JÓZEF WEYSSENHOFF NARODZINY DZIAŁACZA Pozwolę sobie przypomnieć łaskawym czytelnikom nikłą bardzo i trzeciorzędną postać pana Apolinarego który w rozdziale drugim mojego panegiryku o Zygmuncie Podfilipskim plamką zaledwie barwną odróżnia się od szarego tła otaczającego jasną postać pana Zygmunta . Nigdy nie ośmielił by m ' się zajmować czytelników po raz drugi tym drobnym znajomym , gdyby gorączkowy pęd spółczesnych wypadków nie popchnął pana Apolinarego na tory publiczne , na których znalazł się prawie niespodziewanie i zdołał już uczynić to i owo . Trzeba pamiętać , że elektryczność wynikająca z wielkich wstrząśnień społecznych , udzielając się pojedynczym członkom społeczeństwa , przyśpiesza dziwnie procesy rozkwitu i dojrzewania . To , co pod spokojnem słońcem czasów zwykłych wegetuje tylko , lub przynosi ziarno za ziarno , pod rażącem światłem błyskawic , przy wstrząśnieniach piorunowych , zakwita nagle i wydaje plon podziesiętny . Stąd stara maksyma , że wypadki rodzą ludzi . Za dni naszych wypadki stworzyły , między innymi , i pana Apolinarego . Tutaj nie mogę zamilczeć o jego nazwisku rodowem , które przekrada się już do nieśmiertel ności . Pan Apolinary należy do zacnego rodu Budziszów , herbu Paparona , alias Gąska . Nie jest to dzisiaj ów " szlachcic zadowolony z siebie , a nigdy z urodzaju " , jakim wydawał mi ' się dawniej , gdy m go widział tylko w stanie spokoju , a nie obserwował w ruchu . Najprzód , z powodu wojny , zaczął pilnie czytać dzienniki , a co ważniejsza , zaczął je oceniać . " Dalsze ciągi " , które go_niegdyś odstręczały od gazet , teraz_ pokleiły mu się cudownie z ciągami poprzednimi , i pan Apolinary jest już dzisiaj zupełnie biegłym politykiem , szczególnie w zakresie spraw wojen nych , do których ma wrodzony zapał i talent . I nie dziw , bo jest rycerskiego pochodzenia . Materye polityki wewnętrznej krajowej poczytywał jeszcze do niedawna za mniej wdzięczny przed miot i sądu o nich nie zdążył sobie wyrobić , ale ostatnimi czasy i pod tym względem uczynił postępy — jak się okaże — niepospolite . Jak dawniej , pozostaje pan Apolinary Budzisz w ścisłej zażyłości z sąsiadem panem Janem Rokszyckim , mającym mir w okolicy . Czuje do niego instynktowne zaufanie , lubi go i poważa , pozwala sobie tylko czasem stroić żarty z tego , co nazywa f " niespokojnym duchem pana Jana " . Bo Jan nie umie po ziemiańsku cicho siedzieć . To założy / u siebie czytelnię dla chłopów , to napisze artykuł 'do gazet o kasach rzemieślniczych . / — Znowu tam sąsiad majstruje — mówi Apolinary z odcieniem przyjaznej ironii . Dobre są bowiem nowości , ale wprowadzać je trzeba bardzo ostrożnie . Przedewszystkiem w gospodarstwie . Pługi dwuskibowe , lokomobila , nawozy sztuczne ( ostrożnie ! ) , zmiana nasion i reproduktorów . Co grosz przynosi , to mi pożytek . A reszta — faramuszki , dobrodzieje moi ! Jednak , jak już rzekł em , pan Apolinary , choć ulepiony po części z tradycyjnego ciasta , nosił w sobie zaczyn człowieka przyszłości , czego najlepszym dowodem jest , że odrazu urósł , gdy się dostał do pieca polityki wewnętrznej . Ma to być właśnie przedmiotem niniejszego opowiadania . Uznawał naprzykład konieczność załatwienia stosunków serwitutowych i czuł pociąg do konstytucyi . Gdyby się pozbył serwitutów leśnych , podniósł by wartość majątku przez wprowadzenie ulepszeń , którym serwituty stoją na zawadzie . Gdyby miał konstytucyę . . . obrał by posłem pana Jana i włożył do instrukcyi poselskiej obowiązek uregulowania serwitutów . To było jasne . Mniej jasno przedstawiały się panu Apolina remu różne kwestye , powracające coraz częściej w pismach i rozmowach , krążące po kraju w luźnych pisemkach . " Precz z teml