Maria Rodziewiczówna Straszny dziadunio — Hieronim , słyszysz ? Wstawaj ! A to sen do pozazdroszczenia ! Hieronim , Rucio , to ja — Żabba ! — To mi dopiero nowina ! — odparł spod burki stłumiony , zaspany głos . — A czego tam chcesz ? Pali się ? — Wstań , to zobaczysz . — Ale kiedy ja nie chcę ani wstawać , ani patrzeć . — Ano , to się utopisz . — Coo ? Spod burki wyjrzała na świat rozczochrana , płowa czupryna , potem ręka , potem senna twarz młodego człowieka . Ziewnął przeciągle , pięściami przetarł oczy i spojrzał . — Bogowie Olimpu i Walhalli ! Co to , potop ? — krzyknął , zrywając się na równe nogi . Było się czemu dziwić . Chłopski alkierz , gdzie się to działo , po ramy okien pełen był wody . Wszystkie sprzęty były już zatopione , szczelinami wdzierał się nurt , sycząc ; wkoło panowała głucha cisza , tylko z dala dochodziła przeciągła wrzawa głosów ludzkich i przeraźliwy ryk bydła . Zbudzony , stojąc po kolana w wodzie , rozejrzał się zdumiony . — Cóż milczysz ? — krzyknął do towarzysza . — Gadaj , co się stało ! — Powódź — lakonicznie odparł zagadnięty . — Wieś zatopiona ? Gdzie koledzy ? — Zatopiona . Koledzy bezpieczni , pod lasem . Ja zaszedł em po ciebie . — Rychło w porę ! — zamruczał pan Hieronim . — O włos nie zginął em przez twą troskliwość . — Spał eś jak pień . — Jak pień . Zgrabna metafora . Ciekawym , jak by ś ty spał , gdyby ś wrócił z linii po trzech dniach roboty . — Grocholski był z tobą , a jednak pierwszy się stawił na alarm . — Grocholski musi myśleć o pani naczelnikowej . Zakochani mają zawsze lekki sen , jak panienki . Nieprawdaż ? — Musi być — odparł Litwin . Tu pan Hieronim zakrzątnął się , brodząc po wodzie i monologując pod nosem : — Już wiem ! To pewnie dziadunio nasłał na mnie to nieszczęście za to , żem nie chciał pójść na medycynę . Bogowie piekieł , czy jest w waszej spiżarni mąk gorsza od doli studenta na praktyce ? Jako Hiob wyjdę z tej okazji , jeśli życie zachowam . Tłumok w wodzie , odzienie wniwecz ; moje rachunki , plany pożarła ta ciecz nikczemna . Dobrze , że choć skrzypce w całości . A masz czółno , Żabba ? — Nie ma — odpowiedział spokojnie . — Jak to , nie ma ? Piechotą pójdziemy po wodzie ? — A juści . Albo to dla ciebie co nowego ? Ty Delfin . — Otóż to ! Dlategom nierad mej reputacji marnować w tej odzieży . Hm , a gdzież to smyczek ? Leżał na oknie czy pod oknem ! Przepadł ! Doprawdy , czuję i w tym palec dziadunia . On ma konszachty ze złymi mocami i używa ich na moją zatratę . Oj , oj ! Nie ma smyczka , nie ma ! — Porzuć gadanie i chodźmy — wtrącił Żabba . — Łatwo ci to powiedzieć . Ale ja , dusza muzykalna , cierpię nad tą stratą ! Chłopak załamał ręce patetycznie , oczy mu się jednak śmiały . — Dajże pokój , albo to czas błaznować ? — Na błaznowanie powinien człowiek mieć czas , bo inaczej — cóż robić z życiem ? Trzeba będzie dostać żółtaczki , zapchać mózg cyframi , tak wyglądać jak ty , skrzeku pospolity ! Podczas tej operacji pan Hieronim wziął zmokły tłumoczek na plecy , skrzypce pod pachę i wydostał się oknem na świat boży . Kolega zebrał resztę manatków i podążył za nim , nie obrażony bynajmniej zoologiczną przenośnią swego nazwiska . — Słuchaj no , Żabba , a gdzież to ci bezpieczni koledzy pod lasem ? Prowadź , bo doprawdy zgłupiał em ze snu i paniki . To nie moja specjalność wodna komunikacja . — Tędy — rzekł Żabba — widzisz , koledzy na górce . — Aha ! Widzę , że idziemy prosto na doły z gliną ! Śliczna awantura ! I to morze było wczoraj nikczemną kałużą . I wierz tu pozorom . Chłopi uciekli i wrzeszczą . Co to im pomoże ? Ale że mnie ten wrzask nie zbudził ! — Kiedy bo spał eś jak pień . — Jak pień ! Ten zawsze swoje — mruknął chłopak i umilkł na chwilę . Woda dochodziła im do pasa , prąd walił z nóg , targał tu i tam . Było dziwnie przykro borykać się z rozpętanym żywiołem , nie wiedząc , gdzie i co ma się pod stopami , bo woda — rozmulona , pełna zielska — była czarna jak atrament . Nad tą wodą sterczały dachy chat , łby bydła , drzewa lasu — i na wzgórzu tłum ludzi , zbitych w niesforną , wyjącą gromadę . Pan Hieronim zza pleców kolegi spojrzał w stronę lasu , odmierzył okiem odległość i zaśmiał się niefrasobliwie . — Stroiki inżynierowej musiały ulec smutnym wypadkom — zauważył wesoło . — Zostały w chacie podobno . — Otóż tak , dobrze jej ! Po co jeździ z mężem , nieodstępna jak wyrzut sumienia . Siedziała by w mieście . Bardzo się cieszę z tej straty ! Będzie miała naukę na przyszłość . Potrzebna nam tu jak dziura w bucie ! Wiecznie kogoś zbałamuci , a my za tego musimy wszystko odrabiać . Szkoda , że ten fircyk Grocholski nie poszedł na dno z jej sukienkami . Brr , co tu wody ! Chłopak odsapnął , bo go nurt za piersi chwytał . — I powiedz mi , Żabba , skąd się ten tani płyn wziął w takiej ilości przez jedną noc ? — Z gór — wygłosił zapytany . — Ale z jakich ? — Skąd ta rzeka płynie . — Gruntownie znasz kwestię ! Jakież to ? Alpy , Himalaje , Andy ? — Góry i kwita ! — Otóż i odpowiedź inżyniera ! Poproszę naczelnika , żeby cię wysłał na praktykę do wiejskiej szkółki na zarysy geografii ! — Nie durz mi głowy ! — burknął Litwin . — To dopiero głowa drogocenna . Żeby ją wytrząść , to przysięgnę , że mak by się sypał . Kolega coś zamruczał niewyraźnie . Nigdy nie próbował walczyć na języki z panem Hieronimem . Drwin jego i przedrzeźnień bał się cały instytut . Wzgórek pod lasem zbliżał się widocznie . Można już było rozróżnić wyraźnie kilka postaci czarnych , a jedną jasną i usłyszeć nawoływania znajomych głosów . — Salve ! Salve ! — wołał pan Hieronim , wyprzedzając Żabbę . — Nie krzyczcie ! Wierzę w wasze dobre intencje co do mojej osoby ! Jestem wam mocno obowiązany , a jak będę miał możność odwdzięczenia , to klnę się na bogi , że sam się pierwej uratuję , a po was poślę modły do nieba ! Witajcie , witajcie ! Żabba , słuchając tego , uśmiechnął się lekko . — Ja przyszedł em przecież — wtrącił . — Aha , dopominasz się solidniejszej wdzięczności — śmiał się pan Hieronim . — Bądź spokojny ! W takim razie poślę po ciebie tego raka , co to chodził po drożdże na Podlasiu . — Hm , to już wolę modły ! — Jak się masz , Ruciu , jak się masz ! Tędy , tędy ! — wołano ze wzgórza . Chłopak dotarł do stromego