Eliza Orzeszkowa Nad Niemnem Dzień był letni i świąteczny . Wszystko na świecie jaśniało , kwitło , pachniało , śpiewało . Ciepło i radość lały się z błękitnego nieba i złotego słońca ; radość i upojenie tryskały znad pól porosłych zielonym zbożem ; radość i złota swoboda śpiewały chórem ptaków i owadów nad równiną w gorącym powietrzu , nad niewielkimi wzgórzami , w okrywających je bukietach iglastych i liściastych drzew . Z jednej strony widnokręgu wznosiły się niewielkie wzgórza z ciemniejącymi na nich borkami i gajami ; z drugiej wysoki brzeg Niemna piaszczystą ścianą wyrastający z zieloności ziemi , a koroną ciemnego boru oderżnięty od błękitnego nieba ogromnym półkolem obejmował równinę rozległą i gładką , z której gdzieniegdzie tylko wyrastały dzikie , pękate grusze , stare , krzywe wierzby i samotne , słupiaste topole . Dnia tego w słońcu ta piaszczysta ściana miała pozór półobręczy złotej , przepasanej jak purpurową wstęgą tkwiącą w niej warstwą czerwonego marglu . Na świetnym tym tle w zmieszanych z dala zarysach rozpoznać można było dwór obszerny i w niewielkiej od niego odległości na jednej z nim linii rozciągnięty szereg kilkudziesięciu dworków małych . Był to wraz z brzegiem rzeki zginający się nieco w półkole sznur siedlisk ludzkich , większych i mniejszych , wychylających ciemne swe profile z większych i mniejszych ogrodów . Nad niektórymi dachami , w powietrzu czystym i spokojnym wzbijały się proste i trochę tylko skłębione nici dymów ; niektóre okna świeciły od słońca jak wielkie iskry ; kilka strzech nowych mieszało złocistość słomy z błękitem nieba i zielonością drzew . Równinę przerzynały drogi białe i trochę zieleniejące od z rzadka porastającej je trawy ; ku nim , niby strumienie ku rzekom , przybiegały z pól miedze , całe błękitne od bławatków , żółte od kamioły , różowe od dzięcieliny i smółek . Z obu stron każdej drogi szerokim pasem bielały bujne rumianki i wyższe od nich kwiaty marchewnika , słały się w trawach fioletowe rohule , żółtymi gwiazdkami świeciły brodawniki i kurze ślepoty , liliowe skabiozy polne wylewały ze swych stulistnych koron miodowe wonie , chwiały się całe lasy słabej i delikatnej mietlicy , kosmate kwiaty babki stały na swych wysokich łodygach , rumianością i zawadiacką postawą stwierdzając nadaną im nazwę kozaków . Za tymi pasami roślinności dzikiej cicho w cichej pogodzie stało morze roślin uprawnych . Żyto i pszenica miały kłosy jeszcze zielone , lecz już osypane drżącymi rożkami , których obfitość wróżyła urodzaj ; niższe znacznie od nich , rumianym kwiatem gęsto usiane słały się na szerokich przestrzeniach liściaste puchy koniczyny ; puchem też , zda się , ale drobniejszym , delikatniejszym , z zielonością tak łagodną , że oko pieściła , młody len pokrywał gdzieniegdzie kilka zagonów , a żółta jaskrawość kwitnącego rzepaku wesołymi rzekami przepływała po łanach niskich jeszcze owsów i jęczmion . Wśród tej wesołej przyrody ludzie dziś także byli weseli ; mnóstwo ich ciągnęło po drogach i miedzach . Gromadami na drogach , a sznurami na miedzach szły wiejskie kobiety , których głowy ubrane w czerwone i żółte chusty tworzyły nad zbożami korowody żywych piwonii i słoneczników . Od tych gromad lały się i płynęły po łanach strumienie różnych głosów . Były to czasem rozmowy gwarne i krzykliwe , czasem śmiechy basowe lub srebrzyste , czasem płacze niemowląt u piersi w chustach niesionych , czasem też pieśni przeciągłe , głośne , których nutę porywały i przedłużały echa ze stron obu : w borkach i gajach rosnących na wzgórzach i w wielkim borze , który ciemnym pasem odcinał pozłoconą , przetkaną szkarłatem ścianę nadniemeńską od wysadzanych srebrnymi obłokami błękitów nieba . W tym ruchu ludzkim odbywającym się na urodzajnej równinie czuć było najpiękniejszy dla wiejskiej ludności moment święta : wesoły i wolny w słoneczny i wolny dzień boży powrót z kościoła . W porze , kiedy ten ruch znacznie już stawał się mniejszy , na równinie , z dala od tu i ówdzie jeszcze ciągnących gromad , ukazały się dwie kobiety . Szły one z tej samej strony , z której wracali inni , ale zboczyły znać z prostej drogi i chwilę jakąś przebyły w jednym z rosnących na wzgórzach borków . Było to przyczyną ich spóźnienia się , tym więcej , że jedna z nich niosła ogromną więź leśnych roślin , które tylko co i dość długo zapewne zrywała . Druga kobieta zamiast kwiatów trzymała w ręku niepospolitej wielkości chustkę , która za każdym jej szerokim i zamaszystym krokiem kołysząc się wraz z długim ramieniem powiewała jak sporej wielkości chorągiew . Z dala to tylko widać było , że jedna z tych kobiet miała w ręku pęk roślin , a druga szmatę białego płótna ; z bliska uderzały one niezupełnie zwykłą powierzchownością . Kobieta z chustką była niezwykle wysoka , a wysokość tę zwiększała jeszcze chudość jej ciała , które przecież posiadało szkielet tak rozrosły i silny , że pomimo chudości ramiona jej były szerokie i wydawały by się bardzo silne , gdyby nie małe przygarbienie pleców i karku objawiające trochę znużenia i starości , gdyby także nie ostre kości łopatek podnoszące w dwu miejscach staroświecką mantylę z długimi , co chwilę powiewającymi końcami . Oprócz tej mantyli zaopatrzonej w płócienny kołnierz miała ona na sobie czarną spódnicę , tak krótką , że spod niej aż prawie do kostek widać było dwie duże i płaskie stopy ubrane w grube pończochy i wielkie , kwieciste pantofle . Ubiór ten uzupełniony był przez stary kapelusz słomiany , którego szerokie brzegi ocieniały twarz , na pierwszy rzut oka starą , brzydką i przykrą , ale po bliższym przyjrzeniu się uwagę i ciekawość budzić mogącą . Była to mała , chuda , okrągła twarz ze skórą tak ciemną , że prawie brązową , z czołem sfałdowanym w kilka grubych zmarszczek , z wpadłymi i kościstymi policzkami , z wyrazem goryczy i złośliwości nadawanym jej przez ostrość nosa i zaciśnięcie warg , a wzmaganym przez szczególną ognistość i przenikliwość oczu . Te oczy zdawały się być jedynym bogactwem tej biednej , zestarzałej , złośliwej twarzy . Może kiedyś były one jedyną jej pięknością , a teraz , wielkie i czarne , spod czarnych , szerokich brwi oświecały ją jeszcze przejmującym blaskiem ; miały one spojrzenie przenikliwe , ostre , urągliwe i płomienność nieustanną , jakby wciąż z wnętrza podsycaną , a dziwną przy tej sczerniałej , w dłoni czasu czy losu zgniecionej twarzy . Szła szerokim , zamaszystym , do pośpiechu znać przyzwyczajonym krokiem , a długie jej ramiona , u których wisiały ciemne , kościste ręce , kołysały się u jej boków w tył i naprzód , białą , rozwiniętą chustką jak chorągwią powiewając . Kobietę z kwiatami trudno było by nazwać od razu panną z wyższego towarzystwa albo też dziewczyną z niższych warstw wiejskiej ludności . Wyglądała trochę na jedno i na drugie . Wysoka , choć znacznie od towarzyszki swojej niższa , ubrana była w czarną wełnianą suknię , bardzo skromną , która jednak wybornie uwydatniając jej kształtną i silną , w ramionach szeroką , a w pasie cienką kibić zdradzała znajomość żurnalu mód i rękę biegłego krawca . W wyprostowaniu jej kibici i w delikatności cery czuć było także manierę i cieplarnię . Ale w zamian ruchy jej i gesty sprzeczały się z całością jej osoby trochą popędliwości i jakby przybranej rubaszności , nie miała ona przy tym na sobie ani kapelusza , ani rękawiczek . Głowę owiniętą czarnym jak heban warkoczem i twarz śniadą , z purpurowymi ustami i wielkimi , szarymi oczami śmiało wystawiała na upalne gorąco słońca . Płócienny , tani parasolik opierała o ramię , a ręce jej dość duże i opalone zdradzały nader rzadkie używanie rękawiczek . Wszystko to uderzało tym więcej , że sposób , w jaki trzymała swą odkrytą głowę i ciemne brwi nad siwymi oczami ściągała , nadawał jej wyraz śmiałości i dumy . W ogóle ta panna czy ta dziewczyna na lat dwadzieścia parę wyglądająca wydawała się uosobieniem piękności kobiecej zdrowej i silnej , lecz dumnej i chmurnej.Pogody , jaką nadaje ludzkim twarzom szczęście lub rezygnacja , w tej młodej i świeżej , ale niespokojnej i zamyślonej twarzy nie było , jakkolwiek rozjaśniało ją teraz to zupełnie fizyczne ożywienie , którym istotę ludzką , niezupełnie jeszcze przez życie zniweczoną , napełnia długa i swobodna kąpiel w kipiącym zdroju przyrody . Prędko idąc , aby szerokim krokom towarzyszki swej wyrównać , z zajęciem , prawie z miłością przyglądała się ona uzbieranej przed chwilą więzi roślin . Były tam bujne liliowe dzwonki leśne , gwoździki , pachnące smółki , liście młodych paproci , młodziutkimi szyszkami okryte gałązki sośniny . Wszystko to rzucało jej w twarz falę dzikiej i przenikliwej woni , którą też ona od chwili do chwili wciągała pełnym i długim oddechem swej silnej , szerokiej piersi . Rozkosz , którą uczuwała wtedy , i upał słońca , w którym nurzała swą odkrytą głowę , rumieńcem powlekły śniade jej policzki ; zarazem surowe jej i zamyślone , choć pełne purpurowej krwi usta rozchyliły się w młodym i szczerym śmiechu . Śmiała się ze słów towarzyszki swej , która idąc wciąż prędko i wielkimi stopami swymi z wysoka i mocno o ziemię uderzając , grubym , nieco ochrypłym , przez brak oddechu często przerywanym głosem ciągnęła w borku jeszcze rozpoczęte opowiadanie . — Ot , tu , powiadam ci , w tym samym miejscu , pomiędzy tymi wzgórkami , te głupie chłopy wzięli mnie za cholerę … Może nie wierzysz ? Słowo honoru , prawdę mówię ! Jeszcześ wtedy nie była w Korczynie , jeszcze mała była ś , bo było to właśnie wtedy , kiedy ojczulek twój z tą Francuzicą romansował ! … Urwała nagle , stanęła , chrząknęła tak głośno , że aż rozległo się po polu ; chustką trzymaną w ręku jeszcze głośniej nos utarła i gniewnie do siebie zamruczała : — Wieczna głupota moja ! Młoda panna , której na chwilę twarz znieruchomiała , uśmiechnęła się znowu . — Co tam ! Niech ciocia na to nie zważa ! Jaż wiem dobrze o wszystkim i z przeszłością oswoiła m się zupełnie … Przecież ciocia nie przez złośliwość pewno … Co tam ! Jakże to było z tą cholerą ? Zaczęły iść dalej , tak samo prędko jak wprzódy . Stara mówiła znowu : — Ot , jak było . Z kościoła wracała m , tak jak i teraz , a śpieszyła m bardzo , bo Emilka była chora i goście mieli na obiad przyjechać … Więc leciała m co tchu , wprost przez pole , które wtedy ugorem stało , przez puste zagony … Co dam krok , to półtora zagona przesadzę … Wprost jakby m nad ziemią leciała … A miała m na sobie zieloną suknię … jeszcze wtedy kolorowe suknie nosiła m … Kapelusz taki , ot , słomkowy zdjęła m i dla ochłody machała m nim sobie przed twarzą … Uf ! nie mogę … Zdyszała się , stanęła znowu i zaczęła kaszleć . Kaszel jej był gruby , chrypliwy , głośny , jakby dobywał się z głębi beczki . Mało jednak zwracała na ń uwagi i zaraz idąc znowu opowiadała dalej : — Cholera wtedy grasowała po świecie ; w naszych stronach jej jeszcze nie było , ale ludzie lękali się , aby nie przyszła … Otóż , kiedy mnie chłopi wracający z kościoła zobaczyli tak lecącą polem , jak narobią krzyku , płaczu … Jedni zaczęli uciekać i biec tak prędko , jakby ich diabeł gonił , drudzy popadali pośród dróg na kolana i nuż żegnać się , czołami bić o ziemię , pacierze głośno mówić … „ Cholera ! — krzyczą — ot i już bieży , nam na zgubienie ! ” „ Ale ! — odpowiadają drudzy — już to nie co innego ! Cholera i koniec ! Wielka taka , że głową nieba dostaje , w zielonej sukni i złotą łopatą macha ! ” Ta łopata , uważasz , to był mój kapelusz na słońcu błyszczący … prawda , że go też dobrze spłaszczyła m , bo zdjąwszy w kościele z powodu gorąca i nie mając gdzie podziać , położyła m go na ławce i przez całe nabożeństwo na nim siedziała m … Uf ! nie mogę … Znowu zabrakło jej oddechu , chrząkała , nos ucierała i chwilę szła milcząc . — I cóż się stało potem ? — zapytała młoda panna . — A cóż ? Daremnie ekonom , który jak raz wtedy wracał też z kościoła , i Bohatyrowicze , którzy mnie kiedyś znali , z bliska nawet znali , perswadowali chłopom , że to nie była cholera , tylko panna Marta Korczyńska z Korczyna , kuzynka pana Benedykta Korczyńskiego … Nie uwierzyli i do dzisiejszego dnia nie wierzą … „ Ot — mówią — czy to taka kobieta może gdzie być na świecie ? Głową do nieba dostawała , nad ziemią leciała , zieloną suknię miała na sobie i złotą łopatą machała , morowe powietrze przed sobą pędząc … ” Wieczna głupota ludzka ! Powiadam ci , Justynko , że ludzka głupota to wielki i wieczny kamień . Większy on jeszcze od ludzkiej złości . Już ja to wiem , bo był czas , że i sama tak