Antoni Sygietyński ŚWIĘTY OGIEŃ „ PRZEZ SKÓRĘ , A DO KRWI ! . . " Styczeń , r . . Latem . Słońce dopiero co wzeszło . Poranek pogodny . Ani chmurki na niebie jasno błękitnem , jak szafir , ani westchnienia wiatru w powietrzu przezroczystem , jak kryształ . Drobna fala na Wiśle , mieciona dreszczem pośpiechu , pełgnęła radośnie złotem czerwonem od złamanych promieni słońca . Galary ze żwirem , wielkie , brunatne , sennie przechylone na bok , ciężko leżały na plaskiem dnie rzeki . Wybrzeże roiło się od ludzi . Jedni po kładkach wywozili w taczkach żwir z galarów na wybrzeże , inni zsypywali go w ryszpy symetryczne , inni znowu przerzucali szuflami żelaznemi na wozy ładowne . Pogwarek wesoły , czasem gruby a sprośny , szedł od galaru do galaru , od wozu do wozu , przerywany też parskaniem koni , cierpliwie stojących przy dyszlach . Jeden z woźniców , człek rosły , kibitny , mocny a zwinny , snadź sam sobie gospodarz i pan , tak pilnie , tak sprawnie przerzucał żwir z ryszpy do wozu , iż skrzynia napełń tła się wpierw , zanim słońce wzbiło się nad ziemię na chłopa . I wóz też jego , ku zazdrości towarzyszów , miał pierwszy ruszyć w drogę . Do wozu zaprzężona była para koni mierzynów , ale dobrze odżywionych , ale mocnych : jeden gniady . drugi kary . Jeszcze chwila i jazda ! Jazda ? . . Hm , hm ! . . , A konie ? — Wio , kary ! wio , gniady ! — krzyknął woźnica z ziemi , potrzaskując biczem w powietrzu . Konie szarpnęły się z miejsca , ale też wnet stanęły . — Wio , kary ! wio , gniady ! — krzyknął woźnica po raz wtóry i śmignął biczem oba konie po bokach . Taż sama scena . Konie szarpnęły się wprawdzie z miejsca , lecz też , jak pierwej , stanęły odrazu . Czy to wóz wydał im się nad siły ciężki , czy chomonta zbyt dolegliwie uwierały w karki , czy dyszel zbyt twardo bił po żebrach , czy grunt grzązki pod nogami uginał się zbyt głęboko , czy może pagórek nadbrzeżny przedstawiał się zbyt stromo , — doić , iż posłuszeństwa wręcz odmówiły . Na nic wszelkie zabiegi : bił z boku woźnica gniadego , gniady porywał się do dźwigu , lecz cofał się kary ; bił przez rękę karego , kary podawał się naprzód , lecz folgował sobie w tył gniady ; bił oba raz w raz od jednego rzutu ręki , jeden wspinał się , drugi wierzgał ; bił i pokrzykiwał , pokrzykiwał i bił — opór w odpowiedzi ; podsadzał się barkiem pod kłonicę , by ulżyć ciężaru , daremny trud : oba konie wpierały się kopytami w ziemię i , głuche na wszelkie wołania a przekleństwa , stały jak skamieniałe ; chwytał z przodu za uzdy i , ciągnąc całą siłą ku sobie jedną ręką , ćwiczył biczem oba po nogach drugą , — ten sam skutek : konie to waliły się na dyszel , to chowały łby między nogi , to znów wspinały się ponad głowę woźnicy . . . Ani rusz z miejsca , a tu w dodatku kamraci i współzawodnicy dogadywali wcale nie półgębkiem . — A co ? Zachciało ci się kapitalistą zostać ! Myślał eś , że obrócisz z podwodą prędzej , niż każdy z nas ? . . . Mądrale , me szkapy ! . . . A im co za niewola pracować na ciebie więcej , niż trzeba ? . . . Nic z tego ! . . . Zaprząż się sam w szydło , albo może lepiej z boku na trzeciego : pożyczymy ci chomonta , a i bal na trójkę się znajdzie . . . Twój nie pomoże ! . . . — Nie pomoże ? . . . I woźnica zmęczony , zziajany a rozsierdzony odstąpił od koni , rzucił bicz odręcznie nawóz i przystanął z boku , by wytchnąć a sił nabrać do czynu . Stał chwilę , poczem w milczeniu , jak człowiek , świadom swego pomysłu a pewien siebie , przystąpił do wozu , oparł się jedną nogą o piastę kola a drugą lekko się odbił od ziemi , i prawie jednym skokiem był już na wozie . Czy po to , aby część żwiru , z takim mozołem i pośpiechem naładowanego , zrzucić szuflą na ziemię i przez to ulżyć koniom ciężaru ? Bynajmniej : zasiadł się wygodnie na wozie , trząchnął sobą , jakgdyby dla sprawdzenia , czy sam nic nie stracił ze swojej wagi , i wraz , chwyciwszy za biczysko , a ściągnąwszy lice ku sobie , by konie poczuły w pyskach , iż są na wędzidle , zaświecił każdemu po boku biczem z góry . A bicz teraz tak ostro gwizdnął w powietrzu , a tak cięto podjechał pod brzuchy raz i drugi , iż zdawało się , że , albo skra padnie z pod bicza , albo krew tryśnie z pod skóry . I konie ruszyły z miejsca razem i pociągnęły za sobą wóz z wybrzeża piaszczystego gładko , a i potem poszły pod górę skwapliwie , parskając tylko od czasu do czasu , jakgdyby dla dodania sobie fantazji , albo lepiej : dla wyzwolenia sił utajonych , a wczas nieużytych . Wóz podskakiwał jeno za niemi z kamienia na kamień . O , bo konie poczuły , iż woźnica teraz jest w równowadze swoich praw i sił : góruje nad niemi pozycją , a przez to ikrzepciej trzyma , i mocniej bije . A że tam wozowi przybyło ze dwa centnary na wadze , to i cóż wobec woli i ochoty ? Więc szły posłuszne a wesołe , że aż woźnicy serca przyrastało na widok darzącej się zbożnej pracy . To też pogwizdywał im , a pośpiewywał sobie i dogadywał : — Hej , hej , bydlątka moje , tak teraz idzie wam się gładko , jakgdyby wóz nie żwirem był ładowny , ale pierzem i puchem ! . . . I chomonta nie uwierają karków , i dyszel nie bije twardo po żebrach ! Macie wy swoją woię , ale i ja mam swoją . . . Czyj obrok , tego prawo ! . . . Wio , kary ! wio , gniady ! . . . a bez bata , bo skóry szkoda ! . . . Ale cóż ? ! . Pięć , czy sześć razy woźnica ładowną swą podwodą obrócił w te same konie i pięć czy sześć razy powtórzyła się ta sama scena oporu daremnego . Aż dopiero pod wieczór , gdy słońce smutnie już krwawą purpura topiło przeblaski swe w drżącej fali Wisły , a sine kłęby pary biły z nozdrzy końskich , oba zmądrzałe już mierzyny na pierwszy pokrzyk woźnicy ruszyły z miejsca i poszły . Woźnica oszczędził im razów i ciężaru zbędnego , dopóki ciągnęły pod górę . Gdy jednak wydostały się już z podwodą na płask pagórka , przysiadł się na wóz , trzasnął z bata w powietrzu dla fantazji i , wruszywszy pogardliwie ramionami , zaklął : — Psiakrew ! . . . Że też to do rozumu stworzenia boskiego nie można trafić inaczej , jedno przez skórę a do krwi ! . . . Wio , kary ! wio , gniady ! a razem , ochotnie , pod górę i z góry , — bo batem ! . . . WYWŁASZCZONA . Obrazek z zamierzchającej teraźniejszości . Sierpień , r . . Adolfowi Dygasińskiemu , jako wyraz hołdu i przyjaźni . Mówię wam , matko , że wasz opór nie zda się na nic : musicie ustąpić z drogi i basta ! — Nie ustąpię ! . . . Nie ustąpię , żeby tam nie wiem co ! . . . Tu drogi nigdy nie było i tu drogi nie będzie ! . . . To mój sad , mój , tędy leci tylko ścieżka i ja przez furtkę nie puszczę . — Wiecie już przecię , że tędy właśnie kolej ma pójść . — Nie pójdzie , nie pójdzie , bo ja od furtki nie odstąpię ! . . . — No ! wstaniecie sami , czy nie ? — Nie wstanę , — Ha , niema co ! , . . Trzeba sprowadzić strażników . — I pan by śmiał na mnie starą strażników wołać ? ' — Skoro dobrowolnie ustąpić nie chcecie . . . — I nie ustąpię . . . A co mi strażnicy zrobią ? . . . Będą bili ? A niech biją od tego są ! Ale ja na swojem postawię ! — Słuchajcież , matko , jeszcze raz : tędy wypadła nam linja ) . , . — A co I e n ia ma do mnie , albo co ja mam do leniji ? . . . Przecież pan może ją puścić obocznie . . . I Kuba Gąsior z jednej strony nie urodził się na tym gruncie , i Marcin Gwara z drugiej strony przyszedł tu aż z trzeciej wsi , to oni mogą ustąpić z gruntu . Ale ja na tej ziemi się wychowała m — to mój grunt , to moja chałupa . . . Tu jeszcze moi rodzice mieszkali — starzy ludzie pamiętają . . . każde dziecko panu powie . . . A nie ? . . . to niech pan obaczy w tabeli ; tam stoi tak , wiem zaiście , choć czytać nie umiem . Ale pan czytać umie . . , a nie — to wójt panu powie , albo ja ori komisarza przyniosę świadectwo , jako ten grunt jest zapisany osobliwie na moje imię i nazwisko , bo mój już nie żył , kiedy ziemię nadawali , jeno ja sama , biedna wdowa , siedziała m w tej chałupie z czworgiem sierot i przy gospodarstwie harowała m . Niech pan idzie do komisarza , niech ! . . . — Nie przeczę temu zgoła , ale do komisarza nie pójdę , bo nie mam po co . . . Linja jest zatwierdzona przez rząd — rozumiecie ? — przez rząd ; ażeście nam gruntu sprzedać nie chcieli dobrowolnie , więc rząd was wywłaszczył . . . Takie jest prawo . — Gdzieby zaś rząd raz ziemię nadawał , a drugi raz z niej wywłaszczał . Nie może być , jeno żydy kupce tak prawo na uciemiężenie narodu chrześcijańskiego wykręcili ! . . . — Mylicie się , matko ! , . Zresztą krzywdy waszej tu nie widzę . . . Rząd przyznał wam tyle za kilkadziesiąt sążni , że inny z pocałowaniem ręki i dziesięć morgów oddał by za te pieniądze . — Alboż ja mówię , że nie ? . . . Ale pieniędzy nie wezmę i ziemi nie oddam ! . . . W tej chałupie się urodziła m i w tej chałupie chcę umrzeć . — Niby to nie wszystko jedno , gdzie kto umrze ? — I żyd by inaczej nie powiedział ! A takiemu co ? . . . Byle zarobił na cudzej krzywdzie , to i leci w świat ! Sumienie mu na miejscu dosiedzieć nie pozwala , a i umiera ze strachem tam , gdzie go śmierć przyłapi . To za mękę Chrystusa ! . . Ale ja mam czyste sumienie i prawo za sobą . Chałupy się nie wyzbędę , a jakby chcieli brać gwałtem , to oddam się w opiekę Panu Jezusowi Najsłodszemu i Pannie Świętej , Matce Boskiej Łaskawej i będę miała moc ! . . . — Moc będziecie mieli , ale swoją drogą ziemię dacie , jak nie z dobrej woli , to inaczej i tylko próżne wasze gadanie ! A zresztą o co chodzi ? Do chatki , jak widzę , jesteście bardzo przywiązani . . . Podoba mi się to . więc przez wzgląd na waszą tkliwość każę ją rozebrać tak ostrożnie , żeby ani jeden dyl się nie złamał . . . Potem zabierzecie sobie kawałek po kawałeczku i ustawicie na nowo . . . Odpowiadam za całość . . . Zgoda ? — Nie ! . . i chałupy nie dam i sadu nie dam , bo to moje ! — No , moja matko kochana , widzę , że się z wami nie dogadam . . . Robotnicy stoją z założonemi rękami i czas tracą . . . Wyczerpała się moja cierpliwość . . . Teraz już mówię nie żartem : ruszajcie drogi , a nie — to zawoła m , strażników ! . . . Co ! . . . Jeszcze nie ? . . . Z drogi , mówie ! . . . — Kiedy tu drogi nijakiej niema , toć ja sama chodzę miedzą przez Wojtkowa niwę . . . — A to utrapienie z takim rozumem ! . . . Djabeł swoje , baba swoje ! . . . No . po raz ostatni : wstaniecie sami , czy nie ? — Nie , nie wstanę , choćby tu przyszedł największy naczelnik , choćby tu przyjechał największy jedneroł na koniu , bo to moja ziemia , to mój sad , moja chałupa ! . . — Ha , to was podniosą . . . Ale nie moja będzie wina , jeśli przytem w dodatku parę szturchańców oberwiecie ! i inżynier zły , iż będzie musiał istotnie uciec się do siły brutalnej , a inaczej nie podobnaby było uporać się ze staruszką , zakręcił się na pięcie , jak żołnierz , i , jak żołnierz miarowym krokiem udał się do baraku kolejowego , nieopodal , gdzie przy biurze technicznem miał pod ręku kilku stróżów porządku publicznego , którym też wydal stosowne rozporządzenia . W godzinę mniej więcej potem drzwi baraku otworzyły się zwolna i do biura inżeniera weszła staruszka nieśmiało . Odziana była białą długą płachtą , która dokładnie otulała jej głowę wraz z czołem , a od ramion po wychudłem ciele spływała swobodnie gładkiemi fałdami aż do samej