brzegu , rzucił na ń swe mienie , potem wdrapał się jak kot , pomógł Żabbie i dopiero wtedy otrząsnął się z wody i ukłonił całemu towarzystwu . — Staję do apelu , panie naczelniku ! — ozwał się do mężczyzny w średnim wieku . — Rzeka odarła mnie z narzędzi pracy , nie mam nawet ołówka ! — Dobrze , że żyjemy i kasa uratowana ! — odparł naczelnik . — Ale moje suknie — tam ! — wskazała desperacko pulchną rączką dama różowa i biała , uczepiona naczelnikowego ramienia . — I mój frak przepadł ! — jęknął Grocholski melancholijnie . — Szkoda ! — zaśmiał się Hieronim . — Zagrał by m wam Tadeusza , żeby nie to , że i mój smyczek zginął . — Ale widok przepyszny ! — ozwał się naczelnik . Wszyscy spojrzeli na rzekę . Istotnie , widok był piękny grozą i ogromem . Niewielki potok , płynący wczoraj jeszcze o kilkaset kroków od wsi , leniwy , cichy , przez pół doby urósł do niezwykłych rozmiarów . Olbrzymimi wałami parła fala przed sobą środkiem prądu stogi siana , deski , zielsko , liście , gałęzie — wszystko splątane w bezładny kłąb . Huk i wrzenie kotłowało się jak w zbuntowanym mieście , rzeka wyglądała jak lud rozjuszony , pijany , ryczący , żądny krwi i ognia . — Przypomniała babka dziewic wieczór — rzucił Hieronim , trącając lekko Grocholskiego . — Cóż , Jasiu , nie popłyniesz na ratunek sukien damy swego serca ? — zagadnął z cicha . — Tej sztuki nawet ty by ś nie dokazał . — Doprawdy ? Czy wiesz o jakich ważnych przeszkodach ? — Wiem : niemożliwość ! Oczy chłopca zamigotały sinawym błyskiem polerowanej stali . — Niemożliwość ! Hieronim Białopiotrowicz , wasz sługa , nie wie , co to za facecja , co się tak brzydko wabi ! — Et , porzuć ! — wtrącił Żabba . — Choćby ś chciał , to nie możesz wyłowić smyczka . — Milcz ! Nie otwieraj krwawiących ran , bo jak się rozgniewam , to cię wrzucę tam , gdzie najady przymierzają sukienki naczelnikowej , będziesz dopiero krzyczał z zachwytu ! Koledzy parsknęli śmiechem . Litwin skrzywił się , jak ktoś , co chce kichnąć , a nie może , i mruknął uparcie : — Ale tak i smyczek przepadł całkiem ! — Masz , idź go szukaj ! — zawołał swawolnik , porywając czapkę towarzysza i ciskając ją daleko w wodę . — Ajej , ajej , ajej ! — lamentował poszkodowany . — Jedna była , nowiutka . Teraz mi słońce mózg przepali ! — Niewiele go znajdzie ! Ale nie śmiej się , nie lamentuj , nie biegaj jak kura za kurczętami ! Skacz , Żabbo , jeszcze ją dogonisz ! — Bodaj ci się dziadunio przyśnił ! Hieronim chwilę patrzył na niezaradność kolegi , potem skoczył na brzeg , wywrócił w powietrzu koziołka , wpadł w wodę , dognał czapkę , chwycił ją w zęby i , bawiąc się siłą prądu i spienioną falą , w parę minut stał już na lądzie . — Brawo ! — zawołała piękna pani . — Pan pływasz jak ryba . — Czy to komplement , Grocholski ? — szepnął Hieronim . — Domowego wyrobu — odparł któryś z kolegów , bo Grocholski , uśmiechnięty , odpowiadał damie : — Dla niego to zabawka ! Na naszych oczach przepływał Newę pod Kronsztadem . Dali śmy mu wtedy przydomek Delfin . — Panowie ! — zawołał naczelnik , który mieszając się do rozmowy , z lunetą przy oku śledził brzeg rzeki . — Patrzcie , tam w lesie , między drzewami , coś płynie ! — Gdzie , gdzie ? — wołała krótkowidząca pani , mrużąc oczy i skubiąc męża za rękaw . — Co płynie ? Gdzie ? Pokaż , mój drogi ! — Płynie dach , a na dachu coś siedzi , niby gęś , niby pies ! — pouczył uprzejmie Hieronim . — Jaka gęś , jaki pies ? — wtrącił Żabba . — Pstrokata ! Może to zresztą koza , ma na sobie trochę czarnego i trochę białego . Widzisz przecie ! — Człowiek płynie ! — Ty wszędzie widzisz nadzwyczajności ! — Ale kiedy to naprawdę człowiek — kobieta ! — Może nawet młoda i ładna , do ciebie podobna ! — Panowie , to rozbitek tonie , słyszycie ? ! — wołał naczelnik , odejmując lunetę od oka . Zamilkli wszyscy . Dach się zbliżał , rzucany tu i tam prądem , chwilami fala nakrywała go zupełnie , chwilami wyrzucała na powierzchnię . Wnet nawet naczelnikowa dostrzegła postać ludzką przyczepioną do szczytu i do wszystkich uszu doleciało rozpaczne wołanie ratunku . — Aha , ratuj ! Nie ma czółna ! — rzekł Grocholski , oglądając się wokoło . Hieronim milczał , stalowe jego oczy nie schodziły z rozbitka , nie śmiał się . — Delfin ! — szepnął Żabba . — Skacz ! Szkoda człowieka ! Inżynier dosłyszał i obejrzał się niezadowolony . — Co pan robisz ? — upomniał Litwina . — Oliwę lejesz na ogień ! Ten szaleniec gotów na wszystko ! — Wiem , panie naczelniku ! Nic mu się nie stanie ! Hieronim się roześmiał . — Nie darmo żyjemy tyle lat jak bracia . Żabba szynkuje moją skórę jak własną . Bądź spokojny , brateńku , nie trzeba mi zachęty . Czekam tylko , żeby się to zbliżyło dostatecznie . Przyniosę ci w prezencie tę ładną kobietę ! — Okropność ! Pan się utopi ! — krzyknęła , blednąc , naczelnikowa . — Ej , broń Boże ! No , teraz dobrze , w miarę ! Hop ! Nim się zdołano obejrzeć , chłopak już zrzucił surdut i buty — płynął ukośnie pod prąd , na środek . Towarzystwo skupiło się na brzegu , śledząc z natężeniem tę walkę . Naczelnik oddał lunetę żonie i uśmiechał się z zadowolenia . Grocholski bił brawo . Oczy Żabby , zwykle trochę senne , błyszczały niepokojem i dumą . Zszedł nad samą wodę i ściskał w ręku ogromną gałąź , obojętny , że mu rzeka dochodziła do kolan ; gotów był rzucić się na pomoc druhowi , choć pływać nie umiał i choć obaj kłócili się całe życie . Ale Delfin nie potrzebował pomocy . Sapiąc , parskając , miażdżąc fale siłą pięści , płynął wciąż , nie ustając i nie słabnąc . Czasem przystawał i śledził ścigany przedmiot , czasem jego jasną głowę nakrywał bałwan , ale przestrzeń dzieląca go od dachu zmniejszała się z każdą chwilą , a prąd , druzgocący całe osady , oślizgiwał się bezsilny po smukłych , sprężystych członkach nieustraszonego chłopca . — Brawo ! — krzyknął Grocholski . Mokra , pełna zielska i szlamu głowa wyjrzała obok dachu , nerwowa dłoń chwyciła rozbitka . Nieszczęsna kobieta — czy koza — rozpaczliwie trzymała się drzewa . Obrońca , wisząc w powietrzu , zdyszany , nie mogąc dobyć głosu z zalanego wodą gardła , szarpnął ją z całych sił . Szczap deski , w który wpiła się rękoma , oddarł się z trzaskiem , krzyknęła okropnie i , nie puszczając drzazgi , zsunęła się w rzekę . Woda trysnęła , zakrywając wszystko , zniknęli oboje . Dach , uwolniony od ciężaru , podniósł się nieco i popłynął szybciej . Po chwili spośród huczących bałwanów ukazały się dwie głowy . To Delfin wracał — wolniej , mozolniej , z ładunkiem . Prąd go już targał i zawracał , szamotali się ze sobą w wielkiej ciszy , bo patrzący , tamując oddech , czekali , jak się to skończy , i nie wołali już brawo . Hieronim dyszał , pracując jedną ręką , coraz częściej ginął pod falą , ale pomimo osłabienia trzymał mocno trofeum swej wyprawy , kobietę omdlałą , siną , może martwą . — Rucio , Rucio ! — krzyknął Żabba . Głos przyjaciela ocucił zmęczonego . Zebrał resztę sił , rzucił się naprzód . Główny prąd został za nim . Jeszcze sto kroków , jeszcze pięćdziesiąt . Żabba wszedł po ramiona w wodę , rzucił mu gałąź . — Brawo , Delfin ! Krzyczał Grocholski , inżynier , piszczała dyszkantem inżynierowa , krzyczeli obaj koledzy . A biedny Delfin , zziajany , bez tchu , blady jak ściana , leżał na brzegu , ociekając wodą , dysząc jak zgoniony zwierz i trzymając wciąż za ramię drobną postać rozbitka . Żabba ukląkł nad nim i podczas gdy inni zajęli się uratowaną , on ocierał twarz i ręce przyjaciela , powtarzając uparcie : — A co ? Ja mówił em , że mu to nic ! Ja mówił em ! — Uf ! — odsapnął wreszcie Hieronim , siadając na ziemi . — Szkoda , żem o zakład nie poszedł . Zasłużył em sobie na dobrą indemnizację ! Uf ! Tom się zmachał ! — A ja mówił em , że to kobieta ! — szepnął Litwin . — Czy żyje przynajmniej ? Podobna do ciebie ? — zagadnął chłopak , oglądając się wokoło i wstając . — Żyje , biedactwo , żyje ! — wołała pawim głosem naczelnikowa . — Pokażcie mi ją ! Może to syrena ? — Aha , syrena ! — parsknął śmiechem Grocholski , odstępując od leżącej na trawie ofiary powodzi . Hieronim spojrzał ciekawie i skrzywił się . Przed nim , okryta pledem inżynierowej , leżała dziewczynka kilkuletnia , drobna , chuda , sina . Miała na sobie strzępy grubej koszuli , czerwoną , wyszarzaną spódniczkę do kolan ; bose ciemne nogi krwawiły w kilku miejscach , malutką jak pięść twarzyczkę zakrywały zupełnie roztargane czarne włosy , pełne zielska i szlamu . W kurczowo zaciśniętej ręce trzymała wciąż drzazgę dachu , a wyglądała bez życia . — Ten patyk z suchej miotły już nie zipie ! — zawołał Hieronim , klękając nad nią . — Owszem , owszem — wołała pani naczelnikowa . — Serce bije , ręce ciepłe ! — Bo jeszcze nie zastygły ! — mruknął student , biorąc na kolana głowę dziewczynki i odgarniając włosy z jej czoła . — Szaniarski — zainterpelował jednego z gapiących się kolegów . — Masz pewnie w mantelzaku butelczynę ? — Mam parę kropel ! — odparł zagadnięty . — A co ? Duszą i starką Szaniarski ratuje zawsze z najgorszych niebezpieczeństw ! Daj no , bracie ! Student przyniósł rżniętą flaszkę . Hieronim z trudnością otworzył zaciśnięte zęby dziecka i wlał w gardło trochę wódki . — No , że niepiękna , to widoczne , ale że uparta , o tym ja coś wiem . Ledwiem ją oderwał od dachu i maluczko mnie nie pociągnęła na dno ! No , nie szczerz zębów ! Połknij jeszcze odrobinę ! Naczelnik tymczasem , spojrzawszy obojętnie na zdobycz pana Hieronima , odszedł znów nad wodę , wezwawszy Grocholskiego i Żabbę . Wzięli narzędzia , zmierzyli wysokość wody — powódź już nie rosła . Zaczęli naukową gawędkę . — Trzeba nam będzie poszukać schronienia za lasem w jakiejś bezpiecznej wsi . — Był em tam onegdaj na robocie — objaśnił Grocholski . — Sądzę , że się znajdą mieszkania . — A ot i słońce zachodzi ! — wtrącił Żabba . — Możemy iść . Co przepadło , zginęło ! Ciekawym , czy Białopiotrowicz ocucił małą . Wrócili do drzewa , gdzie skupiła się reszta . Dziewczynka siedziała już na ziemi , otulona burką studencką , zalękła , drżąca , wlepiając w twarz Hieronima piwne , łzami zaszłe oczy . — No , żyje ! — rzekł naczelnik . — To i dobrze . Możemy iść . — Dokąd ? — zagadnęła pani i nie czekając na odpowiedź , trzepała dalej : — Ale wiesz , mężu , to niemowa ! O co się spytać , milczy ! — Niemowa ? Krzyczała przecie ratunku . Mniejsza z tym . Chodźmy ! Znajdą się rodzice ! Żabba wziął dziecko za ramię . Spojrzała dziko , usunęła się . — Oho , księżniczka z bajki . Bierz ją , Ruciu ! — A biorę . Może się rozmyśli i przemówi . Orszak ruszył . Na czele wódz rzeszy z lunetą pod pachą , dalej pani pod eskortą Grocholskiego i dwaj studenci , obładowani tłumokami ! Pochód zamykał Żabba z przyjacielem . Dziecko , gdy je Hieronim wziął na ręce , zaczęło płakać . Nie zważał na to i niosąc je , ruszył za towarzystwem , dowcipkując po swojemu z Żabbą . Po chwili uspokoiło się biedactwo , spojrzało w górę , w śmiejące się oczy chłopca , przytuliło mu się do piersi , przymknęło zmęczone płaczem oczy . Usypiała , kołysana ruchem i okropnym zmęczeniem . Już jej nic złego nie mogło spotkać . Szli tak wśród lasu godzinę i mrok padał zupełny , gdy zaczerniała przed nimi wieś , mrugając światełkami z okien . Zaczęto nawoływać ludzi . Po chwili tłum ich otoczył . Dobijano się jak o honor o przyjęcie rozbitków , porwano ich tłumoki i Hieronim ani się obejrzał , jak się znalazł z Żabbą w obszernej izbie , otoczony całą chłopską rodziną , wyprzedzającą się w usługach . Dziecko spało cichutko . — A to co , panie ? — zagadnął gospodarz , gdy chłopiec układał drobiazg ten na swej burce , na ławie . — Szczupak na sprzedaż ! Niech śpi tymczasem . — Ej , pan żartuje ! Toż to człowiek . — Nawet kobieta . Złowił em w powodzi . Może ją znacie ? Wszystkie twarze pochyliły się nad uśpioną — każdy się cofnął , ruszając ramionami . — Nietutejsza — odparł gospodarz . — Musiała ją rzeka z góry gdzieś porwać . No , niech śpi ! Jak ma rodziców , to się upomną . Prosimy tymczasem panów na wieczerzę . Młodzi ludzie rzucili się do jadła z dobrze zrozumiałą zaciekłością ; wśród wrzawy rozmów , śmiechu , anegdot Hieronima , szczęku misek i łyżek nikt nie dosłyszał płaczu rozbitka . Zbudził ją hałas , przeraził widok tylu obcych i łkała , tuląc się do ściany , jak młody wilczek , na wpół tylko oswojony . Nagle przypomniał ją sobie Hieronim , zajrzał w kąt . — Może ci się jeść chce , dziecko ? — spytał , głaszcząc ją po głowie . — Bardzo ! — szepnęła , biorąc w