki umilkły . Krzepniewski puścił snop światła z elektrycznej latarki wzdłuż kurytarza … Nie odkrył nikogo . — Owszem . Na to się zgadzam . I wyszedłszy w sień , uchwyciła się mocno jego ramienia . — Teraz mi raźniej . — Ma pan broń przy sobie ? Może być potrzebna . — Nabita ? — Proszę mieć go na wszelki wypadek w pogotowiu . — Jak pani uważa — zgodził się i wziął broń do ręki . — A teraz naprzód ! Otworzył drzwi wiodące do pierwszego pokoju po lewej i wszedł z ociągającą się kobietą . — Kto tu ? — zapytał ponownie . — Może pani trochę odpocznie . Rozścielił na podłodze swą kurtkę . — Jest pani słodką , prześliczną kobietą — odpowiedział , pieszcząc bezwładną jej rękę . — Ależ proszę bardzo . — Niech pan spojrzy na drzwi , na klucz . — Wiatr , przeciąg czy co , u licha ? — mruknął i powstawszy , próbował przeszkodzić dalszemu obrotowi . — Proszę się uspokoić . Przecież klucz tkwi w zamku po naszej stronie . Mogę drzwi w każdej chwili otworzyć . Tak poczęło się dziecię , nad którym od kolebki zaciążyły moce zaświatów . Pani Paulinie żal się go zrobiło okrutnie . Podjęła podrzutka i zaniosła do izby . — Biedactwo ty moje — przemawiała do zdumionego wciąż gościa . — Pewnieś głodne , co ? Czym ja cię nakarmię ? Cycić nie dam , bo nie mogę . Może z flaszki wydudlisz trochę mleczka ? — Niczego , niczego — przyznał i zapytał oczyma . — Dopiero co znalazła m pod naszym progiem . — Aha ! Podrzuciła jakaś miejska lafirynda . Pański bękart . Ha , trudno . Lepszy znajda niż nic . Boża w tym wola . — Może nie chrzczone ? — rzuciła przypuszczenie kowalowa . A przydarzyło się to po raz pierwszy jakoś koło Wielkiej Nocy , gdy chłopiec kończył już rok piętnasty . — Którego to z was , durnie — huknął — świerzbi skóra na grzbiecie ? — Cholera ! — zaklął stary . — To jakieś czarcie sztuki ! — Zaśby tam , panie majstrze ! Wszystko szczyra prawda . — Hm … Widział eś tę hecę na własne oczy ? — A juści . — No a wy , reszta ? — objął wzrokiem cały swój personel . I znów zagrały żelazną pieśń kowadła i młoty … — Może ci przetrąciło kości wczoraj w szopie ? — Panowie — zakończył diagnozę — znaleźli śmy nareszcie kapitalne medium . Zabieramy je z sobą do Warszawy , co ? I uderzył dłonią w wyciągniętą ku sobie dłoń Będzińskiego . Osiągnąwszy ten wysoki szczebel w skali mediumicznych wyczynów , Janek nie schodził już w dół . Przeciwnie — jego zdolności ideoplastyczne pogłębiały się i doskonaliły za każdym nowym eksperymentem . Aż doprowadził do produkowania kilku fantomów równocześnie . — Znacie to miejsce ? — zapytał Będziński . — A to dlaczego ? — Tam cosik od lat „ zawadza ” . Będziński uśmiechnął się zadowolony . — Mam wrażenie — objaśnił kolegę lekarza — że nareszcie znaleźli śmy to , czego szukamy . Przyrządy stwierdzają tożsamość miejsca . Za pół godziny będziemy u celu . — Ja tam nie pojadę — oponował chłopek . — Nie bądźcie dzieckiem , panie Mateuszu ! Podwieziecie nas na kilometr od tego miejsca i zaczekacie . — Byli śmy prawdopodobnie świadkami sceny wiarołomstwa małżeńskiego — rzekł Będziński . — Która rozegrała się w tym domu może przed wiekami — uzupełnił uwagę Przysłucki . — Bardzo być może . Lecz zdaje się fantomy nie wypowiedziały nam jeszcze swego ostatniego słowa . Słyszysz ? Z piersi Janka wydobył się przeciągły jęk . Komisarz Malowiejski uśmiechał się sceptycznie i pokpiwał półgębkiem z całej imprezy . Przeszli do wnętrza izby . — Nic nie szkodzi . Jakie żywiła wtedy uczucia dla Gniewosza ? — Sławciu ! Sławeczko moja ! — Sławuniu moja najdroższa ! — załkała cicho , ujmując w swe dłonie wyciągniętą ku sobie rękę córki . I zajął się gorliwie budzącym się już Jankiem . Będziński przyznał jej rację . — Będzie to nawet rzeczą bardzo wskazaną . Przysłucki , pomóż mi z łaski swojej . Przestraszeni nieprzewidzianym zajściem goście cichaczem usunęli się . Tymczasem Gniewosz odzyskał przytomność . Przysłucki pochylił się nad ręką chorego i pilnie przypatrywał się miejscu wskazanemu przez kolegę . Będziński poklepał Gniewosza po ramieniu . Spojrzał na zegarek . Pani Śląska podała mu rękę z uśmiechem na rozpogodzonej twarzy . Pocałował ją w rękę . — Adieu , moi panowie ! Do widzenia , do jutra ! Pani Krystyna zaprzeczyła gestem . — I tu mnie znaleźli ! Ciekaw jestem bardzo , od kogo . Rozdarł kopertę i szybko przeczytał pismo . — Piękny mężczyzna — mówił zamyślony . — I szczęśliwy — dodał , patrząc jej głęboko w oczy . Uśmiechnęła się z goryczą . — Niech pan nie bluźni . Umarł tak młodo . Miał zaledwie trzydzieści lat Żyli śmy ze sobą tylko cztery miesiące . Gniewosz przystąpił do niej i ujął łagodnie jej ręce . — Biedna — powtórzył parę razy cicho . — Choroba ? — Nieszczęśliwy wypadek . Umarł nagle przy budowie . Puścił jej ręce . — Dawno ? — Dwadzieścia sześć lat temu . Znów spojrzał jej w twarz z serdecznym współczuciem . — Tak . Wychodząc za mąż , miała m zaledwie 16 lat . Uśmiechnęła się smutno . — A dziś jestem już starą babą . Gniewosz żachnął się jak pod razem szpicruty . Odpowiedział mu ciepły , miękki uścisk jej ręki . Popatrzył na nią ze skupioną uwagą . Wstrzymała go spojrzeniem . — Jeszcze nie , jeszcze nie teraz — błagały jej oczy . Więc umilkł wzruszony . — Co pan powiedział ? — Czy pan wie , co pan powiedział , panie Janku ? Zapytał ją niemo oczyma . Zadzwoniła na sługę i wydała dyspozycję . Potem oboje , wziąwszy się pod ręce jak para dobrych , starych przyjaciół , przeszli do sąsiedniego pokoju . Oślepiony blaskiem , Gniewosz przystanął na progu . Krystyna patrzyła na niego niemal przerażona . Postąpił ku szafce . — Na półce górnej , po lewej , przy samej ścianie powinien być tom poezji Leopolda Staffa . Otworzył i zajrzał do wnętrza . — Jest ! — zawołał radośnie . — Jest ! Wziął do ręki księżycowo - błękitną książeczkę . — Gałąź kwitnąca . Zna pani te poezje , Krystyno ? Był dawno w mym przeczuciu . Pomnisz : szedł em z Tobą Wzdłuż muru , zza którego słodko się wychyla Tonąca wśród jaśminów i róż biała willa , Tchnąca marzeniem w ciszy i woni głębokiej . Na srebrnym niebie gasły różowe obłoki , Błękitny zmierzch zapadał i byli śmy smutni . Stanęli śmy w zadumie u krat starej wrótni , Patrząc w tajemne mrokiem ogrodu głębiny , Stworzone zda się , aby wśród nich snuć godziny Szczęścia w niezmąconej i jasnej miłości . Wszystko zdało się czekać żądnych ciszy gości , Wzruszenie odebrało mu głos . Umilkł . Wtedy Krystyna przytuliwszy głowę do jego piersi dokończyła : Ogród tchnął upojeniem . Tęsknotą wiedziona Dłoń ma bezwiednie pchnęła wrota i … opadła , Wrota zamknięte były . I twarz Ci pobladła , Bo i Ty może wtedy odgadła ś to samo : Że obalony posąg Hermesa , co plamą Na murawie wśród zmierzchu bielał , jak płat śniegu , Był jak poseł miłości pogodnej , co w biegu , Chcąc wrota nam otworzyć , runął , jak kwiat ścięty , U bramy zostawiwszy nas szczęścia — zamkniętej . Przerwała mu niecierpliwie : Przycisnął do ust jej rękę . — Czym zasłużył em sobie na tyle dobroci , Krystyno ? — Kocham . — Kto tu ? — usłyszała głos swój obcy jakiś i zdławiony . — Kto tu ? Twarz widma rozjaśnił dobry , serdeczny uśmiech . Poznała go . I wtedy usłyszała głos jego cichy jak dawniej , łagodny : — Mężu mój ! I rzuciła się w wyciągnięte ku sobie ramiona . W ciągu pierwszych kilku minut nie spotkali ani jednego przechodnia . Tak doszli do najbliższej przecznicy . Wtem na zakręcie rozpruł ciszę ostrzegawczy odzew auta . Krystyna chciała cofnąć się na chodnik , lecz potknąwszy się o krawężnik , upadła . Gniewosz pochylił się i wyciągnął po nią ręce . Lecz było już za późno . Coś nieubłaganego jak pięść przeznaczenia odtrąciło go od niej na parę metrów . Rozległ się krótki , przeszywający serce krzyk i czarna masa pojazdu , spełniwszy okrutne swe zadanie , zanurzyła się z powrotem w mgłę … Przez sześć tygodni Gniewosz pasował się ze śmiercią . Szanse zwycięstwa były tym słabsze , że w walce tej brał udział tylko organizm . Dusza ogłuszona obuchem nieszczęścia stała po stronie „ nieprzyjaciółki ” . Toteż gdy po wielu dniach maligny po raz pierwszy otworzył przytomnie oczy , opanowało go wszechwładne uczucie wstrętu . Obrzydliwa gorycz wypełniała po brzegi całe jestestwo . Spotęgował ją widok otoczenia : jego mieszkanie prywatne w zakładzie Będzińskiego i wszystko , co się z tym dalej wiązało . W końcu zwaliło się na niego lawiną wspomnienie Krystyny . Zaskowyczał z bólu . Lecz i Będziński nie próżnował . Gorączkowe studia i egzaltowany kult dla zmarłej nie uszły jego uwagi , a że osłabiały widocznie sprawność mediumiczną Janka , musiał im przeciwdziałać : postanowił teraz zrealizować dawniej już powzięty plan i wywieźć go za granicę . Zmiana otoczenia , wrażenia i sensacje podróżnicze miały doprowadzić jaźń pupila do radykalnego zwrotu . Doktór spodziewał się , że dopiero tam „ wszystkie sentymentalne mrzonki i marzenia o emancypacji wywietrzeją mu z głowy ” . Lecz i tu spotkał się ze stanowczym oporem . Gniewosz kategorycznie oświadczył , że nie wyjedzie . Przyszło do gwałtownej sceny . Padły słowa mocne , rozstrzygające . W rezultacie Gniewosz tegoż jeszcze dnia rozstał się z Będzińskim na zawsze i zamieszkał w pokoiku na poddaszu domu przy ulicy Ścieżkowej , w odległej , świeżo włączonej do miasta dzielnicy , a w bliskim sąsiedztwie z ulicą Leśną . Odtąd intensywna praca w fabryce wypełniała mu szczelnie godziny poranne aż do obiadu . Popołudnia poświęcał Krystynie . — Spędzał je częścią na Powązkach , u jej mogiły , częścią na przechadzkach w okolicy willi przy Leśnej . Zwłaszcza te przechadzki miały niewysłowiony urok . Tak upłynęły dalsze dwa lata . Zbliżał się wiek męski . Ból po utracie Krystyny ścichł , ukoił się i przeszedł w stadium mgłą melancholii zasnutych wspomnień . W tym czasie Gniewosz ukończył w pełni swe studia i otrzymał dyplom inżynierski . W fabryce podniesiono mu gażę i powierzono stanowisko odpowiedzialne . Wyrobił sobie opinię dzielnego pracownika . Mimo to widocznie pewne objawy jego mediumizmu przedostawały się od czasu do czasu do wiadomości „ kochanych bliźnich ” , bo nieraz po kryzysie transowym podchwytywał