uderzyła m się o swoją własną głupotę , że … Uf ! nie mogę … Sapała , chrząkała , kaszlała znowu głośno jak z beczki . Justyna policzki i usta topiąc w dzwonkach , paprociach i gwoździkach zauważyła : — Przecież cioci te niemądre gadania nic nie zaszkodziły … Czarne oczy Marty Korczyńskiej spojrzały ostro , prawie zjadliwie . — Tak myślisz ? — sarknęła — wiecznie to samo . Nikt nie uwierzy w to , czego sam nie doświadczył . Nie zaszkodziły ! Pewno , nie zjadły mnie one , ale … ukąsiły . Czy ty myślisz , że to miło być wziętą za cholerę ? Nie była m ja wtedy tak stara … dwanaście lat temu miała m lat trzydzieści sześć … — Więc teraz czterdzieści osiem ? — z niejakim zdziwieniem zauważyła Justyna . — A ty może myślała ś , że sześćdziesiąt ? — ostro zaśmiała się Marta . — Zapewne wyglądam na tyle , sama to wiem , a i wtedy już niewiele lepiej jak teraz wyglądała m . Może nie wiesz dlaczego ? Ha ? Czy wiesz , dlaczego ? — Wiem — z powagą odpowiedziała panna . — No , to dobrze , że wiesz , bo może zrobisz co takiego , aby ś i sama prędko na cholerę wyglądać nie zaczęła … Justyna ramionami wzruszyła . — A cóż ja takiego zrobić i co przeciw temu poradzić mogę ? Zamyśliły się obie i mimo woli zwolniły kroku , co najpierw spostrzegła starsza . — No , wleczem się jak żółwie . Prędzej , bo już tam Emilka wyrzeka pewno , że nie wracam , i zaczyna dostawać migreny albo globusa … — A Terenia — podchwyciła panna — biegnie po krople z bobrowej esencji albo po proszki bromowe , albo po antymigrenowy ołówek , albo po Rigollot . Zaśmiała się , lecz wnet spoważniała znowu . — Wujenka jest naprawdę biedna z tym ciągłym chorowaniem . Marta kiwnęła głową i machnęła ręką . — A pewno — rzekła — biedna kobieta ! Ale bo , widzisz , żeby tak pchły pieścić , jak ona swoje choroby pieści , to by na wołów powyrastały , słowo honoru ! W tej chwili za rozmawiającymi rozległ się turkot powozu ; droga była w tym miejscu wąska , zeszły więc na stronę . Szły samym skrajem pola porosłego gęstą pszenicą . Biała i sucha kurzawa owiała je wielkim kłębem , o tyle jednak przezroczystym , że rozpoznać w niej było można zgrabny faeton , ciągnięty przez cztery piękne , błyszczącą uprzężą okryte konie i dwu siedzących w faetonie mężczyzn . Widziały też , że obaj mężczyźni , spostrzegłszy je , podnieśli nad głowami czapki , a jeden z nich nawet przechylając się nieco ku nim zawołał : — Święte panny : Marto i Justyno , módlcie się za nami ! Marta z rozżarzonymi oczami i machając ku powozowi swą białą chustą odkrzyknęła : — A modliła m się , modliła m się , aby Bóg panu rozum przywrócić raczył ! Wykrzykowi temu odpowiedział z oddalającego się szybko powozu wybuch śmiechu , widocznie basowy i ochrypły głos Marty przedrzeźniającego . Na twarzy Justyny wybił się wyraz silnie uczutej przykrości , prawie udręczenia . — Boże ! — szepnęła — a ja miała m nadzieję , że ten człowiek dziś już do nas nie przyjedzie , że go ten pan Różyc do siebie na obiad zaprosi … — Nie głupi on ! — odpowiedziała Marta . — Zapewne Różyc zaprosił go do swego powozu ; wolał więc swoje szkapiny do domu odprawić , a sam i w cudzym faetonie poparadować i u nas cudzy obiad zjeść … dwie razem korzyści dla hultaja tego … Justyna była widocznie zaniepokojona . Już pachnąca więź , którą trzymała w ręku , zajmować ją przestała . — Ciekawam — szepnęła — jaką to komedię mieć dziś będziemy ? Marta spojrzała na nią przenikliwie i ciszej trochę rzekła : — O papuńcię swego lękasz się , ha ? Ten błazen wieczne facecje wyprawia z tym safandułą … Tu aż się za wklęsłe usta swoje wielką ręką chwyciła . Po czole , ustach i nawet ramionach Justyny przebiegło drgnienie nagle jakby uczutego obrzydzenia ; wnet jednak odpowiedziała : — Niech ciocia śmiało wszystko przede mną mówi . Ja dawno już zrozumiała m położenie ojca i swoje , dawno , dawno … ale oswoić się z nim nie mogę , i nigdy , nigdy z nim się nie pogodzę … Marta zaśmiała się . — Ot . Lubię takie gadanie ! Ciekawam , co zrobisz ? Musisz pogodzić się albo powiesisz się chyba czy utopisz się … Każdy desperuje z początku , a potem i godzi się z takim losem , jaki mu Bóg czy diabeł nasyła . Bo aby wszystkie losy ludzkie były robotą Pana Boga , w to ani trochę nie wierzę . Spowiadała m się już z tego i raz nawet absolucji od księdza nie dostała m , jednak nie wierzę … Powiadam ci , że każdy z początku desperuje , a potem jak baran na rzeź spokojnie swoją drogą idzie … Uf ! nie mogę ! Zakaszlała się tak , że aż jej oczy łzami zaszły . Krztusząc się jeszcze , tymi załzawionymi oczami na towarzyszkę popatrzała . — Ty bo , Justynko , straszną melancholiczką jesteś ! Czemu nie robisz tak jak i inne panny ? Z łaski wuja i wujenki korzystaj , strój się , kiedy cię stroić chcą , baw się , gdy tylko zdarzy się okazja , mizdrz się do kawalerów , a może którego złapiesz i za mąż wyjdziesz … ha ? Słowo honoru ! Czemu ty tak nie robisz ? Justyna nie odpowiadała . Szła prosto i równym krokiem jak wprzódy , tylko w rozpalonych i zamyślonych jej oczach błysnęły łzy . — Phi ! — zaśmiała się Marta — melancholiczką jesteś … i dumna jak księżniczka . Od wujostwa nic przyjmować nie chcesz , ze swoich procencików ubierasz siebie i ojca , trzewiki nawet oszczędzasz , tak że czasem boso chodzisz , kapelusza i rękawiczek nie nosisz … — O , niech ciocia tak nie myśli ! — porywczo prawie zawołała Justyna . — Ja ani kłamać , ani udawać nie chcę ! Prawda , że zawsze łamię sobie głowę , aby mnie i ojcu tych kilku własnych naszych groszy na odzienie przynajmniej wystarczyło … Ale boso czasem chodzę i kapeluszów ani żadnych drogich rzeczy nie noszę nie tylko dlatego … nie tylko dlatego … — To i dlaczegóż ? No , dlaczegóż ? — błyskając oczami dopytywała się stara panna . — Dlatego — z nagłym i silnym rumieńcem odparła Justyna — że dawno już odechciało mi się ich strojów i zabaw , ich poezji i ich miłości … Żyję tak , jak oni wszyscy , bo skądże sobie wezmę innego życia , ale jeżeli mogę zrobić co inaczej niż oni , po swojemu robię i nikogo to obchodzić nie powinno . Marta przypatrywała się jej przenikliwie i z uwagą . — A wszystko to — rzekła — poszło od tej historii twojej z Zygmusiem Korczyńskim … prawda ? Cha ! cha ! Myślała ś wtedy pewno , że cię otwartymi ramionami spotkają i do familii swojej wprowadzą … bo i tak przecie krewną im przychodzisz … A oni tymczasem … gdzie ! Ani pomyśleć o tym nie dali mazgajowi temu … Cha ! cha ! wiem ja to wszystko , wiem ! Wieczna głupota ludzka ! Justyna ze wzrokiem w ziemię wbitym milczała . — No , a myśliszże ty jeszcze czasem o tym mazgaju ? Serce … boli jeszcze czasem ? — Nie . Z krótkiej tej odpowiedzi poznać można było , że panna Justyna mówić nie chce o przedmiocie przez starszą jej towarzyszkę zaczepionym . Tylko już wszelki cień uprzedniego ożywienia zniknął z jej twarzy . Zmysły jej przestały pić z kielicha rozkwitłej przyrody rozkoszny napój zapomnienia . Gryząca troska przejrzała się w zwierciadle jej szarych , przezroczystych źrenic ; jakieś wspomnienia czy wstręty opuściły w dół końce pąsowych warg , nadając im wyraz znudzenia i goryczy . Wtem na drodze za dwoma idącymi kobietami zaturkotały znowu koła , tylko nieco inaczej niż wprzódy . Nie był to głuchy i do cichego grzmotu podobny turkot faetonu , ale klekotliwe trochę i z lekkim skrzypieniem połączone toczenie się kół prostego wozu . Kurzawa też podniosła się znacznie mniejsza , opadła prędko i dwie kobiety , obejrzawszy się ujrzały za sobą długi wóz napełniony słomą , którą z obu boków przytrzymywały drewniane drabiny , a okrywał wzdłuż wozu rozesłany , pasiasty i barwisty , na domowych , wiejskich krosnach utkany kilimek . Wóz ten ciągnęła para koników małych , tłustych , z których jeden był kasztanowaty z konopiastą grzywą , a drugi gniady z białymi nogami i białą łatką na czole . Oplatała je z rzadka uprząż z prostych , grubych powrozów . Gdyby nawet koła tego wiejskiego ekwipażu nie turkotały wcale , a ciągnące go drobnym truchtem koniki stąpały bez najlżejszego szelestu , zbliżenie się jego dało by znać o sobie przez unoszący się zeń wielki gwar głosów . Napełniało go towarzystwo liczne . Na słomie okrytej pasiastym kilimkiem , pomiędzy okrągłymi poręczami drabin , siedziało kilka kobiet , z których jedna tylko była niemłoda , w ciemnej chustce na plecach i wielkim czepcu na głowie , inne zaś , niby klomb ogrodowy , kwitły rumieńcami twarzy i jaskrawymi barwami ubrań . Było im tak ciasno , że siedziały w różnych postawach i kierunkach , twarzami , bokami i plecami ku sobie zwrócone , ściśnięte jak kwiaty w bukiecie . Jednym z nich w tym ścisku chustki z głów pospadały i tworzyły na plecach kapiszony z muślinu albo perkalu ; innym kosy nawet czarne albo złociste rozwinęły się na błękitne albo różowe staniki , a u wszystkich nad uszami i przy skroniach zwieszały się albo sterczały wetknięte we włosy pąsowe , liliowe i żółte kwiaty . Wóz trząsł nimi i silne ich kibicie chwiał wciąż w kierunki różne , chwytały też drabiny ciemnymi rękami albo czepiały się wzajem swych ramion i sukien śmiejąc się i gadając głośno i wszystkie razem .W tym gwarnym ogródku było tak ciasno , że woźnicy zabrakło miejsca do siedzenia : kierował on końmi stojąc u samego brzegu wozu , a można by przypuścić , że postawę tę przybrał nie z konieczności , ale przez zalotność , dlatego aby w najkorzystniejszym świetle wydać się współtowarzyszkom podróży . Był to mężczyzna trzydziestoletni , wysoki i tak zgrabny , jakby go matka natura z lubością i wielkim staraniem na łonie swym wyhodowała . Tymczasem nie co innego , tylko ciężka praca około zdobywania jej darów , gorące jej żary letnie i dzikie polne powiewy nadały temu ciału taką harmonię i siłę , że trzęsący się i podskakujący wóz nie mógł zmącić ani na chwilę jego prostych i wyniosłych linii . Od ogorzałej cery jego twarzy silnie odbijały złociste , bujne wąsy i jasnozłote włosy , opadające spod czapki na kołnierz szarej , krótkiej kurty , ku ozdobie zapewne zieloną taśmą oszytej . Niedbale w ogorzałych rękach trzymając lejce i nie odwracając twarzy ku wiezionym przez się kobietom , odpowiadał wesoło na zapytania ich i przycinki , czasem męski śmiech swój łączył z chórem cienkich , piskliwych śmiechów dziewcząt . Marta i Justyna zatrzymały się u brzegu drogi , w cieniu wierzby , której kwiat podobny do zielonawych robaczków osypywał im suknie i głowy . Marta w kierunku jadących machnęła swą białą chustką i niezwykle u niej przyjaznym głosem krzyknęła : — Dobry wieczór , panie Bohatyrowicz ! Dobry wieczór ! Woźnica szybko zdjął czapkę , odkrywając czoło mniej opalone od reszty twarzy , gładkie i pogodne . — Dobry wieczór ! — odpowiedział . — Dobry wieczór ! — chórem krzyknęły dziewczęta . — A skądżeś to pan wziął tyle dziewcząt ? — zawołała znowu stara panna . — Po drodze jak poziomki uzbierałem — nie zatrzymując koni , ale tylko zwalniając nieco ich biegu odpowiedział zagadnięty . Jedna z dziewczyn , najśmielsza znać , przechylając się przez drabinę wozu i białymi zębami błyskając , głośno prawić zaczęła : — Piechotą , proszę pani , szły śmy … a on nas napędził , tośmy mu kazały , aby nas zabrał … — Oho ! Kazały ! — zażartowała Marta . — A jakże ! — potwierdziła dziewczyna z wozu — czy ja nie mam prawa jemu nakazywać ? Jaż jego strzeczna siostra ! Dla siostry szacunek mieć powinien ! Bardzo słusznie ! W tej chwili wóz zrównał się ze stojącymi pod wierzbą kobietami , woźnica po raz drugi zdjął czapkę i spojrzenie jego z wysoka spłynęło na Justynę . W tym szybkim spojrzeniu dostrzec można było , że oczy woźnicy błękitne były jak turkusy i że w tej chwili przeleciała w nich błyskawica . Ale wnet włożył na głowę czapkę , twarz znowu ku drodze zwrócił i poruszywszy lejcami zawołał na konie , aby szły prędzej . Wóz zaczął toczyć się prędzej . Justyna z zaciekawieniem i figlarnością w oczach , z rozchylonymi w uśmiechu ustami podskoczyła i gestem wesołym , który by nawet wykwintnemu oku mógł wydać się rubasznym , rzuciła na jadące kobiety swoją więź gałęzi i kwiatów . Na wozie wybuchnęły śmiechy , dziewczęta chwytały rozsypane kwiaty , niektóre z nich wołały : — Dziękujemy ! Dziękujemy panience ! Ale woźnica nie obejrzał się i nie zapytał o przyczynę powstałego na wozie gwaru . Zamyślił się o czymś tak bardzo , że aż głowę , którą przedtem wysoko trzymał , trochę pochylił . Dwie kobiety iść znowu zaczęły . Marta mówiła : — Ten Janek Bohatyrowicz na pięknego i dzielnego chłopaka wyrósł … Znała m go dzieckiem … Znała m ich kiedyś