obie dłonie jego rękę . — No , to chodź do stołu ! Chciała usłuchać , ale nie miała siły utrzymać się na nogach , upadła , rzucając mu spojrzenie konającego ptaszka . Wzrok ten dziwnie mu szedł do serca . Żabba miał siostrzyczkę w takim wieku , która mieszkała razem z nimi w Petersburgu . Hieronim , sierota bez ojca i matki , lubił dziecko , bawił się z nim , swawolił , kupował łakocie . Przed rokiem szkarlatyna ją zabiła . Konając , patrzyła na brata i przyjaciela takim samym żałosnym wzrokiem , prosząc o ratunek . Student się pochylił , wziął na ręce małą , pocałował w chude policzki i zaniósł do stołu . — Mleka , matko ! — poprosił gospodyni . Nakarmił ją , trzymając na kolanach . Piła chętnie , chciwie , ciepło wybiegło jej na twarzyczkę rumieńcem . Milczała jednak ciągle , patrząc nieufnie , dziko spod roztarganych włosów . Potem dostała dreszczów , sen ją znów morzył niespokojny , gorączkowy . Jednak pomimo namowy nie puściła ręki studenta , którą cisnęła do piersi nerwowym , lękliwym ruchem . Wezwana na spoczynek przez gospodynię , rozpłakała się okropnie ; nie zdołano jej oderwać od opiekuna . Poniósł ją z sobą do alkierza , gdzie im wyznaczono mieszkanie . Żabba już tam siedział od godziny nad stronicą cyfr , szukając w płomyku lampki natchnienia . Obejrzał się na przyjaciela . — Cóż to będzie ? — zagadnął burkliwie . — Nic — odparł Hieronim — będzie nasze petersburskie życie , kiedy Wandzia żyła . Wspomnienie siostry ułagodziło Litwina . Zamilkł na chwilę , zdjął nieodstępne dymne okulary , przetarł je , oparł łokieć o stół i gryzł przez chwilę pięści . Nie o cyfrach myślał w tej chwili , bo się znów obejrzał i mruknął : — Podściel jej moją burkę , jeżeli trzeba . — Już dobrze , nie beczy . Wiesz , mam taką głupią naturę , że jak dzieciak płacze , to … Nie dokończył , splunął i rzucił się na łóżko , tonąc w pierzynach gospodyni . — Uf , alem się zmachał ! Powiadam ci , Józiu , ani jeden członek nie został w subordynacji . Dobranoc , a obudź no mnie , jakby tam przypadkiem archanioł trąbił na sąd ostateczny , bo jak mi Bóg miły , gotówem nie posłyszeć ! Żabba kiwnął głową . Matematyka zajęła mu całą myśl . Mruczał wpółsennie formuły . A dzieciak jęczał we śnie niezrozumiałe wyrazy , żałośnie , z rozdzierającą skargą , to z dziką zaciętością . Litwin skrzywił się parę razy , ale nie gniewnie ; opędzał się od tego głosu jak od natrętnego wspomnienia , co mu gmatwało naukę , przywołując obraz jedynej zmarłej siostrzyczki . Hieronim chrapał jak drwal . Szczęśliwy ! Miał dwadzieścia lat , czyste sumienie i szalone zdolności . On nie znał bezsennych nocy , spędzonych nad oschłą nauką . On się bawił w instytucie . W dwa dni po wylewie rzeki Grocholski wczesnym rankiem wstąpił do mieszkania dwóch przyjaciół . Rodzina chłopska już się rozpierzchła na robotę w polu ; na progu chaty — skulona , zapuchła od płaczu — siedziała dziewczynka znajda . Patrzyła uparcie w stronę lasu , nie spojrzała na wchodzącego . W chacie stara prababka przyjęła go kaszlem . — Witajcie ! Panowie , co tu mieszkają , poszli ? — zagadnął . — Poszedł jeden ; ten biały , wesoły poszedł . A ten czarny , ze szkł em , w komorze , w komorze . Grocholski wszedł do alkierza . Żabba istotnie sechł nad książką , jak zwykle . — Dzień dobry ! Rucia nie ma ? — Nie ma — odparł grobowy głos , któremu towarzyszyło ukośne , niechętne spojrzenie w stronę natręta . Pomimo to Grocholski usiadł na stosach pierzyn , zapalił papierosa i zaczął szturm do mruka : — Czy Hieronim dostał gdzie smyczek ? Chudy palec Żabby wskazał na przeciwległą ścianę , gdzie instrument wisiał w komplecie . — Aha , jest , to i dobrze . Powiedz mu , niech dziś wieczór przyjdzie do naczelnika . Będę mu towarzyszył na trąbce . Urządzimy koncert . — Bardzo potrzebne ! — zamruczał Litwin , nie odrywając się od czytania . — Ty się na tym nie znasz . — Chwała Bogu ! — Et , jesteś nieznośny pedant ! Cóż u was słychać ? — Ja nie mam zwyczaju słuchać . — Dziecko jest jeszcze ? Nie oddali ście rodzicom ? — Musi być nie , kiedy jest — była logiczna odpowiedź . — Szaniarski mówił , że ją Rucio traktuje jak żonę . — Nie wiem , jak się żonę traktuje , bom kawaler . Grocholski parsknął śmiechem . Nosowy ton Żabby , spokój i kamienna twarz były nadzwyczaj komiczne . Śmiech kolegi obraził Litwina . Znosił tylko drwiny Hieronima . Odwrócił się plecami do warszawiaka , zatkał uszy rękoma , długi nos pochylił nad książką i zapadł w kompletne milczenie . Grocholski pokręcił się jeszcze chwilę , porozrzucał papiery , popróbował skrzypiec , wziął jakąś księgę i wyszedł , gwiżdżąc . Mała siedziała na tymże miejscu , w tej samej pozycji i patrzyła na las . — Jak się masz ? A gdzie twój mąż ? — zagadnął wesoło student . Bez wahania wskazała w kierunku lasu i odparła poważnie : — Poszedł tam . — Czemu nie poszła ś z nim ? — Nie pozwolił . — Czekasz na niego ? — Czekam . — Ot , daj pokój ! Chodź ze mną ! Ja ci niczego nie będę zabraniać . Kupię nową sukienkę , czerwone trzewiczki i mnóstwo paciorków . Chodź , ja będę twoim mężem . Dziecko spojrzało wściekle na niego , pokazało język i , jak Żabba , odwróciło się impertynencko plecami . Odszedł , śmiejąc się jak szalony . W południe Żabba , idąc z rachunkami do naczelnika , potknął się o dziecko na progu i zamruczał : — Chodź ze mną ! Nie zgodziła się . Odmówiła też wezwaniu na posiłek ; nie ruszyła się , gdy gospodarze wrócili z pola . O zmroku Hieronim , idąc z piosenką na ustach , z żartem w oczach , spotkał ją na drodze . Wybiegła naprzeciw , dojrzawszy go cudem w ciemności , i powitała milczącym , szczerym uśmiechem . — Ejże , to ty ? — zawołał uradowany . — Myślał em , że się kto o ciebie upomniał i zabrał . — Albo by m poszła ! — odparła zuchwale . — A jakby ojciec przyszedł ? — Nie mam ojca , nie mam nikogo . Nikt nie przyjdzie . — Gdzieżeś była , nim cię woda porwała ? — Nie powiem , bo mnie tam odprowadzisz , a ja nie chcę ! — Oho ! To stanowcze . Cóżeś robiła dziś ? — Czekała m na ciebie . — A jadła ś cokolwiek ? — Nie . — I ja nie . Ale płakała ś , niecnoto ! Oczy czerwone ! Skinęła główką , biegnąc obok niego , i nie odstąpiła już ani na krok przez cały wieczór . Przy ludziach nie mówiła nic , wodząc