Niech żyje tamto ! " — to znowu : " Precz z tamtem , a to niech żyje ! " Pan Apolinary przywykły wierzyć drukowanemu słowu , bardzo wrażliwy na ognistą wymowę , przejmował się hasłami , czuł w sobie nurtowanie wielkich pragnień społecznych , nie mógł tylko jeszcze uprzytomnić sobie , do jakiego stronnictwa on sam należy ; czy stanowisko jego do sprawy ogółu ma być określone przez jedną , dwie , lub trzy litery ? Napróżno starał się wybadać pana Jana , co jest zbawienniejsze z pomiędzy różnych kombinacyi wielkich głosek : XY , YX , XYZ , czy jeszcze co innego ? Rokszycki odpowiedział wymijająco : — Jeżeli miał by m już koniecznie należeć do jakiejś organizacyi , to wstąpił by m do " związku rozumu narodowego " . Ale ten jeszcze się nie zorganizował . — Cóż to ? żart ? Nawet niegrzecznie . . . Łamał sobie głowę , lecz o bliższe objaśnienia nie pytał , bo nie są to już te czasy , kiedy on się z sąsiedzkich gawęd informował " de publicis " ; on teraz czytuje dzienniki , wie zatem mniej więcej wszystko , co wiedzieć potrzeba : to , czego nie wie , powinien sam przeniknąć obywatelską swą intuicyą . — Ciągle zgadywać ! Niczego nie być pewnym ! Ciężko , dobrodzieje moi ! Chociaż więc doszedł mozolnie do znaczenia słów pana Jana , nie posiadł równowagi w objęciu wszystkiego , co się dzieje w kraju , zaniedbał bowiem oddawna , jak się już rzekło , politykę wewnętrzną z powodu zajęć , jakie miał na dalekim Wschodzie . A jednak sprawy krajowe rosły , mnożyły się i docierały ze wszech stron do uszu pana Budzisza , jak rój much natrętnych i pszczół miododajnych i os niebezpiecznych . Trzeba je było odróżniać , odpędzać albo osadzać w ulach . Pan Apolinary pod wiosnę tego roku niespokojnego , zaczął cierpieć coraz częściej na polityczny ból głowy : cisnęły się bowiem do uszu przeróżne zagadnienia , a rozwiązanie ich wisiało gdzieś daleko w powietrzu , poza sferą jasnych pojęć pana Apolinarego . Czuł w sobie powołanie na statystę , mającego gotową radę na każdą ewentualność , ale chciał też czasami i odpocząć , zdrzemnąć się . Pęd idei i wypadków nie dawał mu zasnąć . Politykowanie wprowadziło pewne zmiany do przyzwyczajeń i dyety budzącego się statysty . Zamiast poobiedniej drzemki czytywał teraz dzienniki i pił więcej piwa , niż dawniej . Czytywał i wieczorem , zaczem później wstawał i zaniechał porannego obejścia gospodarstwa . Felczer miejscowy odradzał mu tych innowacyi , dowodząc uczenie , że około pięćdziesiątki zmiany trybu życia nie są zalecane , zwłaszcza , że apoplektyczna kompleksya pana dziedzica wymaga ruchu , umiarkowania w mocnych napojach , a przedewszystkiem oszczędzania mózgu , organu nie przyzwyczajonego do takich wysiłków . I pan Jan radził podobnie . Ale pan Apolinary oburzył się : Nacóż się ma zdrowie i rozum , dobrodzieju mój , jeżeli nie na usługi publiczne ? I zabrał się do wertowania dzieła " Nasze stronnictwa skrajne przez Scriptora " , na przekór zdaniom przyjaciół . Czytanie to znacznie pogorszyło stan pojęć i zdrowia pana Budzisza . Wysiłek jednak i poświęcenie osobiste nie zdołały by może wynieść pana Apolinarego na wyżyny , gdyby nie dzień pewien ewolucyjny , o którym obszerniej wypada pomówić . Upał był ciężki , z zapowiedzią burzy . Usnęły powiewy , usnęły ptaki , przyroda wołała do snu i pana Apolinarego . Ciche , drobne fale światła , dające się dostrzedz na odległej , wybielonej ścianie obory , przypominały wprawdzie o istnieniu wiecznego niepokoju świata , lecz zarazem kłoniły powieki na omdlone oczy . Natarczywość spraw bieżących uprzytomniały głównie owady , obficie rojne tego roku , które i teraz obiegły brzęczącą czeredą wcześnie zakwitłe lipy , glicyny rozpięte nad werendą dworu i głowę pana