wszystkich … kiedyś … dobrze i z bliska … Zamyśliła się , mówiła ciszej trochę niż zwykle . — Był , uważasz , taki czas krótki , że ci Bohatyrowicze u nas we dworze bywali i do stołu z nami siadali … mianowicie , ojciec tego Janka , Jerzy , i stryj jego , ten Anzelm Bohatyrowicz , co to teraz podobno schorowany i melancholikiem jakimś stał się … Jednakowoż jaki to był kiedyś mężczyzna … przystojny , odważny , patriota … romansowy … Do takiej poufałości wtedy pomiędzy dworem a tą szlachecką okolicą przyszło , że siądę sobie , bywało , do fortepianu i akordy biorę , a Anzelm za mną stanie i śpiewa : „ Bywaj , dziewczę , zdrowe , ojczyzna mię woła ! ” A potem ja jemu śpiewam : „ Szumiała dąbrowa , wojacy jechali … ” Będzie temu już lat dwadzieścia dwa … trzy … Jaki to był gwar u nas , jakie życie i moje , i wszystkich … A teraz wszystko inaczej … inaczej … — wieczny smutek … Mówiła to coraz powolniej , głową kiwała , a ogniste jej oczy nieruchomo tkwiły w dalekim punkcie przestrzeni . Wtem znad wozu , który oddalił się o kilkadziesiąt kroków , z towarzyszeniem klekotliwego turkotu kół wzniósł się czysty i silny głos męski z całej szerokiej piersi śpiewający strofę starej pieśni : Ty pójdziesz górą , ty pójdziesz górą , A ja doliną ; Ty zakwitniesz różą , ty zakwitniesz różą , A ja kaliną . Justyna z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi w uśmiechu usty słuchała pieśni , która dalej rozlewała po polach swą rozgłośną i smętną nutę : Ty pójdziesz drogą , ty pójdziesz drogą , A ja łozami ; Ty się zmyjesz wodą , ty się zmyjesz wodą , Ja mymi łzami … — Słowo honoru ! — nagle i najgłębszym swym basem zawołała Marta — i my kiedyś z Anzelmem śpiewali śmy ten sam duet … Na wozie stojący wysoki mężczyzna w znacznym już od dwóch kobiet oddaleniu śpiewał dalej : Ty jesteś panną , ty jesteś panną Przy wielkim dworze ; A ja będę księdzem , a ja będę księdzem W białym klasztorze … — Ot — sarknęła Marta — w pieśni jest „ będziesz ” nie „ jesteś ” . Dlaczego on śpiewa „ jesteś ” ? Przerabia sobie stare pieśni , błazen ! Justyna uwagi tej nie słyszała . Gorący płomień przemknął w jej oczach . — Pyszny głos ! — szepnęła . — Nieszpetny — odpowiedziała Marta . — Pomiędzy nimi często znajdują się piękne głosy i śpiewacy z nich zawołani … I ten Anzelm kiedyś , gdzie tylko , bywało , obróci się … śpiewa . Z daleka już , z daleka od toczącego się wozu przypłynęła jedna jeszcze strofa : A jak pomrzemy , a jak pomrzemy , Każemy sobie Złotne litery , złotne litery Wyryć na grobie … Stara panna stanęła nagle pośród drogi , podobna do wysokiego słupa ubranego w słomiany kapelusz i stojącego na dwu wielkich nogach w kwiecistych pantoflach . Wzrok w twarzy młodej dziewczyny utkwiła , wspomnienia i rozczulenia jakieś pracowały w jej chrypliwie oddychającej piersi , aż krzyknęła prawie : — A koniec tej pieśni znasz ? Naturalnie , że nie znasz ! Teraz już jej nikt … oprócz nich … nie śpiewa … Ramiona rozkrzyżowała i grubym , ochrypłym głosem zadeklamowała : A kto tam przyjdzie albo przyjedzie , Przeczyta sobie : Złączona para , złączona para Leży w tym grobie ! — Ot , jaki koniec ! — powtórzyła i wnet szerszymi jeszcze jak wprzódy krokami i mocniej ramionami rozmachując poszła dalej . Wóz napełniony wiejskimi dziewczętami wtoczył się pomiędzy szare domostwa i gęste ogrody wsi , długim sznurem rozciągniętej nad brzegiem wysokiej góry , u której stóp w falach swych błękit nieba i ciemny bór odbijając płynął cichy , spokojny Niemen . W korczyńskim dworze na rozległym trawniku dziedzińca rosły wysokie i grube jawory otoczone niższą od nich gęstwiną koralowych bzów , akacji , buldeneżów i jeszcze niższą jaśminów , spirei i krzaczastych róż . Dokoła starych , kiedyś kosztownych sztachet , topole , kasztany i lipy ścianą gęstej zieloności zakrywały drewniane gospodarskie budynki . U zbiegu dwu dróg okalających trawnik i rosnące śród niego potężne grupy drzew i krzewów stał dom drewniany także , niepobielony , niski , ozdobiony wijącymi się po jego ścianach powojami , z wielkim gankiem i długim rzędem okien mających kształt nieco gotycki . Na ganku pomiędzy oleandrowymi drzewami , rosnącymi w drewnianych wazonach , stały żelazne kanapki , krzesła i stoliki . Naprzeciw gospodarskich zabudowań wznosiła się nad sztachetami gęsta zieloność starego znać , bo w aleje z grubych drzew wysadzanego , ogrodu . Dalej widać było u jednego z krańców ogrodu przeświecający przez zieloność ów wysoki , w słońcu złocisty brzeg Niemna , a z niektórych punktów dziedzińca widzialna była i sama rzeka , szeroka , w tym miejscu okrągłym łukiem skręcająca się za bór ciemny . Nie był to dwór wielkopański , ale jeden z tych starych , szlacheckich dworów , w których niegdyś mieściły się znaczne dostatki i wrzało życie ludne , szerokie , wesołe . Jak działo się tu teraz , aby o tym wiedzieć , trzeba było dowiadywać się z bliska , ale co w oczy od razu wpadało , to wielka usilność o zachowanie miejsca tego w porządku i całości . Jakaś ręka gorliwa i pracowita zajmowała się wciąż jego podpieraniem , naprawianiem , oczyszczaniem . Sztachety psuły się tu po wielokroć , ale zawsze je naprawiono , więc choć połatane , stały prosto i dobrze strzegły dziedzińca i ogrodu . Stare również gospodarskie budynki miały silne podpory , a w wielu miejscach nowe strzechy i nowe pomiędzy drewnianymi ścianami słupy z kamieni . Stary dom niski był i widocznie z każdym rokiem więcej wsuwał się w ziemię , lecz z dachem gontowym i jasnymi szybami okien nie miał wcale pozoru ruiny . Rzadkich , kosztownych kwiatów i roślin nie było tu nigdzie , ale też nigdzie nie rosły pokrzywy , łopuchy , osty i chrzany , a stare drzewa i dawno znać zasadzone , bo potężnie rozrosłe krzewy wyglądały świeżo i zdrowo . Dworowi temu , w którym jednak widocznie wciąż się coś psuło i naprawiane było , w którym widocznie także nic od dawna nie dodawano i nie wznoszono , ale tylko to , co już stało i rosło , przechowywano , porządek , czystość i dbałość nadawały pozór dostatku i prawie wspaniałości . Wielkość zajmowanej przezeń przestrzeni , niezmierne bogactwo napełniającej go roślinności , sama nawet starość niskiego domu i niejaka dziwaczność gotyckich jego okien wywierały wrażenie powagi , wzbudzały mimowolną poezję wspomnień . Mimo woli wspomnieć tu trzeba było o tych , którzy sadzili te ogromne drzewa i żyli w tym stuletnim domu , o tej rzece czasu , która nad tym miejscem przepłynęła , to cicha , to szumna , lecz nieubłaganie unosząca z sobą ludzkie rozkosze i rozpacze , grzechy i — prochy . Wnętrze domu posiadało te same , co i dwór cały , cechy dawnego bogactwa chronionego przez czujne i niestrudzone starania od rozpadnięcia się w łachmany i próchno . W obszernych , niskich i dobrze oświetlonych sieniach sterczały na ścianach przed wielu już zapewne dziesiątkami lat umieszczone ogromne rogi łosi i jeleni ; pomiędzy nimi wisiały uschłe wieńce ze zboża przetykanego czerwienią kalinowych i jarzębinowych jagód ; naprzeciw drzwi wchodowych wschody wąskie , niegdyś wykwintne , a dziś ślady tylko dawnej politury noszące , prowadziły do górnej części domu . Z tych sieni dwoje drzwi na oścież rozwartych wiodło z jednej strony do obszernej sali jadalnej , z drugiej — do wielkiego o czterech oknach , salonu . Oba te pokoje dostatecznie zapełniały sprzęty , które , jak z kształtu i gatunku ich wnosić było można , kupionymi były przed dwudziestu przeszło laty i kosztowały wiele ; teraz przecież ukazywały się na nich tu i ówdzie niewprawną ręką wiejskiego rzemieślnika dokonane sklejenia i naprawy , a drogą materię , która niegdyś okrywać je musiała , zastąpiła zupełnie tania i pospolita . Obicia na ścianach , tak jak i sprzęty , niegdyś kosztowne i piękne , a teraz postarzałe i spłowiałe , błyskały jeszcze tu i ówdzie złoconymi bukietami i arabeskami , zakrywało je zresztą w znacznej części kilka pięknych kopii ze sławnych obrazów i kilkanaście rodzinnych portretów w staroświeckich , ciężkich , z wytartą pozłotą ramach . Podłogi były tam woskowane i błyszczące , niskie sufity białe i czyste , drzwi staroświeckie , ciężkie , z błyszczącymi brązowymi klamkami , dywany duże i spłowiałe . W rogu salonu piękny fortepian , u okien ze smakiem ustawione grupy zielonych roślin . Widać było wyraźnie , że od lat dwudziestu nic tu nie przybyło , ale i nic nie ubyło , a to , co brudził , łamał i rozdzierał czas , ktoś ciągle oczyszczał , zszywał i naprawiał . Sprawiało to wrażenie pilnej pracy , usiłującej zwolnić , może zupełnie powstrzymać , stopniowo , lecz nieubłaganie proceder swój wiodącą przemianę bogactwa w nędzę . W przyległym wielkiemu salonowi pokoju , którego okno , jak i okna salonu , wychodziło na błękitniejący zza rzędu starych klonów Niemen , znajdowało się towarzystwo złożone z osób czterech . Pokój ten miał pozór gabinetu wykwintnej kobiety . Wszystko tu było miękkie , ozdobne i wbrew temu , co działo się w innych częściach domu , dość jeszcze nowe . Obicie osypane bukietami polnych kwiatów miało pozór nieco sentymentalny ; gotowalnia okryta zwojami białego muślinu połyskiwała kryształowymi i porcelanowymi cackami ; na etażerkach leżały książki , stały zgrabne koszyki i pudełka z przyborami do ręcznych robót . Materia okrywająca sprzęty pąsową barwą swą sprawiała na pierwszy rzut oka wrażenie świetności . Z tymi wszystkimi szczegółami sprzeczała się atmosfera pokój ten napełniająca . Była ona duszna i pełna zmieszanych zapachów perfum i lekarstw ; ponieważ zaś okno i drzwi od przyległych pokojów szczelnie były zamknięte , pokój ten przypominał pudełko apteczne oklejone papierem w kwiatki i napełnione wonią olejków i trucizn . W rogu tego pokoju na pąsowym szezlongu we wpółleżącej postawie siedziała kobieta w czarnej jedwabnej sukni , z kibicią zbyt szczupłą , ale mającą w kształtach swych i ruchach wiele delikatnego wdzięku , z twarzą kiedyś znać zupełnie piękną , a i dziś jeszcze pomimo przywiędnięcia i zbytecznej chudości uderzającą niezmierną delikatnością płci ; wielkością czarnych oczu o powłóczystym , łagodnym spojrzeniu , bujnością czarnych , starannie ułożonych włosów . Jakkolwiek skądinąd wyglądała na lat blisko czterdzieści , nie miała ani jednego siwego włosa , i jakkolwiek kibić jej i cera zdradzały do niedołęstwa posuniętą fizyczną słabość , drobne jej wargi były pąsowe i świeże jak u młodziutkiej dziewczyny . Rączki drobne , tak chude i delikatne , że prawie przezroczyste , tak pielęgnowane , że paznokcie ich posiadały kolor listka róży i połysk politury . Z wyrazem niemocy lub słodkiej rezygnacji splatała je ona i opuszczała na suknię albo rozmawiając czyniła nimi gesty rzadkie , drobne , powolne , objawiające śmiertelną obawę przed wszelkim żywszym i choćby odrobinę energiczniejszym poruszeniem ciała czy ducha . Była to pani Emilia Korczyńska , od lat dwudziestu paru żona Benedykta Korczyńskiego , właściciela odziedziczonego przezeń po ojcach i dziadach Korczyna . Naprzeciw pani domu siedziała kobieta na pierwszy rzut oka wcale do niej niepodobna , ale po przypatrzeniu się mająca z nią mnóstwo podobieństw . Zdawało by się , że każda z nich należała do innego gatunku , ale do tej samej familii istot . Nieco młodsza , mniej widać piękna za młodu , więc teraz zupełnie już nieładna , była ona zarówno szczupła i delikatna , słodka i cierpiąca ; tak samo jak tamta splatała i opuszczała ręce , takie same czyniła gesty , taki sam miała głos smutny i osłabiony . Tylko zamiast pięknego stroju pani Emilii ubiór jej składał się z taniej i wcale nieozdobnej sukienki , z grubego obuwia i z cieniutkiej , batystowej , mocno przybrudzonej chustki , która zakrywając połowę jej brody , uszy i część włosów , małymi kończykami węzła sterczała nad ogromnym i widocznie przyprawnym , bo mocno zrudziałym warkoczem . Zapewne bolały ją zęby , ale niezbyt silnie , bo z owalnej ramy białobrudnej chustki wychylająca się twarzyczka , drobna , okrągła , przywiędła , niezmiernie czule , prawie miodowo uśmiechała się błękitnymi oczami i przywiędłymi ustami . Uśmiechała się ona w ten sposób do dwu z obu jej stron siedzących mężczyzn , z kolei zwracając się ku jednemu i drugiemu , przy czym szyja jej , biała i okrągła , czyniła ruchy łabędzia schylającego głowę ku wodzie albo synogarlicy wyciągającej dziób ku kawałkowi cukru.Widoczne było , że ludzie ci byli dla niej tym , czym woda dla łabędzia lub cukier dla synogarlicy . Słów ich słuchała więcej niż z wytężoną uwagą , bo z uszanowaniem i rozkoszą , wtórując im przymilonymi uśmiechami , miodowymi spojrzeniami i cieniutkimi wykrzyknikami . Jednak żaden z nich w tej chwili bezpośrednio nie zwracał się do niej i nawet na nią nie patrzał . Tylko co przybyli , zabawiali rozmową swą panią domu , która także wydawała się ich przybyciem bardzo zadowolona . Właściwie jeden z nich głównie zabawiać ją usiłował i ona też więcej i czulej na niego niż drugiego patrzała . Nie był jednak ponętny . Średniego wzrostu , niemłody , w bardzo starannym i modnym ubraniu , z przodem koszuli tak silnie nakrochmalonym , że wzdymał się mu na piersiach jak wklęsła płócienna tarcza . Bolesław Kirło miał okrągłą łysinę z tyłu głowy , włosy rzadkie nad niskim czołem , twarz długą , kościstą , z małymi , błyszczącymi oczami , ostrym nosem , wklęsłymi ustami , tak starannie wygoloną , że aż na policzkach i brodzie błyszczącą . Brzydką tę twarz oświecała wielka i nigdy , zda się , nie ustająca wesołość .Z wesołym śmiechem , błyskając małymi oczami opowiadał on , że z panem Różycem z kościoła do Korczyna jadąc widział na polu dwie gracje . Na mitologicznym tym wyrażeniu nacisk kładąc , z rubasznym śmiechem wołał : — Gracje , jak Boga kocham , dwie gracje … Jedną , no to już by m każdemu darował , bo stara i zła ; ale druga … ho , ho , prawdziwa gracja , niech pan Różyc powie ! Cukierek ! Talia zgrabna , twarzyczka śniada , rączki … no , nie bardzo ładne , opalone … bo były bez rękawiczek … — O ! Więc gracja pańska była bez rękawiczek ! … — ze słabym śmiechem zawołała pani Emilia . — I bez kapelusza — dodał Kirło . — Bez kapelusza ! Jakże to można chodzić bez kapelusza ! — cichutko chichocząc powtórzyła kobieta z brudną batystową chustką dokoła twarzy . Kirło śmiał się ; małe świdrujące jego oczki coraz ostrzej błyszczały . — Niech pan Różyc zaświadczy … Co , panie Teofilu ? Cukierek ? Cacko ? Prawda ? Wzywany na świadectwo mężczyzna nie odpowiadał . Światło z okna w ten sposób na niego padało , że twarz całkiem pozostawała w cieniu , a widać było tylko postać męską , wysoką , cienką , wykwintnie ubraną i głowę okrytą czarnymi , z lekka ufryzowanymi włosami ; u oczu połyskiwały szkła binokli . Od chwili gdy wszedł tu i zamienił z panią domu pierwsze słowo powitania , nie rzekł jeszcze nic … Prawda , że Kirło mówił ciągle i prawie sam jeden . Pani Emilia z ożywieniem zapytywała : kim były gracje spotkane w polu , a szczególniej ta … bez kapelusza i rękawiczek ? — Była to zapewne jakaś wiejska dziewczyna … pan zawsze mistyfikować nas lubi , panie Bolesławie ! — Doprawdy ! — z uśmiechem pełnym rozkoszy powtórzyła druga kobieta — pan nas zawsze tak mistyfikuje … Doprawdy ! Jak to można tak mistyfikować ! — Ależ wcale nie ! Przysięgam paniom ! Jak Boga mego kocham , wcale nie mistyfikuję … — z komicznymi gestami tłumaczył się Kirło . — Nie była to wcale żadna wiejska dziewczyna , ale panna … co się nazywa panna … z pięknej familii , z pięknego domu … z piękną edukacją … — Panna z pięknej familii i z edukacją … — z wielkim już ożywieniem wołała pani domu — pieszo idąca , bez kapelusza … to być nie może … — To być nie może … Pan zawsze żartuje … — zawtórzyła druga kobieta . — No , a jak powiem jej imię i nazwisko , to co będzie ? — z przekorną filuterią pytał gość . — Nie wierzę — twierdziła pani Emilia . — To być nie może ; jakże to być może ! — wstydliwie chichotał drugi głosik kobiecy . — A jak powiem ! — przekomarzał się Kirło — co mi za to będzie ? Bez nagrody nie powiem ! Dalibóg ! Co mnie panie dadzą za to , ha ? Czy panna Teresa pozwoli się pocałować ? Co ? No , panno Tereso , tak czy nie ? Jeżeli pani mnie pocałuje , to powiem , jeżeli nie , to nie ! Wykwintny , w cieniu siedzący mężczyzna uczynił ruch zdziwienie czy niesmak objawiający : pani domu oswojona znać z żartobliwym usposobieniem gościa swego i nawet przyjemną rozrywkę w nim znajdująca śmiała się z cicha , trochę filuternie i zalotnie . Ale nic wyrazić nie zdoła wrażenia sprawionego przez propozycję Kirły na osobie , której ona uczyniona została . W owalnej ramie cieniutkiej , brudnej chustki mała i zwiędła jej twarz okryła się najjaskrawszym karminem ; błękitne , niewinne oczy zmąciły się i nabrały wyrazu trwogi połączonej z upojeniem . Wątłą swą kibić w szarym staniku odrzuciła na tylną poręcz krzesła , ręce ku obronie wzniosła i cofając się , odwracając , rumieniąc , z chichotem , którym usiłowała pokryć zmieszanie swe i wzruszenie , bełkotała : — Ależ , doprawdy , panie Kirło … co pan wygaduje ? … jakże można ? Pan zawsze żartuje … On jednak nie tylko wygadywał i żartował , ale brał się do czynu i czyniąc gest taki , jakby ramieniem swym kibić jej miał opasać , ogoloną twarz swą z wpół dobrodusznym , a wpół złośliwym uśmiechem ku twarzy jej pochylał . Z chudych , bladych rąk swych tarczę sobie czyniąc , cała w tył odgięta , ale z dziwnie miodowym i upojonym wyrazem w oczach , wołała : — Oj ! Oj ! O mój Boże ! Co pan wyrabia ! Pani Emilia z niezwykłą u niej żywością poruszyła się na szezlongu i wołać zaczęła : — Panie Bolesławie ! Proszę Tereni nie dokuczać ! Niech pan jej nie dręczy ! Ją dziś zęby bolą . Kirło wyprostował się . — Racja — wyrzekł z powagą — racja ! Buziak kobiety , którą zęby bolą , pożądanym nie jest , chociażby człowiek … kiedy indziej sobie na niego i bardzo zęby zaostrzył . No , cóż mam robić ? Widzę , że muszę ciekawość pań darmo już zaspokoić . Taki to los biednego człowieka na tym świecie ! Żadnej za nic nagrody ! Ale nie ! — zawołał nagle i z komiczną desperacją zwracając się do pani domu — chyba pani choć w rączkę pocałować się pozwoli ! — Dobrze , dobrze — śmiejąc się i podając mu rękę wołała pani Emilia — tylko niech pan już mówi … Rączkę sobie podaną , istotnie śliczną , położył na swej dużej , kościstej dłoni i z miną smakosza przyglądał się jej chwilę swymi błyszczącymi , świdrującymi oczkami . — Śliczna ! Miła ! Malusia ! Malusienieczka rączka ! — wymówił i złożył na niej długi pocałunek , w którym cześć i galanteria mieszały się z tajonym , niejako połykanym lubowaniem się przyjemnością innego wcale rzędu . Cień bladego rumieńca przepłynął chude policzki pani Emilii ; cofnęła rękę i z większym jeszcze ożywieniem , z błyskiem w oczach , upomniała się o imię i nazwisko gracji . — Była to — wzdychając i wydymając wargi zadeklamował Kirło — była to cioteczna siostrzenica pana Benedykta Korczyńskiego , panna Justyna Orzelska . Dwa cienkie wykrzyki kobiece oznajmieniu temu odpowiedziały . Ale wmieszał się w nie i głos męski , który przemówił : — Więc ta panna , którąśmy jadąc spotkali , mieszka tu … jest kuzynką państwa … Pani Emilia dłoń przyłożyła do czoła ; może w tej chwili uczuła ból głowy , ale grzeczna i słodka zawsze , gościowi odpowiedzieć pośpieszyła : — Tak . Justysia jest krewną męża mego , córką jego ciotecznej siostry . Ojciec jej , pan Orzelski , przez nieszczęśliwe zdarzenia utracił swój majątek , a wkrótce potem owdowiał . Od tego czasu oboje u nas mieszkają . Justynka , kiedy przybyła do nas , miała lat czternaście , a w tym wieku już są przyzwyczajenia , skłonności , którymi pokierować trudno … Jest ona zresztą dobra , bardzo dobra , tylko oryginalna , ale to tak oryginalna , że nie wiem już , doprawdy , skąd jej się to wziąć mogło … Zawsze inaczej robi niż wszyscy . Wykwintny mężczyzna , którego binokle połyskiwały w cieniu , wymówił : — Piękna panna . A po krótkiej chwili dodał : — Jest w jej powierzchowności jakaś świeżość , siła , prostota … — O ! — zawołał Kirło — widzi pani , jak dobrze się przypatrzył … a raz tylko i to śród drogi cukierek ten widział … Kobieta z obwiązaną twarzą wtrąciła : — Justynka ma śliczną figurę … Ja zawsze figury jej zazdroszczę … Błyszczące binokle szybko zwróciły się ku niej . — Pani mówi ? — cedząc nieco wyrazy zapytał gość . Może pani Emilia uczuła niewłaściwość odezwania się swej towarzyszki , bo szybko wtrąciła : — Tereniu , nie przedstawiła m ci jeszcze nowego sąsiada naszego … Gdy był u nas po raz pierwszy , leżała ś na migrenę czy flukcję … Pan Teofil Różyc , panna Teresa Plińska , towarzyszka moja , niegdyś nauczycielka mojej córki , gdy była ona malutka … Wszakże to drugi raz dopiero mam przyjemność widzieć pana w domu naszym ? — Tak , pani — z wytwornym ukłonem odpowiedział zapytany — i winszuję sobie , żem w tej pustej okolicy znalazł dom taki jak państwa . Zawdzięczam to panu Kirle , który mnie pod tym względem oświecił … — Pan Kirło jest w każdym wypadku najlepszym sąsiadem i przyjacielem naszym . — Ja , pani , jestem zawsze najlepszym z ludzi i tylko … zapoznanym . — W domu naszym przynajmniej znajdujesz pan najzupełniejsze uznanie … Kirło ukłonił się z galanterią i wdzięcznością , ale dodał : — Nie u wszystkich , niestety , mieszkańców tego domu … — Ależ nie ! U wszystkich ! Któż by ? … — Panna Marta , na przykład , nie uznaje mię … — z komiczną żałością skarżył się Kirło . — O , Marta … Ona taka biedna … zgorzkniała … popędliwa … — Panna Justyna … — O Justynka ! Ona tak jest oryginalna … — Mąż pani … — Mąż mój ! On zajęty … nietowarzyski … zawsze tylko o gospodarstwie swoim i o interesach … Przerwała i zwróciła się do Teresy Plińskiej , która w tej chwili z zachwyceniem przypatrywała się błyszczącym binoklom w cieniu siedzącego gościa . — Tereniu , daj mi trochę wody i proszek bromowy , bo czuję nadchodzący globus . Teresa poskoczyła ku toalecie i w mgnieniu oka podała towarzyszce żądane przedmioty . Pani Emilia delikatnie , z wdziękiem ujęła jedną ręką kryształową szklankę , drugą proszek zamknięty w dwu okrągłych opłatkach i tłumacząc się jakby z czynności , której dokonać miała , do nowego sąsiada rzekła : — Globus histericus … dokucza mi bardzo … szczególniej kiedy się czymś wzruszę … zmartwię … Tu połknęła proszek . Miała tyle powabu i gracji przy połykaniu lekarstwa , ile jej ma wyćwiczona tancerka w przybieraniu zalotnej pozy . Jednak widać było , że cierpiała naprawdę ; ręką dotykała piersi i gardła , w których czuła nieznośne duszenie . — Czy świeże powietrze ulgi pani nie przynosi — ze współczuciem zapytał Różyc . — Może pani okno otworzyć rozkaże ? — O , nie , nie ! — z żywym przeczeniem zawołała cierpiąca kobieta . — Ja się tak lękam wiatru , ciągów , słońca … Od wiatru dostaję zawrotu głowy , od ciągów newralgii , od słońca migreny … Tereniu , podaj mi , proszę cię , toaletowy ocet … Kirło , cały nad nią schylony , z czułością szeptał : — Cóż , czy lepiej trochę ? … dusi ciągle ? … może przechodzi ? Teresa podając ocet schyliła się też nad towarzyszką : — Początek migreny ? Prawda ? Mój Boże ! I mnie także zaczyna głowa boleć … Pani Emilia nacierając skronie octem cichutko szepnęła : — Moja Tereniu , ta Marta nie wraca dotąd z kościoła … jestem niespokojna o obiad … idź , dowiedz się , czy nakrywają do stołu . Czemu ta Marta nie wraca ? … Nie wiem , czy gotują już dla mnie rosół … czuję , że nic innego dziś jeść nie będę mogła … Ach , ta Marta nie wraca … Z żywością i gracją podlotka Teresa biegła ku drzwiom , gdy szeroko otworzyły się one i do gabinetu wszedł mężczyzna wysoki , barczysty , siwiejący , z długim wąsem , ogorzałą twarzą , pomarszczonym czołem i wielkimi , ciemnymi oczami , w których na pierwsze wejrzenie nic więcej wyczytać nie można było nad troskę i prawie ponure zamyślenie . Na powitanie gospodarza domu , pana Benedykta Korczyńskiego , dwaj goście szybko powstali . Ręka , którą im on na powitanie podawał , wielka była , od opalenia zgrubiała . Zimno dotknął dłoni Kirły , a szczerszym nieco , choć obojętnym także , uściskiem objął białą i gładką jak atłas , wypielęgnowaną i wychudłą rękę Różyca . Teraz , gdy ten ostatni witając pana domu w świetle okna stanął , dokładnie obejrzeć było można powierzchowność jego arystokratyczną i jeszcze piękną , choć wyniszczoną i cierpiącą . Wysoki był i bardzo cienki , na małej i zgrabnej głowie fryzował włosy , dlatego zapewne , aby ukryć tworzącą się nad czołem łysinę ; twarzą jego , o rysach prawidłowych i delikatnych , skórze białej i gładkiej jak welinowy papier , wstrząsały co chwilę nerwowe drgania przebiegające czoło i brwi . Od pierwszego rzutu oka poznać w nim można było człowieka bardzo światowego , przez fizyczną może słabość łagodnego i z systemem nerwowym chorym . Gdy stanął obok silnego , barczystego , ogorzałego pana domu , dwie ich postacie przedstawiły sprzeczność tak wielką , jak gdyby każdy z nich urodził się i żył na innej planecie . Jedną tylko cechę mieli wspólną : obaj wydawali się smutni . Korczyński