ziemi . Z pod płachty wyzierała tylko przednia część twarzy , powleczonej skórą oliwkową , spaloną na słońcu , wysuszoną , pomarszczoną w krzyżujące się brózdy trosk , niewczasów i starości . Rysy jej odznaczały się stanowczością typową i prawidłowością . Były raczej twarde , niż grube — i raczej męskie , niż kobiece . Snać odziedziczyła je po ojcu . Nos miała wydatny , ale cienki i zapadnięty już w nozdrzach , wargi wąskie i zaciśnięte , jak u łudzi silnej woli , oczy duże , podłużne , ale przymrużone już i szare , jakby spłowiałe na wietrze , a lśniące tylko zimnym przeblaskiem światła odbitego . Widać było , iż patrzy z wysiłkiem . Stała przy drzwiach niewzruszona , zesztywniała w kształtach i wyrazie , jak biały posąg niedoli , wzywający ludzi do miłosierdzia swojem milczeniem . Nie czuć w niej było życia , aż dopiero po chwili , gdy z głębi duszy odezwała się głosem zgnębionym , a jednak wstrząsającym , jak jęk rozbitego dzwonu kościelnego : — Pochwalony Jezus Chrystus ! . . . — Na wieki wieków . . . I ja go też chwalę — odpowiedział inżynier skwapliwie . . . — I mnie się tak zdawało . . . Bo powiadają ludzie , że kolej to żydy prowadzą ; ale wielmożny pan ma twarz taką gładką i białą , a oko takie niebieskie , czyste , jak królewic . . . Pewnie swój — pomyślała m , katolicka dusza ! . . — Ależ niezawodnie , matko , jestem polak i katolik , tak samo , jak i wy , i wierzcie mi , żem strażników posłał z musu . Nie mogł em sobie postąpić inaczej — i teraz wam krzywda : pewnie użyli siły , podnieśli was gwałtem . . . Bo to widziecie takie jest prawo , a z prawem żartów niema ! A mnie co tam prawo , a mnie co tam gwałt ! Śmierć od Boga mi nie straszna , to jakże zaś miała by m się bać strażników ? . . . Ale bez urazy wielmożnego pana naczelnika , przyniosła m pół kopy jaj , osełkę masła , serek owarzany , tłusty . . . Niewiele tego jest , bo i w domu chudo . . . — A widzicie . . . Jak kolej pójdzie , to wam wszystkim przyniesie dostatek . — A mnie co ona przyniesie ? . . . Przyjdzie , gwiźnie i pójdzie : tyle uciechy będę z niej miała . . . — Tak dziś mówicie ; ale jak się doczekacie . . . — Kiedy ja już tylko śmierci czekam , . . Ale , bez urazy wielmożnego pana , czy moge złożyć te jaja , i to masło , i ten serek ? . . . Przecie wielmożny pan nie pogardzi . . . — I owszem , chętnie wezmę , przyda się , przyda . . . A ile też za to sobie liczycie ? — Ja tam , wielmożny panie , pieniędzy nie jestem chciwa . . . Mam , Bogu Najwyższemu niech będą dzięki , gdzie spać , bo chata jest moja , i co jeść , bo dzieci są już postanowione i dołogu mi nie skąpią , choć się na nie z ziemi odpisała m i mogły by mi , jak to bywa u innych , wcale jeść nie dawać . . . Ale o tę chatkę mi chodzi i o ten sadek . . . Wielmożny panie naczelniku ! Ulituj się mnie biednej starej i puść leniję mimo , albo krszyneczkę na prawo przez niwę Gąsiorową , albo krszyneczkę na lewo przez łąkę Gwarową . A im co to szkodzi ? Obaj są rodem z innej wsi i obaj są jednako chytrzy na pieniądze . Ale ja w tej chałupie się urodziła m i za granicę nie pójdę , nijak nie pójdę . . . Wielmożny panie naczelniku , będziesz miał zasługę przed Bogiem , żeś starej kobiecie w ostatniej życia godzinie spokoju nie zamącił ! . . . Bo i cóżem ja ci za krzywdę wyrządziła , że mnie gnębisz srodze , albo i co ta drzewina w sadzie jest ci winna , że ją każesz wycinać bezlitośnie ? — Bredzicie wciąż jedno do koła i czas mi tylko zabieracie ! . . — Panie , pozwól mi się wywnętrzyć ? Urzewniała m sobie przed ludźmi , ale to nie pomogło . . . Może . gdy duszę otworzę przed tobą , doznam łaski . — Niema łaski wobec prawa ! — Czy i na drzewinę jest takie samo prawo , jak na łudzi ? — Moja matko , wszystko dobrze , — ale już ;ych łez waszych nad drzewami nie rozamiem zgoła . Kolej zapłaci wam za nie , jak za cynamon , a to stare drapaki , nic nie warte ! . . . Dziczki szkaradne — pewnie nawet nigdy nie rodziły . . . W sam raz na ogień ! . . . Będziecie mieli przy czem zimą się ogrzać . . . Bez urazy , wielmożny panie , nic mi to , że nie rodziły i nie rodzą , bom ani jabłek , ani gruszek , ani śliwek , ani żadnego owocu nie łakoma ; ale na ogień ich też nie wezmę , bo to . . . Zaraz , jeno tchu nabiorę w siebie . . . Bo to tak było : — Kiedyśwa się pobrali , a chłop mój był niekarny , to dziedzic nieboszczyk . Panie świeć nad jego duszą , wydawał ludziom ze dworu płonki i kazał je sadzić koło chałup : powiadał , że to dla obyczaju i na pożytek ; pożytkuśwa z tego nie mieli , ale trzeba było się słuchać , bo dziedzic nieboszczyk , Panie świec nad jego duszą , prędki był do gniewu i na skórę chłopską łasy — wiadomo szlachcic ! I sadziliśwa co rok . . . Ale , co on zasadził , to uschło ; jedna tylko jabłonka się udała , a choć płonna , to jednak krzepko stoi na środku sadu , i tę ja wielce miłuję ; ale co ja zasadziła m , to wszystko się przyjęło , bo płonki na wiosnę okopywała m i wilki od pnia przycinała m i wszystką drzewinę na suszę podlewała m , choć i na pilnej robocie nie zbywało , byle dziedzic na mojego nie był krzyw , co często się trafiało . I teraz każda drzewina ma swoją u mnie pamiątkę : bo stara jabłonka to z tego roku . kiedyśwa się pobrali ; a grusza rozsochata , co stoi przed furtką , to znów z tego , kiedy mój umarł ; ale i na innych są krzyżyki , bom wszystko dla pamięci znaczyła : na jednych urodziny , a uzbierało się tego dość , bo są dzieci i wnuczęta ; na innych wesela , kiedy córki szły za mąż i kiedy synowie się żenili ; na innych znów śmierć , bo i tego nie brakło . To i błogo mi też na starość , gdy nikogo przy mnie niema , sieść sobie na przyzbie i spoglądać na te znaki , a rozpamiętywać i te nadzieje , i te radości , i te śmiechyi te smutki , i te żale , i te łzy a choćby i te czasy , co minęły a nie wrócą się , i człowiek tyle jeno o nich wie , że je na drzewinie zakarbował kozikiem . A ta drzewina wszystka ongi była młoda i dorodna , a dziś jest stara i pokraczna , . . Oj , tak ! . . . Ale , wielmożny panie naczelniku , ja i niedowidzę już i na nogi też niedomagam . I bywa , że wszyscy pójdą do kościoła , a ja sama jedniusieńka , zostanę się nietylko w chałupie , ale i w całej wsi . To i duch zaraz inny we mnie wstępuje , gdy sobie pocichu pacierz mówię w sadzie a widzę , jak słonko lśni na dachu kościoła i wieżyczka ciągnie się ku niebu , a słyszę , jak dzwonią na podniesienie . . . I czasem jestem w lasce . . . Zdaje mi się , że Pan Bóg czyni miłosierdzie nad ludem i pozwala Panu Jezusowi zstąpić z nieba , ale Pan Jezus niema gdzie nóżki postawić na ziemi , gdzieby nie było krwi przelanej nieprawie . gdzieby nie było ostów i cierni grzechu . A że i matka Najświętsza troska się wiela o Niego , Synaczka Swego jednego , żeby Mu się znów krzywda jakaś nie stała dla zatwardziałości ludzkiej , więc On też zawiśnie tylko nad kościołem chwilkę i wraca niepocieszony do Ojca Przedwiecznego smęcić się za niezbożność ludzką . . . I ja to nieraz widzę z przyzby i czasem mi ciężej , czasem lżej na sercu ! . . To tak z moją modlitwą w sadzie ; a gdyby wielmożny pan jeszcze i do izby zechciał zajrzeć łaskawie , toby się przekona ! naocznie , że tam wszystko w porządku , choć się razem ze mną zestarzało . . . A cóż ! Żyję na tym Bożym świecie może siedemdziesiąt lat , może osiemdziesiąt , a ktoby tam zliczył ? Przecię rok za rokiem płynie , jak ta woda w rzece , i tyle się go ma w pamięci , co i w ręku . Dwie wojny okrutne pamiętam , a każda ma swój znak osobliwy . Po synach i córkach zostały się te obrazy w chacie . I gdy synowie przyjdą ze swemi niewiastami , a córki ze swemi mężami , to posiadamy sobie tylko przy trzonie na ławach , bo miejsca jest dość , i rozpamiętujemy godzinami całemi wszystko , jak było . . . A cóż ? Ta tylko uciecha mnie starej zostaią ! A gdy wnucęta , czy to duże czy male , zbiegną się do chaty , to każde , jak tylko zobaczy swój święty obrazek na ścianie , tak zaraz pada na kolana i modli się do swego patrona . I mnie serca przyrasta , że to żyje zbożnie i modlić się umie i babce się przypochlebia , choć ja tam dlatego drobiazgu nic już , prócz świętych obrazków nie mam . . . Panie naczelniku ! wejrzyj łaskawie na moją krzywdę i nie daj niszczyć tej mojej pamiątki ! — Ależ , matko , możecie wynieść wszystko , macie czas . . . Przecię to nie ogień , nie rozbój ! . . . — Nie ogień ? ! . . . Nie rozbój ? ! . . . Ledwie strażnicy wyważyli furtkę , a już to chłopstwo , zwyczajnie chłopstwo , rzuciło się na sad ! . . . Jedni jakowilcy głodni , rozerwali płot , inni , jak zbójcy srodzy , przyłożyli siekiery do drzew , inni znowu , jak ścierwniki okrutne , łakome na padlinę , motykami wdarli się w ziemię , w tę świętą ziemię której łona nikt przedtem nie otwierał , chyba , żeby jej sił i życia z potu swojego i krwi użyczyć . . . Panie ! . . . Łzą serce mi zaszło i pociemniało w oczach , nie mogła m patrzeć ! . . . Przychodzę prosić łaski nad tem dziedzictwem , jakby m prosiła łaski nad życiem swojej matki . Ta ziemia , to moja rodzicielka . Wyrosła m z niej , jak płonka z korzenia . Obca ręka mnie nie wsiała . . . to też bez niej żyćbym niemogła . Bo i cóż po pniu i konarach , jeśli korzenie nie będą miały w czem trwać ? . . . Wiem panie , że ci kazali bezlitośnie iść na przeaj , rzeka czy góra , dom czy sad ; ale , ty możesz dać ucho mojej prośbie łaskawie . Przecię i Pan Bóg chciał spuścić z gniewu i nie zatracać miasta całego dla dziesięciu sprawiedliwych , ale ich nie było . . . Inni sami ci idą pod nogi , bo to uważają sobie za szczęście ; czemuż więc moje chcesz wytracić dziedzictwo ? — Wierzcie mi , matko — odpowiedział inżenier wzruszony , z wyrazem współczucia — iż z duszy i z serca chciał by m wam pomódz , ale nic dla was zdziałać nie moge . . . Jestem związany żelaznym łańcuchem prawa , a choćbym zdziałał nieprawnie , to i takby ście niewiele zyskali . Jutro przyszliby inni i odwrócili by całą robotę na nice . . . — Już widzę , panie , że ci serce wzbiera , daj mu folgę do dna . . . Krszyneckę na prawo z koleją , albo krsyneckę na lewo . a mój spłachetek ziemi zostanie pośrodku ; nikt nie zauważy , nikt nie będzie wiedział , nie powiem nikomu ! . . . — Ale ! . . . To wam się tylko tak zdaje , że nikt nie będzie wiedział . . . — Nikt , nikt ! . . . Nie powiem nikomu , jeno księdzu na świętej spowiedzi . . . — A sumienie ? — Toć w tem niema krzywdy niczyjej , bo i gwara aż piszczy do pieniędzy , a i Gąsior radby swoją chałupę zamienić na inną . — Słuchajcie , makto ! . . . Sad wasz jest w tej chwili rozkopany od brzegu do brzegu , ani śladu z niego nie zostało , boć to skrawek marny , a stu ludzi nad nim pracuje . . . — O Jezu miłosierny . . . Jezu ! . . . — Ale co do chaty , to tak będzie : zapowiem robotnikom , aby ją po rozebraniu , złożyli uważnie gdzieś na boku , w zacisznem miejscu ; później zaś , wolniejszym czasem , gdy i wy już grunt sobie wybierzecie odpowiedni , każę ją wam swoim kosztem przenieść . . . — To chyba wraz ze mną . bo ja izbę zamknę na kołek i krokiem się z niej nie ruszę . — Próżny wasz opór ! . . . Ruszą was i stamtąd niestety , ruszą — i tyle tylko zyszczecie , że się nie wywczasujecie : jutro , skoro świt , zadwonią wam