tylko po wszystkich oczyma , a po wieczerzy , gdy Hieronim zabrał się od niechcenia do piśmiennej roboty , usiadła cichutko , pragnąc tylko , by ją tak zostawiono w spokoju . Grocholski przerwał naukowe skupienie . Koncert mu leżał na sercu ; za nim przyciągnęła reszta towarzystwa , klął na czym świat stoi takie wakacje , dziki kraj , powódź i nudy . — Czemuście nie wzięli z Petersburga małpy i pozytywki ? — wołał Hieronim , podnosząc głowę od stronicy obliczeń . — Czemuś z tą radą na miejscu nie wystąpił ? — Nie miał em czasu o tym pomyśleć . Dziadunio mnie ambarasował razem z kochanym Wojcieszkiem ! — Albertem — poprawił Żabba . — Palniesz bąka w milczeniu , gdy będziesz mnie musztrował ! Gdzie tytoń ? — Na szafie . — Cóż było z dziaduniem i Wojcieszkiem ? — pytał Grocholski , zapominając o muzycznym popisie . — Była farsa . Pewnego dnia wpada do mnie kuzynek , wyprasza Józefa z pokoju , nie podobała mu się świątobliwa mina skrzeka , i nuż mi prawić jakąś zawiłą , erotyczną historię . Małom jej słuchał , ale sens pojął em . Dziadunio zabronił Wojciechowi się kochać , wybrał mu jakąś narzeczoną , het , tam , w tym bobrzym kraju , w Mozyrskiem , kazał zachować dla niej nieskalane serce . Aż tu Wojciech raptem się zakochał . Owoc zakazany smaczny , ale boi się dziadunia . W prośby do mnie o firmę . Czemuż nie ? Strasznie lubię płatać sztuczki dziaduniowi . Afiszuję się tedy z panną tydzień , dwa , trzy . Nie wiem , co przez ten czas Wojciech skorzystał , mnie się okroiło z dziesiątek buziaków , z czego był em najzupełniej zadowolony ; grać rolę firmy bardzo mi przypadło do smaku . Czego się śmiejesz , Żabba ? — Z niczego — odparł Litwin . — Dowód idiotyzmu , mój drogi , śmiech z niczego . — Więc cóż dalej ? — zagadnął Grocholski . — Aha , dalej ? Pewnego wieczora wracam z kursów , stroję się na jakąś hecę z panną , gdy wtem przynoszą list od dziadunia . Znam to pismo , wiążą się z nim wszystkie złe chwile w mym życiu ! Otwieram i cóż znajduję ? Oto słowo w słowo , kreska w kreskę historię owych trzech tygodni . Jak Wojciech przyszedł , co mówił , gdziem potem był , com robił , nawet czas i miejsce każdego z dziesięciu buziaków . Moja rola firmy tak tam była przedstawiona pesymistycznie , że mnie raptem odpadł gust do dalszego ciągu . Na końcu był zamieszczony rys dziejów Wojciechowej piękności . No , nieciekawy , ale urzędowy autentyk . Otóż i farsę zrobili śmy dziaduniowi . Posłał em list cały kuzynowi i drapnął em . Jestem pewien , że dziadunio już wie , gdzie jestem , co robię i że wam to mówię w tej chwili … I chcieli ście , żeby m o małpie pamiętał ! — Ktoś cię szpieguje z jego rozkazu . — Niech go złapię , tego faceta ! Chyba Żabba ? Litwin na dźwięk swego nazwiska podniósł głowę i rozejrzał się błędnie . — Czego ? — spytał . — Niczego , błotny słowiku ! — Pewnie też dziadunio wie o twojej żonie ? — wtrącił Szaniarski . — A jakże . Ani chybi ! Ale to mniejsza . On się mnie wyrzekł w godzinę chrztu . Odtąd prześladuje niezmordowanie , jakby spełniał obowiązek najświętszy . — W godzinę chrztu ? Cóż to ? Chciał cię zostawić poganinem ? — Blisko tego . Trzeba wam wiedzieć , że u niego wszystko być musi na komendę . Miał dwóch synów i powiedział sobie : jeden mój wnuk będzie Litwinem , drugi Wielkopolaninem i nuż zaczynać od chrztu . Paf ! Nazwali pierwszego Wojciechem na chwałę bożą . Wojtaszek nie może im tego dotąd darować . Jak przyszła kolej na mnie , ojciec już nie żył . Chciał dziadunio , by m się wabił Olgierd . I o włos się to nie stało . Był by m bałwochwalcą wedle planu , ale matka zbuntowała się na tę zbrodnię . Dała mi patrona . No i za to wyrzekł się mnie dziadunio ! Myślał , że bez jego rubli zostanę dzikim człowiekiem , kominiarzem czy lokajem ! Hej , hej ! Bez pogańskiego imienia Litwin ze mnie ! Twardą mam głowę . Rozbijał by m nią orzechy w potrzebie i na złość dziaduniowi koleguję z wami , zamiast ekonomować gdzieś w Mozyrzu . Oczy chłopca zaszły skrami dumy . Zaśmiał się . — A Wojtaszek kurczy się , lęka , drży , schnie ze strachu . Tfu ! To mi życie ! Ja by m nie potrafił słuchać kaprysów , chyba by m kochał . No , jakże , Groch ? Idziemy drumlić naczelnikowej ? To chodźmy prędzej , póki wcześnie ! Ona mi zawsze na sen działa , a pod wieczór to gotówem zadrzemać na dobre ! Nie męcz się tak , Żabba , zrobię razem za swoją i twoją część ! Idź spać . Tu mała rączka dotknęła go ; dziecko stało gotowe do drogi . — Zostaniesz , mała ! — rzekł . — Ty się nie znasz na muzyce i wdziękach naczelnikowej . Wahała się jeszcze . — No , dobranoc ! Żabba zostaje , nikt ci krzywdy nie zrobi ! — A ty wrócisz ? — spytała , gdy się pochylił nad nią . — Wrócę , wrócę ! — Chodźmy ! — napędzał Grocholski . — Naczelnikowa czeka nas niecierpliwie . — Bardzo to pochlebne dla męża ! — zauważył Hieronim , rzępoląc ku uciesze całej wsi . I tak minęło kilka tygodni . Rzeka , napsociwszy co niemiara , wróciła pokornie w dawne koryto . Grono inżynierów kończyło spiesznie roboty . Hieronim , który w swej dobroci odrabiał za naczelnika naukową pańszczyznę , mrugał bardzo znacząco w stronę poważnego zwierzchnika , gdy ten patrzył gdzie indziej . Mruganie nie było pochlebne dla wieku i urzędu męża pięknej pani . Jeden tylko Żabba nie okazywał zmiany usposobienia na myśl o Petersburgu . Dziecko wciąż było z nimi . Daremne były poszukiwania i rozsyłane wieści . Nikt się po zgubę nie zgłaszał . Przyjaciele po naradzie postanowili ją zabrać z sobą . Pewnego wieczoru w biurze naczelnika Hieronim z Grocholskim wypłacali robotnikom od pomiarów , gdy jeden ozwał się znienacka : — Pan obiecywał dziesięć rubli za odnalezienie rodziców tej małej , co siaduje na progu chaty , gdzie pan mieszka . — Ano , to i cóż ? — zagadnął Hieronim . — Dajcie dziesięć rubli , panie , ja wiem . — Czyjaż ona ? — Szynkarza w Wierzbówce . Pytał się o nią . — Nie kłamiesz ? — rzekł student , dobywając asygnatę . — Daleko to stąd ? — Bogiem się klnę ! Zresztą pan się przekona , Wierzbówka o dziesięć mil przed miastem . Cerkiew tam wielka , a szynkarz rudy . Wania Kruńcow się nazywa . Hieronim rzucił pieniądze i wypadł na ulicę . Nie chciał wyznać , że mu żal było dziecka , więc złością żal pokrywał . Zastał ją