Apolinarego . Głowa ta , sama niby kwiat trwale kwitnący , widniała pośrodku werendy w słonecznych okach zielonego półcieniu , walcząc ze snem i z owadami za pomocą wielkiej drukowanej płachty , zdatnej zarówno do rozbudzenia umysłu , jak do opędzania much . Na stole , zamiast " pisanego dzbana " Kochanowskiego , stał wzorzysty kufel monachijski z glinki utrzymującej piwo w chłodnej temperaturze , nabytek kultury zachodniej . Lubą kołysankę poobiedniej ciszy zamącił naraz turkot kół nieznajomy . Wprawne ucho wieśniaka rozróżnia bowiem swój turkot od cudzego , a nawet wróży z kołatania , czy gość pożądany , czy nieproszony . Pan Apolinary , ujrzawszy obcą bryczkę na zakręcie stanowczym , tym , który już tylko do domu prowadzi , stwierdził , że furmanka jedzie z daleka , od kolei , a turkocze raczej złowrogo . Gdy niebawem bryczka zajechała przed dwór , wysiedli z niej dwaj panowie i wymienili dwa nazwiska panu Budziszowi nieznane : Kotulski i Hyc . Kotulski był cichy , twarzy pociągłej i ascetycznej , w oczach i na ustach nosił ogromne cierpienie , społeczne czy żołądkowe . Hyc , przeciwnie , odznaczał się torsem trybuna i wzrokiem , który bez wahania nazwać można " orlim " . Na uprzejme zaproszenie gospodarza , aby podróżni orzeźwili się piwem , jeden nic nie odpowiedział , tylko spojrzenie głębokich swych oczu bardziej jeszcze uduchownił , przyczem pan Apolinary nie omieszkał zauważyć " in petto : " — Widzi mi się , że Mason ? . . . Drugi odpowiedział odważnie : — Nie piję . — Nie może być — pomyślał znowu pan Apolinary , a w duszy jego zaczęła kiełkować nieufność do gości . Kotulski przystąpił odrazu do rzeczy , albowiem wiele , bardzo wiele miał jeszcze do czynieni nia , prawie tyle , ile już uczynił . Stał pozornie w połowie drogi żywota swego , ku dobru ogólnemu wysilonego , w połowie jakiegoś obywatelskiego rozpędu , wymagającego objaśnień . Czy wytrwa ? — niewiadomo . Budziła takie wątpliwości twarz jego napiętnowana rozrzewniającem utrudzeniem , niby z krzyża zdjęta . Ale obawy o przyszłość uspokajała pełna obietnic powierzchowność " szanownego kolegi i współdziałacza " , pana Hyca , który potężnie zaciśniętą pięścią uginał blaszany stół na werendzie , a wzrokiem autentycznie orlim przeszywał jednocześnie spoconego gospodarza . Pan Apolinary usłyszał najprzód , że wkrótce , w najbliższej przyszłości , otworzy się pole działania dla wielu wybitnych obywateli kraju , a także dla niego samego , Apolinarego . — Słyniesz pan jako człowiek dobrej woli i użyteczny — mówił Kotulski — kraj ma oczy na pana zwrócone , powołuje go do usług . . . Pan Budzisz mimowolnie rozejrzał się po werendzie , jakby szukał oczu tego kraju , który na niego patrzy i woła . Oczywiście nie mógł natrafić na nic innego , jak na zagadkowe spojrzenie pana Kotulskiego i na imponujący wzrok pana Hyca . Nie chcąc jednak ujść za prostaka , odchrząknął i odpowiedział , chociaż bez zwykłej pogodnej stanowczości : — W istocie , dobrodzieje moi , czasy są bardzo ciekawe . Każdy powinien . . . niby jak ten powiada : " czyń każdy w swojem kółku , coć każe Duch Boży . . . " — Powiedz pan raczej : co każe duch czasu — odezwał się pan Hyc . A te działania pojedyncze pragniemy skupić , zrzeszyć , zorganizować . Co do tego trzeba się przedewszystkiem porozumieć . Mówił poważnym basem , w którym dźwięczały hamowane , ale gotowe na rozkaz grzmoty . — Otóż właśnie — podchwycił pan Kotulski — zrzeszenie , porozumienie — to pierwsze warunki owocnej pracy społecznej . A po ścisłem porozumieniu dopiero , po usunięciu rozstrzelonej inicyatywy , po dokonanej , że tak powiem , centralizacyi pragnień i działań , może powstać ta dzisiaj tak pożądana obywatelska zasada , że nie waham się jej nazwać cnotą społeczną , ta rzecz tak prosta , której jednak nikt , oprócz nas , nie postawił wyraźnie . . . Tu pan Kotulski wywody swe zawiesił , pragnąc zapewne , aby prozelita sam wynalazł i nazwał pożądaną obywatelską zasadę . Ale pan Apolinary dawał dopiero przystęp pierwszym promykom oryentacyi co do osób , treści i zamiarów apostolstwa , którego stał się przedmiotem . Pauza mówcy zmuszała go tymczasem do odezwania się wprost do rzeczy . — Zdobył się na niewiele : — Chyba wogóle . . . staranie o dobro ogólne ? . . . — To przedewszystkiem . Ale zasadą wszelkich sprężystych działań zbiorowych cóż może być i powinno , jeżeli nie — Kotulski poczekał jeszcze chwilkę . Gdy jednak pan Apolinary nie dawał po sobie żadnej poszlaki pomysłowości , kolega Hyc dokończył niecierpliwie : — Nie co innego , jak zasada absolutnej solidarności . — A prawda — rzekł nieco skonfundowany Budzisz . Tu obaj mówcy na chwilę umilkli i poprawili się na siedzeniach . Rzekł by ś , że odwalili znaczną część złotego ciężaru , który w to miejsce przynieśli , że zakończyli jeden z kapitalnych paragrafów swego programu , a przynajmniej tej jego części , którą pożytecznie jest wykładać nowym adeptom . Apolinary zaś , czując potrzebę ratowania swej reputacyi biegłego polityka , rozwinął tymczasem dalsze swe zapatrywania na solidarność : — Święta prawda , dobrodzieje moi . Kupą do celu — to mi robota . I żeby raz się już pozbyć tych wszystkich haseł , liter , stronnictw , — człowiek-by odetchnął . — Za pozwoleniem ! — zawołał pan Hyc — stronnictwo nasze abdykować nie może ze swojej preponderencyi w kraju . Ten cios prosty kolegi pan Kotulski starał się zagoić kojącą maścią swej wymowy : — Nasze . . . zrzeszenie ku wspólnej pracy prze staje już w pewnej mierze być stronnictwem . Ogarnia kraj cały . Jest jedyną organizacyą naprawdę istniejącą i opartą na szeroko wybadanej woli całego społeczeństwa . Jak więc pan zapatrujesz się na współdziałanie z nami ? — Ha , skoro zapewniacie , że kraj cały . . . Ale ! Więc już zapisali ście do waszego grona sąsiada mego , pana Jana Rokszyckiego ? Byli ście u niego w Ziembowie ? Pan Kotulski spojrzenie swe znowu uduchownił , jak uprzednio na propozycyę piwa . Pan Hyc zaś postąpił , jak zwykle , odważnie i rzekł stanowczo : — Nie znajduje się na naszej liście . — On ? ! Rokszycki ? ! A kogóż tedy werbujecie ? Idący już raźniejszym krokiem ku zrzeszeniu i solidarności , pan Apolinary zatrzymał się . Coś go niby szarpnęło za połę , a razem i za serce : — Zmiłujcież się , dobrodzieje moi ! Człowiek taki światły , powszechnie u nas szanowany . A już co do spraw publicznych , to pierwszy u nas , po prostu : pierwszy . — Bardzo być może . Nie zagradzamy mu drogi do połączenia się z nami . — Jednak . . . Tu poczuł pan Apolinary dotkliwe ukłucie pierwszego ćwieka w głowie . Jakżeż to ? Zrzeszenie ogarnia kraj cały , a nawet nie próbuje pociągnąć pana Jana , luminarza powiatowego , bez którego nic dotąd się nie obeszło ? . . . Pomijając tę wątpliwość kapitalną , zakłopotany i niepewny adept usiłował pozbyć się , za pomocą pytań , chociażby wątpliwości teoretycznych : — A więc mówicie panowie , że te partye XY , ZY , ZYZ i jak się tam wszystkie wabią — straciły już wszelkie znaczenie ? — Zlewają się coraz bardziej z nami . — Więc będzie wkrótce jedno takie . . . Pan Apolinary gładził powietrze szerokim ruchem niwelacyjnym obu dłoni . Tak zapewne chciał wyrazić wewnętrzną wizyę zjednoczonego , solidarnego społeczeństwa . — Dążymy do tego — odpowiedział Kotulski wymijająco . — Tem już prawie jesteśmy — zadźwięczał uroczyście bas kolegi Hyca . — No , a inni . . . ci naprzykład niewyraźni stronnicy tego lub