toporami we drzwi . — I to będzie moja śmierć , bo ja ją sobie u Boga miłosiernego , jako łaskę wyproszę . . . I staruszka przycichła naraz , a zdyszana , wyczerpana wzruszeniem i przydługą mową , podeszła drobnym krokiem do stołu , i złożywszy na nim w milczeniu dary : pół kopy jaj , osełkę masła i serek owarzany , tłusty , szybko cofnęła się ku drzwiom . Stąd jeszcze raz zwróciła się twarzą w stronę inżyniera . Była rozgorączkowana . Płachta zsunęła się jej z głowy , która teraz świeciła srebrną siwizną włosów potarganych na czole a spadających po obu stronach twarzy rozpierzchniętemi kiśćmi na ramiona . Usta miała zaciśnięte , jakgdyby z bólu wewnętrznego , od którego całe ciało tężeje na kość czy kamień . W oczach szarych , przesłoniętych mgłą niemocy starczej , a nadmiernie rozszerzonych , widać było dwie łzy , lśniące czysto , niby dwie zimne krople rosy , która naraz pod wieczór wystąpiła niespodzianie w przegubach głębokich uschłego badyla . Inżynier patrzał na staruszkę ciekawie , prawie z litością , ale nic nie mówił . I ona też nie odezwała się ponownie , lecz , poczekawszy chwilę , odwróciła się ku drzwiom i wyszła . A przez pole szła tak śpiesznie , jakgdyby ją gorączka niosła . Wiatr miała w oczy , więc włosy , rozwiane w siwy obłok , fruwały tylko dokoła głowy , a płachta , wydęta u dołu i tyłu , wlokła się wiechą po ziemi , Zdawało się , że to białe widmo trwogi tak mknie przez pole bez pamięci , aby na czas przybyć w pomoc niedoli , drzemiącej bezwładnie w chacie i rozbudzić ją z odrętwienia , i powołać do czynu , a choćby tylko do jęku . . . I inżynierowi , choć obyty już był z różnemi postaciami niedoli ludzkiej , ckliwo zrobiło się na sercu . Ta kobieta , tak szczerze , tak bezinteresownie imywiązana do gniazda rodzinnego , wydała mu się bohaterką jakiegoś melodramatu , w którym los nieubłagany wziął się za bary z uczuciem i naigrawa się tylko z jego niemocy fizycznej od sceny do sceny , ponieważ wie , iż sądzono mu z góry zwyciężyć w ostatnim akcie , a może i na zakończenie wybuchnąć radosną pieśnią tryumfu ! Jakoż nazajutrz zrana , do pokoju sypialnego inżyniera , gdy ten był jeszcze w łóżku , wpadł dozorca i zaraz z progu jął wołać : — Panie naczelniku , panie naczelniku , proszę na linję . ! . . . Stara nie żyje ! . . . — Masz tobie ! . . . Nieszczęście gotowe ! — Eh , nieszczęścia niema ! . . . Babie było może sto lat ! . . . I tak już niewiele się jej należało , same kości i skóra . Zresztą dzieci rychlej za nią wezmą pieniądze w sukcesji , to i będzie wesele . Gorsza , że strażnik opieczętował chałupę i nie pozwala jej tknąć , dopóki nie zjedzie komisja lekarska . . . — Dobrze , ale cóż się stało babinie ? . . — A któżby tam wiedział ! Drzwi wchodowe od sieni zastawione były obrazem św . Florjana , a to wielki patron od ognia ; na progu izby stała miseczka z chlebem i sola , pewnie z ostatniego święcenia ; w jednem okienku wisiał wizerunek św . Agaty , także patronki od ognia , a w drugiej wizerunek św , Eljasza , patrona od burzy . Snać baba oddała całą chałupę w opiekę świętych , alei sama też ofiarowała się Bogu na śmierć , bo gdy śmy weszli do izby , to zastali śmy ją klęczącą przed obrazem Matki Boskiej Łaskawej , ustawionym na stole , jak w ołtarzu , a i krzyżyk miała w ręku . Lampka przed obrazem się już dopalała . Widocznie stara całą noc spędziła na modlitwie i nad ranem umarła . Gdy śmy ją wzruszali , już była zimna , skostniała w tej pozycji , w jakiej się modliła , na klęczkach : musiało jej serce się ścisnąć . Strażnik powiada , że to śmierć nagła , więc trzeba nieboszczkę zostawić w chałupie do czasu , a tu robotnicy stoją bezczynni na linji . — Ha , niema co ! . . . Pójdzie się z ludźmi dalej . . . — Ba , kiedy dalsza linja nie jest jeszcze okopana pod sznur . . . — To niech pan weźmie z sobą przyrządy miernicze i kilku ludzi i sam przygotuje wszystko ; ja zaraz tam przyjdę i robotą zarządzę . Dozorca wyszedł . Inżynier , przeciągnąwszy się w łóżku raz i drugi , zaczął pośpiesznie się ubierać , niebawem też był gotów do drogi . Snąć jednak widmo " wywłaszczonej " stało mu przed oczyma , gdyż wychodząc z biura , odezwał się do siebie z cierpkiem westchnieniem : — Ach , ileż postaci uczucia , stężałego w ciągu wieków , staje postępowi w poprzek drogi ! . . . „ JEDYNACZKA " . Sierpień , r . . Skończył nędznie . A jednak w młodości , zgoła niefrasobliwej , cieszył się w pewnej mierze przynajmniej rozgłosem utalentowanego muzyka fortepianisty i miłego towarzysza . Nosił , gwoli zwyczajowi , długie włosy i , jak na artystę przystało , nie stronił od kieliszka : owszem , lubił nawet zabawiać się szkł em w pustych chwilach życia , a tych pustych chwil każdy artysta ma zawsze podostatkiem i aż nadto . . . Grał , jak to mówią , z uczuciem , t . j . przesadnie słodko w dźwięku , przesadnie miękko w rytmie , przesadnie ostro w odcieniach przeciwstawnych nastroju . Nie zbywało mu na muzykalności , a tem mniej na temperamencie , który też niósł go w przygodzie , jak konia stepowego , bez wędzidła : zbywało mu jednak na szkole , na dużych zasobach technicznych , a co ważniejsza , na wytrwałości , na woli . Jak każdy niedouk wcześnie zaczął żyć z nauczania innych — zawód tem przykrzejszy dlań , iż nie lubił go wcale . Z początku , jak to było w zwyczaju , chadzał po dworach możnych , a nawet pałacach ; ostatecznie jednak , gdy mu było trzydzieści lat , osiadł na stałe w Warszawie , gdzie zażywał zrazu pewnej wziętości , tem łatwiejszej , iż podówczas współzawodnictwo w zawodzie muzycznym nie było groźne , a wymagania estetycznopedagogiczne nie wznosiły się zbytnio nad poziom zwykłego dyletantyzmu . Kochał się w wielu kobietach , spotkanych po drodze , w pałacach , salonach , izbach , a nawet izdebkach rzemieślniczych , i wiele kobiet kochało się w nim również . . . Nie skorzystał z chwili : ożenił się . jak to mówią , z . . jakąś " . — może szwaczką , może nawet panną służącą , kobietą gospodarną , dobrą , bogobojną , ale nie dość rozwiniętą umysłowo . To go ostatecznie wytrąciło z toru . Po dwu czy trzech leciech zgodnego , lecz niewesołego pożycia małżeńskiego , zaczął wieczorami wymykać się z domu do knajpy i ciągnąć wódeczkę , piwko , piwko , wódeczkę , to dla dodania sobie ducha , to dla względów towarzyskich , jak się zdarzyło ; temperament dopełnił reszty : od nawyku do nałogu droga niedaleka . . . Na szczęście , czy nieszczęście , czuła skądinąd połowica obdarzyła go córeczką . Z początku nic się nie zmieniło w jego życiu , chyba to , iż dla sprostania potrzebom zwiększonego domu , pilniej , niż dotychczas , uczęszczał na lekcje , a nawet , o ile to możliwa , starał się o nowe . Córeczka rosła , rosła , i po kilku leciech wyrosła na dziewczynkę śliczną , jak aniołek w spódniczce , zgrabną , jak wiewióreczka , na drzewie , pojętną i figlarną , jak małpeczka oswojona , a szczebiotliwą , jak szpaczek w klatce . Kochała mamusię , kochała tatusia i , jak to często się zdarza przy różnicy płci , kochała może więcej jeszcze tatusia , niż mamusię . I tatuś , pewnie za to , pokochał ją także . . . Z biegiem czasu coraz rzadziej , wymykał się do knajpy , aż w końcu zaczął wieczorami przesiadywać w domu , w małem mieszkanku na drugiem piętrze w oficynie , złożonem z dwu pokoików i kuchenki , skromnie umeblowanych , lecz nadzwyczaj schludnie utrzymanych . Zasługa to nie tyle służącej , ile niezmiernie dobrej , acz mało inteligientnej małżonki . Wkrótce też potem , częścią dla zabicia nudy pożycia rodzinnego , częścią dla wypróbowania zdolności muzycznych , a maże i talentu córeczki , kupił fortepian , wprawdzie używany , ale mocny i dostępny w cenie , bo na raty , i zaczął sam wprawiać się w grę , przypominać sobie dawne , dobre czasy , kiedy to , występował na koncertach , kochał się na zabój w pannach i mężatkach , spotkanych po drodze , a panny i mężatki w nim . . . I grał , grał wieczorami , z początku nieśmiało , niezdarnie , potem coraz wprawniej . mocniej , aż po pewnym czasie dopiął swego i grał prawie jak dawniej , a zawsze przesadnie w tonie i rytmie , niepomiarkowanie w odcieniach nastroju . W córeczce nie objawił się dziedziczny talent . Lubiła jednak muzykę ; była szczęśliwą , iż tatuś gra dla niej , zwłaszcza ulubione jej utwory czułostkowe z pewnym " Mazurkiem " Chopina na zakończenie koncertu , który z konieczności późno się zaczynał i późno kończył . Mniej szczęśliwi byli sąsiedzi i najczęściej około północy , mocnem stukaniem nogą w podłogę , ci z trzeciego piętra , a kijem w suiit , ci z pierwszego piętra , dawali wyraźne ujście swemu niezadowoleniu z nieznośnego , jak mówili , hałasu . To go jednak nie wzruszało : wygrywa ! cały swój repertuar do końca , powtarzając nieodmiennie : — Troche cierpliwości , panowie od góry i panie od dołu ! . . . Zaraz będzie " Mazurek " Chopina i basta ! . . . Na lekcje wychodzi ! punktualnie o godzinie zrana . Czynność tę , bo nie zawód , traktował , jako automatyczne roznoszenie muzycznego mleka prosto od krowy po domach i gospodach : gospodami zwal pensje żeńskie , na których miewał po kilka lekcji z rzędu . i tak życie toczyło się jednakowym trybem przez jakiś czas . On starzał się , córeczka szła w lata , a matka chorzała . Potrzeby wciąż wzrastały . . . Jak im podołać ? Skąd wziąć lekcji , jeśli same nie przyjdą ? . . . i zaczął się szczerze frasować . . . Lecz na trasunek — dobry trunek ; a kto może , dla dodania sobie kurażu , wypić jeden kieliszek , ten wypije drugi i trzeci . Pomału zaczęło się na nowo knajpowanie , z początku dla względów towarzyskich , czyli dla rozszerzenia koła stosunków , potem dla zadowolenia własnego , dla zakropienia robaka , w końcu dla nałogu . . . Na nic wszelkie zabiegi , zarówno cichej , pobłażliwej żony , jak kochającej i kochanej skądinąd córki ! . . . Często bywało , iż bądź zona , bądź córka , pod tym czy innym pozorem , słała po niego wierną służącą do knajpy . Z początku brał się , jak to mówią , na kawał i przychodził ; lecz w końcu dawał stereotypową już tylko odpowiedź : — Niema rzeczy ! . . . Cokolwiekbądż jednak zjawia ! się codzień w domu przed północą i , częścią z nawyku , częścią z miłości ku córce , wygrywał cały swój repertuar z sakramentalnym , . Mazurkiem " Chopina na zakończenie . Bieda w domu była z każdym miesiącem , z każdym dniem prawie , cięższa . Odczuwa ! on ją wprawdzie , lecz na wszelkie zagabnienia , na wszelkie narzekania odpowiadał typowo polskiem : — Jakoś to będzie . '. . . A tu tymczasem zona chorowała ; o żadnym więc przyrobku igłą , czy szydełkiem , mowy z jej strony być nie mogło , a córka , jak na pannę dobrze wychowaną przystało , nic w rzeczywistości nie umiała . Ach , prawda ! . . . Umiała wybornie hodować kwiaty doniczkowe i miała całą ich kolekcję na oknach i pod oknami , w pokojach i w kuchni . Pewnej jesieni nawet tak gorliwie zajęła się wypielęgnowaniem szczególnego gatunku azalji , iż wczesną już wiosną mała jeszcze roślinka obsypała się kwieciem , na podziw bujnym , pełnym , barwnym . Pielęgnowanie to odbywało się w ścisłej tajemnicy przed ojcem , co tem łatwiej przyszło , iż , właściwie mówiąc , ojca , poza roznoszeniem muzycznego mleka po domach i gospodach przez