niejedno spojrzenie brzemienne ciekawością z domieszką nabożnego strachu . W któreś jesienne popołudnie zauważył , że nie jest jedynym miłośnikiem spacerów po samotnej ulicy . Chodnikiem po przeciwnej stronie jezdni przechadzała się młoda jasnowłosa dziewczyna w żałobnej sukience . Obecność jej rozdrażniła go . Minęła godzina , dwie — panienka nie odchodziła . Twarz jej nie zdradzała ani cienia zdenerwowania . Cicha i smutna przesuwała się jak geniusz żało by pomiędzy żółkniejącymi już pierzejami drzew . Aż gdy zaczął zapadać zmierzch , zapuściła czarną , gęstą woalkę i powoli odeszła w stronę miasta . Nieudała schadzka — określił sytuację Gniewosz . — Lecz prawdę mówiąc , żal mi jej trochę . Ten jej partner — to albo łotr skończony , albo idiota . Tyle godzin dać czekać na próżno dziewczynie . — Może to obłąkana ? — Ciekaw jestem , czy i ona mnie zauważyła ? Zainteresowanie dla dziewczyny w żałobie wzrastało z dniem każdym . Niezmiennie o godzinie trzeciej po południu zjawiała się w alei i nie schodziła z placówki aż do zachodu . Nie odstraszały jej jesienne , dżdżem opiłe szarugi , rozszlochane jękiem wichru , ociekłe mgła — nie zniechęciły zimowe zawieje , jadowite mrozem , kurzące zamiecią . Przychodziła codziennie . — Przechorowała się biedaczka nie na żarty . Ostatnim razem mróz był straszliwy i musiała się wtedy przeziębić . Poszedł za nią spojrzeniem pełnym współczucia i życzliwości … Minęła zima i miała się ku schyłkowi wiosna . Panienka w żałobie wciąż odwiedzała ul . Leśną . Pewnego dnia pod koniec czerwca przechadzka jej przeciągnęła się dłużej niż zazwyczaj i chociaż zmrok zasnuwał już ulicę błękitną wstęgą , postać jej wciąż czerniała pomiędzy drzewami . Może zatrzymał ją zapach rozkwitłych świeżo bzów i jaśminu , miodowa woń pylących kwieciem lip ? Wtem usłyszał Gniewosz ciężkie , wlokące się kroki . Jakiś mężczyzna o podejrzanej powierzchowności ukazał się po tamtej stronie ulicy i powoli zbliżał się ku nieznajomej . Dziewczyna po raz pierwszy okazała pewne zdenerwowanie . Rozejrzała się bystro dokoła i nieznacznie zeszła z chodnika na środek jezdni . Podejrzany osobnik zauważył to i poszedł za jej przykładem . Po chwili stał już przy niej i zdjąwszy kapelusz , coś mówił . Odsunęła się i zaczęła uciekać w stronę Wesołej . Napastnik rzucił się za nią w pogoń i wkrótce , chwytając brutalnie za ramię , osadził na miejscu . Gniewosz w kilku skokach przebył dzielącą ich przestrzeń i jednym uderzeniem pięści wymierzonym zręcznie w jego łokieć oswobodził ją z uścisku . Mężczyźni spojrzeli na siebie dziko . Indywiduum zrobiło charakterystyczny ruch wstecz , jakby sięgając po broń w tylnej kieszeni . Gniewosz uprzedził go i paraliżując jedną ręką niebezpieczny gest , drugą uderzył go pod brodę . Znów sięgnął ręką poza siebie i zaklął : — Te , doliniarz ! Zwędził eś mi spluw ! Oddaj ! Gniewosz po raz pierwszy od lat był w świetnym humorze . — Wybaczy pani tę trochę brutalną scenę , lecz nie umiał em znaleźć innego sposobu uwolnienia jej od tego natręta . Pozwoli pani , że się przedstawię : inżynier Jan Gniewosz , do usług . Podała mu rękę . — Dziękuję panu . Moje imię : Ludwika Krzemuska . — Chętnie skorzystam z uprzejmości pana . Ruszyli w kierunku Wesołej . Rozbudzona walką fizyczną energia Gniewosza znalazła ujście w ożywionej rozmowie . Podniosła na niego zmieszana śliczne błękitne oczy : — Od ubiegłej jesieni spotykam panią na Leśnej codziennie . — Nie . Mieszkam powyżej , przy Ścieżkowej . — Więc musi pan codziennie przechodzić Leśną ? Spojrzał na nią serdecznie . — A gdyby m i ja miał specjalny powód do codziennych przechadzek po Leśnej ? Gdyby i mnie ciągnęło coś nieodparcie do tego zakątka ? Panna Krzemuska nagle zatrzymała się . W świetle latarni twarz jej zdradzała silne wzruszenie . — Więc i pana także wiąże z tą ulicą pewne wspomnienie ? Wtedy Gniewosz wyznał jej wszystko . Sluchała z głębokim zainteresowaniem , a gdy skończył , zapytała cicho : — Więc tak bardzo ją pan pokochał ? A gdy milczał i patrzył w jej oczy , uścisnęła mu rękę . — Biedny pan , bardzo biedny . Gdy rozstawali się koło najbliższego przystanku tramwajowego , czuli oboje , że łączy ich już silny , trwały węzeł sympatii . — Kaprys przypadku sprowadził nas , towarzyszy niedoli , na to samo miejsce — mówił , ściskając na pożegnanie jej rękę . — Więc los ? Nie otrzymał już odpowiedzi . Uniósł ją z sobą elektryczny pojazd . — Jaka pani dobra ! — rzekł wdzięczny z głębi serca . — Na miły Bóg ! — zawołał porywczo . — Nie mogę patrzeć na łzy pani , panno Ludwiko ! Gniewosz zwrócił list i spojrzał w jej oczy wyczekująco . Głęboka bruzda rozorała czoło inżyniera . — A ona ? A Krystyna ? — Czczę ją jak świętą , a panią kocham , Ludwiko . Patrzył na nią olśniony od szczęścia . — Nie mogę uwierzyć temu , co słyszę . — I chce to pani uczynić dla mnie jako dla przyjaciela ? — Może nie tylko dla przyjaciela . Zarumieniła się cudownie . Gniewosz , nie władnąc sobą , objął ją wpół i przycisnął do piersi . Na ustach jej pocałunku