jak zwykle na progu , smętnie wyglądającą jego powrotu , i napadł z góry , podniecając się krzykiem : — Ach , ty mały kłamco ! Mówiła ś , żeś sierota , a ojciec cię szuka ! Wykierowała ś mnie na Cygana czy ludożercę ! Powiedzą , że dzieci przywłaszczam ! Nie była by ś kobietą ! Ledwie ci zęby wyrosły , już zmyślasz i udajesz ! Poczekaj , odwiozę cię do rodziców i poproszę , żeby ci wsypali kupę rózeg na pamiątkę ! Poczekaj ! Nauczę cię katechizmu ! Rodzina gospodarza , zwabiona krzykiem , wyległa do sieni . Hieronim , sapiąc z gniewu czy przykrości , powtórzył prawdę . Dziecko powstało — nieme , z zuchwałym błyskiem oczu . Nie broniła się i nie płakała . — Dajcie mi jutro koni , gospodarzu — rzekł student . — Odwiozę ją szynkarzowi . Chodź , mała ! Obejrzał się . Nie było jej . Jak wąż wyśliznęła się spośród otaczających i znikła . „ Pójdzie i utopi się ! ” — mignęło chłopcu . — „ Wilki zjedzą ! ” — poprawił się natychmiast . — Mała ! — krzyknął wychodząc z chaty . — Chodź tu zaraz ! Żadnej odpowiedzi . Zbieg wypowiedział posłuszeństwo , umknął , przepadł w cieniach nocy . — Światła ! — zakomenderował student . — Chodźmy szukać ! Synowie gospodarza skoczyli za nim , wrzeszcząc jak na wilczej obławie . Rozbiegli się na wsze strony . Pół wsi , zaalarmowanej wrzawą , podążyło za nimi . Latarnia Hieronima migała to tu , to tam na przedzie . On pierwszy dostrzegł drobny ruchomy przedmiot , toczący się jak piłka w stronę lasu , i dognał kilku susami . — A , tuś mi , ptaszku ! — zawołał zdyszany , rzucając latarnię i chwytając ją za ramię . Szarpnęła się , zgrzytając zębami . Chciała zginąć z honorem , wyznał to w duchu chłopiec . Podarła mu kurtkę , podrapała twarz , ugryzła w ramię ; w garści dzikiego dziecka został pęk jego jasnej czupryny . Pokonał ją wreszcie i niosąc zawrócił do wsi , nawołując towarzyszów wyprawy . Już się nie tuliła do niego jak wtedy , gdy ją niósł z powodzi . Teraz oparła mu obie pięści o pierś i odpychała od siebie prześladowcę . Oczy jej paliły się jak fosfor . Tak weszli do alkierza , gdzie ich powitał Żabba zdumiałym spojrzeniem . — Patrz , com sobie zrobił ! — śmiał się Hieronim , ocierając krew z twarzy i wskazując poszarpaną odzież . — Ksantypa ! — rzekł Litwin poważnie . Więzień skrył się w najciemniejszy kąt izdebki i dyszał . — A to żmija ! Ledwiem dał rady ! No , teraz całą noc trzeba wartować , bo tylko czeka sposobności , żeby znów drapnąć . To jednak rozczulające przywiązanie do rodziców ! — Dobrze , żem ja nikogo z wody nie ratował — zdecydował Żabba . — Krew ci płynie z twarzy . — A płynie ! Pazury jak u kota ! Tfu , co to złości w tym mizernym ciele ! I gdzie się to mieści ? Chcesz jeść , mała ? Milczenie . Zajrzał do niej . Siedziała zwinięta w kłębek , nieporuszona . — Uważaj na nią , Józik , nim się posilę i wrócę od naczelnika . — Uhm ! Te dzieci to skaranie boże ! Potrzebny ci był ten kłopot ? Trzeba było oddać policji ! Zawsze sobie napytasz biedy przez to amatorstwo bachorów . Ciekawym , ile ich mieć będziesz , jak się ożenisz ? — Tuzin , braciszku , ani jednego mniej ! To moje ostatnie słowo ! Bywaj zdrów ! Chłopiec wybiegł z izby , nucąc wesołą jakąś zwrotkę . Żabba mruczał niechętnie . I jemu żal było dziecka , przywykł do niego , wolał by nie mieć wcale niż tracić . Toteż gderał zawzięcie na nieobecnego kolegę . — Zawsze tak z nim , a wszystko z gorączki ! Teraz pilnuj tego biedactwa . Niesłodko jej być musi w domu , kiedy się tak broni ! Zdjął okulary , poszedł w kąt . — No , nie kapryś , dziecko ! Te chimery na nic się nie zdadzą . Wyjdź no tu na światło ! Biją cię w domu ? Łkanie było jedyną odpowiedzią . — No , nie płacz ! Nie możemy cię zabrać . Trzeba wrócić do ojca . — Nie ma ojca ! — zamruczała . — Ja nie chcę wracać ! — To nie racja drapać Rucia . Toż jego boli . — Niech boli ! Po co powiedział , że kłamię , i krzyczał ? Ja jego nie cierpię ! — Kogo ? Mnie ? — spytał wesoły głos na progu . — Co ty jej prawisz , Żabba ? — A nic ! — odparł Litwin , wstając . — Nie chce wracać do domu . — Dobra sobie ! — At , szkoda dziecka ! Niechby zostało ! — Milczał by ś ! I mnie szkoda , pomimo żem podrapany i pokąsany przez tę małą osóbkę ! Cóż robić ? Skończył eś robotę ? Nie ? Siadaj , zgryziemy ją we dwóch ! Za tydzień jedziemy do Petersburga . Grocholski kwili gdzieś z naczelnikową . Mamy i jego część . Daj no cyrkiel i nie myśl o błaźnicy ! Nazajutrz wczesnym rankiem wózek wywiózł ze wsi zbiega . Żabba ją wsadził na wózek , uściskawszy serdecznie . Hieronim to klął , to gwizdał . Konie leciały cwał em . Wieczorem ujrzano wieś , woźnica wskazał ją biczyskiem . — Ot i Wierzbówka ! Widzi pan karczmę ? Tam na progu , w czarnej koszuli , to szynkarz . Wóz stanął . Szynkarz wyjął fajkę z ust , zdjął czapkę i postąpił kilka kroków , zataczając się . — Aha ! Pan ją przywiózł ! Wilki jej nie zjadły ! Nu , idź do izby ! Dostaniesz od gospodyni ! Dziecko przytuliło się do studenta , drżąc febrycznie . — To nie wasze ? — zagadnął Hieronim . — Boże broń ! Cudze ! Darmozjad ! Już cztery lata , jak mi zostało na karku ! — Czyjaż ona ? — A tego pana , co tu mieszkał ! — Gdzież rodzice ? Pomarli ? — A niby pomarli . — Jak to , niby ? Hieronim poczuł , jak drobne palce dziecka wpiły mu się w dłoń . — A tak ! Przywieźli go z młodą żoną i tą małą w kołysce ; mieszkał u mnie , nudził się , polował , żeby czas zabić . Żona zrazu płakała , potem zaczął tu zjeżdżać prokurator z miasta — mąż polował . Raz wraca późno , zajrzał przez szybę , coś mu się nie podobało ; młody był i zły , a w strzelbie miał dwa naboje . Więc wpakował jeden prokuratorowi w głowę , a żonie w piersi drugi i nie chybił ! Gwałt się zrobił . Zastali śmy go , jak nabijał strzelbę dla siebie ; nie dali mu dokończyć , wzięła policja ! Ot , jak było ! — I cóż się stało z tym biedakiem ? Gorące wargi dziecka spoczęły na dłoni chłopca ; dziękowała mu za to słowo , może pierwsze dobre , co posłyszała o ojcu . — Walał się dwa lata po tiurmach i umarł . Dziecko mi zostało , istny czort . Złe , uparte , leniwe ! Obrzydły mi sceny z nią w domu , a tu się nikt nie zgłasza . Niełakoma gratka . Córka mordercy ! Tfu ! Może pan wstąpi na zakąskę ? — Dziękuję … Wyratował em ją z rzeki . U was wody nie ma ? — A nie ma . Na tydzień przed powodzią uciekła . Gdzieś się błąkała tymczasem po kraju . Nu , podziękuj panu i marsz do domu ! Słyszysz ? — Na co ona wam ? — rzekł chłopak . — Kupił em ją sobie od śmierci i u mnie niech zostanie . To moja krew . Twarz dziecka , zalana łzami , podniosła się ku niemu ; nie zważał na to . — To pan jej krewny ? Nu , ja zawsze mówił em gospodyni , że swoi się upomną o swoje i zapłacą za utrzymanie . — A ile chcecie ? — Sto rubli . Warto : odzienie w kawałki leci , trzewików nie nastarczyć , a co natłukła naczyń przez te cztery lata , to i nie zliczyć ! — Macie może jej papiery ? — Jest skrzynka . Reszta gratów poszła na pogrzeb kobiety i na koszty . — Dobrze , dobrze . Dajcie skrzynkę ! Szynkarz pobiegł do chaty , a Hieronim tymczasem oparł obie ręce na ramionach dziecka i spytał : — Czemuś mi tego nie powiedziała sama ? — Bała m się . Śmiał by ś się z tatusia , jak oni , a na matkę pluli ! Och , ja nie chcę , żeby się z tatusia śmiali , nie ! A potem powiedział eś , że kłamię . Widzisz , toś ty kłamał ! — Ja , dziecko , ja ! Będę ci odtąd wierzył na słowo ; pojedziemy razem . — Razem ! — zaśmiała się przez łzy , obejmując jego szyję rączkami i chowając promieniejącą twarzyczkę w jasne włosy opiekuna . Serce jej skakało pod jego dłonią jak szalone . — Macie , panie , skrzynkę ! — przerwał szynkarz . Chłopak przejrzał papiery . Było ich dosyć dla policji . Zapłacił za nie sto rubli . Był to owoc dwumiesięcznej wakacyjnej pracy . Szynkarz począł błogosławić i dziękować ; zjawiła się też gospodyni i dwie córki . Mała , oparta dumnie o studenta , patrzała na nich z bezmierną pogardą . Wiedziała z czteroletniego doświadczenia , co warte słodkie ich miny i uśmiechy . — Cóż , panienka , do swoich wracasz ? — ozwała się do niej gospodyni , szorstką ręką dotykając twarzy . Uchyliła się od pieszczoty dość niegrzecznie . — Pojadę , gdzie on ! — odparła krótko . — Szczęść ci Boże ! Może chcesz jeść na drogę ? — Jak zechcę , to on mi kupi ! Wózek ruszył z powrotem . Woźnica uśmiechnął się lekko , oglądając się za siebie . — I za co pan zapłacił sto rubli ? — ozwał się . — Albo co ? — Cztery lata ją morzyli głodem , ubierali w łachmany , chodziła boso , a co tamte dzieci stłukły , na nią zrzucały . A co ona im się napracowała ! Czy nie tak , mała ? — A tak , ciągle bili . — Za to cię teraz nikt nie trąci . Bądź spokojna ; znam twe pazurki i będę się ich strzegł na przyszłość . Spojrzała żałośnie na ślady podrapań i spuściła pokornie główkę . Nakarmił ją na popasie , ułożył do snu i sam drzemał całą drogę , spokojny , że już nie spróbuje ucieczki . Głośne okrzyki zbudziły go nagle . Stali we wsi . Koledzy otaczali wóz tłumnie . — A to co ? Odwiozł eś małą ? — wołał Żabba , uśmiechnięty radośnie . — Gdzież Wierzbówka ? — badał Grocholski . — Na mapie geograficznej szczegółowej . — A szynkarz ? A rodzice ? — Woda ich zmyła . — Jak to ? Wszystkich ? — I wszystko ! Nawet patent na wódkę . — Et , bredzisz ! — Et , czas mi zajmujesz ! — Ach ty smyczku ! — Ach ty pusty futerale od fleta ! Wózek ruszył dalej wśród śmiechu . Żabba przyczepił się do skraju i jechał , trzymając się szerokich pleców woźnicy . — Dziecko nasze ? — I jak jeszcze nasze ! Masz , czytaj ! Litwin wziął podany papier , zmrużył oczy . — Zapomniał em okularów ! — rzekł desperacko . Stanęli przed chatą . Wysiedli wszyscy , po chwili zebrała się reszta kolegów . Żabba wsadził szkła na nos i zaczął na głos czytanie : „ Roku 18** maja 14 dnia ochrzczono w kościele parafialnym katolickim w Poniewieżu dziewczynkę , córkę Kazimierza i Marii , małżonków Obojskich , imieniem Bronisławy Marii Kazimiery ” . — Gwałtu ! — wykrzyknął Żabba , przerywając czytanie . — To ona , ta mała ! — Ona ! — pochwalił Hieronim . — Hur-ra Delfin ! — wołał Grocholski . — A co ? To dlatego , że nie myślę o naczelnikowej . Kobiety strasznie zabijają spryt w człowieku ! Dowód na tobie ! No , dosyć , nie czytaj , Żabba , kto ją do chrztu podawał , ochrzcimy ją po swojemu . Hola , Szaniarski , skocz po butelczynę ! A kto na kuma ? — Ja ! — ozwał się Żabba . — To dobrze ! A imię ? — To już ma ! — protestował Grocholski . — Głupiś ! Nie będziemy , wołając , recytować całej litanii ! — Maria ! — podał Grocholski . — Czyta się naczelnikowa ! Imię twojej damy ! Nie chcę , żeby była do niej podobna . — Kazimiera ! — szepnął Żabba . — Czekaj ! Co to znaczy ? Kazi — to psuje , mir — spokój . Pfe ! Ma ona nam psuć spokój ? Nie pozwalam . — Bronisława brzydko ! — skrzywił się Grocholski . — Jak dla kogo ! Dla zaczepiających — tu się ukłonił w stronę warszawiaka — niewiele obiecujące , ale dla prawnych posiadaczy cenne ! Niech będzie Bronisława ! Co , mała , zgoda ? — Tatuś mnie Bronką nazywał — szepnęła . — A co ! Będziesz tedy Bronisławą i oby ś była wierna nazwie ! Ty tego nie rozumiesz tymczasem , ale kum rozumie , niech ci i to wytłumaczy w czas i porę właściwą . Słyszysz , Żabba ? Przeczytaj w katechizmie o obowiązkach chrzestnych rodziców ! Rozumiesz ? Gdzież ten Szaniarski z winem ? Pić chcę , jak sikawka straży ogniowej . Czego szukasz , Żabba ? — Szukam listu . — Jakiego listu ? — Do ciebie od dziadunia . Przyszedł wczoraj … — Coo ? ! — Pan Hieronim siadł , wytrzeszczając oczy . — Bogowie piekieł , cóż to nowego ? A co , nie mówił em wam , że on już wie , gdzie ja jestem ? — I co robisz w tej chwili ! Pewnie się zaprasza na kuma ! Nazwie ją po litewsku : Biruta ! — zaśmiał się Grocholski . — Gdzież ten list , marudo ? — wołał student . — Aha , gdzie ? Albo ja wiem ! Zawsze mi głowę zdurzysz swoją gorączką . Gdzieś go schował em , bo z pieniędzmi . — Z pieniędzmi ! Świat się kończy ! — Ot jest , masz ! Chłopiec zapomniał o pragnieniu i figlach . Podarł kopertę , uszkodził trochę pismo i zaczął czytać , komentując każde słowo . „ Jeżeli pamiętasz , że masz dziada ” — oho , kto by nie pamiętał — „ któremu był eś całe życie zgryzotą ” — bodajby cięższych nie miał — „ to wymagam , aby ś wnet , po otrzymaniu niniejszego , stawił się osobiście u mnie ” . — Ciekawym , po co mu potrzebne oglądanie tej zgryzoty . — „ Wiedząc , że żyjesz w nędzy i korzystasz z publicznej jałmużny ” — Co ? Sfiksował stary ! — „ posyła m ci na koszty podróży sto rubli , wymagając ścisłego rachunku i oddania tego , co pozostanie ” . — Tfu , do diaska ! Ja , Hieronim , mam jechać za cudze pieniądze i gryzmolić jakieś rachunki ? Dziadunio dostał rozrzedzenia mózgu ! — No , czytaj dalej ! „ Mieszkam , jak zawsze , w Tepeńcu , powiat mozyrski , i czekam ciebie . Twój dziad , Polikarp Białopiotrowicz ” . Student zmiął list w gałkę i cisnął ją pod sufit , pieniądze rzucił na stół , siadł , wziął pióro i zaczął coś pisać . — Jest wino ! — wołał Szaniarski , wchodząc . — Pijcie sami ! Mnie po każdym liście dziadunia jakby kto żółcią potraktował . Zatruje mi humor na trzy doby ! No , odpiszę mu choć raz . Pióro skrzypiało zajadle . Koledzy rozgościli się na łóżkach i stołach , wzięli dziewczynkę i wywiadywali się wszystkiego z własnych ust ofiary . Opowiadała teraz chętnie i roztropnie szczegóły czteroletniej niewoli ; o śmierci rodziców milczała uparcie . Nagle Hieronim wstał . — Gotowe ? — spytano . — Uhu ! — odparł . — To czytaj ! „ Szanowny dziaduniu ! Jeżeli korzystam z jałmużny publicznej , to do tej publiki Cię nigdy nie zaliczał em . Sto rubli odsyła m bez rachunku , na inny użytek . Jeżeli będę miał czas i ochotę , to przyjadę do Ciebie za własne fundusze , terminu nie określam i pozostaję pamiętnym wnukiem ” . Zwinął list , wsunął do środka pieniądze i odsapnął . — Aż mi lżej ! No , dajcie kieliszek ! Zdrowie Bronki , na szczęśliwy powrót i pomyślne kursy ! Dajcie i mojej żonie kropelkę ! — Na szczęśliwe pożycie ! — rzekł Grocholski . — Nie wspominaj tego , bo mi naczelnik staje w oczach ! — Więc nie jedziesz w Mozyrskie ? — zagadał adorator naczelnikowej . — Najpierw dajcie mi sposób przeistoczenia się w kaczkę , bo tam dostać się można za pomocą płetw i skrzydeł , inaczej wcale nie . To kraj ziemnowodnych istot ! — Statki kursują po Prypeci podobno . — A niech sobie kursują zdrowe ! Jak mi się zechce eksploracyjnej wyprawy , to ruszę . Tymczasem pijmy i hajda do Petersburga ! Dziadunio dostanie ataku apopleksji , gdy mój list otrzyma ! — Albo to prawda ? — wtrącił Żabba . — On innej odpowiedzi nie czeka ! Umyślnie tak napisał , żeby sto rubli odzyskać . Już ja go znam . — A często ty masz podobne odezwy ? — spytał Szaniarski . — Miał em ich pięć w życiu . Ilekroć mnie coś złego spotkało . Oj , ten dziadunio ! Pierwszy list przyszedł , jakem matkę kładł w trumnę . I wiecie , co w nim było ? Żem to ja ją do grobu wtrącił , ja , com ją kochał i czcił jak świętą ! Miał em wtedy lat czternaście , został em sam . Pochował em matkę i przysięgł em na jej grobie dawać sobie radę sam na świecie i prędzej zemrzeć z głodu niż poprosić o pomoc dziadunia . W dwa lata potem otrzymał em drugi list . Dowiedział się , żem chorował przed egzaminami , chciał em zostać drugi rok w klasie . Radził , by m dał za wygraną zarozumiałej pewności siebie i poprosił go o pomoc , której może udzieli . List cały był jedną obrazą i obelgą . Zgrzytnął em zębami i słaniając się na nogach , poszedł em na egzaminy . Zdał em je w gorączce . Matka tam chyba modliła się za mnie i wyprosiła patent . Odwieźli mnie koledzy do mieszkania i gdyby nie Żabba , poniósł by m świeżutki patent świętemu Piotrowi jako certyfikat zgonu . Trzeci raz w Petersburgu to było . Rozmyślali śmy z Żabbą , jaką drogę obrać , do których wrót wiedzy zapukać , jak krajowi najlepiej usłużyć ; przychodzi list : „ Zostań doktorem , chcę mieć swego medyka ! Radzę ci to ze względów dziedzictwa ; jak mi usłużysz , to ci co zapiszę ” . Dosyć tego : poszedł em w drugą stronę — na inżyniera . Trafił dobrze dziadunio , bo trzeba wam wiedzieć , że boję się okropnie umarłych i chorych ! Czwarty raz pisał w sprawie Wojciecha , a oto piąty ! Student kopnął nogą niewinny papier . — I nigdy nie odpisywał eś ? — Owszem , zawsze , ale Żabba konfiskował odpowiedzi przez oszczędność marek ! Dzisiejsza pójdzie ! — Czego on chce właściwie od ciebie ? — Kat go wie ! Chce dokuczać , musi mu to sprawiać przyjemność — jak mnie kieliszek wina , a Grocholskiemu buziak naczel … Zaczęty wyraz skonał na ustach chłopca , podskoczył jak ruszony sprężyną . Naczelnik stał w progu . — Panowie , do roboty ! Jutro wyjeżdżamy ! Spieszcie się ! Białopiotrowicza zabieram z sobą . Reszta niech kończy zadania ! — Mane , Tekel , Fares ! — zamruczał Hieronim , idąc na wezwanie . Reszta się rozpierzchła podniecona nadzieją wyjazdu . Bronka po swojemu usiadła na progu , nucąc dziecięcym głosikiem piosenkę , którą wczoraj śpiewał Hieronim . Była nad wyraz szczęśliwa . * Hieronim Białopiotrowicz był już sierotą , gdy na świat przyszedł . Ojciec zginął na polowaniu , rozszarpany przez niedźwiedzia ; matka łzami oblała urodzenie jedynaka , jedyne wspomnienie krótkotrwałego szczęścia , jedyny łącznik między nią i rodziną męża . Niesłodkie miała życie biedna wdowa . Od chrztu syna stosunki z teściem zaostrzyły się , panowała między nimi głucha walka . Pan Polikarp Białopiotrowicz — magnat , milioner — stworzony był na wschodniego satrapę , nie cierpiał oporu i nie znał go w życiu . Słuchali go ślepo synowie , bali się jak ognia podwładni , trząsł całym domem . Despota to był chłodny , zamknięty w sobie , milczący . Otwierał usta do krótkiego rozkazu , ostrej wymówki lub surowego wyroku . Wesołym go nikt nie widział , ale też nie unosił się nigdy złością , nie zniżał do tłumaczeń lub prośby . W atmosferze przytłaczającej grozy , pustki i ciszy lękliwej przeżyła matka Hieronima osiem lat po śmierci męża . Dzieciak ją bawił swawolą , zachęcał do wytrwania , zajmował długie godziny . Poza granicą Tepeńca mogła mu dać ledwie kawałek chleba ; posag jej był niewielki . Kwestia nauki zerwała ostatecznie stosunki . Na wzmiankę o szkolnym kształceniu wnuka pan Polikarp zmarszczył siwe , krzaczaste brwi i odparł krótko : — Nie potrzeba ! Zostanie tu ! Matka nazajutrz wzięła dziecko i wyjechała bez pożegnania . Pan Polikarp nie protestował . Chłopiec rósł , pożerał naukę , z krwią matczyną wyssał żelazną wytrwałość , wiarę w siebie i niechęć do dziada . Gdy tracił jedyną opiekunkę , był już prawie człowiekiem ; nie lękała się dlań niczego i tylko , konając , gorąco go prosiła : — Ruciu , pamiętaj o mnie i bądź prawym !