cały dzień , a kombinowaniem piwa z wódką i wódki z piwem przez cały wieczór , nic nie obchodziło . Bo . jeśli i odgrywał teraz sumiennie swój kwadrans przed północą , czy po północy , to raczej z nałogu , a może i dla świętego spokoju , niż z jakowejś podniety artystycznej . Pewnego razu jednak wpadł w zachwyt prawdziwy , a mianowicie , gdy o północy , w dniu swoich imienin , powróciwszy z knajpy bardziej podniecony niż zwykle , zobaczył na małym stoliczku , przystawionym do fortepianu , piękną azalję . zdobną , jako Am o ena ( powabna ) , w kwiat biały z czerwonym nalotem , a przewiązaną w koronie różową wstążeczką . Był to imieninowy dar córki . To też , w odpowiedzi na ten wyraz pamięci i czułości , wygrał cały swój repertuar , a wygrał go z takim zapał em niekłamanym , z taką przesadą w tonie , rytmie i nastroju , iż sąsiedzi , zarówno od dołu , jak od góry , wręcz szturmowali do mieszkania przez podłogę i sufit , zwłaszcza , iż „ Mazurka " Chopina na zakończenie wykonał po dwakroć . " Sobie grał , nie komu " — i pod tę chwilę sam czuł sit ; artystą . Aliści , po niejakim czasie , córka , wątłej budowy , licho odżywiana , zgoła nie pielęgnowana , zachorowała na tytus , czy inną jakąś skuteczną chorobę — i niebawem umarła . Życie dla ojca straciło resztę uroku . Pod obuchem silnego wrażenia , przestał pić na razie , ku wielkiemu rozradowaniu żony , która wciąż chorzała , chorzała i w cichości serca tęskniła za jaką taką bodaj osłodą marnego swego bytu . Nie wytrzymał jednak długo . Po kilku tygodniach , z początku ukradkiem , a potem całkiem otwarcie , zaczął na nowo spędzać wieczory w uprzywilejowanej swej knajpie , w której i piwo było dobre , jak nigdzie , i kredyt łatwiejszy , niż gdziekolwiek . Zona od czasu do czasu , jak za życia córki , słała po niego wierną służącą . Teraz jednak nie dał się wziąć na stary kawał i odrazu odpowiedział wręcz : — Niema rzeczy ! . . . Aż tu , pewnego wieczora , dość późno nawet , zjawiła się służąca zadyszana w knajpie i , nie bacząc na tłum gości , zaczęła z progu w głos : — Proszę pana ! proszę pana ! . . . Niech pan duchem idzie do domu ! . . . — Niema rzeczy ! . . . — Pani umarła ! . . . — Jest rzecz ! — odpowiedział z przekonaniem i , machnąwszy niedbale ręką dla stwierdzenia spodziewanego wypadku , ruszył do domu . Teraz rozpoczęło się dlań inne prawie życie . Pozostał sam , z wierną , beznadziejnie wierną , bo brzydką i podeszłą już w leciech , służącą . Wydatki na dom zmniejszyły się niepomiernie , więc zarobek wystarczał w pełni na wszystko — na komorne , na życie , na picie . To też pił , pii , opuszczał i tracił lekcje , a gdy brakło gotówki , sprzedawał ruchomości , drobiazgi , pomiątki po żonie i córce . W końcu pozostało mu tylko łóżko i krzesło wyplatane , a z rzeczy zbytecznych fortepian i stolik z azalją . Do kuchni nie zaglądał wcale i skarbów jej nie ruszał : uważał to za własność nietykalną służącej . Zresztą nie były mu potrzebne . Pił za pieniądze zarobione z kilku lekcji , które się go jeszcze przez nawyk trzymały , pił na kredyt , pił za cudze peniądze , pił za stare koncepty i nowe upokorzenia , a przyśpiewywał sobie wciąż wesoło : — " Pijak pije , pijak ma — pijakowi Pan Bóg da ! " I Pan Bóg dał . . . Jeszcze pół roku , jeszcze rok , a po utracie ostatniej lekcji , zaczął na chleb dla siebie i wiernej służącej , a więcej może na wódkę i piwo , grywać za marny grosz w tej samej knajpie , której przez długie lata był mile widzianym gościem i zyskownym spożywcą . i teraz stała się rzecz okropna — tragiedya w maleńkich ramkach . Z całego życia przeszłego z całej pamiątki po uczuciach rodzinnych , które czcił po swojemu , została mu tylko " jedynaczka " , jak ją zwał , owa piękna , kopulasta , co każdą wiosnę kwitnąca azalja . Była ona dlań uzmysłowioną duszą córki : wierzył niejako , iż postać nieboszczki w nią się wdrzewiła — i kochał ją niemal , jak dziecko swoje . Dla niej to , bo nie dla siębie , z całego biednego bogactwa swego zachował fortepian i jej to — bo nie sobie — noc w noc , od śmierci córki , półtrzeźwy , czy pół pijany , grywał . Co więcej ! . . . sam ją okurzał , sam ją podlewał co dzień zrana , czy o południu , gdy wytarzał się już dowoli na łóżu męki , a raz wraz powtarza ! : — Babo ! nie waż mi się dotykać „ jedynaczki " , bo będzie nieszczęście ! . . . Z początku sąsiedzi zżymali się nie żartem na dziwactwa starego pijaczyny , który do swego koncertu żałobnego zasiadał dopiero około drugiej , a często i trzeciej w nocy ; lecz ostatecznie zrezygnowali z walki , zwłaszcza , iż cała muzyka redukowała się teraz do owego rzewnego " Mazurka Emol " ( op . Nr . ) Chopina , świadomie parafrazującego popularną piosenkę : „ Tam na błoniu błyszczy kwiecie , stoi ułan na widęcie " , a wykonanie tego skądinąd arcydzieła wyrazu i nastroju trwało zaledwie półtorej minuty . Zanim ten i ów rozbudził się . rozczmuchał i porwał but lub kij , już było po koncercie ! Ale jakże tu nie grać ! ? . . . Toć „ jedynaczka " nie była nieczułą na wzruszenia dźwięczne . Drzała , drżała kwieciem , gdy była w nie strojna , drżała liśćmi , gdy piosnka przeszła w rytm mazurka tanecznego , drzała pniem całym , gdy motyw pierwotny , rzewny , przemienił się w krzyk zranionego serca , czy starganej duszy , drżała jeszcze , gdy pieśń przelała się w jęk rezygnacji , a może w żałosne tylko wspomnienie życia ! . . . Jakże więc nie miłować jej , nie dać tego serdecznego z siebie grania ? ! . . . . Aliści stała się rzecz dziwna , albo raczej wcale nie dziwna . Były artysta , były nauczyciel muzyki , a obecnie marny grajek knajpowy , znalazł się pewnego razu w zacnej i dobranej kompanji i pił dobę całą , owszem i drugą , i trzeciego dnia dopiero powrócił do domu . Wierna służąca ofuknęła go wcale dosadnie , ale mimo to podała mu , jak zwykle , skromne śniadanie , złożone ze szklanki kawy białej i dwu suchych bułek , aż nadto na apetyt pijaka . Po śniadaniu rozpoczęło się granie tem śmielsze , tem mocniejsze , iż dzień był już zupełny . To też grał , grał z początku z nut , jak za dawnych dobrych czasów , gdy córka żyła , a na zakończenie z pamięci , która snadź przez wdzięczność artystyczną zachowała w całej mocy i trwałości owego „ Mazurka Emol " Chopina . Pod tę chwilę , mając oczy wolne od pilnego , nużącego ślepienia nad czarnemi punktami i kreskami nut , co raz to „ jedynaczkę " miłosnem prawie obrzucił wejrzeniem . Lecz , o dziwo ! . . . „ Jedynaczka " ani drgnęła ! . . . Czy być może ? ! . . . . Co to jest ? ! . . . . I rozpoczął „ Mazurka " po raz wtóry . Ten sam skutek : nie drgnęła nawet wtedy , gdy piosnka rzewna przemieniła się w krzyk rozpaczny ! — To nie do wiary ! . . . Coś się stało ! . . . Ach , wiem już , wiem ! . . Zabił em ją , sam ją zabił em ! . . Nie czuje grania , nie żyje ! . . . Jestem zbrodniarz , cały zbrodniarz ! . . . Przez trzy dni nie dał em jej pić . '. . . Biedna . . jedynaczka " , biedna „ jedynaczka " ! . . . I pędem pobiegł do kuchni i w głos zaczął wołać na służąca : — Wody ! wody ! . . . — A panu co się stało ? . . . — Wody . wody ! . . . " Jedynaczka " nie żyje , a może tylko omdlała . . . Nie dał em jej pici . . . — Nic jej , nic . . . Podlewała m ją sama przez trzy dni , co rano , a nawet omyła m każdy listek z kurzu . . . — Babo ! . . . I ty śmiała ś ? ! . . . Alboż nie mówił em , że będzie nieszczęście ? . . . — Cóż znowu za nieszczęście ? . . . — „ Jedynaczka " odwróciła się ode mnie . . . Uczuła pewnie , żem ją opuścił . . . Ani drgnie na moje granie ! . . . — Fiut , fiut ! " I po co to tak pić , ażeby aż rozum ludzki tracić ? . . . — Tylko tak pić warto ! . . . Zresztą , co to ma do rzeczy ? . . . — Eh ! . . . Żeby pan był przy rozumie , jak należy , toby widział , że ziele nie dryga na jego granie , bo stolik nie jest dycht przyparty do brząkadła . . . — Łżesz , jędzo waśniwa ! . . . — To niech pan zobaczy . . . I zobaczył ! . . . Z punktu przysunął stolik dycht do fortepianu , równo z klawiaturą , i zaczął grać całą mocą wytężonej resztki swego ducha , a coraz to zerkał zaniepokojonym wzrokiem w stronę „ jedynaczki " . . . I „ jedynaczka " teraz drgała : drgała koroną żwawo w rytm mazurka tanecznego , drgała pniem całym , aż niektóre obumarłe listki z suchym szelestem sypały się na stolik , gdy pieśń rzewna , przeszła w krzyk rozpaczny , — i chciała drgać jeszcze . . . Ale oto , nagle , przerwał on to granie swoje dla próby w chwili najwyższego porywu ducha , rzucił się wstecz od fortepianu i z pogardą zawołał : — Dr ren ! ! . . . Tyle duszy , co w kobiecie ! . . . Trzeba szturgać , żeby się trzęsła ze wzruszenia ! . . . — A co ! . . . Czy nie mówiła m ? wtrąciła służąca z wyrazem tryumfu . — Precz mi z oczu stara wiedźmo ! . . . I zabierz sobie to zielsko do kuchni ! . . . — A zabiorę . . . Czemuby nie ? . . . Zawszeć to piękna pamiątka . . . I zaraz nazajutrz , fortepian , jako brząkadło nikomu już na nic , przeszedł w obce ręce , za wcale pokaźną sumkę . Sumka ta nie wystarczyła na długo , ale , dzięki jej , teraz rozpoczęło się picie nanowo , — picie , co się zowie , — picie , jak przystoi , — picie na umor ! . . . Aliści pewnego dnia , biedny , czułostkowy , nieszczęśliwy grajek , po wyjściu nad ranem z tej czy innej knajpy , padł na ulicy , rażony udarem apoplektycznym ! . . . Za trumną szła tylko wierna , beznadziejnie , wierna służąca , otulona cała w obszerną wełnianą chustkę . Po wrzuceniu szczątków nieboszczyka do tak zwanego jeneralnego dołu , gdy grabarze już byli pośpiesznie odeszli , uklękła na wzniesionej nieco nad poziom mogile , zmówiła pacierz i „ Wieczny odpoczynek racz mu dać , Panie " ! . . . i potem , zmarzniętemi palcami , bo zimą to było , rozgrzebała ziemię na kilka cali głęboko i wstawiła w nią doniczkę z azalją , przyniesioną cześciwie pod chustą . . . — Niech mu się tam ta jego „ jedynaczka " krzewi nad biedną głową ! . . . Nie krzewiła się długo . . . . Była piękna , czerwona , kopulasta . . . Podobała się komuś i ukradł ją tej samej nocy . . . Z MIŁOSIERDZIA FRASZKA . Sierpień , r . . Było to w miasteczku . Do izby felczerskiej w niedzielę zrana , wszedł braciszek zakonny i zaraz z progu odezwał się zbożnie : — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus ! . . . — Na wieki wieków — odpowiedział felczer skwapliwie , lecz pracy nie zaprzestał . I nie dziwna ! W izbie pełno było ludzi , a każdy czekał , — to na ostrzyżenie włosów , to na ogolenie brody , to na puszczenie krwi , to na wyrwanie zęba , ot , zwyczajnie , jak w niezbyt ludnej mieścinie , gdzie felczer sprawuje czynność zarazem balwierza i chirurga , a przy niedzieli zwijać się musi żwawo , gdyż do pomocy ma tylko ucznia wyrostka , który zaledwie jest zdolny mydło rozrobić na pianę i twarz namydlić — a tu każdy się niecierpliwi i pili . Braciszek stał wciąż przy drzwiach , nieporuszony , pokorny , cichy . Felczer , nie przerywając czynności , a właśnie trefi ! był starannie włosy według najświeższej mody , jakiemuś małomiasteczkowemu elegantowi , zerknął tylko jednem okiem w stronę braciszka i odezwał się do ń lekce : — Pewnie po kweście , a jakże '. . . Oa się jałmużnę , da : ale proszę poczekać , bo ręce teraz mam zajęte . . . . Cha ! jałmużną na klasztor nie pogardzę , bo skrzętna pszczółka , w każdym dniu do uia coś przynieść winna , ale sam też radbym się ostrzygł , ogolił . . . — Także obyczaj , żeby przychodzić w niedzielę , kiedy największa ciżba u felczera ! . . . — Nie było czasu w tygodniu , nie było , a i zakonnikowi miło też jest właśnie przy świętej niedzieli okazać się przystojniej w kościele i między ludźmi . Wiem , że przychodzę nie w porę . ale swoje zapłacę . . . — Ta , ta . ta ! . . . Zapłacę , zapłacę ! . . . Cóżto ! poganin jestem ? . . . I ostrzyże się , i ogoli się braciszka kwestarza pięknie , jak przystoi , z m i t o s i e rdzia — ale za koleją . . . Proszę przysiąść sobie trochę i poczekać cierpliwie . I braciszek usiadł na stołku poci ścianą i czekał cierpliwie kolei . A tu felczer nie ustawał w pracy i każdemu wygadzał trafnie : więc ten parskał tylko zadowolony , gdy mu krew z żyły przewiązanej pod łokciem , tryskała poć sufit ; ten uśmiechał się tylko rozkosznie , gdy mu sploty włosów spadały cichutko , z głowy na kolana ; ten nadyma ! się tylko poważnie , gdy mu broda trzeszczała pod brzytwą , suwającą się lekko po twarzy ; a i ów , któremu ząb piorunem wyskoczył z szczęki , ledwie zdążył krzyknąć , a już się śmiał wesoło w głos , tak i la operacja poszła gładko . I wsyscy się cieszyli , i wszyscy słowy dziękczynnemi wyrażali swoje zadowolenie , a felczer nie mówił nic , jeno przy krześle operacyjnem zwijał się zgrabnie , a pieniążki do szuflady zgarniał . Tymczasem , co jeden wyszedł , to drugi wszedł , i izba wciąż pełna była gości — a wszyscy pilili . Lecz i na braciszka zakonnego przyszła kolej . Uczeń namydlił mu już był twarz zawczasu i felczer zabrał się do dzieła niezwłocznie , na ostro , jak człowiek , który wprawdzie ręki nie żałuje , ale w tej właśnie chwili najbardziej z czasem swoim się liczy . Więc głowa braciszka chwiała się tylko na wszystkie strony , jakgdyby luźno przyczepia na do karku , więc nożyce szczękały tylko raz w raz we włosach , jak gdyby kto słomę rżnął na sieczkę , więc brzytwa furkała tylko w powietrzu , przeskakując błyskawicznie z tonsury na policzki , z policzków na brodę , z brody na wargę pod nos , jakgdyby chodziło o zeskrobanie tępym nożem szczeciny , z martwej , niewyprawionej skóry , a braciszek poddając się operacji , siedział na krześle cierpliwie i cicho ; — ani pisnął , czy mu felczer dla swej wygody zbyt gwałtownie wykręcił głowę w karku , czy go przez nieuwagę zbyt boleśnie zaciął nożycami w ucho , czy mu też z pośpiechu zdjął brzytwą z twarzy jakąś krostę a może i brodawkę , ie aż krew ciurkiem spłynęła na bura zakonną sukienkę . Aliści w sieni , przymykającej się do izby felczerskiej , jak to bywa na partykularzu , powstała wrzawa straszliwa . Słychać było naraz i krzyk , i kwik , i pomstowanie , i łomot , a potem znów krzyk okropny i kwik przeraźliwy , i tak w koło bez końca , a z coraz większą zajadłością : snać wieprzek niekarny , przyparty do muru , nie chcąc się poddać woli czyjejś , narzuconej mu gwałtem , bronił się rozpacznie . A w krzyku ludzkim było tyle złości , a w kwiku nieludzkim było tyle boleści , że aż tym , co słyszeli , zęby cierpły z wzruszenia . I felczer też , choć serce miał kamienne , zwyczajnie jak operator , wzruszył się i , zniecierpliwiony w końcu , huknął na ucznia : — Skoczno mały , do sieni , a dowiedz się , co się tam dzieje ? Na to braciszek , aż dotąd cierpliwy i cichy , odezwał się z westchnieniem ciężkiem : — Zbędna ciekawość ! . . . Pewnie z miłosierdzia kogoś golą . . . SKRUCHA MACIEJWA . Wrzesień , r . . Prosperowi Dziekońskiemu , na pamiątkę . I jakże to , kumie Macieju ? . . . Słyszał em , iże od onego czasu , kiedyście to jedną nogą byli na tamtym świecie , wasza pierze was okrutnie ? . . . — Prała , to i pierze . . . — I wy przecz mówicie : „ Zacności kobieta ? ! " — A mówię — bo tak i jest . . . — Toć to nie do wiary ! . . . — Czekajcie pochwilek , a pokaże się wszystko : i to , żem nie jedną , ale obiema nogami był na tamtym świecie ! to , że moja mnie pierze , bo tak przystoi . . . Wżdy człekowi rado wypominać i to złe , co minęło , i to dobre , co się stąd zawzięło , a zawszeć sprawiedliwemu sprawiedliwość oddać się godzi . . . — Moiście wy ! . . . I jakże to było ? — A to , nieprzymierzając , tak : Pogoda była sposobna , bo i niewidok , choć oko wykol , i deszcz , jak z cebra , i wichr , aże w głowie jęczało . ! . . . Biorę tedy siekierę i idę do pańskiego lasu po gonną sosenkę , com ją sobie za dnia upatrzył , a była mi potrzebna na przyciesie , bo mi stodoła całkiem osiadła . . . Idę tedy w oćmę : zmacał em sosenkę . Plunął em w garść , odsądził em się , jak należy , i dalejże siekierą po odziemku . — a nasłuchiwał em jeno , żali gajowy nie dybie . . . Ale nie ! . . . Owszem , darzy się . . . I pomyślał em sobie : jeszcze raz siekierka , jeszcze dwa . a sosenka moja . . . Aż tu naraz bęc ! . . . Pan Jezus nie pobłogosławił zamierzeniu : toporzysko pękło ! . . . Gorzej ! . . . Oksza odbiła się opacznie od sosenki i brzeszczotem zajechała mnie przez szyję . . . Świeczki stanęły mi w oczach : krzyknął em z bólu . . . Nasłuchuję : cicho dokoła ; wiatr podczas dudni po chojakach , deszcz pluszcze po ziemi . . . Nachylam się . aby zmacać siekierkę rękami . . . Nie sposób znaleźć . . . Dziwno mi jeno było , iże deszcz leje zimny , a mnie jakoś palce ciepłem osiękają . . . Może to krew ? . . . A może ! . . . . Macam się po szyi . . . Zmacał em dziurę : ciepła krew bucha . . . Jezus , Marja — krzyknął em — krew mię ujdzie ! . . . Poniechał em siekierki , odrzucił em toporzysko precz — i dalejże ku domowi . . . A krew bucha ! . . . Zwyczajnie , chłopska krew , — bucha , jak ze świni . . . Nie bacząc na stratę , udarł em szmat płótna od koszuli , zmiął em go w garści , zatkał em dziurę . . . Pomogło to troche , niewiele . . . — Musi żelazo przejechało przez żyłę — wtrącił kum Jędrzej . — Jużci ! . . . Żyła się rozwarła . . . — No i cóż ? . . . — A no nic . . . Krew idzie — i ja idę . . . Idę , idę — w oczach zaczyna mi się ćmić . a i nogi chwieją się pode mną , jak badyle ostowe . . . Słaniam się po drodze , jako by m , nie przymierzając , kaczki zaganiał . . . I myślę sobie : dojdęli do domu , czy też zamrę w polu , niby zwierz dziki , bez księdza , bez spowiedzi , bez olejów świętych , bez grzechów odpuszczenia , a nazbierało się tego od Wielkiej Nocy co niemiara , a i ta sosenka na sumieniu mi legła ! . . . Ale idę : droga była równa choć błotna , to i nogi posuwały się przed się . . . Naraz potknął em się o kamień : duży był , jako ono wiadro od wody . . . Przysiąść , nie przysiąść ? . . . Przysiadł em , bo i nogi słuchu nie dawały . . . Dla przezpieczności urwał em jeszcze szmat koszuli , zmiął em go dobrze z wodą — tamten zakrwawiony odrzucił em precz , i dalejże utykać ranę . . . — I nie szkoda wam było tyla płótna ? — Iście . . . Ale i krwi szkoda mi było . . . Utkał em snać ranę — bo i jakoś krew nie buchała mocno , a może i niewiele już jej zostało we mnie . Siedzę , a tu wraz oskoczyły mię komary , trzmiele , czy szarańcza — i brzęczą . . . Co one tak brzęczą ? — myślę . . . A to mnie pod łysiną brzęczy . . . Chciał em strząsnąć z głowy to granie , a wej głowa mi lata , jak ono dęte pęcherzydło z grochem u kociego ogona . . . Nie ! — myślę sobie : zemrę tak ! . . . Nie zostanę w polu , choćby przyszło , niby gad , albo robak podły , czołgiem iść ! . . . Ruszył em z miejsca . . . Popycham się naprzód , a pacierz mówie . . . Niebawem zoczył em światło w chałupie , w naszej , jako . że pierwsza z brzega stoi . . . Otucha wstąpiła we mnie . Dowlokę się — pomyślał em zanim pacierz zmówię , dowlokę się . . . — No i cóż ? . . . — Zaraz — jeno dech złapię . . . Tchnijcie z Bogiem . . . ! — I widzicie — dowlokł em się . . . Walę pięścią we drzwi ; moja otwiera mi , a woła z proga : . . Wszelki duch Pana Boga chwali ! " — " I ja go chwalę " — odpowiadam . — " A tobie , co się stało ? — pyta . — „ Rety , kobieto , śmierć ! " — mówie . . . . I zwalił em się w sieni , niby kłoda drzewa , albo i wór otrąb . . . — Moiścjewy ! . . . Zaprawdę , powiadam mówię wam , kumie Jędrzeju , pomyślał em : — " Już po duszy Madejowej ! . . . Toż ja lecę ku świętej ziemi — w mrok zapadam ! " Co się potem działo , nie pamiętam , nie wiem ; — choćby mi na sądzie ostatecznym zdać liczbę kazano — nie wiem . . . — I jakże długo . Kumie Macieju , w tem meżyciu byli ście ? . . . — Nie wiem . . . Tyle jeno wam powiem , że naraz poczuł em się , jako że jestem — i to nie znagła . . . Na sam przód miał em czucie , że mię wargi pieką , jak gdyby kto z nich skóię do żywego ściągnął ; potem miał em czucie , że mnie przez żywot ból szyje , jak gdyby mi kto żaru węglowego na brzuch nasypał , a potem poczuł em swędzenie w nosię , jakgdyby mi kto ściernią nozdrza wytarł . . . I zaczął em kichać raz w raz , a zrywczo , że aż głowa od legła odskakiwała . . . Alem ślepia wytrzeszczył i patrzał em wokół siebie , niby noworodek , co z pierwotka światło uźrzał . . . I uźrzał em lampkę na stole przy oknie , i uźrzał em moją , zacności kobietę , jak stała nachylona nademną , i uźrzał em całe robactwo moje , jak ich jest sześcioro : Jędrek , wasz chrzestny , i Juleczka , i Marysia , i Prosp , i Maciuś , co mu dali na chrzcie świętym takie same imię , jakiem ja sobie na świat przyniósł , a będzie mu dopiero dwa lata na Gody , — a wszystko ciągnęło się za porzędem , za matką , z wyciągniętemi szyjami , jako te gęsi , albo i kaczki do strugi , jeno Waluś , osysek , wisiał niemrawy u piersi matczynej . . . I zawołał em : — . . Wszelki ducha Pana Boga chwali ! " — " I ja go chwalę " odpowiedziała moja . " A gdzie ja jestem ? " spytał em . A ona na to : — " A gdzieże ci być ? Dorna przecię , w chałupie . . . Zretowała m cię , chwalić Pana Boga " . " I ja go chwalę " — rzekł em , a wraz pytam ; — " Ale skądże ja się wziął em na tem wyrku ? " Ona zaś : — " A tom się w Sieni do twoich nóg zaprzęgła w krowę i przywlokła m cię do izby , do wyrka , a na wyrko , tośwa z Jędrkiem wydugowali cię we dwoje , nie przymierzając , niby wieprza nieoprawionego na ławę , gdy jucha go ujdzie . . . Ale też cośwa się nadźwigali , tośwa się nadźwigali , że i dzieckowiny litowały się nade mną , a precz lamentowały : — . . Matulu , niechajcie tatula , bo się przerwiecie , a i głowa tatulowi strzaska się na podłodze : wolej by zamarł w spokoju ! " — Bóg wam zapłać , dzieckowiny , za dobre słowo ! . . . Bóg ci zapłać kobieto — rzekł em — za twoją nużę ! . . . Ale coś mi ty zadała , że mnie tak wargi pieką , a i w żywocie czuję żar , jakoby mi kto na brzuchu żywy ogień rozpalił ? " A ona na to : — " Głupi ! . . . Żali nie wiesz , żem ci octem od siedmiu złodziejów natarła wargi , a plastr gorczyczny , moczony w occie , na brzuch przyłożyła ? " „ Dalibóg , nic nie wiem — to jeno wiem , że teraz mnie i boli i piecze , i w nosie kręci " „ Alem cię zretowała , chwalić Pana Boga ! " — " I ja go chwalę " — odpowiedział em . A ona : — " Ale duch poszedł w ciebie dopiero , kiedym ciemiężycy nasypała ci w nozdrze . . . Ściągnął eś się w siebie , niby ślimak nagi w pokrzywach , i kichnął eś z razu . . . — „ Pochwalony " — rzekła