spragnionych znalazł milczącą odpowiedź … W parę dni potem w kościółku parafialnym Św . Szymona odbył się ich ślub . A nazajutrz odjechali ekspresem na Wiedeń . — You have a very pretty wife — wyznał mu raz na pokładzie jakiś siwowłosy , poczciwie wyglądający gentleman . — You happy man . Przyjęli te słowa jak od ojca , z życzliwym uśmiechem . Inżynier potwierdził pochyleniem głowy . Gniewosz powstał i zbliżył się ku nocnemu gościowi . — Skąd możesz wiedzieć o mnie cośkolwiek ? — Jestem wolnym człowiekiem . — Człowiek zależy od mocy nieznanych , często silniejszych od niego . W tym mądrość , by umieć swoją wolę pogodzić z ich wolą , a może przez to i z wolą Przedwiecznego . Prawdziwy mędrzec dorasta do swego losu . Wy , ludzie Zachodu , rzadko to rozumiecie . Po twarzy fakira przemknął cień uśmiechu . — Więc co mi radzisz ? — Nie mogę — to moja żona . — Nigdy więcej nie będę ich sługą . — Courage , madame ! — pocieszał , przechodząc mimo , kapitan Peterson . — Spodziewamy się odmiany . W ciągu najbliższych dwóch dni żegluga miała przebieg normalny . Na wysokości Wysp Kangurowych barometr zaczął gwałtownie spadać . Wśród załogi dało się odczuć lekkie podniecenie . Przestwór zaległa duszna , przyczajona cisza . Zbliżał się cyklon . — Nie zawiniemy po drodze do Melbourne ? — zagadnął kapitana . — Do pomp ! — zagrzmiał rozkaz kapitana . Peterson zwrócił się do ludzi w bliższej statku szalupie , która właśnie odbijała od burty : — Halo ! Brown ! Miejsce dla jednej kobiety ! Odpowiedziały mu głosy protestu . — All right ! — rzekł spokojnie Peterson . — Wiedział em , że Brown nie zawiedzie . — Żegnajcie , chłopcy ! — usłyszał jeszcze słowa kapitana stojącego tuż obok na wyżce . — Odchodzimy w sumieniach naszych spokojni . — Good- bye , kapitanie ! — odpowiedział mu chór marynarzy . Ktoś mnie przywiązał do bariery wyżki — pomyślał . — Prawdziwie niedźwiedzia przysługa . Gniewosz nie wierzył uszom . — Więc „ Conqueror ” zatonął wczoraj ? — O ile mnie rachuby nie mylą , tak . Zapadło na chwilę milczenie . Po południu powiała orzeźwiająca bryza . Lekko wzdęta fala poczęła unosić . — Hallo ! inżynierze ! Żyjesz jeszcze ? — Żyje ! — How do you do , old fellow ? — przywitał go serdecznie Anglik . — Krajowcy — rzekł obojętnie . Gniewosz z trudem stanął na nogach . — Peterson sięgnął ręką do tylnej kieszeni i uśmiechnął się . Na szczęście ocalał browning . Podniósł broń i błysnął nią tryumfalnie pod słońce . Spokojnie wziął na cel najbliższego . — Gniewosz powstrzymał go . — Aha — wywnioskował kapitan — zaczynają pertraktować . To co innego . Izana spochmurniał . — Atalanga stanąć ma niebawem przed obliczem najwyższego Atmy i zdać sprawę z ziemskiej wędrówki . Kłamstwo nie może przejść przez usta władcy . Widział was obu duchem wpierw , zanim stanęli ście w kręgu naszych spojrzeń . Wiedzieli śmy od wczoraj , że przyjdziecie , i dziś wyszli śmy wam na spotkanie . Bądź rozsądny , biały człowieku . Peterson spojrzał na Gniewosza . — Kpi czy o drogę pyta ? — zagadnął po angielsku . Kapitan uderzył się ręką w czoło . — Co za bałwan ze mnie ! Że też o tym nie pomyślał em . Sądzę , że należy im uwierzyć na słowo i pozwolić zaprowadzić się do azylu , o którym wspomniał . Zresztą nie mamy innej drogi do wyboru . Upadam z głodu i wyczerpania . Gniewosz przyjął decyzję apatycznie : — Jak pan uważa , kapitanie . — Izano — rzekł Peterson — wysłanniku króla Atalangi , idziemy za tobą , ufni , że punhonua Itonganów użyczy nam schronienia i opieki przed mocami zdrady i niedoli . Twarz Izany rozjaśniła się . — I nie zawiedziecie się . Odpoczniecie przez noc , pokrzepicie ciała jadłem i napojem , a jutro na Radzie Starszych usłyszycie wolę króla . Teraz chodźcie za mną . Odwrócił się do nich plecyma i ruszył ku swoim w głąb wyspy . Kłaczaste zwoje dymu wydobywały się leniwo z krateru i układały w równoległe ławice na jednostajnym błękicie nieba . Izana zbliżył się do nich i wskazał ręką na szczyt : — Święta góra , Rotowera . Dom bogini Pele . — Piękny szczyt — rzekł Peterson . — Wyspa ma charakter wybitnie wulkaniczny . Izana skinieniem ręki oddalił swych towarzyszy . Odeszli ku osadzie , pomiędzy chaty , gdzie obskoczył ich tłum kobiet i dzieci . Niebawem znaleźli się w azylum . Izana wprowadził ich do wnętrza chaty , gdzie zastali już przygotowany dla siebie posiłek . Stół bambusowy , przykryty liśćmi pizangu , nęcił owocami i soczystym , purpurowym miąższem gojawy . Usiedli na trzcinowych zydlach . Izana nabrał łyżką z brzuchatego wnętrza tykwy na talerz trochę jakiejś strawy i zaczął jeść . — Poi — tłumaczył — ryba , mąka i taro . — Ci kolorowi gentlemeni — to pierwszorzędni smakosze . Zwłaszcza ta limoniada postawiła mnie na nogi . Teraz przydały by się cygara lub przynajmniej papierosy . — Hulloch ! Całkiem po europejsku ! — zawołał Peterson z entuzjazmem . — Jak w kawiarni przy Tower Street . Chciwie wciągali obaj w płuca narkotyk . Wódz powstał od stołu . — Nie mogę . — Więc pozwól przynajmniej , że cię w tym wyręczę . — Słucham . Gniewosz podniósł leniwo głowę . — Co dalej ? — Być może . Wszystko jedno . Gniewosz podniósł brwi i na próżno silił się , by zrozumieć . — Może dziwne , ale nie doniosłe . Kapitan wypuścił z lulki spiralę dymu . — W jaki sposób , do stu kartaczy , zdołała się dotychczas przede mną ukryć ? — Kto taki ? — Prawdopodobnie wyspa nie leży na szlaku żeglarskim . — I na mapach nawigacyjnych też jej nie ma . — Widocznie statki omijają te niegościnne strony . Kapitan zamyślił się . — A wie pan , co mnie tu na wstępie najbardziej zastanowiło ? — zapytał po chwili . — Co takiego ? — Język i wygląd fizyczny mieszkańców . Gniewosz okazał lekkie zainteresowanie . Peterson uśmiechnął się zadowolony . — Fenomenalny zlepek ! Peterson powstał z maty zaciekawiony . — A na cześć jakiego boga obchodzicie to święto ? — Święto huśtawek nie czci żadnego boga , lecz przyśpiesza wzrost zboża i roślin . Kapitan zwrócił się do Gniewosza . A potem jak westchnienie ulgi załkała przeciągle bambusowa kaura . — I strojem różni się od towarzyszek . — Księżniczka Rumi jest kapłanką bogini Pele i dlatego nie wolno jej wystawiać na widok publiczny swej krasy . I dla przykładu zerwał najbliższy kłos pszenicy , wyłuskał ziarno i spożył . Na to hasło orszak braci magicznych rozsypał się po polu linią sierpa . Kapłani odrzucili maski i wśród dźwięków muzyki „ oczyszczali ” rolę . Gniewosz słuchał kapitana z odcieniem niechęci . — Tak — rzekł w końcu głosem cichym , choć wyraźnym . — Nie pomylił em się . To jest ten sam człowiek , którego ujrzał em we śnie po prawej ręce mojego tronu . Peterson skłonił się i przemówił krótko w tonie równie uroczystym . Gromki okrzyk zadowolenia i szczęk tarcz uderzonych włóczniami na znak entuzjazmu były odpowiedzią na słowa kapitana . — Nie godzi się — tłumaczył się z obłudnym uśmiechem , poza którym kryła się tłumiona niechęć — by m ja , niegodny i wzgardzony sługa świątyń i bogów , pił zaraz po przyjacielu oblubieńca duchów . I podał bombillę wodzowi . Ten uśmiechnął się życzliwie i pociągnął potężny haust odwaru . Gniewosz uśmiechnął się gorzko . — Przypadkowy zbieg okoliczności — powtórzył bezdźwięcznie . — Ależ naturalnie . Że ten konający kacyk znalazł w tobie materiał na medium , czy , jak się wyraził po swojemu , na pośrednika między tymi dzikusami a duchami ich przodków — to uważam za czysty przypadek . — Jesteś przesądny , mój kochany . Peterson spoważniał . — Jeżeli tak jest istotnie , powinien eś okazać się mężczyzną i wydać im walkę na śmierć i życie . — A ja ci w tym dopomogę , John ! Tu moja łapa . Inżynier ujął w obie dłonie tę męską , życzliwie wyciągniętą rękę . — Dziękuję ci , Will . Kapitan uśmiechnął się . — Tylko pomału , tylko metodycznie . Oto mój plan . Zdobędziemy pełne ich zaufanie , zyskamy wpływy , które ułatwią nam życie i sytuację , a przy pierwszej nadarzającej się sposobności wyfruniemy stąd , aż się za nami zakurzy . Cóż ty na to , John ? Peterson wypuścił z fajeczki gęsty kłąb dymu . — O ile sobie przypominam , określił eś już raz szerokość i długość geograficzną wyspy — odpowiedział Gniewosz z lekkim uśmiechem . — Vis à vis Chile ? Skąd to przypuszczenie ? Peterson popatrzył na nią z współczuciem . Gniewosz odruchowo otoczył ją ramieniem . — Rumi , Rumi — powtórzył parę razy miękko . Odsunęła się lekko i zwróciła do kapitana : — Twoje miejsce w świątyni , u boku strażniczki Wajmuti . Nie przystoi ci , dziewicy i kapłance , przebywać nocną porą w domu mężczyzn . Rumi rzuciła krótkie spojrzenie na inżyniera i milcząc odeszła . Marankagua popatrzył na białych z wyzywającym uśmiechem . Lecz Peterson nie pozostał mu dłużny . Kapitan wskazał mu ręką drzwi . — O to jesteśmy spokojni . A teraz pozostaw nas samych . Gdy czarownik zniknął w ciemnościach nocy , Gniewosz i Peterson wyszli przed dom i usiedli na ławie pod okapem . Przez chwilę panowało milczenie . Przerwał je kapitan uwagą : — Wulkan Rotowera ! — szepnął . — Wulkan Rotowera … Trącił łokciem stojącego obok w zadumie Gniewosza : — John , to ładne , co ? Nawet bardzo ładne ? A po chwili : Huanako przerwał swą opowieść i zamyślonymi oczyma wodził po kołyszących się posępnie kazuarinach . Gdy kapitan przetłumaczył Gniewoszowi treść słów jego , starzec skupił się ponownie i podjął rzecz przerwaną . Tu arcykapłan znów przerwał i czekał cierpliwie , aż Peterson przetłumaczy wszystko na język białych swemu towarzyszowi . Gdy to nastąpiło , zniżył głos do szeptu i zakończył : Położył ręce na głowie Gniewosza i z wzniesionymi ku niebu oczyma chwilę modlił się cicho . Potem odjął dłonie i lekko ucałował go w czoło . Do osady wrócił orszak pogrzebowy koło dziewiątej wieczór . Zanim Rada Dziesięciu zdołała zebrać się w wietnicy , wybuchł popłoch . — Rotowera się przebudził ! Bogini Pele gniewa się na swoje dzieci ! Gorze nam ! Wulkan ! Wulkan ! Słowa wodza podziałały jak oliwa na wzburzone odmęty . Ludzie opamiętali się , ścichli i powoli zaczęli gromadzić się na majdanie . Jakby na potwierdzenie tego , co mówił Izana , wulkan uspokoił się . Ustały podziemne wstrząsy i grzmoty , grunt przestał falować pod nogami i tylko słupy ognia zmieszanego z popiołem strzelały wciąż w górę i mąciły pogodę granatowego nieba . Oba wnioski przyjęto i uchwalono wśród hucznych oklasków . Z kolei podniósł się z miejsca Huanako i tak przemówił : Arcykapłan usiadł , a Izana przystąpił do Gniewosza z kubkiem odwaru z torebek nasiennych bielunia czerwonego , rodzaj opium , które miało ułatwić mu przejście w stan transu . Gniewosz , zachęcony przez Petersona , wypił . Skutek był niemal natychmiastowy . Inżynier zbladł i zaczął słaniać się . Kapitan obrzucił Izanę groźno - badawczym spojrzeniem . Lecz wódz uśmiechnął się i biorąc Gniewosza pod ramię , rzekł : Wyszli , zapuszczając za sobą kotarę od wejścia . Tymczasem dokoła namiotu duchów zebrały się rzesze ludu . Tłok był taki , że Izana musiał rozstawić straże . Na przestrzeni zamkniętej przez kordon wojowników dokoła wigwamu zajęli miejsca wodzowie i kapłani z Huanaką na czele . Blask pochodni trzymanych przez strażników padał na twarze podniecone oczekiwaniem , skupione , ciekawe lub niedowierzające . Tu i tam poprzez ciżbę masek ludzkich przeglądało oblicze ścięte uczuciem strachu lub wykrzywione ironią . Tylko spojrzenia kapłanów spokojne i zrównoważone ukrywały starannie właściwy stan duszy . Jeden Marankagua , stojący obok arcykapłana , nie silił się na zachowanie pozorów . Twarz jego ponurą , ciemnobrązową przebiegał bezustannie uśmiech szyderstwa . Wtem zerwał się wicher . Przeszedł ponad głowami czekających ze świstem podobnym do wycia zgłodniałych szakali , potrząsnął czubatym szczytem wigwamu , załopotał kotarą i rozpłynął się w przestrzeni . A przecież na palmach dookolnych i figowcach przy wietnicy liść jeden nie zadrgnął , nie zakołysała się gałązka . Marankagua przestał się uśmiechać . Głos umilkł nagle przykryty piekielną wrzawą innych domagających się swej kolei . Wigwam trząsł się cały od prężącej się energii , która szukała ujścia . Dzikie okrzyki , potworne obelgi i przekleństwa krzyżowały się w zamkniętym wnętrzu niby rzuty dzirytów i tomahawków . W końcu wszystko umilkło i grobowa cisza zaległa namiot . I wśród Itonganów była cisza grobu . Stali zasłuchani wciąż w umarłe dawno echa głosów . Pierwszy ocknął się Huanako . Podniósł drżącą ręką brzeg kotary i wskazały Izanie rozciągnięte w poprzek namiotu ciało itonguara : — Zanieś go do jego tolda , bo utrudzon wielce przez duchy . — Zostawcie mnie samego — rzekł słabym głosem . W tej chwili drzwi tolda odchyliły się i do wnętrza wśliznęła się bez szelestu Rumi . Uśmiechnęła się i położyła palec na ustach . Potem podała mu cynową czarkę z winem palmowym , zaprawionym sokiem gojawy . Wypił , patrząc jej z wdzięcznością w oczy . Trunek pokrzepił go widocznie . Ujął w dłonie jej rękę i przycisnął do ust . Cofnęła ją pomału przyjemnie zdumiona . Znać gest ten na wyspie nie był w zwyczaju . Lecz zrozumiała intencję . — Marankagua ! — szepnęła ostrzegawczo i wskazała mu tomahawk wiszący nad łożem . — Marankagua ! — powtórzyła dobitniej , gdy nie ruszał się z miejsca i podziwiał profil jej głowy z ciemną różą wpiętą we włosy . — Marankagua ! — nagliła , sięgając po broń na ścianie . Wreszcie zrozumiał . Wyciągnął ramię po topór , lecz spóźnił się . Zanim zdążył chwycić za stylisko , jakaś postać z zasłoniętą po oczy twarzą wtargnęła do izby i rzuciła się na niego skokiem pantery . Błysnęło ostrze noża . Inżynier schylił się , uniknął ciosu i ruchem wężowym przypadłszy do przeciwnika objął go wpół . Wśród szamotania się spadło czarne poncho zasłaniające twarz wroga i oczy Gniewosza skrzyżowały się z wściekłym spojrzeniem czarownika . — Ty psie parszywy — syknął przez zęby , wytrącając mu z ręki kordelas . — Nauczę cię szacunku dla itonguara ! I wymierzył mu potężny raz pięścią między oczy . Marankagua zachwiał się , brocząc krwią , odskoczył o parę kroków wstecz i z głuchym okrzykiem zniknął za drzwiami . — Rumi — rzekł zwycięzca . — Odejdź stąd , zanim nadejdą inni . Odprowadzę cię do świątyni . — Pamiątka po wizycie tego łotra Marankagui — objaśnił go krótko . — Ale też dostał porządną odprawę . Ziewnął , przeciągając ramiona : — Jestem setnie zmęczony . Należy mi się dzisiaj dobrze zasłużony spoczynek . — Dobranoc , Will ! Był słoneczny poranek . Wnętrze puszczy , podobne do odwiecznego chramu , oddychało tajemnicą . Półmrok , powiernik istot zagadkowych , rozpinał tu zawsze zdradliwe więcierze . Szare ich , cieńsze od pajęczej przędzy nici wiązały się w niewidzialne supły pomiędzy pniami palm , drzew mangrowiowych i figowców . W dziedzinie półbrzasku snuły się cienie i kształty , kryły poza nabrzmiałymi w kształcie butelek trzonami flaszowców , przywierały do pokręconych wężowato korzeni igławy lub spłoszone przykucały w zbitych na kołtun i nie do rozwikłania zaroślach niebieskawego skrubu . Tam , spoza parości chlebowca , wyglądały czyjeś oczy dzikie , płochliwe a ciekawe , ówdzie , przez spławy mlekiem ociekającego krowieńca , szarzał zarys