owego ? Pan Kotulski pierwszy raz się uśmiechnął ( uśmiech miał chwytający za serce , choć bolesny ) i położył dłoń na rękawie pana Apolinarego . — Przyjdą do nas , kochany panie , przyjdą . Nie może być inaczej . — Kto wie ? może i przyjdą ? — pomyślał ujęty dobrotliwym tonem Apolinary i taką przed oczyma duszy zobaczył fantasmagoryę : Gdy on sam przystąpi do zrzeszenia , nakłoni i zwerbuje pana Jana . Gdy Jan stanie się członkiem i będzie miał już swój głos między nimi , to im tam pieprzu zada , to już tam wszystko będzie w porządku . . . Tylko czy Jan zechce ? . . . Tak się zapamiętał w rojeniach , że nie zauważył , jak pan Hyc począł wymownie dowodzić o zasadzie wyborczej . Stracił nawet coś z pierwszych , prawdopodobnie cennych , słów mówcy . Posłyszał jednak dosyć , aby się połapać . — . . .po dyletancku . Wysuwali się naprzód samozwańczo na ochotnika . Dość mamy tych niepowołanych przedstawicieli ! My zaś działamy wręcz przeciwnie . Chcąc usłyszeć głos , wyrozumieć pragnienia całego narodu , opieramy się na zasadzie wyborczej . Nietylko do parlamentów , do każdego żywotnego stowarzyszenia należy wybierać członkow przez głosowanie . Kiedy zaś chodzi o działanie tej doniosłości co nasze . . . Pan Apolinary wytrzeszczył oczy . Nie spodziewał się , aby działanie tych panów było aż tak doniosłe . . . I przestając znowu słuchać o zasadzie wyborczej , począł rozważać w duchu : co to za figura ten pan Hyc i do jakich granic posuwa się jego wielmożność ? A nieświadomy dezercyi pana Apolinarego od przedmiotu , pan Hyc tracił dalej swą wymowę . Mówił z rosnącym zapał em , niby do licznych słuchaczów : — . . . Gdy więc na zasadzie wyborów pozyskali śmy liczny poczet mężów zaufania ze wszystkich stron kraju , chodzi o to , jakim sposobem to zaufanie ogółu spożytkować dla ogólnego dobra , rzekł by m , jak je spieniężyć ? Warunki nasze nie dozwalają licznych zgromadzeń , a tem bardziej publicznych obrad . Pozostaje droga jedyna — Pauza . Pan Apolinary , obudzony ze swych pobocznych medytacyi , chwyta uchem ostatnie , drżące jeszcze w powietrzu , wyrazy i powtarza je nawet półgłosem : — Droga jedyna . . . no — no ? Mówca , podniecony oddżwięcznością słuchacza , tem świetniej wygłasza swój wniosek : — To zaufanie wyrażone przez pierwsze wybory przelać na grono osób wybranych z wybranych . Wtrąca się kolega Kotulski z gładko wypowiedzianym maleńkim dodatkiem : — I temu ciału centralnemu powierzyć ster spraw krajowych . — Bagatela ! — nie mógł powstrzymać okrzyku pan Apolinary . Ale czując na sobie badawcze spojrzenie obu kolegów , pomiarkował się : — Więc to niby . . . komitecik centralny ? Odpowiedział Kotulski : — Tak . . . sługa sług narodowych . . . surrogat w pilnej potrzebie . Ale Hyc dumnie się uśmiechnął . 'l — W każdym razie jest to komitet , który stoi na straży dobra publicznego . Należy mu się co najmniej — uznanie . Wyście nas wybrali , my — czuwamy . \ — " My ! " To pojęcie pozyskał pan Apolinary nareszcie / dla swej niezaprzeczonej świadomości . Chociaż nie zadrżał ( gdyż był rycerskiego pochodzenia ) , zrozumiał , że ma do czynienia z panami , którzy są lub będą członkami komitetu , a przynajmniej z ramienia jakiejś potęgi są tutaj przysłani . Wymowa zaś pana Hyca płynęła dalej : — Przełomowe czasy wymagają akcyi sfornej i szybkiej . Gdy każdy dzień wschodzący przynosi z sobą wołanie : co czynić ? ! niema czasu na długie rozprawy , na odwoływanie się do zdań pra - wyborców . Tu trzeba czuwać i działać . Komitet centralny , posiadając par excellence zaufanie publiczne , musi brać szczegóły akcyi na swoją odpowiedzialność . Naród zaś , będący z komitetem w najściślejszem porozumieniu — bo przez podwójne wybory — powinien się ze swymi centralnymi przedstawicielami solidaryzować bezwarunkowo . Uda się , czy się nie uda — pozostaniemy razem i jednomyślni . To się panu Apolinaremu podobało . — A pozwól-że się uściskać , kochany . . . Jak że mam pana tytułować ? — Nazywam się krótko swojem nazwiskiem — odparł Hyc , łagodząc uśmiechem orle swe spojrzenie i przychylając się do uścisku pana Apolinarego — mam zato wielu tytułowanych panów na swoje usługi . — Kolego ! szkoda czasu na żarty ! — przerwał Kotulski , zauważył bowiem cień zgorszenia , przeciągający przez pogodną twarz pana Apolinarego . — Ludzie możni , którzy trzymają z nami , są pełni dobrych chęci , niektórzy istotnie użyteczni . Ale pan Hyc wpadł już w werwę i prawił : — Nie mówię o ludziach możnych wogóle , lecz o arystokracyi rodowej . 1 od tej nie stronię , bo wszelkie przesądy są mi obce . Ma się rozumieć , że tak zwani " wielcy panowie " są nam użyteczni : wysuwać ich można na posterunki , czasem na honorowe , czasem na stracone . Główną ich zaletą jednak pozostaje , że mają środki . Kotulski kręcił się , a oczy mieniły mu się męczeńsko : widocznie wątpił o potrzebie takiego odsłaniania się przed nowym adeptem , w którym przewidywał pewną pobłażliwość dla arystokracyi . Nie mylił się . Pan Budzisz , choć oświadczał się , zgodnie z tradycyą , za równością szlachecką , a nawet , skłaniając się do nowszych poglądów , I uznawał równouprawnienie ludzi inteligentnych przy / stanowieniu o sprawach ogół obchodzących , — odczuwał jednak przyjemność osobistych stosunków z autentycznymi panami , żywił dla tych starszych braci uczucia poniekąd pokrewieńskie . Nie przeszkadzało mu to piorunować na ich bezczynność , zwyrodnienie , a nawet zgniliznę — taką niezależność zdania poczytywał sobie za ozdobę — ale lubił z nimi obcować , gadać , i — o dziwo ! — porozumiewał się z nimi bardzo łatwo . Był bowiem typowym polskim demokratą rycerskiego pochodzenia . Zgadując to , pan Kotulski przerwał rozhukaną swadę towarzysza kilku pochwałami osób z arystokracyi należących do stowarzyszenia . Ten jaki miły ! Tamten jaki ofiarny ! Trzeci jakie ma tradycye form dyplomatycznych ! . . . Zbierał co mógł przypomnieć . . . Uspokoiło to trochę pana Apolinarego . OdruOKI POLITYCZNE . I . chem myślowym niespodziewanym zwrócił się do pana Hyca : — Pan dobrodziej czy nie z naszych stron * pochodzi ? Zdarzyło mi się już słyszeć nazwisko pańskiej rodziny . — Mogł eś pan słyszeć tylko o mnie . Mój ojciec byl kowalem . — Aa ! . . . W tym wykrzykniku było tyleż zdziwienia , ile zażenowania . Czart go skusił na dociekanie prozapii gościa , tak nieprzyjemnej . . . Nie wiedział bowiem ten wiejski demokrata , że dla tamtego centralnego demokraty " ojciec kowal " był nietylko ulubioną ozdobą rozmów , ale talizmanem , piede stał em , autentycznym patentem na " dziecię ludu " ^ i samorodnego olbrzyma , jednem słowem — prawdziwym klejnotem . Gościnny gospodarz chciał zaś naprawić to , co poczytywał za swą niezręczność : — A pańskie rozległe stosunki i stanowisko zawdzięczasz pan dobrodziej . . . szczęśliwym okolicznościom ? — Przedewszystkiem — sile własnej . Syn kowala mlasnął rozgłośnie , rozpromienił się i zaczął głosem epickim : ' — Kiedym był jeszcze małym . . . Ale pan Kotulski znał na wylot towarzysza . Poznał symptomata i przewidział niebezpieczeństwo . Wiedział , że nastąpi niechybnie anegdota z lat dziecinnych samorodnego olbrzyma : ucieczka z kuźni do szkoły — pierwsza kropla krwawego potu — rozmyślanie w zamknięciu — cykl przypominający dzieciństwo Napoleona , w mniejszych oczywiście rozmiarach . Pan Kotulski zapragnął sprzeciwić się energicznie zabłąkaniu rozmowy na te niewczesne tory . Gdy więc pan