m . — " Na wieki wieków " — odpowiadam . A ona dalej swoje : — " I zaraz potem zaczął eś parskać raz w raz . jako on kociur , kiedy w samo południe na słońce pożrzy " . — „ I długo ja tak w nieżyciu był em ? " — pytam . A ona : — „ Może dwa , może trzy pacierze , a ktoby tam liczył , kiedy trza było to ranę zalepiać chlebem miesionym z pajęczyną , to skórę trzeć do żywego , a na chłopie skóra twarda , niby rzemień garbowany : lady ocet jej nie przegryzie . . . To też coraz brała m śkło rozpalone od lampki , a przyżegała m ci skórę na żywocie , a kładła m plastr gorczyczny , pokrapiany octem od siędmiu złodziejów . . . — No i cóż ? . . . — A no nic , kumie Jędrzeju ! . . . Zmilknął em pochwilek , bom się czuł niewładny , alem wnet przyszedł do siebie i zawołał em : " Tylo cierpienia — tyło ! . . . I potrzebaż to było ? " A ona : — " Jakże ? ! . . . Toż nie byłabym cię zretowała ! " . . . . A ja : — „ Zretowała ! zretowała ! . . . I po co ? . . . Dobrze mi było w omroku " . A ona : " Dobrze ? . . . Dobrze ! . . . Co ty mówisz chłopie ? " — " A no , widziało mi się — rzekę że zasypiam , niby kurczątko , albo i kwiatuszek " . — „ Patrzcie go : kwiatuszek ! " . . . " Jużciże , bo kwiatuszek cały ściąga się w siebie i śpi : takom się i ja w siebie ściągnął . . . Co się potem działo ? nie wiem — to wiem jeno , że wszystko złe ode mnie naraz odeszło , a gdy m oczy zamknął , to dobroć jakowaś we mnie wstępowała : anim czarno widział , ani biało , jeno omrok gęsty ; anim zimna doznawał , ani gorąca , jeno ochłody od wszelkiego bólu i cierpienia ; ani mi twardo było , ani miękko , jenom czuł wygodę : — nie to , żeby niewygody nie miało być przy mnie , ale to , że ja przy niej nie był em . . . A już co do troski , to ta nie pozostała mi nawet w głowie ! Anim myślał , skąd wziąć pieniędzy na podarki , na sól , na kożuchy , na buty . na katanki dla dzieci ; anim się martwił sądem , co mnie dziedzic za ostatniego chojaka pozwał ; anim się troskał o cirogę za sobą i przed sobą ; anim się frasował , że trzeba jeść i dać jeść , że trzeba iść spać i potem znów wstać ! . . . Tak i po co mnie było budzić ? ! " — A ona w krzyk ; — " Po co ? ! " . . . — . . . . . Jużci " . . . — odpowiadam . — " Jużci ? ! . . . " Jużci ? '. . . . Toś ty taki sprawiedliwy za moje zabiegi , za moją nużę , by cię zretować ? . . . by ś nie zmarniał bez świętej spowiedzi , jako to bydlę , co za płotem trawę je ? ! . . . Zaś na to cię Pan Jezus dał na świat , by ś ty przed czasem pod ziemię się chował ? ! . . . To ja dla ciebie i dla tych sześciorga dzieckowin mało sobie rąk po łokcie nie pourabiam , a ty , jak graf jaki , chcesz wyprządz ? ! Toś ty taki sprawiedliwy ? ! " . . . I baba obces przymknęła się do mnie , i prask w pysk z jednej strony , prask w pysk z drugiej strony , a siarczyście , aż parzyło ! . . . Krzyknął em ! . . . Dzieci w krzyk i baba w krzyk : — " Toś ty taki sprawiedliwy ? ! . . . Toś ty taki sprawiedliwy ? ! . . . . " ! znowu przymknęła się do mnie , i znowu prask w pysk z jednej strony , prask w pysk z drugiej ! . . . — I nie mogli ście to , kumie Andrzeju , oddać babie choćby na odlew ? . . . — Takżeście chcieli , kumie Macieju ! . . . Toć we mnie tyle było duchu , co w pietuchu , żeby mnie i dwoma palcami zdusił , — a i do winy się poczuł em . Bo i jakże ? Tu dzieckowin tyla , tu trzeba kolo gospodarstwa chodzić , na chleb i na zasiew młócić , sieczkę rznąć , a mnie się zachciało spokoju w niebyciu zażyć ! . . . To też wnet zaczął em wołać : — " Daruj , kobieto , daruj ! . . . Zgrzeszył em ! . . . " — " Nie ! . . . nie daruję ty poganinie zatracony " — odparła i znów prask mię w pysk . aż dzieciom luto nade mną się zrobiło , bo chwyciły matkę za spódnicę , a lamentowały : — „ Darujcie , matulu , tatulowi , darujcie ! . . . Mdły jest . . . ledwie dycha ? . . . " — " Nie ! . . . Nie daruje " powiada — aż poprzysięgnie , jako na świętej spowiedzi , iże o tym omroku swoim nie wspomni aż do śmierci , jaką mu i kiedy Pan Jezus sam przeznaczy ! . . . " A ja w potuł : — „ Niechaj kary , Marcycha ! . . . Przysięgam , jako na świętej spowiedzi , iże do śmierci , jaką i kiedy mi Pan Jezus sam przeznaczy , nie wspomnę o tej wygodzie swojej w omroku , chociażby mi to życie nie wiem jak omierzło , a uciecha z wami za mękę nie stała : tak mi , Panie Boże dopomóż ! . . . " I Marcycha , zacności kobieta , że takiej drugiej , pobożnej , zażywnej , a rządnej , w całej parafjiby nie znalazł , poniechała kary . — No i cóż ? . . . — A no nic . . . Na brzuchu mię piekło , wargi paliły , pysk bolał od gorącości , bo baba ma rękę sprawną , alem się zdrzemnął i to rzetelnie , jako w onym omroku błogim : — stracił em czucie . Czym długo sobie przyspał ? nie wiem ; ale , kiedym oczy otworzył , zobaczył em , jak moja stoi nachylona nade mną : jedną ręką podnosi mi głowę z poduszki , a drugą podsuwa pod nos śklenicę z gorącością jakąś . Strach mnie obleciał . — " A to co znowu ? " — zawołał em . A ona : „ Okowitka grzana ze słoniną . ! . . . " Jak nie ryknę : . . Jezus , Marja , Józef ! . . . Kobieto ! a toć jam nie warty tyla dobroci twojej ! . . . " I zrobiła się w izbie cichość : jeno dzieci , po kątach pośpione , zarzechotały , jako te żaby w sadzawce po burzy , a moja rzecze słodko : . .Pij z Bogiem ! niech ci będzie na zdrowie ! . . . " I wypił em duszkiem , choć słonina gorąca drapaka lazła przez gardło , a śkło parzyło wargi obolałe . . . I zrobiło mi się ciepło we wnętrzu , jasno w głowie . Teraz dopiero zrozumiał em , jakom bluźnił . — bo i Boga wszechmogącego , który wie najlepiej , kiedy na człowieka śmierć zesłać , obraził em , i kobietę a dzieci niebacznie ukrzywdzić chciał em . I zaczął em kajać się po cichu . . . Baba , rozumiejąc , że może chwieję się na duchu , zawołała twardo : — " A zapamiętaj sobie : poprzysiągł eś ! . . . " Nic nie odpowiedział em . . . Wraz ciele zabeczało w oborze ; ogarnął em przyodziewek na sobie , spuścił em się z wyrka na ziemię , nałożył em czapkę na łeb i powlokł em się na podwórze . . . Nogi słaniały się podemną . a w głowie szumiało , może od tej okowitki grzanej ze słoniną , a może jeszcze od tych komarów i trzmielów , co mnie oskoczyły na drodze . . . — No i cóż ? . . . — Zaraz , jeno dech złapię . . . — Tchnijcie z Bogiem . . . — No i widzicie . . . Robota idzie składnie , jako ta woda w rzece , i zgoda pomiędzy nami jest rzetelna , jakoby śmy dopiero co się pobrali , bo już i na siódme dziecko ma się niechybnie , a i sosenkę na przyciesie spuścił em , choć gajowy przepytywał po wsi , czyja by to mogła być siekiera złamana , co ją znalazł w lesie , całą we krwi ? . . . Jedno mnie tylko martwi , kumie Jędrzeju ! . . . A to od czasu do czasu , gdy napracuję się w polu czy gumnie , albo i troska siędzie na sumieniu , skądby wziąć pieniędzy na podatki , na sól , na buty , na kożuchy , tak mi ten pochwilek , com go łońskiego roku zażył na jesieni , staje na pamięci . . . . Nie to , by m chciał wyprządz , bo roboty się nie boję ; nie to , by mi się ckniło do wczasu dłuższego , niż noc na wyrku , bom nie ślachcic przecie ; ale , gdy już taka nade mnie planeta nadciągnie , toby mi się chciało o świecie zapomnieć , a i siebie nie czuć . . . — Przyjdzie czas i na to , kumie Macieju ! . . . — Przyjdzie , przyjdzie ! . . . Ale kiedy ? . . . — Gdy lata wyjdą . . . Smierć w pełni lat — to nie dla chłopa : zbytek pański ! . . . — Pewnie , że ! . . . Ale cóż , skoro mnie ta tęskność od czasu do czasu się ima . . . — To ją strząśnijcie z siebie , niby robactwo z drzewa . . . — Ja też i strząsam . . . A wiecie jak ? — Skądżeby m miał wiedzieć ? — A no ! . . . woła m na babę i powiadammówię zcicha , aby dzieci nie słyszały ; — " Marcycha ! praśnij starego w pysk , a dobrze ! " — I Marcycha , nic nie mówiąc , zakąszę jeno rękaw i prask z jednej strony , prask z drugiej , aż świeczki mi w oczach staną , a czasem to i pysk spuchnie . . . — „ Czasem " ? — powiadacie . . . — Jużci że , bo baba , gdy ją złość odejdzie , co najczęściej zdarza się pod północek , to widzi się dobrą , choć do rany przyłóż ; ale za dnia , to już zawsze jest przy swojej sile , przy ambicji . Nie żartować z nią ! . . . O świcie budzi , przed północkiem do łóżka nie puści . . . A że mnie ta czasem z dobra woli , nie proszona , nie pytana , praśnie w pysk , to i cóż stąd ? . . . Snać o dzieckowiny dba , a i nad człowiekiem zbożnie czuwa , aby się jej przed czasem nie wyprzągł , a przeto i w grzech śmiertelny nie popadł . . . Zacności kobieta ! . . . — To możeby ście zezwolili , kumie Macieju , żeby m ja tak jej pomógł ? . . . Mocny w ręku jestem . . . — Co to . to nie : dość mi jednej ręki ! . . . A że sprawiedliwemu sprawiedliwość oddaję , to jeszcze nie racja , aby mnie za głupiego mieć ! . . . — I ja was też za głupiego nie mam . . . Przeć wiem , że się i gwiazdom , i chmarom , i planetom , co po niebie chodzą , rozumiecie ; ale tak to sobie jeno powiedział em dla uciechy , dla sporu , bo w duchu , jako i cała gromada , urzewniam nad wami , że baba w was orze . . . — A orze ; niech jej tam do samej śmierci płuży , niech ! . . . Ale wiecie wy też , kumie Jędrzeju , czemu to tak rado orze się jej we mnie ? . . . — Nie moja głowa na to ; skądżeby zaś ? . . . — Widzicie ! . . . A mądrzyście ! . . . Bo mnie samemu rado w pługu chodzić . . . GOŚĆ KAMIENNY . Styczeń , r . . Niekiedy t prawda jest nieprawdopodobną . . . Jedynka ! . . . Maluczko , a wracać nią będziesz . . . — Skąd , „ mistrzu " ? . . . — . Powązki — Mokotów " — odpowiedział . . mistrz " , wskazując na tramwaj w biegu . — Więc co ? . . . — Nie pochowacie mnie przecię na Bródnie , wśród anonimów życia ! . . Ona za całą odpowiedź uśmiechnęła się melancholijnie , prawie boleśnie i powolnym , ociężałym ruchem głowy , zaprzeczyła żartowi niewczesnemu . Szli dalej , — on , dźwigający krzepko jeszcze i dumnie ciężar wieku , — ona , niesiona lekko i powiewnie płomieniem kwitnącej młodości ; szli obok siebie w milczeniu , przemykając się zręcznie pośród ciżby ruchliwej na chodniku i całych szeregów wozów , powozów , dorożek , automobilów , tramwajów , przecinających im drogę do teatru . W teatrze dawano „ Fausta " Gounod'a . Wszystkie krzesła były zajęte ; weszli do loży parterowej . Opera nie wywierała na słuchaczach głębszego wrażenia ; śpiewacy , zrekrutowani ze wszystkich stron świata , wywiązywali się ze swego zadania poprawnie , ale bez wyrazu : Faust kochał z nut . Małgorzata podrabiała uczucie , a Mefistofeles łaził po scenie i hukał tubalnym głosem bez cienia satanizmu . Mimo to słuchacze darzyli wykonawców oklaskami : głód wrażeń obniża wymagania smaku estetycznego . Po skończonym prologu „ mistrz " cofnął się w głąb loży ; towarzyszka jego , aż dotąd oparta o przedpiersień , poprawiła się na krześle i , sfolgowawszy nerwom , przez kwandrans napiętym , westchnęła głęboko , — Lubisz „ Fausta " ? " . . . — Lubię . . . — I ja też się na ń godzę . . . Po twardziznach . I cierpkościach , po fantazji rozhukanej Goethe'goopera Gounod'a smakuje , jak wyśmienita czekoladka pralinowa , napełniona wonnym likworem czekoladka chrupie w zębach , likwor rozpływa się w ustach — dusza napawa się lotnym olejkiem sztuki ; słodycz