wielką swą , ciemną ręką pociągając w dół długiego wąsa usiadł przy oknie i patrząc na żonę rzekł : — Dzieci nie ma ! Od godziny już by tu być powinny . — O , ja także zaczynam być o to niespokojna i zapewne dlatego czuję już nadchodzącą migrenę — odpowiedziała pani Emilia i z cicha , z wolna uwiadomiła swoich gości o tym , że oczekuje przybycia na wakacyjne miesiące syna kształcącego się w szkole agronomicznej i córki będącej na jednej z pensji warszawskich . Mówiła , że Witold okazywał zawsze zamiłowanie w gospodarstwie wiejskim — znać odziedziczył to po ojcu — a Leonię wysłała na pensję dlatego , że przy swym słabym zdrowiu wychowaniem jej w domu pokierować nie mogła … Zresztą jest to jeszcze dziecko , ma rok piętnasty … Kirło , który o tym wszystkim dawno już wiedział , usiłował zawiązać rozmowę z panem domu . Czynił to nawet z pewnym przymileniem , którym widocznie usiłował przełamać jakieś lody lekceważenia czy urazy . Zacierając kościste ręce i mile uśmiechając się rozpoczął : — Pan dobrodziej nawet w święto około gospodarstwa pracuje … — A tak — pociągając wciąż wąsa i posępnymi swymi oczami na przeciwległą ścianę patrząc odpowiedział Korczyński — dla nas święta nie ma . I owszem , kiedy oficjaliści i parobcy świętują , najbardziej pilnować trzeba , aby głodem nie zamorzyli koni i bydła albo dworu z dymem nie puścili … Nie była to właściwie odpowiedź niegrzeczna , ale ton , jakim wymówiona została , czynił ją obojętną i trochę rubaszną . — Ale co się tyczy tegorocznych urodzajów — rozpoczął znowu Kirło — obiecujące są , bardzo obiecujące … — A tak — odparł Korczyński — nie wiem jak gdzie , bom od kilku miesięcy nie ruszył się z domu ani na krok , ale u mnie na polu wcale pięknie … Jeżeli zbiór i zwózka pójdą pomyślnie … — Tysiączki będą , panie dobrodzieju , tysiączki będą z tego ślicznego Korczynka — zachęcony i do żartobliwego humoru swego powracając zawołał Kirło . Korczyński podniósł głowę i z urągliwym wyrazem swych smutnych oczu na sąsiada cieszącego się przyszłymi jego „ tysiączkami ” popatrzał . — A ceny ? — zapytał . — Czy żona pana dobrodzieja mówiła mu , jakie były i pewno jeszcze na ten rok będą ceny na zboże ? Kirło zmieszał się , ale wnet zatarł ręce i w śmiech uderzył : — Jak Boga kocham — ze śmiechem zawołał — żona moja jest tak zawziętą gospodynią , że do niczego mnie nie dopuszcza … do niczego … Pod pantoflem siedzę po uszy … Ale mnie z tym dobrze i jej także … Bo i cóż , panie dobrodzieju , na tej nędznej folwarczynie mieli by śmy oboje do roboty ? Albo ja , albo ona … A ponieważ ona chciała … Korczyński uśmiechnął się i zwrócił twarz w stronę , w której stała gotowalnia jego żony . Od tej gotowalni zaleciały go zmieszane zapachy toaletowego octu , ryżowego pudru i rezedowej perfumy . Pociągnął wąsa i zwracając się do żony rzekł : — Może by okno otworzyć ? Straszny tu zaduch ! — O , nie ! — łagodnie odpowiedziała pani Emilia — wiesz o tym , że ja nie mogę siedzieć przy otwartych oknach … — Głupstwo — mruknął Korczyński . — Musisz chorować w takim zaduchu siedząc . Delikatna , cierpiąca kobieta spłonęła rumieńcem . Zawstydziła się rubaszności męża , okazanej wobec mało jeszcze znanego gościa . Spuściła powieki , dotknęła dłonią piersi i gardła , umilkła . I wszyscy przez chwilę milczeli . Czuć było , że w zaduchu tego pokoju wszystkim zrobiło się duszno . Pani domu coraz bezwładniej chyliła się na swym szezlongu ; Kirło usłużnie posuwał ku niej wyszyte na kanwie poduszki ; Korczyński długi wąs swój na gruby palec nawijał ; binokle Różyca błyskały w cieniu ciekawie i jakoś drwiąco . W tej chwili kędyś z dołu słyszeć się dały pluski wody i przeciągłe , basowe wołania . Korczyński i Różyc jednocześnie spojrzeli w okno . Za oknem , za przezroczystą ścianą klonów , po błękitnym Niemnie płynęły tratwy , w mowie miejscowej płytami zwane . Jeden za drugim pod ciemną ścianą boru wieńczącego wysoki brzeg rzeki płynęły złote w słońcu , a stojący u sterów płytnicy , w białej odzieży , silni jak wodne olbrzymy , nadając rudlom ciężkie półobroty , uderzali nimi po wodzie , która z wielkim pluskiem tryskała w perlistych kaskadach . Zarazem ludzie ci rozmawiali z sobą długimi , basowymi krzykami , które obijały się o bór ciemny i wywoływały w nim głośne echa . Po przeciwległym wybrzeżu , pod gęstym borem , chodzili ludzie różni , pojedynczo i gromadnie , w szarych i białych ubraniach ; gdzieniegdzie , nisko nad rzeką , skrzydlatymi punktami przelatywały rybitwy ; w jednym miejscu rybackie czółenko kręto prześlizgiwało się pomiędzy płytami ; w klonach szczebiotały szczygły , gwizdała wilga , zanosiła się od krzyku czeczotka . Świat cały stał w cudnej pogodzie jak czara nalana błękitem i złotem . — Piękna miejscowość — rzekł w zamyśleniu Różyc . Korczyński wskazał mu pracujących około rudli płytników . — Ci ludzie nie mają także święta … Różyc zdjął binokle i długą swą atłasową rękę powiódł po zmiętym i drgającym czole . — Mnie się zdaje — rzekł — że oni zawsze mają święto . Są zdrowi , silni i jakimkolwiek jest ich życie , żyć chcą … — Może pan ma słuszność — po krótkim namyśle odpowiedział Korczyński . — Praca nieszczęściem nie jest ; idzie tylko o grunt , na którym człowiek pracuje , i o … skutki . Jeżeli co krok głową o mur uderzać się musisz i myśleć , że wszystko , cokolwiek by ś zrobił … na diabła zda się … Machnął ręką i umilkł . Różyc cierpiącymi swymi , ale inteligentnymi oczami z zajęciem spoglądał na ogorzałe , zorane czoło i w dół spuszczone wąsy obywatela . — Do czego pan ostatnie słowa swe stosujesz ? — zapytał . Spod wypukłych powiek duże , piwne oczy Korczyńskiego podniosły się na twarz gościa i utonęły w niej wejrzeniem głębokim i przejmującym . — Jak pan myśli ? … — zaczął i zawahał się z dalszym mówieniem . Ogarnęła go widoczna , a dziwna w tak silnym człowieku nieśmiałość . — Jak pan myśli ? — zaczął znowu — czy w teraźniejszych czasach ci nawet z nas , którzy pieniędzy nie marnują i jak woły pracują , zdołają … to … tamto … tego … Źrenice jego błyskały przelatującymi w nich iskrami ; patrzał ciągle w twarz gościa i koniec wąsa do ust włożywszy przygryzać go zaczął . Widoczne było , że Różyc nie wiedział dobrze , co mu odpowiedzieć wypadało . Nad przedmiotem zaczepionym przez Korczyńskiego myślał zapewne niewiele ; może też obchodził go on niewiele . — Któż to może przewidzieć ? — zaczął . — Czasy są ciężkie . Ja zresztą te strony znam tak mało … świeżym przybyszem jestem … — Nie o te strony idzie — żywo podjął Korczyński — pod tym względem wszystkie strony u nas są sobie równe . Niechże mi więc pan powie przynajmniej , jak jest tam , gdzie pan mieszkał eś … Różyc z niedbałym uśmiechem , choć z silnym drganiem czoła i brwi , odpowiedział : — Osobiście przedstawiam przykład zasmucający … Moje tamtejsze majątki są dla mnie stracone … — Wiem o tym , ale to co innego ! — zawołał Korczyński . — Pan z urodzenia był eś wielkim panem … No , a to … tamto … Ale chciał by m coś wiedzieć o obywatelstwie średnim , takim na przykład jak ja , siedzącym na dziesięcinach ziemi kilkuset , tysiącu … trochę więcej … Światowemu i do wszystkiego przyzwyczajonemu człowiekowi odpowiedzi na pytania wszelkie zupełnie zabraknąć nie mogło . Począł więc opowiadać o finansowym i gospodarskim stanie średnich majętności ziemskich nad Słuczą położonych , a czy opowiadał dokładnie lub niedokładnie , prawdziwie czy nieprawdziwie , o to widocznie nie dbał . Nie zajmował się tym bardzo żywo , może uważał to sprawozdanie za próżną dla siebie fatygę . Ale mówił płynnie , do wykwintnej polszczyzny mieszając trochę francuskich wyrazów , od czasu do czasu , zręcznie i grzecznie , tłumił nerwowe poziewanie . Z dala od okna , w przyciemnionym nieco rogu pokoju , prowadziła się inna , znacznie cichsza rozmowa . Kirło , ku gospodyni domu pochylony , mówił do niej o czymś półgłosem , z wyrazem ubolewania naprzód , a potem tak jowialnej żartobliwości , że na koralowe jej usta z wolna powracał uśmiech . Z wdzięcznym na sąsiada swego spojrzeniem wyrzekła : — Pan zawsze pocieszyć i rozweselić mnie musisz … O , gdyby mi pana jeszcze zabrakło … — Po co ma zabraknąć ? — oburzył się Kirło . — Kiedy już tyle lat … Ukośne wejrzenie rzucił na pana domu , bardzo w tej chwili zajętego rozmową z Różycem . Potem szare , błyszczące oczki jego wpiły się w delikatne policzki pani Emilii , a koścista ręka posuwała się z wolna ku jej ręce , która na kształt listka lilii spoczywała na zwojach jedwabiu . — Biedna pani ! — szepnął — już ja dziś muszę coś takiego zrobić , żeby panią rozweselić . Za oknami na błękitnym Niemnie ciężkie rudle wciąż uderzały w wodę , wywołując pluski perlistych kaskad ; lekki wiatr szumiał w klonach i mieszały się z nim fruwania ptasich skrzydeł . Na przeciwległym wybrzeżu , w ciemnym borze , ludność wiejska zbierała pewno poziomki lub zioła , bo w głębi boru odzywały się nawoływania : — Hu ! ho ! hej ! hop ! hop ! Jednocześnie z wnętrza domu , ale z dala , jakby znad sufitu , osłabione odległością słyszeć się dało granie na skrzypcach . Chwilami rozpoznać można było , że w górnej części domu ktoś z wielką precyzją i umiejętnością grał jakąś wielką i trudną kompozycję muzyczną . Kirle te skomplikowane i pracowicie wywoływane tony skrzypiec jakby coś na pamięć przywiodły . Uśmiechnął się filuternie , dłonią po kolanie uderzył ; wybiegł przez drzwi do salonu prowadzące , szczelnie je za sobą zamykając . W jadalnej sali , dokoła długiego stołu ciężko , lecz żwawo krzątała się Marta Korczyńska , która przed kilku zaledwie minutami wróciła ze swej dalekiej przechadzki . Wielki słomiany jej kapelusz leżał na jednym z krzeseł , a głowa , z cienkim warkoczykiem przymocowanym z tyłu wielkim grzebieniem , pilnie schylała się nad nakryciami , stwierdzając porządek ich i czystość . Przyrządzała sałaty i kompoty , przynosiła butelki z winem , co chwilę wybiegała , a powróciwszy , z brzękiem kluczy otwierała szuflady kredensowej szafy i urządzając , ustawiając , przyozdabiając wszystko , pantoflami wyszytymi w czerwone róże głośno klapała o podłogę . Dopomagał jej w tym gospodarskim zajęciu jeden tylko kredensowy chłopak , przyodziany porządnie i żwawy , ale niedorosły i ślepo tylko rozkazy jej spełniający . Cztery wiorsty uszła dziś tam i na powrót , nie odpoczywała ani minuty , a nie znać było na niej strudzenia . Chrząkała , kaszlała , gderała i napędzała małego lokaja , a pomimo ciężkości chodu swego i pedantycznej dokładności , z jaką spełniała rzecz każdą , zwijała się tak prędko , że w niespełna kwadrans stół był już na dziesięć osób nakryty i wszystko do obiadu przygotowane . Chłopak chleb krajał , a Marta wkładała go do serwet , kiedy z dalszych pokojów wbiegła do jadalnej sali Teresa Plińska , w ręce klasnęła i z wybuchem radości zawołała : — A ! Pani już tu , panno Marto ! I wszystko do obiadu przygotowane ! Jakże to dobrze ! Pani Emilia była bardzo niespokojna . — I niepotrzebnie ! — ofuknęła stara panna — niech swoich robótek i swojego słabego zdrowia patrzy , a co się tyczy domu , to już do mnie to należy . — To nic — szeptała Teresa — ale ona zawsze o wszystko niespokojna . I teraz dostała globusu , i zaczęła już dostawać migreny … — Naturalnie ! A poziewania jeszcze nie dostała ? … — Jeszcze nie , chwała Bogu ! — zupełnie serio i nawet z rzetelną dla Nieba wdzięcznością odparła towarzyszka pani Emilii . — A Benedykt w domu ? — W domu , tam , z gośćmi i żoną … Znowu gniewał się , że pani i Justynka piechotą poszłyście do kościoła . Mówił , że w święto konie nie zajęte … — To niech odpoczywają , a jak odpoczną , lepiej się potem do gospodarstwa zdadzą … Wieczna głupota ! Czy to my księżniczki , żeby śmy pieszo chodzić nie mogły ? Uf ! Nie mogę ! Kaszel ją porwał , ale trwał krótko , bo wstrzymywała się z całej siły , i nagła myśl jakaś piorunem , zda się , uderzyła o całą jej istotę . Głośno splasnęła rękami i do okna poskoczyła . — A dzieci jak nie ma , tak nie ma ! — zawołała . Teresa tymczasem liczyła na stole nakrycia . — Na dziesięć osób , jak mamę kocham , na dziesięć osób nakryto ! — piskliwie zawołała . — Czy więcej gości dziś przyjedzie ? Bo nas domowych sześć , a dwóch panów — to osiem … a tu na dziesięć … czy kto jeszcze przyjedzie ? — Dwóch konkurentów do ciebie przyjedzie ! — z gniewną ironią krzyknęła Marta . — Alboż mało naczekała ś się jeszcze na nich ? No , to dziś trzech będziesz miała od razu . Pan Różyc już jest , a dwóch jeszcze przyjedzie … Zaczęła śmiać się tak , że