Hyc zaczął : — Kiedym był jeszcze małym . . . Kotulski rzucił się niemal rozpaczliwie wpoprzek tej anegdoty i zawołał : — Nie zapominajmy , kolego , że czas nagli , a wiele jeszcze , bardzo wiele mamy do czynienia . Nie pozyskali śmy dotąd pewności o akcesie pana Budzisza do naszego stowarzyszenia . Pan Hyc pohamował się i ostygł . Był to jeden z najtrudniejszych jego wysiłków pro publico bono . — Rzeczywiście , o tem potem . Ale z powodu może tego zaparcia się siebie , stał się bardziej jeszcze zamaszystym . Obcesowo zwrócił się do pana Apolinarego : — Przyjechali śmy więc , aby zapytać , czy zgodzisz się pan być przedstawicielem swego powiatu w naszem Stowarzyszeniu . Apolinary spoważniał , przełknął powoli ślinę , jakby próbował smakiem tego , co mu powiedziano . Zaczerwienił się i dość długo milczał . Wreszcie odrzekł niepewnie : — Gdyby moja kandydatura postawiona była na wyborach , namyślił by m się . . . pomówił by m z Ro kszyckim . . . — Już się wybory odbyły ; jesteś pan wybrany . Tu Apolinary podskoczył na krześle . — Gdzie ? ! jakie wybory ? ! Nie czytał em , nie słyszał em . . . — Był eś pan wskazany przez swą nieposzlakowaną opinię i przez komitet centralny . Zresztą głosowali za panem panowie Gawłowski i Pawłowski , ludzie zaufani . — Ach , ci ? ! . . . bardzo mi pochlebia . . . ale jakżeż to ? przecie wyborów naprawdę nie było . — W naszych warunkach nie może być naprawdę wyborów . Były takie , jakie być mogły . Pan Hyc powiedział to szybko , byle zbyć ; traktował tu widać wybory jako materyę podrzędną , wobec wyjątkowych warunków . Wyjątki bowiem potwierdzają regułę ( byle nie zbyt liczne ) . Zato następujące słowa wyrecytował tonem uroczystej inwestytury : — Zaufanie współobywateli powołuje pana do przedstawicielstwa . Mamy nadzieję , że nie zechcesz się pan uchylić od tak zaszczytnej posługi ? — Nie uchylam się . . . zapewne . . . ale dajcie mi trochę czasu do namysłu , dobrodzieje moi . . . to jest : do rozmowy z Rokszyckim . Tu zabrał głos pan Ko tulski : — Nie chcę bynajmniej zniechęcać pana do sąsiada , ale należy on do rzędu ludzi , którzy do szerszych działań użyć się nie dadzą . W wielu wypadkach nie solidaryzował się z narodem . . . — Co też pan mówisz ! Z jakim narodem ? ze swoim — chyba zawsze . Kotulski przetarł wolno ręce , jakby je umywał od odpowiedzialności osobistej za czynione zarzuty . — Trudno to objaśnić . . . trudno wszystko powiedzieć . A jednak tak jest , bo my dobrze , bardzo dobrze wiemy . Wierzaj nam pan . Sąsiad pański lubi też działać wyłącznie w kółku ludzi od siebie zależnych . Odmówił także po dwakroć ofiary na cele publiczne najpilniejsze . Nie uwłaczam więc jego zaletom , ani dobrym chęciom , ale mniemam , że nie jest na wysokości zadań chwili obecnej . Ta charakterystyka wcale nie przekonała pana Apolinarego ; upierał się przy obronie pana Jana : — Jeżeli mowa o mężach zaufania i przedstawicielach , to od nas nie kto inny , tylko pan Jan Rokszycki . — Co tu długo gadać ! — przerwał porywczo Hyc — pan Rokszycki nie jest dobrze notowany w naszym słowniku obywatelskim . Daj kolega słownik ! Kotulski , rozejrzawszy się misternie dookoła , z wyrazem twarzy namaszczonym ( oj , Mason ! . . . ) dobył z podręcznej walizy dość grubą książkę , w której zdumione oczy Apolinarego ujrzały kolumny z tysięcy nazwisk ułożonych wedle alfabetu . Przy każdem nazwisku była wpisana krótka , lapidarna charakterystyka , w rodzaju cenzury . Gdy odnaleziono z kolei cenzurę Rokszyckiego , okazała się w głównych zarysach zgodną z uprzednio wygłoszonem zdaniem pana Kotulskiego . — Hm . . . niby to samo — mruknął Apolinary . Ale , że nie skąpy , to już pozwólcie , dobrodzieje moi ! Założył własnym