i elegancja , miast namiętności i mocy ! — „ Mistrz " jest dziś surowy . . . — Jak Faust , dopóki go Mefistofeles nie zwolnił z sumienia . . . Głupia koncepcja ! . . Cóż to za mędrzec , który przymyka do ust czarę z trucizną , a nie wychyla jej ? . . . — Wspomnienie dziecięctwa . . . Pieśń Zmartwychwstania . . . — Sentymentalizm ! . . . A i ten Mefistofeles w osobnej osobie , lo też pomysł konwencjonalny , nie godzien genjusza ! . . . Każdy ma w sobie samym własnego swego szatana , z którym się tai . . . Ja , gdyby m był Faustem , wyrzucił by m za drzwi Mefisrofelesa razem z czarodziejskim jego eliksirem i brnął by m dalej . . . — Może druga młodość ? . . . — Druga , czy trzecia jest takiem samem głupstwem , jak pierwsza , jeśli zapał pochodzi z temperamentu nieokiełznanego , nie zaś z potęgi ducha , a w młodości nie jest się potężnym duchowo ! . Przez cały akt pierwszy ona wodziła lornetką po scenie , chwytając skwapliwie ruchy śpiewaków i śpiewaczek , tancerzy i tancerek . On , zatopiony w myślach swoich , siedział oparty bezwładnie o ściankę loży . Naraz przechylił się z krzesła ku niej i spytał : — Więc nie wrócisz jedynką ? . . Ona , nie odejmując lornetki od oczu , powolnym ruchem głowy dała odpowiedź przeczącą , ale już bez wyrazu bolesnego uśmiechu . — Dorożką ? . . Ten sam znak przeczenia . — Może powozem ? . . Milczenie . — Więc pieszo ? . . — Ani pieszo . . . W tej chwili kurtyna zapadła i publiczność , podniecona żywym rytmem walca , nagrodziła wykonawców burzą oklasków . Światło rozproszyło resztę skupienia w audytorjum . Rozpoczął się ruch i gwar : rozmowy towarzyskie i spory estetyczne toczyły się w głos . Kilka lornetek skierowało się ku loży parterowej , w której siedziało ich dwoje tylko : — on , w srebrnej aureoli siwych włosów , z suchą , posępną twarzą myśliciela , patrzącego przenikliwemi , buremi oczyma w dal ; — ona , w promiennej chwale zaledwie rozbudzonego życia , o lśniących , złotawokasztanowatych w zawój splecionych włosach , z pulchną twarzą zadąsanego dziecka , z aksamitnemi , jak dwa ciemne bratki , oczyma . — „ Ojciec z córką " ? . . . . . Nie ! " . . . „ Stary mąż z młodą żoną ? " . . . „ Też nie ! " . . . „ Kochanek z kochanką ? " . . . „ Gdzieżby tam ! " . . . Patrzano na nich z ciekawością , zwłaszcza , iż „ mistrz " , rzeźbiarz z zawodu , a fantasta z usposobienia , dość znany był publiczności warszawskiej . Oni — tak przynajmniej zdawało się na pozór — nie zwracali uwagi na otoczenie , ani też zajmowali się sobą wzajem : każde z nich żyło swojem życiem , swojemi myślami , może nawet , sądząc z niezmrugłości oczu , wyłącznie jakąś jedną swoją myślą , Nie wyodrębniali się niczem szczególnem z pośród otoczenia . Mimo to , było ich widać : dusze indywidualne wyłaniają się z pstrego tła głów ludzkich samem napięciem wyrazu na twarzy . W akcie drugim tenor zdobył się na czysty dźwięk głosu , zastępujący szczerość uczucia , i publiczność , z zapartym tchem w piersi , wsłuchiwała się w rozlewną melodję młodzieńczego marzenia Fausta . " Mistrz " przysunął się z krzesłem do swej towarzyszki i , wskazując na łan głów , kornie pochylonych ku scenie , szeptał z cicha : — Patrz ! . . . W tej chwili tłum ten ma duszę artystyczną , zdolną do najwyższej ofiary z siebie . . . Jest to nieświadoma arystokratyzacja uczucia zmysłowego , misterjum ducha . . . Za chwilę jednak będzie on napowrót zbiorowiskiem egoistów , kłamców , faryzeuszów , łotrów świadomych siebie , — tłumem tylko , zgoła niezdolnym , jak w tej chwili , do życia jedną duszą ideą , jednem uczuciem , tkliwem aż do marzycielslwa , wzniosł em aż do bohaterstwa , rozpacznem aż do tragizmu ! . . . Oto czar muzyki , równy czarowi miłości ! . . . Czemuż jeden , jak drugi , tak krótkotrwały , tak złudny ? . '. . . — Kto wie , czy nie złuda jest tylko szczęciem ? — wyszeptała zwolna . Tak się złożyło , iż podczas tej rozmowy dłoń " mistrza " spoczęła na obnażonej po łokieć ręce towarzyszki . Ona nie umknęła mu ręki ; on nie cofnął dłoni . Po chwili spytał : — Może przeszkadzam ci słuchać ? . . . Powolnym , nieznacznym ruchem głowy dała znak przeczenia . Zbliżeni ku sobie w ciemni loży . słuchali dalej . Zdawało się nawet , iż oboje byli teraz wskroś przejęci wybuchem miłości Fausta i Małgorzaty w cudownym duecie . Naraz " mistrz " wstrząsnął się cały : głowa jego drgnęła nerwowo , oczy zaiskrzyły się blaskiem zdziwienia i radości , usta rozsunęły się do uśmiechu . Zapanował jednak szybko nad sobą i przyczaił się nieruchomo , by nie spłoszyć wrażenia . Żali zmysły gonie uwodzą ? . . . Ależ nie ! . . . Tak jest ! . . . Końcami palców swych , spoczywających bezwładnie na obnażonej prawej jej ręce , wyczuł ciepło delikatnego dotknięcia . To były dwa palce lewej jej ręki , wyciągnięte ku niemu , wydłużone , niewieścio , a raczej dziecięco miękkie . Posunął rękę : jeszcze chwila — i palce ich utonęły w lekkim uścisku . I tak pozostali do końca aktu . On z uśmiechem tajonej radości na ustach , ona z wyrazem marzycielstwa w oku . Podczas antraktu nie zamieniłi z sobą słowa . Po scenie jednak w kościele „ mistrz " odezwał się z pewną cierpkością w tonie : — Wolał by m dziś nie widzieć Małgorzaty w więzieniu . . . — Wyjdźmy — odpowiedziała z całą prostotą posłusznego dziecka . — A nie zrobisz mi jutro w pracowni sceny , iż pozbawił em cię tylu wrażeń , dekoracyjnie wzniosłych : marsza , pochodu , pojedynku , śmierci i jeszcze raz śmierci ? . . . — Może zrobię . . . może nie zrobię . . . Wyszli . " Mistrz " odprowadził ją do domu , a potem długo , długo tulal się po ulicach Warszawy , ani myśląc , dokąd dąży , ani wiedząc , skąd powraca , — aż wreszcie , dobrze już po północy , ściągnął do swej pracowni , przy której też miał maleńki pokoik na sypialnię . Nazajutrz wstał o zwykłej swej godzinie i nieomieszkiem zjawił się w pracowni . Jako człowiek zawodowy , nałogowo niemal wdrożony do swego zajęcia , odrazu , nie rozglądając się po pracowni zmierzył wprost ku drewnianemu , ruchomemu spiętrzowi , na którem wznosiła się ogromna , bezkształtna masa , spowinięta w szmaty szarego płótna . Przystawił do spiętrza male schodki przenośne , wbiegł szybko na najwyższy ich stopień i , nie namyślając się zgoła , zaczął sprawnie a ostrożnie zdejmować z bezkształtnej masy jedne po drugich wilgotne jeszcze płaty . Niebawem też wyłoniła się z pod nich postać niewieścia nadnaturalnej wielkości , prawie naga , zgruba modelowana w glinie . Co prawda , postaci tej nie zbywało na charakterze , a nawet na plastyce szczegółów , tu i owdzie po mistrzowsku naznaczonych ; był to jednak raczej szkic organizmu , niż symbol jakiegoś uczucia szczególnego , czy pojęcia ; raczej pomysł , wysnuty z głowy drogą doświadczenia , niż artystyczne odczucie czy przeczucie serca . Ale i twórca też nie był zadowolony z tworu swego . Zszedł ze schodków i długo przypatrywał musie to zbliska , to z daleka , to z prawej , to z lewej strony , to od światła , to pod światło , lecz do pracy nie zabierał się , wcale . Bo i jakże ? . . . Modelka nie stawiła się na czas , a modelować z pamięci nie sposób ! Przez nałogową jednak potrzebę czynu , zaczął miesić glinę w dużej pace drewnianej , stojącej nieopodal spiętrza . W ruchach jego , a nawet w wyrazie twarzy , zwykle spokojnej , ściągniętej , jak pergaminowe oblicza starannie wygolonych aktorów , czy askezą wysuszonych księży , wyczuć można było silne podniecenie nerwowe . Wprawdzie chwilami uśmiechał się nieznacznie do siebie , do jakiejś myśli utajonej , lecz widocznie niepokoił się w głębi duszy . Po niejakiej chwili odstąpił od spiętrza i rzucił okiem po pracowni . Wielka przestrzeń kwadratowej , wysokiej izby , oświetlonej z boku , wydała mu się pustą , wskroś nieartystyczną , jakkolwiek liczne kopje gipsowe większych lub mniejszych postaci stały to na spiętrzach , to wprost na podłodze , a drobne figury i fragmenty ornamentacyjne , nietylko gipsowe , ale marmurowe i bronzowe , widniały wszędzie : na szafie , na komodzie , na dużym stole okrągłym , na ścianach . Wszystko to jednak , nie wyłączając własnych dzieł jego , naturalnej i nadnaturalnej wielkości , wydało mu się marnem , martwem , szrucznem . Człowiek , podniecony nerwowo szczególnymi przejawami życia , obniża wartość i znaczenie tworów artystycznych . Naraz drzwi się otworzyły z hałasem i do pracowni weszła butnie modelka . — Ładne obyczaje ! . . . Czekam od godziny ! . . . Glina mi zeschła ! — Ii ! . . . Wielka rzecz — godzina ! . . . Myślał by kto , że panowie artyści liczą się z czasem . . . — Liczą się , czy nie liczą , to ich sprawa , a model powinien być punktualny , bo za to bierze pieniądze . — Bierze , bo mu się należą . . . Ale cóż to " pana mistrza " ukąsiło w nocy , że taki zły od rana ? . . . — Właśnie , że nic nie ukąsiło . . . Proszę się rozbierać i marsz do aktu ! . . . — Nawet „ panienki " jeszcze niema . . . — Jak przyjdzie , to będzie . . . W chwilę potem modelka , wyrobiona zawodowo , siedziała na rusztowaniu tymczasowem , naśladującem podsłupie pomnika , — cała naga , zlekka udrapowana muślinową przejrzystą zasłoną . „ Mistrz " odrazu jął się modelowania . Praca jednak szta mu leniwie , oporem . Jakkolwiek kompozycja , zwierająca cały organizm jedną linja , była już stanowczo naznaczona , postać wydała mu się źle narysowaną . Rzucił kilka razy przelotnym wzrokiem na modelkę i , nie bacząc na niebezpieczeństwo ponownej pracy , zaczął z pamięci kształtować bryłę . Około południa drzwi otworzyły się z chrzęstem nienasmarowanych zawias i do pracowni weszła cicho " panienka " " Mistrz " , nie przestając modelować , z miejsca zagadnął uczennicę swoją , a wczorajszą towarzyszkę z teatru : — Cóż tak późno ? . . . Może znowu źle się spało ? — Ani źle , ani dobrze . . . Jak zwykle , " mistrzu " ! . . . Zresztą , pocóż miała m się śpieszyć ? . . . . Pracownia nie ucieknie , a ja . tak czy owak , figury dziś ani jutro nie skończę . , — Ale akt czeka . . . Do roboty , miły leniuchu ! . . . „ Panienka " , nie zwlekając , zrzuciła z siebie żakiet za wielką , ciężką kotarą , tworzącą rodzaj alkowy w rogu pracowni i w chwilę już potem , stanąwszy przed swojem spiętrzem , wprawnie rozpowijała figurę półnaturalnej wielkości z mokrych szmatków płótna . Glina była dostatecznie mokra , więc do modelowania zabrała się odrazu . Twór jednak nie zadowolił jej w pełni . Postanowiła przekomponować figurę w linji ogólnej i w tym celu zaczęła przypatrywać się uważnie modelce , ociężale siedzącej w pozycji . Po chwili odezwała się tonem zdziwienia w głosie : — Co widzę ? . . . „ Mistrz " znowu zmienił pozycję . . . — Znowu . . . Albo mi to nie wolno ? . . . — Wolno , niewolno — ale jeśli tak dalej pójdzie , to dzieło mistrza " nie będzie na czas , a moja „ Melancholja " całkiem roztopi się w glinie . . . — Czas jest fikcją , więc ja spieszyć się nie potrzebuję , a twoja „ Melancholja " przy dłuższej obserwacji zyskać tylko może na pogłębieniu wyrazu . . . Czyż nie widzisz , jak panna Weronika dopiero dziś prawdziwie melancholijnie nudzi się w pozycji ? . . . — Istotnie , nie zauważyła m . . . — Nie dziwi mnie to wcale . . . Wy , kobiety , jesteście zdolne zauważyć odrazu brak jednego z dwudziestu