aż łzy nabiegły do szyderskich , ognistych jej oczu . Teresa , zarumieniona trochę , dobrodusznie jej w twarz patrzała : — Co też pani wygaduje ! Pan Różyc … gdzieżby on tam mógł … taki wielki pan … choć , doprawdy , tak jakoś patrzał … ej ! oni wszyscy tacy … ci mężczyźni … Ale naprawdę , kto więcej przyjedzie ? … moja droga pani , proszę mi powiedzieć , kto przyjedzie ? I szczupłymi ramionami swymi z dziecinną prawie pieszczotliwością objąć usiłowała grubą kibić i cienką , żółtą szyję towarzyszki . Ale ona gwałtownie wyrwała się z jej objęć . — A dzieci ! — krzyknęła . — Toż Widzio i Leonia powinni już od godziny być tutaj … Może choć na obiad nadjadą … — A , prawda — z widocznym uczuciem rozczarowania szepnęła Teresa — zapomniała m … — Zapomniała , zapomniała … — gniewnie ku szafie kredensowej idąc zamruczała Marta . — Może i matka zapomniała także … o dzieciach zapomniała … Co im w głowie ? Romanse i apteka … Wieczna głupota ! … A dzieci jak nie ma , tak nie ma ! … O Boże mój , Boże ! gdyby tylko nie jaki wypadek … bo z tymi kolejami żelaznymi wszytko być może … Znowu stanęła twarzą ku oknu , głową wielkim grzebieniem sterczącą trzęsła i pęk kluczy głośno dzwonił w jej ręku . W tejże chwili za przymkniętymi drzwiami sali jadalnej dało się słyszeć szybkie ze wschodów zbieganie , potem szamotanie się jakieś , mocowanie , dwa głosy męskie , z których jeden zdawał się o coś nalegać , a drugi od czegoś wypraszać … struna jakaś kilka razy brzęknęła , na koniec , dalej już , w głębi domu , wybuchnął głośny śmiech Kirły … Marta , zapatrzona w szlak drogi , zza rozwartej bramy dziedzińca widzialny , na szczególny hałas ten nie zwróciła żadnej uwagi , ale Teresa rzuciła się ku drzwiom i naprzód przez nie ciekawie głowę wychyliła , a potem , z cienkim i uszczęśliwionym chichotem , drobnym swym dziewczęcym krokiem przez sienie i salon pobiegła . W głębi salonu drzwi od pokoju pani Emilii otworzyły się głośno i zjawił się w nich Kirło śmiejący się i ciągnący za sobą kogoś bardzo pociesznie w samej rzeczy wyglądającego . Był to staruszek średniego wzrostu , ale tuszy dobrej i w środku figury szczególniej wydatnie zaokrąglonej , z okrągłą , białymi jak mleko włosami okrytą głową , z okrągłą także , pulchną , rumianą twarzą . Wśród tej twarzy pulchne , rumiane usta uśmiechały się teraz z pełną zmieszania dobrodusznością i błękitne jak turkusy oczy patrzały z wyrazem wstydu i zalęknienia . To zmieszanie i zalęknienie źródło swe mieć musiało w ubiorze bardzo niestarannym , bo składającym się tylko z szerokiego , z kwiecistej materii sporządzonego szlafroka . Jedną ręką trzymając smyczek i zarazem powstrzymując od rozchylania się poły szlafroka , drugą ten białowłosy i łagodny starzec przyciskał do piersi skrzypce . Przy tym broniąc się przeważnej sile , która go naprzód pociągała , usiłował wciąż cofać się i ramię swe z dłoni Kirły wyrwać . — Puść mnie pan … — szeptał i wykrzykiwał głośno — jakże można ? przy damach … w szlafroku … Ale Kirło wciągnął go do pokoju , przy czym do Różyca zwrócony perorować zaczął : — Przedstawiam nowemu sąsiadowi naszemu najznakomitszego muzyka okolicy naszej … przepraszam ! Litwy … a może i Europy … Zaniedbany ubiór jego przebaczą mu nawet damy , ponieważ jest artystą . Od urodzenia podobno aż do dnia dzisiejszego pracuje nad muzyką . Majątek , panie , przepracował … Ale gra za to … gra … — Puść mnie pan … przy damach … przy nieznajomym człowieku … — wypraszał się i w celu wyrwania się nowe , a coraz śmieszniejsze wysilenia czynił staruszek . Nieznajomy człowiek , czyli Różyc , ze zdumieniem na tę scenę patrzał i nie tylko nie śmiał się , lecz delikatne wargi jego przybrały wyraz niesmaku . Korczyński , oswojony znać z dobrym humorem Kirły i jego objawami , spoglądał przez okno na klony i rzekę ; panie , Emilia i Teresa , śmiały się : pierwsza cichutko i z niejakim zawstydzeniem , druga głośniej i z rozkoszą . Kirło , zachęcony powodzeniem swym wobec dam , a na obecnych mężczyzn już nie zważając , z komicznymi gestami i minami dalej prawić zaczynał : — Idę sobie na górę , aby naszego kochanego artystę odwiedzić … słyszę : gra ! Dobrze , myślę , niechże przyjdzie zagrać dla nas … Wymawia się , że nie ubrany … Co tam ! Tym lepiej … artyści podobno , panie , zawsze nie ubrani i nie umyci … Wtem zza pleców szamoczącego się i już widocznie udręczonego starca wysunęła się młoda kobieta w czarnej sukni , wybornie uwydatniającej jej silną i zgrabną kibić . Wyprostowana była i głowę otoczoną czarnym warkoczem wysoko podnosiła . Wśród śmiałej twarzy szare jej oczy wydawały się teraz prawie czarne i w twarz Kirły cisnęły płomienie gniewu . Na nikogo z obecnych nie spojrzawszy zwróciła się ku otwartym drzwiom salonu i zawołała głośno : — Mars ! Mars ! Na to wołanie zjawił się w progu pies myśliwski , ulubieniec pana domu , wielki , czarny ponter . Kobieta krótkim gestem wskazała go Kirle . — Oto jest Mars — rzekła — wybornie umie on warować , aportować i przez kij skakać . Zawołała m go tu dla zabawy pana ! Głos jej trochę drżał , usta zbladły i z oczu znowu trysnęły płomienie . Powoli jednak i łagodnie ujęła ramię starca . — Chodź , ojcze ! — rzekła . Kiedy wyprostowana , z podniesioną głową i bladym , lecz niezmąconym profilem prowadziła przez wielki salon siwowłosego , trochę przygarbionego i skrzypce swe do piersi przyciskającego starca , przypomnieć mogła Antygonę … — Wspaniała ! — zza binokli swych ścigając ją spojrzeniem szepnął Różyc . Kirło nie zmieszał się ani na chwilę i z nowym śmiechem szeptał do ucha Teresy coś , od czego rumieniła się i najmilszym uśmiechem rozjaśniała jej okrągła , rumiana , w owalną ramę chusteczki ujęta twarz . Korczyński motał wąs na palec i parę razy , do siebie więcej niż do innych , przemówił : — Dzieci nie ma ! Dziwna rzecz ! Dzieci nie ma ! Różyc gospodynię domu nie mógł długo w osamotnieniu zostawiać . Toteż z wyrazem współczucia zapytał ją , czy na nerwy przeważnie choruje , a otrzymawszy twierdzącą odpowiedź , z żywszą jeszcze sympatią mówić zaczął o ogólnym teraz usposobieniu do chorób nerwowych i trudności znalezienia na nie radykalnego lekarstwa . — Co do mnie — rzekł — znam jedną tylko paliatywę , która niechybnie o wczesną śmierć przyprawia , ale chwilowo przynajmniej zaspokaja potrzebę wrażeń i daje zapomnienie … o wszystkim … Pani Emilia jak do modlitwy ręce złożyła . — O , cóż to jest ? — zawołała . — Morfina — z niedbałym uśmiechem szepnął gość . Ze zniechęceniem ręką skinęła . — Nie — rzekła z cicha — mnie się zdaje , że jedynym lekarstwem pewnym było by zadowolenie wyższych potrzeb istoty naszej , potrzeb serca … wyobraźni … szlachetnych gustów … Ale któż jest tak szczęśliwy , aby móc spełniać wszystkie marzenia swoje , aby dysonanse życia nie zatruwały mu ducha i ciała ? … — Bywają też ludzie , którzy spełniają wszystkie swoje marzenia i od zbytku tego szczęścia stają się … nieszczęśliwi … — z ledwie dostrzegalną ironią odparł gość . Znowu drzwi od salonu otworzyły się z łoskotem i zjawiła się w nich na oka mgnienie wielka postać Marty . — Dzieci jadą ! Dzieci … jadą ! — krzyknęła swym grubym , ochrypłym głosem i wnet jak wicher rzuciła się w kierunku sieni . W uszach obecnych zabrzmiał tylko głos jej jakąś ogromną radością nabrzmiały , a w oczach wionęły końce mantyli i zamigotały czerwone róże pantofli . Korczyński , jakby wybuchem jakiejś palnej materii z krzesła poderwany , dwoma krokami przesadził pokój i zniknął . Pani Emilia bardzo powoli podniosła się z szezlonga . — Tereniu , droga moja … dajże mi płaszcz , rękawiczki , chustkę na głowę … Teresa w kilku fertycznych poskokach podała żądane przedmioty i do przywdziania ich dopomogła . Potem zaczęła sama owijać się ciepłym szalem , wsuwać na ręce trochę podarte rękawiczki , zawiązywać na głowie włóczkową chustkę . Pani Emilia postąpiła parę kroków . — Tak , doprawdy , osłabiona dziś jestem … — z cicha zaczęła — że nie wiem … czy zdoła m wyjść na spotkanie moich dzieci … Ręce jej wspierające się o stół drżały i słychać było niemal przyśpieszone bicie jej serca . Nie udawała : była istotnie bardzo zdenerwowana i słaba . Kirło pośpieszył z podaniem jej ramienia . Wsparta na nim szła przez salon , jak wiotka trzcina chwiejąc się prawie i z szelestem ciągnąc za sobą zwój jedwabiu . Wkrótce na ganku utworzyła się grupa osób , na której czele stał Korczyński , do niepoznania prawie zmieniony , bez śladu uprzedniej ponurości w błyszczących oczach , prawie bez zmarszczek na czole , z uśmiechem radości pod długim i w dół opuszczającym się wąsem . Na zapadłe policzki tuż za nim stojącej Marty wybiły się okrągłe , ogniste rumieńce ; źrenice jej patrzące na drogę , śród której widać było szybko ku bramie zbliżający się punkt czarny , przygasły i zwilgotniały ; zwiędłymi , uśmiechającymi się ustami cichutko szeptała : — Aniołki ! Kotki ! Robaczki moje ! Każdy by odgadł , że ci , których tu witać miano , rzucą się naprzód w objęcia tych dwojga ludzi . W głębi ganku , u samych drzwi wchodowych , Teresa z pomocą Kirły ustawiała przyniesiony z salonu fotel , na który wnet bezwładnie opuściła się pani Emilia . Do Teresy szepnęła : — Trochę laurowych kropli , moja Tereniu . . A do Kirły : — Wróć pan do pana Różyca . Niepodobna przecież , aby zostawał sam jeden … Po kilku minutach przed ganek zajechała czterokonna bryczka , z której razem prawie wyskoczyło dwoje młodziutkich ludzi : wysmukły , złotowłosy chłopak i niedorosła , zgrabna panienka . Wybuchły pocałunki i zapytania ; głosy zmieszały się . Słychać było huczenie Marty , śmiech podlotka , szybką mowę młodzieńca , spazmatyczne łkanie pani Emilii , piskliwe wykrzyki Teresy przyzywającej pomocy służących dla odprowadzenia pani do pokoju . Różyc i Kirło z roztargnieniem przypatrywali się tej scenie przez jedno z okien domu . Mało ich ona obchodziła . Nagle Różyc , twarz od okna odwracając , zapytał : — Któż to jest ta panna Orzelska ? Kirło wybuchnął śmiechem . — Oho ! Wpadła panu w oczko , co ? Nieszpetna , co prawda , ale dla mnie niesympatyczna … zimna … rubaszna … oryginalna … Wzruszył ramionami i usta wydął . — Gusta są różne — flegmatycznie odparł młody pan i malutką piłką począł bardzo uważnie robić coś około swych pięknych paznokci . — Biedna ? Bez posagu ? — zapytał po krótkiej chwili . — Pięć tysięcy ma na procencie u pana Benedykta . Cóż to za posag … Wcale posagu żadnego nie ma … a dumna przy tym jak księżniczka i zła jak szerszeń . — Zauważył em to właśnie przed chwilą . Ironiczny trochę uśmiech przebiegł mu po cienkich ustach . — Z temperamentem dziewczyna … — dodał . Kirło swymi błyszczącymi , świdrującymi oczkami uważnie mu w twarz popatrzał . — Ej , nie zapalaj się pan tak prędko ! — z wyraźnym niezadowoleniem zawołał . — Temperament ! Temperament ! Był , ale już wywietrzał . Czarne , wąskie brwi młodego pana silniej niż zwykle drgnęły , a drgnienie to udzieliło się czołu i przebiegło skórę czaszki , aż pod przerzedzonymi i ufryzowanymi włosami . Zupełnie jednak obojętnym a nawet żartobliwym głosem zapytał : — Cóż tam takiego było ? Kirło znowu filuternym stał się . — Pamiętasz pan Zygmunta Korczyńskiego , tego malarza , którego spotkali śmy u Darzeckich ? — Pamiętam , wcale przyzwoity człowiek i podobno nie bez talentu … Żona jego ładna , mała blondynka … Cóż więc ? — No … on i panna Justyna … — Romans ? — dorzucił pan . — I jaki ! — wybuchnął Kirło . — Już z żonatym ? — Ale gdzie tam ! Od dzieciństwa prawie … jak zwykle pomiędzy kuzynami … — A dlaczegóż więc ? … — Dlaczego nie pobrali się ? Ależ i mowy o tym być nie mogło … Familia … i on sam … Dłużej rozmawiać nie mogli , bo towarzystwo całe z ganku wchodziło już do sieni i zaraz wejść miało do salonu . Tymczasem po wschodach , niegdyś politurowanych i ozdobnych , dziś tylko czystych i całych , Justyna wprowadziła ojca do górnej części domu , gdzie pośród obszernego strychu urządzony był wąski korytarz z dwoma naprzeciw siebie otwierającymi się pokojami . Jeden z tych pokojów należał do Ignacego Orzelskiego i był zarazem sypialnią nocujących tu czasem gości . Justyna opuściła ramię ojca i wyjąwszy mu z rąk skrzypce , umieściła je w stojącym na stole podługowatym pudle . Czyniąc to , z cicha i trochę szorstko rzekła : — Dlaczego , ojcze , pozwalasz zawsze temu panu żarty z siebie … Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia . — Po co ja to mówię ! Tyle już razy prosiła m … przedstawiała m … Nic nie pomaga … i nic nie pomoże ! … Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła zeń wodę do miednicy nalewać . Stary w rozwartym szlafroku i zupełnym pod nim negliżu stał na środku pokoju , zakłopotany trochę i z jednostajnym wciąż , dobrodusznym uśmiechem na ustach . — Widzisz , moja Justysiu — zaczął — żeby ś ty wiedziała , jak to trudno … zresztą … cóż to szkodzi ! — O ! — zawołała — właśnie pragnęłabym , aby ojciec uczuł … Umilkła znowu , zawiesiła ręcznik obok miednicy i na jednym ze stołów ustawiła małe lusterko . Stary tymczasem drobnymi krokami zbliżył się do skrzypiec i już je z pudła wyjmować zaczął . Justyna delikatnie i powoli instrument znowu na uprzednim miejscu złożyła . — Trzeba się ubierać , ojcze ! Zaraz zawołają nas do stołu … — A , do stołu ! — powtórzył stary . — Dobrze … dobrze … bo już i głodny jestem … A nie wiesz tam czasem , co na obiad będzie ? — Nie wiem — odpowiedziała i ułożyła obok lusterka wszystkie przybory do golenia się i czesania służące . — Wszystko gotowe , ojcze … Stary nie ruszał się i z ukosa na skrzypce spoglądał . — A może by m ja trochę jeszcze pograł ? — A obiad ? — zapytała Justyna . — A prawda … obiad ? Pewno dziś co smacznego dadzą , bo goście są … Pytał em się nawet panny Marty z samego rana , co tam na obiad będzie , ale czy ona kiedy po ludzku do kogo przemówi ! Burknęła … chrząknęła … czchnęła i na dół poleciała … a mnie już na dół nie chciało się schodzić … wypił em więc kawę z sucharkami , troszkę szynki zjadł em i grałem sobie … Szynki w tym roku doskonale urządziła … i sucharki jej zawsze doskonałe … w ustach topnieją … caca ! Powoli , leniwie usiadł przed lusterkiem i do robienia toalety swej przybierać się zaczął . Justyna prędko i zręcznie czyściła miotełką surdut ojca . Stary zachmurzył się . — Otóż to — gderliwym tonem zaczął — jak tylko goście przyjadą albo co tam innego stanie się , Franek u mnie ani nosa nie pokaże … Jeden ten chłopiec do wszystkiego … i przy kredensie , i do stołu usługuje , i mnie , i panu Benedyktowi … Do czego to podobne , aby w takim domu … nie było komu wody podać i surduta oczyścić ? — Już oczyszczony ! — odpowiedziała Justyna . — Oczyszczony … oczyszczony … — gderał stary . — A któż go oczyścił ? Ty sama ! Czyż to pięknie , aby panienka surduty czyściła ? … do czego to podobne ? Po ustach Justyny przemknął uśmiech . Stanęła na środku pokoju i zamyśliła się chwilę . — Jak ja stąd wyjdę — rzekła — ojciec znowu grać zacznie … — A może … — odparł stary — to i cóż ? — Teraz nie można — odrzekła — bo jak na obiad zawołają , trzeba , aby ojciec był już ubrany … Lepiej może pudło na klucz zamknąć … — No , no ! Nie zamykaj … nie zamykaj ! … Nic już nie odpowiadając zakręciła mały klucz w zamku , schowała go do kieszeni i wyszła . Drugi pokój na górze , niezbyt mały i bardzo czysty , o dwu łóżkach i umeblowaniu skromnym , lecz dostatecznym , stanowił od lat kilku wspólne mieszkanie Marty i Justyny . W tym pokoju Justyna stanęła przed otwartym oknem i rozplótłszy warkocze , powolnym ruchem rozczesywać zaczęła gęstwinę czarnych włosów , w które podczas rannej przechadzki wplątały się zielone igły i młodziutkie gałązki sośniny . Na Niemnie ruch ustał zupełnie . Tratwy przepłynęły , rybackie czółna znikły , samotność zaległa płynące błękity wody , nad którymi czasem tylko w olśniewającej światłości słonecznej szybko i kręto przelatywały połyskliwe jak atłas rybitwy . Na cichą wodę wypłynęła łódź mała , od jednego brzegu do drugiego wioząca dwóch ludzi . Jeden z tych ludzi siedział na dnie łodzi i twarz nad wodą pochylał tak , jakby z zajęciem przypatrywał się podwodnej roślinności , która tu i ówdzie wybijała się na powierzchnię kępami okrągłych liści i żółtych kwiatów wodnych lilii . Drugi , wysoki , w stojącej postawie rozgarniał wiosłem wodę zataczającą dokoła łodzi koliste bruzdy . Justyna spostrzegła , że ten przewoźnik , wstrzymawszy nieco ruch wiosła , z podniesioną twarzą patrzał chwilę na dom , u którego szczytu stała ona w otwartym oknie . Potem , gdy już łódź przybiła do brzegu , człowiek ów , wyskoczywszy na przeciwległe wybrzeże , stanął i znowu w tym samym kierunku spojrzał ; ale wnet , na kształt górskiego jelenia , prędko i zręcznie wbiegać zaczął na wysoką , piaszczystą ścianę . Od chwili do chwili zatrzymywał się i podaniem ręki albo podłożeniem dłoni pod łokieć dopomagał towarzyszowi , który wstępował na górę znacznie powolniej , z trudnością , z przygarbionymi trochę plecami i pochylonym karkiem . Pierwszy z tych dwu ludzi ubrany był w kurtę z siermięgowego sukna zielonymi taśmami przyozdobioną , drugi miał na sobie długą kapotę , a na głowie pomimo gorąca wielką baranią czapkę . Wkrótce obaj zniknęli za pierwszymi drzewami boru . Ale zaledwie zniknęli , z boru wybuchnęła i pod same zda się obłoki wzniosła się pieśń męskiego , silnego głosu : Wyszła dziewczyna , wyszła jedyna , Jak różowy kwiat , Oczy zapłakała , ręce załamała : Zmienił się jej świat . Czego ty płaczesz , czego narzekasz , Dziewczyno moja ? … Głos śpiewającego oddalał się , oddalał się w głębokości boru i przycichał , natomiast z boru ozwały się powitalne czy wzywające wołania : — Hu ! ho ! hej ! hop ! hop ! Ktoś basowym głosem przeciągle wołał : — Jan—ku ! Jan—ku ! bywaj ! a bywaj ! Jakaś kobieta cienkim i ostrym głosem u samego brzegu lasu na skoczną nutę zaśpiewała : Kiedy cię śpiewam , luby walczyku , Myślę o moim miłym chłopczyku … I urwała , a cisza wraz ze światłością słoneczną stanęły znowu niezmącone od samego nieba do ziemi . Benedykt Korczyński należał do niewielkiej w jego pokoleniu liczby ludzi , którzy odbyli wyższe naukowe studia . Zawdzięczał to czasom , w których upłynęła młodość jego ojca , tym czasom , które światła swe i wzloty otrzymywały od wielkiego i szeroko promieniejącego ogniska . Ogniskiem tym , w samym sercu prowincji roznieconym , była akademia wileńska , a Stanisław Korczyński , syn napoleońskiego legionisty był przez czas jakiś jej wychowańcem . To zapewne , a może także rodowe skłonności , które nie zawsze , ale często jak krynica w łono ziemi w grunt wielu pokoleń wnikają , uchroniły go od zarazków unoszących się zwykle nad stojącymi wodami . Na gruncie pańszczyźnianym wytwarzającym gotowe dostatki , pod skalistym sklepieniem rozpęd wzroków i ruchy ramion tamującym , społeczeństwo było wodą stojącą , pełną zarazków ogłupienia , zezmysłowienia się , lenistwa i apatii . Organizmy ludzkie — biedne te gąbki , które stosownie do drzewa , na którym rosną , wsiąkają w siebie rozkładające lub krzepiące soki — przeciw zarazkom broniły się , jak mogły . Mnóstwo uległo ; pewna jednak liczba uzbrojona do walki w odziedziczone lub zdobyte siły oparła się zwycięsko . Do ostatnich należał ojciec Benedykta . Pośród stref , na których jak złotogłowy , pospolite tkaniny lub ścierki zawieszają się ludzkie życia , to życie nie wzbiło się bardzo wysoko , ale też i na niziny nie spadło . Może ono i miało skrzydła , które w atmosferze gnijącej do niczego służyć nie mogąc , przekształciły się w proste szczudła , użyteczne tylko do chodzenia po bagniskach bez obłocenia się i ugrzęźnięcia . Ale istnienie takich szczudeł w pewnych warunkach gruntu i atmosfery świadczy najpewniej o posiadanych niegdyś zaczątkach skrzydeł . Dość , że trzej synowie Korczyńskiego dzieciństwo swe spędzili w atmosferze wolnej od zgniłych oddechów rozpusty i tyranii , oświetlonej nie słońcem wprawdzie , ale przynajmniej gwiazdą cnoty , ożywionej nie czynami , ale przynajmniej utajoną do nich zdolnością ojca.Wielkie wrażenie w całej okolicy i nawet w całym powiecie wywołał postępek Korczyńskiego , gdy synów swych wysłał on po skończeniu przez nich szkół średnich do wyższych naukowych zakładów . Po co ? Dlaczego ? Nie mieliż odziedziczyć po nim znacznego obszaru pięknej i żyznej ziemi , na którym żyć i panować będą sobie mogli , jak panowali i żyli przodkowie ? Nie byliż szlachcicami , obywatelskimi synami ? Nie mieliż zatem z prawa urodzenia , przysługującego im stanu , położenia w świecie — punktu wyjścia dla spokojnego życia ? Nie wszyscy postępkowi Korczyńskiego nadawali nazwę dziwactwa : byli i tacy , którzy czynili to samo ; ale poważna większość wzruszała ramionami . Gdyby wtedy w cienie bliskiej przyszłości zajrzał był wróżbiarz jaki , na całe gardło , na cały świat zaśmiał by się z tych dumnych , ufnych , takich pewnych ! Korczyński wróżbiarzem nie był i wszystkiego , co w bliskiej przyszłości stać się miało , nie przewidywał ; tak dalece nie przewidywał , że gdyby ktokolwiek rozwinął był przed nim obraz przeznaczeń jego synów , albo by uniósł się zgrozą i rozpaczą , albo by śmiał się na całe gardło krzycząc : „ To niepodobna ! ” Jednak dzięki temu promieniowi światła , który kiedyś do jego głowy z wielkiego ogniska wniknął , część przyszłości przewidywał on i rozumiał ; rozumiał , że prędzej lub później , może wcale prędko , praca niewolnicza stanie się pracą wolną i równiejszymi działami rozpadnie się pomiędzy ludzi . Wtedy życie jego synów wraz z życiem całego ogółu , przelane w formę nową , zapotrzebuje nowych narzędzi . Może też pragnął , aby synowie jego zażyli tych samych rozkoszy nauki , koleżeństwa , zaostrzania wzroku przez szerokość dostrzeganych widnokręgów , których on sam w młodości swej zażywał . Może jeszcze cień nadchodzącej przyszłości dotykał czasem jego głowy , bo na przedstawienia i żarty sąsiadów z namarszczonym czołem odpowiadał : — Na wszelki wypadek ! Na wszelki wypadek ! Na koniec w te starania byłego ucznia akademii wileńskiej o dobre przygotowanie synów do życia wchodziła też i rachuba . Nie mieli oni być tak bogaci , jak się to ze strony wydawać mogło . Z obszaru posiadanej ziemi Stanisław Korczyński należał do średnio zamożnych obywateli . Potem już przez sposób życia powściągliwy i nieco nad inne pracowitszy , z możliwie najmniejszą na owe czasy krzywdą ludzką , do dziedzicznego swego Korczyna dokupił drugi , równej wartości folwark . W całości swej stanowiło to fortunę wcale piękną , która jednak , na cztery części rozdzielona — bo oprócz synów Korczyński miał jeszcze córkę — tych , którzy posiąść ją mieli , bogatymi uczynić nie mogła . W myśli swej Korczyński przeznaczał ojczysty Korczyn najmłodszemu ze swych dzieci , Benedyktowi , najstarszego , Andrzeja , na folwarku nabytym osadzając i na tych dwóch braci wkładając obowiązek wyposażenia siostry i średniego brata , Dominika , który w dalekim , wielkim mieście studiował nauki prawne . Benedykt skończył szkołę agronomiczną i do swego Korczyna wrócił w roku 1861 . Matki nie miał już od dawna ; ojciec mu zmarł przed paru laty ; siostra była zamężna . W zamian mniej niż o dwie mile od Korczyna , na pięknym folwarku swym gospodarował od lat kilku już ożeniony , starszy brat jego , Andrzej ; a młodszy , po skończeniu uniwersyteckiego kursu , tylko co wrócił do rodzinnego domu z zamiarem użycia w nim niedługiego odpoczynku . Oprócz tego znalazł w domu krewną swoją , od dzieciństwa sierotę i przez rodziców jego wychowaną , Martę Korczyńską . Miała ona podówczas lat dwadzieścia cztery i w pełnym znaczeniu tego wyrazu można było stosować do niej nazwę dziewoi . Zanadto może wysoka , ale kształtna i ruchliwa , ognistooka , wesoła i wiecznie czynna , tak mu dom napełniała krzątaniem się swym , ładem i dostatkiem , że opustoszenia jego prawie nie uczuł . Zresztą trzej bracia byli ze sobą zawsze w przyjaźni i zgodzie , a teraz do życia ich wpłynął pierwiastek , który z nich uczynił trzy niby strzały równym pędem ku jednemu celowi lecące . We wszystkich trzech ozwała się naraz krew żołnierzy spod Baru i Samosierry , to zaś , co w pokoleniu najbliższym zadrzemało było i tylko przez sen niekiedy płakało , w nich uderzone dzwonem czasu krzyknęło i na skrzydłach fantazji wleciało w wysoko gorejący płomień . Hej ! Gorączką i burzą przeleciały im te dwa lata ! Stojące wody społeczne zaszumiały , wzdęły się i wyrzucały w górę kipiące kaskady ; w martwej atmosferze wichry zaśpiewały roznosząc po ziemi złote tumany , a na niebie malując jutrzenki i tęcze . Duch demokratyzmu równającym pługiem orał społeczną glebę . Wyżyny , skruchą zdjęte , pochylały się ku nizinom , gotowe do wynagrodzenia krzywd , żebrzące prawie o życzliwość i ufność . Przyjazne i poufałe stosunki zapanowały były wtedy pomiędzy Korczynem a wsią sąsiednią , noszącą nazwę Bohatyrowicze . Mieszkańcy tej wsi mieli kiedyś pergaminy i przywileje szlacheckie , ale przez zbieg okoliczności różnych utracili je od dość dawna i wiedli znojne , ciasne , ubogie życia małych rolników . Nagle dom korczyński na oścież roztworzył się przed nimi . Hej ! Byłoż tam wtedy , było ruchu i tłumu w tym niskim , obszernym domu ! Rozlegałyż się tam gwary i krzyki płynąc w dal po falach tej rzeki ! Brzmiałyż tam i huczały w głębiach tego boru i na rozłogach tej gładkiej równiny takie stuki i hałasy , jakich ani razu słychać tu nie było od dawnego czasu , od owego czasu , w którym powstały gęsto w pobliżu Niemna rozsiane okopy szwedzkie . Najognistszym z braci Korczyńskich był najstarszy , Andrzej . Mężem i ojcem już będąc , zapominał o żonie , dziecku i gospodarstwie własnym , stale prawie w rodzinnym gnieździe przebywając . Dominik wybierał się w świat dla rozpoczęcia życia na własną rękę , lecz wciąż wyjazd swój odkładał i cichszy , więcej wahający się od innych , z braćmi jednak pozostawał . Marta przebywała wtedy złotą chwilę swego życia . Krzątała się dwa razy więcej niż zwykle , bo gości bywało mnóstwo ; pełną piersią oddychała upalnym powietrzem chwili ; wraz z innymi spodziewała się i pragnęła , i jak ptak zdjęty radością wiosny często śpiewała … Głos miała prosty i nieuczony , lecz silny i czysty . Z namiętnym i w owej porze rozmarzonym wyrazem swych płomiennych oczu zawsze coś do mówienia i do śpiewania miała z Anzelmem Bohatyrowiczem , przystojnym chłopcem w grubym obuwiu i surducie z domowego sukna , który śmiał się tak głośno , że aż się po całym domu rozlegało , z błękitnych oczu iskry sypał , potężnym barytonem tysiąc pieśni śpiewać umiał , przynosił dla niej do ogromnych mioteł podobne bukiety polnych kwiatów , a gdy obok niej przy obiedzie lub wieczerzy siadał , rumienił się tak , że aż uszy stawały mu w ogniu jak czerwone maki.Brat Anzelma znowu , Jerzy , przyjaźnią bardzo szczególną połączył się z najstarszym Korczyńskim . Szczególna była ta przyjaźń wobec różnic w wykształceniu i przyzwyczajeniach dwu tych ludzi zachodzących . Andrzej był synem obywatelskim , w dostatkach wzrosłym , w szkołach wykształconym , z najbogatszą w okolicy dziedziczką ożenionym , a przez to ożenienie i osobisty majątek swój bogatym ; Jerzy posiadał zagrodę mającą około dwudziestu morgów przestrzeni , w szkole żadnej nie był , ziemię swą własnymi rękami uprawiał . Skądinąd łączyło ich niejakie podobieństwo położeń ; obaj , niewiele więcej nad lat trzydzieści mający , posiadali już rodziny . Mały Zygmunt Korczyński i Janek Bohatyrowicz byli rówieśnikami . I inne jeszcze , głębokie podobieństwa zachodzić musiały pomiędzy tymi ludźmi , tak z wielu względów różnymi , gdyż odkąd poznali się z sobą , to jest odkąd bracia Korczyńscy , w niskich drzwiach pochylając wysokie swe postacie , po raz pierwszy weszli do chaty braci Bohatyrowiczów , Andrzeja i Jerzego zawsze prawie widywano razem . Razem na długie rozmowy wychodzili w szerokie pola , razem szli polować na dzikie kaczki i bekasy , razem rybackim czółnem pływali po Niemnie ku oddalonym wsiom i miasteczkom , razem niekiedy czytali , razem … Benedykt , wysmukły wtedy , szczupły , z twarzą przez długie przesiadywanie na ławach szkolnych trochę wychudzoną , więcej jeszcze do studenta niż do osiadłego obywatela podobny , przyjmował i gościł w domu swoim braci i sąsiadów ; z poważnymi krewnymi , którzy do młodych Korczyńskich przyjeżdżali pełni przestróg i upomnień , staczał zażarte dysputy … Gorączką , gwarem , zapał em zleciały mu te dwa lata ! Wszystko to po upływie pewnego czasu wydawać się mogło snem napełnionym widzeniami prawie nadprzyrodzonymi : tak niezmiernie inne było to , co nastąpiło po nim … Kiedy Benedykt obudził się z tego snu swojej pierwszej młodości , spostrzegł przede wszystkim , że zabrakło mu obu braci.Andrzej Korczyński razem z przyjacielem swym , Jerzym Bohatyrowiczem , zniknął ze świata , a wnet po ich zniknięciu jedno z korczyńskich uroczysk nazwę swą zmieniło . W uroczysku tym znajdował się ów bór zaniemeński , który miał około dziesięciu włók rozległości i z którym łączyły się obszerne lasy , do Andrzeja i paru sąsiadów jego należące . Dotąd z powodu porastających je sosen i jodeł nazywało się ono Świerkowym ; teraz powszechnie i we wszystkich warstwach ludności nazywać je zaczęto Mogiłą . Kto pierwszy nowej tej nazwy użył i jakie były pobudki , które ją rozpowszechniły , trudno powiedzieć : lecz utrwalona w okolicznej mowie była ona jedynym grobowcem najstarszego z braci Korczyńskich . Innego nie wystawiono mu nigdy … Pozostała po nim wdowa wraz z małym synem osiadła w posagowym majątku swoim dość znacznym , o parę mil od Korczyna położonym . Dominik żył , ale losy odrzuciły go bardzo daleko i po kilku latach zaledwie przysłał bratu wieść , iż w tych dalekich stronach zdołał nareszcie zdobyć sobie byt skromny przez otrzymanie małego zrazu urzędu . Benedykt zaciągnął dług bankowy , aby bratu wypłacić to , co mu się według ojcowskiego rozporządzenia należało . Na wypłacenie posagu siostrze nie miał środków i zatrzymując go na hipotece Korczyna , ten dotąd czysty jak kryształ majątek obarczył drugim już długiem . Były to długi konieczne , z natury rzeczy niejako , nie zaś z lekkomyślności i marnotrawstwa wynikłe ; niemniej , kiedy Benedykt po raz drugi po obudzeniu się ze snu młodości rozejrzał się dokoła , spostrzegł , że synem bogatego domu obywatelskiego będąc , wcale bogaty nie był … Nie będąc tchórzem i nie mając szczególnych do sybarytyzmu skłonności , bynajmniej by się tym spostrzeżeniem nie przeraził , ale po nim przyszło wnet wiele innych . Nastała była mianowicie pora niezmiernych urodzajów na te kije , które w koła gospodarstw wszelkich włażąc , czyniły je podobnymi do wozów przebywających pewnego gatunku jesienne drogi , kiedy to koła po osie , a konie po golenie w gęstym błocie grzęzną . W takim położeniu rumaki , choćby arabskiej krwi , nic zrobić nie mogą : dla posuwania się wozu naprzód — wołów pokornych i cierpliwych potrzeba . Benedykt zrazu wierzgał i z nozdrzy ogień wyrzucał , jak oburzony i zniecierpliwiony rumak , ale stopniowo uspokajał się … Zrazu przyzwyczajeniami młodości pobudzany wytężał słuch w przestrzeń i oczami wodził czasem po obłokach . Ale spostrzegł znowu , że nic wcale przyjemnego nie mógł już tam usłyszeć ani zobaczyć ; że śpiewające drzewa i grające zorze jego pierwszej młodości zaliczonymi zostały do bajek , i do takich w dodatku bajek , którymi dzieci straszą , ażeby były grzeczne . Pochylił tedy karku i zajął się tylko wyjmowaniem kijów z kół swego własnego wozu . Robota Penelopy ! Co wyjął kij jeden , właziło dwa ; wyjął dwa , wyrastało cztery . Z początku czynił to niezgrabnie i zawsze jeszcze ku obłokom trochę zerkając . Wynikło mu stąd wiele strat i nieprzyjemności . Tak na przykład : raz w pierwszych jeszcze latach gospodarowania różne teorie dobrze mu znane wzbudziły w nim chęć , aby mieszkańcy dziedzicznych kiedyś jego wiosek nauczyli się czytać , owocowe ogrody zasadzać , u doktorów leczyć się , karczmy omijać … Lecz bardzo wkrótce wszelkiej roboty około tego zaniechać musiał , bo na kilka miesięcy wyjechał do najbliższego miasta w celu przeprowadzenia dość kosztownej i niebezpiecznej sprawy . Odtąd na ten punkt obłoków nie zerknął już nigdy . Innym razem agronomiczna wiedza jego doradziła mu zmianę istniejącej w Korczynie rasy bydła na inną : zmienił i znaczne korzyści obiecywał sobie z tego na przyszłość , ale tymczasem wydał sporo pieniędzy , a gdy przyszła pora wypłacenia czasowo ustanowionych podatków , nowy dług zaciągnąć musiał . Kiedy indziej jeszcze , mianowicie przed ożenieniem się z panną młodziutką , ładną , pięknie wychowaną i w której serdecznie był zakochany , zachciało mu się ogród korczyński wykwintnie urządzić i cały stary dom swój rodzinny otoczyć zbytkiem kwiecistych kobierców i aksamitnych trawników . Sam posiadał znawstwo roślin , wynalazł sobie bardzo biegłego i również kosztownego ogrodnika . Przez dwa lata potem były istotnie w Korczynie cudne trawniki i osobliwe kwiaty , szparagi zadziwiającej grubości , brzoskwinie i nawet ananasy , ale po dwu latach jawnie i absolutnie okazała się niemożność utrzymania nadal tego świetnego porządku rzeczy bez niebezpiecznego zaniedbania najważniejszych majątkowych potrzeb i interesów . Kilka jeszcze podobnych zerknięć ku obłokom , a Benedykt Korczyński był by do szczętu zrujnowany . Ale w naturze jego , zapalczywej skądinąd , istniała zdolność do powściągliwości . Powściągnął się od wszelkiego wierzgania i rozdymania nozdrzy , a lekkie i pełne gracji kształty rumaka powoli , stopniowo przelewały się w grubą i ponurą , ale w równym i cierpliwym stąpaniu swym niezmordowaną postać wołu . Czy ta metamorfoza przyszła mu z łatwością ? Nigdy z tym nie zwierzał się przed nikim , a raczej przed jedną tylko osobą zwierzać się kiedyś chciał i próbował … Dwanaście lat minęło było od owego osierocenia po braciach , majątkowego zubożenia i śmiertelnego rozbicia się młodzieńczych jego ideałów , kiedy pewnego letniego wieczora Benedykt po obszernym ogrodzie korczyńskim szukał swej żony . Resztki dziennego światła padały mu na twarz opaloną od słońca i błyszczącą od potu ; szedł prędko i szerokimi krokami : gruby i do czerwoności ogorzały kark nisko pochylał . Coś go dręczyło , bo koniec długiego wąsa do ust wkładał i w zamyśleniu zębami go przygryzał . Po długim szukaniu i kilkakrotnym wołaniu usłyszał na koniec ozywający się w głębi cienistej altany łagodny i srebrny głos żony . Altana z przezroczystej kraty , wdzięcznie zbudowana i pachnącym kapryfolium gęsto opleciona , była jedną z nielicznych pozostałości owych ogrodowych upiększeń , które przed ożenieniem się swym przedsięwziął był Benedykt . Teraz dość było jednego rzutu oka , aby poznać , że myśli o jakichkolwiek ulepszeniach estetycznych na tysiąc mil oddalone od niego były . Wszedłszy do altany Benedykt po kilkakroć ucałował rękę i czoło żony obok niej usiadł . Ładna , trzydziestoletnia brunetka w białym negliżu , w postawie objawiającej znudzenie i znużenie , siedziała na wygodnej ogrodowej ławce i poduszkę mając za plecami , ślicznie obute stopy na niskim stołeczku wyciągała . Na kolanach jej leżała otwarta książka . Wejście męża nie ożywiło jej zasępionych rysów , uchyliła się nieco , aby twarz swą odsunąć od głośnego i gorącego jego oddechu . — Takem się zmęczył , moja Emilciu — zaczął — że już trochę odpocząć muszę . Niech tam sobie ekonom i robotnicy poczekają , a ja kwadransik przy tobie posiedzę … Uf ! Te żniwa ! Nim je człowiek przebędzie , sto upałów go spali i sto strachów po nim przejdzie … — Ja także — z cicha odparła kobieta — czuję się bardzo zmęczona upał em . — Ale co tam ten upał ! — ręką po spoconym czole przesuwając ciągnął Benedykt — fizyczną przykrość każdy znieść może , jeśli jest przy tym spokój … — A cóż cię znowu tak bardzo niepokoić może ? — z ledwie dosłyszalną ironią zapytała żona . — Hm ! Zawsze mnie o to pytasz , zawsze ci wszystko opowiadam i zawsze pytasz znowu … — Tak niezdolna jestem do zrozumienia i zapamiętania wszystkich twoich kłopotów i interesów … Z większym niż przedtem znużeniem przechyliła się na poręcz ławki i wygodniej drobne swe stopy na podnóżku ułożyła . — Jednakże — z trochą irytacji w głosie zaczął znowu Benedykt — rzeczy te są bardzo zrozumiałe i do zapamiętania łatwe … Do końca życia chyba nie zapomnę , w jakim był em strachu , kiedy przeszłej jesieni z powodu złych zbiorów nie mogł em na czas zapłacić bankowej raty … Wszakże już Korczyn opisywać miano i ledwie nieledwie dostawszy pieniędzy , piorunem z nimi do Wilna leciał em . Całą przeszłoroczną jesień bił em się jak ryba w wodzie … Nie daj Boże takiej drugiej jesieni … Pani Emilia smutnie wstrząsnęła głową . — Mnie także zeszłoroczna jesień wcale niewesoło przeszła . Chorowała m na zapalenie oskrzeli … i sama w domu była m … jak pustelnica … Benedykt rękę żony pocałował . — Bieda z twoim złym zdrowiem ! Prawda , że dwa miesiące prawie nie był em w domu , a przez ten czas ty kilka dni chorowała ś obłożnie … Ale przecież sama nie była ś ! Miała ś przy sobie pannę Teresę , Martę , Justynkę , dzieci … a nawet — dodał z uśmiechem — pan Ignacy mógł cię muzyką swoją rozrywać … Jakaż to pustynia ? — Ja ciągle żyję na pustyni — szepnęła kobieta . — Oj ! — krzyknął prawie mężczyzna — bodaj , że lepiej było by żyć na pustyni , jak wśród okoliczności takich , z jakimi ja ciągle ubijać się muszę.Ile mnie kosztuje na przykład to ciągłe prawowanie się z chłopami ! Człowiek przecież nie urodził się na tyrana i ludożercę …