postaci ni to ludzkiej , ni to zwierzęcej . Na strzelistych araukariach huśtały się żółto - zielone papugi kakapo i „ keo ” lub podskakiwał z gałęzi na gałąź bezskrzydły ptak „ kiwi ” . Po ziemi pełzały w fantastycznych skrętach kennedie i fiołkowe swanosy , z olbrzymich eukaliptusów zwieszał się szkarłatny lorantus . Ze szczelin zabłąkanych tu wędrownych skał i głazów wystrzelał na wysokiej łodydze wielki jak ludzka głowa , czerwony waratah , dookoła pni rzewni , sagowców i pochutnika owijał się morderczy matopalo i dusił je powoli w pasożytniczych uściskach . Przecedzone przez dzikie oplącza lian , paproci , surmii , drążni i ramienic słońce wpadało w zaułki puszczy poświetlą zmorowatą , zielonkawą , rozświecało na chwilę zakazane komysze i mateczniki , przedpotopowe zasieki i zastrzały i przerażone tym , co ujrzało , cofało się z powrotem . Tu , z tej zielonej matni , nigdy nie przemierzonej ludzką stopą , unosił się wieczyście czad rozkładających się zwłok roślinnych i zwierzęcych . Z czarnej lub brudnoczerwonej wody , zakisłej kożuchami prawieków , wywiązywały się opary ostre i zjadliwe i odpływały trującymi falami ku brzegom puszczy … — Taberany niech go strącą w przepaście Rotowery ! — Niech ugotuje swego dziadka ! — Oszust jeden ! Żonę mi na śmierć podkurzył ziołami ! — Oby go żywcem odarł ze skóry pan borów , Tane - Mahuta ! — Dziecko mi urzekł ! — Zdrajca Marankagua ! Fałszywy czarodziej ! — Krowom moim odmówił mleko ! — Złajnik ! — Parszywy pies mu kobongiem ! Po tych słowach wystąpił z grona wodzów doświadczony w boju Ngahue i skłoniwszy się , odpowiedział : Tu arcykapłan odwrócił się twarzą ku ludowi i zawołał wielkim głosem : — Król Czandaura niech żyje ! — Niech żyje ! — odgrzmiały tłumy . — Niech żyje ! — powtórzyły echa borów . Gniewosz wzniósł włócznię ponad głową i gdy się uciszyło , odpowiedział jednym słowem : — Przyjmuję . Peterson przymknął filuternie jedno oko . A głośno , w języku Itonganów : — Wola Waszej Królewskiej Mości jest dla mnie rozkazem . I uścisnął rękę Czandaury . — Synu i królu mój , przyjm błogosławieństwo na drogę nowego żywota . I zaśmiał się cicho . — Księżniczko Rumi , jakżeś piękna w twej szacie surowej ! — Tobie je zawdzięczam , Rumi . Pokraśniała i spuściła oczy . — Schlebiasz mi , królu . Ostrzegła m cię za późno . Życie zawdzięczasz tylko własnemu męstwu . Podniosła oczy i rzekła z entuzjazmem : — Bił eś się jak lew , Czandauro . Marankagua jest podłym zdrajcą , ale dzielnym wojownikiem . Mało kto sprostał mu w walce wręcz . A jednak wytrącił eś mu nóż z ręki jak dziecku . Cofnęła się przerażona żywością jego słów . Zatrzymał ją , chwyciwszy za rękę . — Róża jest kwiatem krwi i namiętności . Nie przystoi kapłance . — A jednak owej nocy ustroiła ś nią głowę . A tymczasem na drugim końcu osady , w toldzie królewskim , toczyła się rozmowa między Czandaurą , Atahualpą i Izaną . Kapitan był chmurny i niezadowolony . Spojrzał królowi w oczy . — Uszy Mahany były otwarte na słowa czarownika . — Domyślał em się tego — wtrącił Peterson . — I ja to spostrzegł em . — Gdy Huanako kazał sobie oddać zebraną tongę , okazało się , że jest jej o wiele mniej , niż się spodziewał . Zasiek w spichrzu przeznaczony na święte ziele wypełnił się zaledwie do połowy . Czandaura zmarszczył się : — Kto rozdał pomiędzy nich ziele ? — Sami wzięli od tongalerów . Peterson zaklął siarczyście . Czandaura już przypasywał miecz do boku . — Pijanice i tchórze ! Tymczasem Ngahue milczkiem , bez emfazy , lecz skutecznie , ciął tomahawkiem . — Niech Manu ma cię w swojej opiece , dzielny królu ! — odpowiedział wódz . — Idę spełnić rozkaz . I chyłkiem okrążył ze swoimi chram boga . — Niech żyje Czandaura ! — powtórzyli rozentuzjazmowani wojownicy . — Później , później . Teraz nie ma czasu na takie drobiazgi . — Gdzie Rumi ? A gdy mu nikt nie odpowiedział , znów przymknął ociężałe powieki … „ Ufaj i bądź spokojny ! Czuwa nade mną Manu i twoja gwiazda ” . Uśmiechnął się . Czandaura przyzwał do swego boku Pomarego . — Gdzie jest wigwam , w którym trzymają Rumi ? — Tuż obok królewskiego , pierwszy na prawo . — Możesz odejść . Czandaura pchnął Pomarego z rozkazem do Atahualpy na zachodnim skrzydle . — Niech żyje Czandaura , król wyspy Itongo ! — wołali zwycięzcy . — Niech żyje ! — podjęli okrzyk zwyciężeni . — Gdzie król ? Gdzie Czandaura ? Atahualpa , choć ranny i pobladły od utraty krwi , wjechał koniem w tłum jeńców i klnąc po angielsku , krzyczał : Aż uspokoił go Pomare , który objąwszy wpół chwiejącego się już na siodle , rzekł półgłosem : — Król poszedł uwolnić kapłankę Rumi . Jakoż niebawem z ulicy pomiędzy wigwamami nadjechał Czandaura na białym rumaku . Przed nim na siodle z zasłoniętą zielonym kwefem twarzą siedziała Rumi , za nim ponuro patrząc spode łba szedł pieszo wzięty na lasso Marankagua . — Skąd macie te monety ? — zapytał Izanę . — Ale jak dostały się na wyspę ? — Odsłoń twarz , Rumi . Do króla i arcykapłana możesz przemawiać z odkrytym obliczem . Usłuchała i odsłoniła twarz . Oczy jej