cztrech guzików , czy bąbelków u stanika sąsiadki , a nie widzicie tragiedji na jej twarzy . . . — Niech i tak będzie , skoro tak jest . . . Ale istotnie panna Weronika ma dziś więcej , niż normalnie melancholijny wyraz . . . Wesołego zmartwychwstania ! . . . — Łatwo to żartować — odpowiedziała modelka — kiedy się samemu robi tylko dla zabawy ! . . Żeby tak " panience " przyszło siedzieć w pozycji kilka godzin z rzędu , to by śmy zobaczyli , czyby jej było wesoło ? . . . Psia służba za psi kawałek chleba ! . . . Nastało milczenie . Po chwili słychać już było tylko kroki „ mistrza " i „ panienki " , automatycznie drepcących po stopniach schodków przy spiętrzach , i . od czasu do czasu , plaskanie mokrej gliny , narzucanej z rozmachem na pilnie modelowane figury . „ Mistrz " co jakiś kwandrans odkręcał pannę Weronikę na ruchomej stolnicy spiętrza to twarzą , to plecami , to jednym , to drugim bokiem , to znów twarzą ku światłu , by módz kształtować postać równocześnie ze wszystkich stron . Po godzinie odpoczynek kilkuminutowy w milczeniu , i potem znów godzina pracy , i potem znów godzina . . . Upływały dni , może tygodnie całe , a praca , podejmowana naprzemian gorączkowo lub flegmatycznie , to posuwała się o jakiś nowy szczegół w plastyce naprzód , to znów cofała się o jakiś brak w pomyśle wstecz , odpowiednio zmianom w modelowaniu poszczególnych kształtów czy też w układzie ogólnym samej kompozycji . Nie wiodło siej obojgu . . . — „ Mistrzu " — spytała uczenica pewnego dnia , jakby od niechcenia — czy i MichałAnioł przy modelowaniu dłubał tak powoli ? „ Mistrz " , może dotknięty pytaniem zlekka złośliwem , może niepewien swego sądu , w chwilę dopiero potem odpowiedział sucho : — Pewnie , że dłubał , przynajmniej wtedy , gdy mu zależało na formie skończonej , jak w „ Mojżeszu " , jak w " Pieta " , jak w postaciach alegorycznych nagrobka Medyceuszów , a zwłaszcza w tak zwanej „ Nocy " , która jest arcydziełem wyrazu duszy przez plastykę mięśn i . . . — Tak , ale termin konkursu się zbliża . . . — Konkurs jest głupstwem , wynalezionem przez umysły administracyjne dla talentów banalnych , zdolnych płodzić byle co na zamówienie ! . . Jak świat wielki i szeroki , z konkursu nie wyszło jeszcze arcydzieło . . . — Innego podobno sposobu niema — przynajmniej u nas . . . — Jakto niema ? . . . Jeśli społeczeństwo chce uczcić pamięć któregokolwiek ze swych gienjuszów , to niech potrząśnie dobrze workiem i wprost zamówi pomnik u tego z artystów , którego na razie uważa za najlepszego . . . Ja nie rzeźbię na konkurs ! . . . Przypadkiem złożyło się , iż postać moja wyrażać by mogła cząstkę duszy Chopina , jak " Noc " MichałaAnioła wyraża cząstkę duszy Medyceusza , — lecz i na tym koniec ! . . . — A jednak . . mistrz " musiał przedtem myśleć o Chopinie . . . — Pewnie , żem myślał , alem nic nie wymyślił . . . Pomnik Chopina ! . . . Alboż ja wiem , co to ma być ? . . . Posągowość rzeźby , anekdotyczność literatury , czy nastrojowość muzyki ? . . . Jedna figura ? . . . To za mało na dyletanckie nasze poczucie sztuki ! . . . Kompleks figur ? . . . To barok , nie licujący z pojęciem rzeźby w wielkim stylu ! . . . — Możnaby dać samą postać Chopina . . . — Postać ? . . . Chopin w swojej własnej osobie nadaje się raczej do karykatury , niż do posągu . . . Przegrana to sprawa ! " — Więc muza ? . . . — Tak i nie . . . Raczej symbol : pytanie tylko , którego ? jakiego Chopina ? " . Tego od poetów sielskoanielskich z fujarkowatem natchnieniem w pastuszkowatej formie , czy też tego od starych panien romantyczek ze łzą tkliwości w sercu , z mgłą melancholji w duszy ? . . . — Tak go sobie całe niemal społeczeństwo wyobraża . . . — Bluźnierstwo ! . . . Jakto ? ! . . . Więc o tak wiotkiem i niewyraźnem skrzydle możnaby było oblecieć cały świat wokół ? . . . Więc gienjusz , tak nędznie uposażony w znamiona energji męskiej i potęgi duchowej , mógł by przetrwać stulecie największych przewrotów społecznych i umysłowych , i z mocą spiżową stać na rozdrożu pojęć estetycznych ? . . . Jakto ? ! . . . Więc pomiędzy niepożytym duchem jego a trwał em życiem narodu jest taki rozdżwięk , iż wyrazić go można jedynie łkaniem rozszlochanej duszy ? . . — Dusza jego jednak łka , — nawet poprzez blaski uśmiechu . . . — Łka , łki ! . . Ale , czy słyszysz , jak wesoło snuje on pierwsze dźwięki niefrasobliwego swego dziecięctwa ; z jaką namiętnością wyrzuca z siębie każdy poryw miłości młodzieńczej ; z jakim zapał em daje się nieść wezbranym falom życia ; z jakim majestatem wyniosłym wiedzie rycerzy w bój , czy z boju ; z jakim rozmachem skrzydeł pędzi w przestworza fantacji legend i baśni ; z jaką mocą ducha staje świadomie nad przepaściami coraz innego losu wyrocznego i — za siebie , za naród , za ludzkość może — w kilku dźwiękach , zalterowanych dysonansem , złamanych rytmem czy nagłą pauzą , daje wyraz skończony całej tragedji bytu ? . . Że czasem nuci smutnie , że czasem urzewnia sobie łzawo nad powszedniemi troskami życia , to jeszcze nie dowód , aby to miała być chora dusza w chorem ciele ! . . . Pieśń jego idzie z rozdartej piersi , ale pierś ta jest wielką ! . . . Muza Chopina ! . . . Tak , to moc ducha , odlana w śpiżowej formie harmonji , a raczej zaklęta w spiżową harmonję formy ! . . . Nie dodać mu jednego dźwięku , nie ująć mu jednego akordu , nie wypełnić mu jednej pauzy , łamiącej znagła tok melodji , — bo wszystko u niego wiąże się w skończoną linję kompozycji . bo wszystko mieści się w jednem ziarnku charakterystycznem , w jednem słowie natchnienia , które świadomie stało się ciałem ! . . . I stu figur nie starczyło by na pomnik jego twórczości . '. . . — Wszakże „ mistrz " zdecydował się już na jedną . . . — Tak , ale czy odda ona to , co w nim jest wiecznotrwale : szczerość uczucia , przy całej świadomości — rozumiesz ? — przy całej świadomości środków technicznych ? . . . — Czemużby nie miała oddać ? . . . — Czemu ? . . . Bo nie jestem pewien formy . . . — Skromność nie na miejscu chyba . . . — Mylisz się : nie skromność to , lecz poczucie siły w stosunku do zamiaru . . . Płynny bowiem rysunek melodji , podparty barwną harmonją , to jeszcze nie cały Chopin ! . . . I inni muzycy tworzą podobnie . . . To też , by oddać dobrze fizjonomję Muzy Chopina , trzeba sięgnąć głębiej w jego duszę i wydostać z niej to , co na dnie jej drga i drży nieuchwytnie może dla umysłu , lecz aż nadto wyraźnie dla ucha serca . . . — A tem jest ? . . . — Indywidualność uczucia — melancholja bohaterska a twórcza , tęsknota odwieczna jednostki , narodu , a może i ludzkości — żal , żal rozpaczny , iż przy całej mocy ducha nie można nawrócić z drogi przeznaczenia ! . . . I ja żal ten chcę wyrazić . . . Wyrażę go , — zobaczysz '. . . . — Nie wątpię , ale kiedy ? . . . — Będę miał czas martwić się , gdy termin konkursu minie , a mój " Żal " nazajutrz dopiero stanie się czynem artystycznym . . . Lecz i tyle było pracy jego na dzień dzisiejszy . Zwolnił pannę Weronikę przed czasem z seansu , powiódł raz i drugi roztargnionym wzrokiem po pracowni i w chwilę potem stanął przy uczennicy , która właśnie spowijała swoją figurę w mokre płaty . — Ale , czemu to mój leniuszek przestał naraz modelować ? — spytał znagła . — Przedewszystkiem , niema już panny Weroniki , a pozatem nie czuję dziś w sobie powołania do „ Melanchoiji " . . . — Tej czasowej , przez siebie skomponowa nej , czy też tej przedwiecznej , naturalnej , której ani kupić , gdy się jej niema w duszy , ani sprzedać , gdy się ją ma ? . . . — Dziś , mówie , nie czuję powołania do „ Melanchoiji " . . . — Więc do śpiewu , śmiechu , wina ? . . . — Ani nawet do . . . tańca ! . . . — Czyżby leń cię znowu obleciał ? . . — Wstyd mi przyznać się . . . — Niepotrzebne zastrzeżenie : leń jest równie miłym i dobrym towarzyszem człowieka , jak sen : — trzeba tylko umieć go zażyć w porę a rozumnie . . . — To jest ? — Marnując czas , szczędzić siły , marnując siły , szczędzić czas . . . — I co na dziś wypada ? . . . — Oboja uciecha . . . — Mogli by śmy więc zaśpiewać zgodnie duet pożegnalny na cześć zmarnowanego seansu . . . — Wyborna myśl ! . . . Gips , glina i duch normalnej panny Weroniki będą naszymi nieczułymi słuchaczami . . . Estradę zrobimy sobie z otomany : jest to jedyny sprzęt paradny , okazale banalny , godzien pracowni artystycznej , w której nieświadomie tworzy się arcydzieła czasem , a świadomie próżnuje się . . . często . Chcesz ? — Owszem — odpowiedziała tonem dziecka godzącego się na każdą zabawę . I poszli na otomanę pod olbrzymiem kwadratowem oknem , zajmującem wielkiemi , obramowanemi taflami szklanej swej powierzchni trzy czwarte ściany zewnętrznej od podwórza . Okno wychodziło na rozległe przestworze słabo zabudowanego Powiśla ; pracownic zalegała cisza zupełna . Siedli , Nastąpiła długa chwila milczenia . On , z łokciami opartemi o kolana , z głową utopioną w dłoniach , patrzył uparcie w ziemię ; ona , w pozycji półleżącej , z nogą założoną na nogę , z głową bezwładnie opartą o wysoką , miękką poduszkę otomany , zapatrzona szeroko otwartemi oczyma w sufit , bawiła się rękami swemi , skubiąc delikatnie palce , jeden po drugim . — Wy , kobiety — odezwał się „ mistrz " pierwszy , nie podnosząc głowy — jesteście od nas szczęśliwsze . . . Zdaje się wam , iż w sztuce można coś zdziałać talentem samym , zapał em serca , porywem wyobraźni ! . . . Wyobraźnia wasza jest lotna ; — ale cóż ? . . . ani świadoma dróg niebieskich , ani przystosowana do prawd ziemskich : — wisi w powietrzu . . . I twoja „ Melancholja " ma dużo poezji , ma dużo wyrazu w twarzy , jest nawet dobra w ruchu ogólnym postaci . Ale zadałażeś ty sobie pytanie , czy głowa jej przy tem pochyleniu nadmiernem nie zleci z karku , czy ręka prawa nie zdrętwieje w tym skurczu , czy ręka lewa nie odpadnie od ramienia , czy nogi , przy powstaniu całej postaci , zdołają utrzymać tułów na sobie , czy oba kolana należą do jednej i tej samej osoby ? . . . — Z jednej i tej samej panny Weroniki robimy przecie — odpowiedziała , nie odrywając oczu od sufitu . — Tak , ale nie jednemi i temi samemi oczami na pannę Weronikę patrzymy . . . Każde z nas co innego widzi : ja widzę w niej postać banalną , normalną i proporcjami jej mierzę ściśle porywy fantazji ; ty widzisz w niej postać pospolitą , brzydką i kształty jej mierzysz fantazją . . . Ja liczę się z doświadczeniem i prawami natury , ty liczysz się tylko z porywem talentu swego . . . Mnie fantazja słuchać się musi . ty słuchasz się fantazji . . . Masz temperament , ale nie chcesz łamać się z sobą . . . — Wiem , wiem . . . Wciąż to samo : kwestją formy . . . — Kwestją formy ! Kwestją formy ! . . . I tu jest różnica zasadnicza pomiędzy twórczością impulsywną kobiety a artyzmem twórczym mężczyzny . . . Jak w życiu , jak w miłości nawet , tak samo w estetyce , w sztuce , jesteście dalekie wszelkiej wynikliwości . . . Chwila jest dla was wszystkiem . . . Niewolnice konwenansu w drobiazgach , nie chcecie czy nie umiecie liczyć się z nim w wypadkach wielkiej wagi . . . Wrażenie was niesie , cel neci , logika przeraża ! . . . Forma to logika , to wynikliwość kompozycji , natchnienia , bodaj nawet wskroś rozpętanego w założeniu pierwotnem . . .