smutne i łagodne jak u sarny spoczęły na Czandaurze . — Tak , to właśnie . — A jednak — kto wie , czy to nie możliwe . Kapitan potrząsnął niedowierzająco głową : — Co powiesz , księżniczko ? — Czy to źle ? — Co za przesądy ! — burknął po angielsku Peterson . Huanako popatrzył z surową uwagą i nic nie odpowiedział . Lecz odtąd obaj biali omijali głęboko na szczecinie trawy rysujące się projekcje menhirów . — Co tobie , John ? Jesteś chory ? Król podniósł z trudem ociężałe powieki . Czandaura westchnął i obudził się . Ujrzał nad sobą pochylone życzliwe twarze przyjaciół . — Czyście co widzieli ? — zapytał . Pogładził z uśmiechem jej włosy . Rozprawa nie trwała długo . Wina była oczywista . I wyrok nie nasunął sędziom żadnych wątpliwości . Jednomyślnie skazali zdrajcę na spędzenie 24 godzin w „ wigwamie śmierci ” . Król zatwierdził wyrok . — Dlaczego uciekasz przede mną , Rumi ? Ciebie tu szukał em . Przystanęła z pochyloną nisko głową . — Czego życzysz sobie , królu mój i panie ? — Przyszedł em powiedzieć ci , Rumi , że jesteś mi droższą nad to królestwo moje i cenniejszą nad życie . Przyszedł em wyznać ci miłość moją . — Dlaczego mi to powiedział eś . Czandauro ? — poskarżyła się cicho . — Bo kocham cię , Rumi , i chcę , by ś była moją . Przytuliła się do niego . — Kto idzie ? Powoli , uśmiechając się , odsunął rygle . Czandaura zmierzył go surowym spojrzeniem . — Mój brat — rzekł wolno — niech milczy . Nie przystoi żołnierzowi wstrzymywać ręki króla swego i wodza . Po ogrodach i sadach zbierano banany , owoce pizangu , gojawy , pistacji , melony i soczystą mięsowocnię smaczliwki . Peterson westchnął . Kapitan odsapnął uspokojony . — Właśnie chciał em wywołać ten konflikt . Peterson zdębiał . — A to po co ? — Innymi słowy , albo położysz ich wszystkich na łopatki , albo sam kark skręcisz przy tej sposobności . — To się wie . Do widzenia , John . — Włos mu z głowy nie spadnie . — Kto was tu postawił ? Atahualpa ? — Szaman Wangarua — odpowiedział dowódca straży . W oczach króla zamigotały błyskawice . — Kto go upoważnił do wydawania podobnych rozkazów ? Czandaura zrobił niecierpliwy gest ręką . Izana stropił się . Weszli pod dach chaty . Świta króla zajęła miejsce straży i rozlokowała się dookoła domu . Tak powiedziały mi widma przodków waszych , Itonganie . I przysięgam wam , że będę im posłuszny . Izana żyć będzie . Czandaura pochylił głowę . — Gdzie Rumi ? — zapytał opryskliwie . Z fałdów kotary za ołtarzem wysunęła się postać ukochanej . — Jestem już , jestem . — Po co wysłała ś mi ją na spotkanie ? — badał , gładząc ciemne warkocze . — Przeciwnie . Ujrzy nas rad . Biedna Itobi ! Zaprzeczyła ruchem głowy . — Czy jesteś chora ? Podniosła ku niemu twarz zalaną łzami . Peterson zaśmiał się beztroskliwie . Spojrzała surowo na męża . — Co tu robisz , Will ? Itobi śpi ? Peterson zaprzeczył gestem . — Szukam jej . A ty , John ? Na dworze wciąż szalała burza . Przygarnął ją ku sobie . — Błogosławioną bądź , Rumi , żono najdroższa ! — Nie poznajesz mnie , Czandauro ? Przerwała mu gniewnym gestem ręki . Twarz Napo spochmurniała , w oczach jej zagrały zielone światła . Cofnęła się ku wyjściu i wybuchnęła głośnym , szyderskim śmiechem . — Wstrzemięźliwy Czandaura ! Cha , cha , cha ! Czysty , kobiety nie znający itonguar ! He , he , he ! Niepokalany kochanek duchów ! He , he , he ! He , he , he ! Podniosła groźnie pięść . — Pożałujesz tego , biały człowieku . Bo i w moich żyłach płynie krew królewska , i ja godna jestem być twoją nałożnicą . — Kto tam ? — To my , Rumi i Wajmuti . Gonią nas . Gniewosz w kilku słowach przedstawił powagę sytuacji . Peterson zaklął z cicha . — Dzień dobry , przyjacielu ! Każ otrąbić poranną pobudkę . Za kwadrans ruszamy . Wezwij do boku królewskiego Czantopiru i straż . — Wydajesz się zmieszany , Ksingu . Powiedz , co ci leży na sercu . Przeciągły okrzyk entuzjazmu był mu odpowiedzią : — Czandaura król i jego wódz Atahualpa niech żyją ! — Rumi ! Król uśmiechnął się wyzywająco . Czandaura przybliżył ku czarownikowi twarz zmienioną od gniewu i pogardy . — Czy to twoje ostatnie słowo dla nas , Czandauro ? — Usłyszał eś je . — Gdyby m mógł liczyć na Ngahuego … — bronił resztką sił swej pozycji Gniewosz . — Gdyby m mógł … — All right , John — rzekł z uznaniem kapitan . — Zaczynasz znów być Europejczykiem . Rumi objęła tkliwym spojrzeniem piastunkę . — A ty , Wajmuti ? Pojedziesz z nami ? — On silniejszy od Pele i jej gniewu . — All right ! Zanurzyli się we wnętrznościach skały . W dziesięć minut potem Gniewosz zgasił latarkę i prostując się z westchnieniem ulgi , oświadczył : — Pół mili morskiej , nie więcej . — No — to niedaleko . Poczuł w ustach niby ciepły piasek . Wypluł z obrzydzeniem . — Popiół . Posępna , purpurowa łuna rozlała się po niebie i wtargnęła do wnętrza puszczy . W blaskach jej ujrzeli powywracane dziko odwieczne pandany , złomy skał i głazów naniesionych z gór . — Śmierć idzie , śmierć … — Więc przecież oni silniejsi od ciebie , ukochany ? Zrozumiał spojrzenie i odpowiedział :