kosztem u siebie szkołę wiejską , zbudował szpital , poprowadził własną szosę . A w cudzej nawet stalowni , kiedy chodziło o kasę emerytalną . . . — Wiemy , i to wiemy — odpowiedział Hyc — jednak nie posiada kwalifikacyi na dzisiaj . Dzisiaj szukamy ludzi solidarnych z nami . Nie chodzi nam o niesforne indywidua — my operujemy ilościami . — Masami — poprawił Kotulski . — Innemi słowy : opieramy się na wielkiej liczbie , na przeważnym głosie ogółu . . . Przytem pan Rokszycki należy pod pewnym względem do ludzi zupełnie nam obcych . — Obcych ? a to co znowu ? — Do pogodzonych z losem . Pan Apolinary wytężał przez chwilę swe zdolności oryentacyjne , nareszcie zrozumiał i wybuchnął : — Co to , to przepraszam . A któż wystąpił pierwszy przeciwko Hektorowi Zawiej skiemu ? — Pozornie , pozornie tylko — przekładał pan Kotulski . — Jakto : pozornie ? ! Naraził się nawet hra biemu Szafrańcowi z tego powodu . Miał mu Sza franiec puścić w dzierżawę swoje domy przy szosie na jakieś tam herbaciarnie dla chłopów , — no i puścił je żydom za bezcen , gdy się dowiedział , że Rokszycki jest . . . z innego obozu . Wiem to dokumentnie . — My zaś inne mamy dokumenta — odparł twardo pan Hyc . Wiemy także coś jeszcze o panu Rokszyckim , co nas zniechęca ostatecznie : jest to ukryty Mason . Pan Apolinary zamilkł i popadł w przykrą wątpliwość . Wistocie bardzo trudno dowiedzieć się , kto jest Masonem , a kto nim nie jest . . . Gdyby to jednak była prawda o zacnym panu Janie — co za szkoda ! . . . Zato innej wątpliwości pozbył się pan Apolinary : skoro ci panowie piętnują masoneryę , jako przywarę , sami nie należą oczywiście do sekty . Nawet pan Kotulski ze swem nienaturalnie głębokiem spojrzeniem . . . Jak to się można jednak pomylić ! . . — Phi , dobrodzieje moi , skąd - że ta pewność o panu Rokszyckim ? — Na wiatr nie mówimy . Jest Masonem , i to szkockiego obrządku . — Szkockiego ? . . . no , proszę . . . Gdyby nazwano pana Jana po prostu Masonem , było by to jeszcze znośne . Mówi się niejedno . Ale " szkocki obrządek " przygnębił pana Apolinarego . Pierwszy raz o nim słyszał i pomyślał , że muszą oni jednak coś tam wiedzieć . . . Nie chciano przeszkadzać tym razem zbawiennej medytacyi pana Budzisza , dopiero więc po dłuższej pauzie odezwał się pan Ko tulski : — Porzućmy tę dyskusyę . Nie o sąsiada pańskiego nam chodzi , lecz o pana . Tamten jest dla naszych obecnych zamiarów wątpliwej wartości , pan zaś jesteś wskazany nietylko przez swą nieposzlakowaną opinię , lecz i przez wybory . Pragniemy pana dla naszej pracy pozyskać ; chcemy wiedzieć , czy pan przyjmujesz stanowisko delegata swego powiatu ? — Chwileczkę jeszcze . . . powiedzcie mi , czy ja tam jestem zapisany w waszym słowniku ? Pan Hyc przewrócił karty i odnalazł nazwisko Apolinarego Budzisza . Stał przy niem jeden tylko epitet : " Użyteczny " . — Widzi pan — rzekł Kotulski — nie działamy bez zasady , lecz na podstawie ścisłych informacyi . — Widzę . . . a kto zbierał te informacye ? — To musi do czasu pozostać tajemnicą . Pan Apolinary kiwał poważnie głową , fałdując obfity podbródek , na znak porozumienia . W istocie coraz mniej rozumiał . Walczył przytem w sumieniu swem z alternatywą : przyjąć i zostać wielkim ? czy nie przyjąć ? — Stanowczą chwilę postanowienia oddalał zapomocą drobnych wybiegów . Okazał znowu ciekawość zajrzeć do " słownika " . — Co tam wasz słownik mówi o moich wyborcach ? O Gawłowskim naprzykład ? Odnaleziono Gawłowskiego i jego cenzurę : " Użyteczny " . — Tam do licha ! tyle , co o mnie . O Pawłowskiego już pan Apolinary nie pytał . Ale chwila odpowiedzi nadchodziła nieuchronnie . Kandydat pocił się coraz bardziej . Przyszło mu wreszcie do głowy pytanie , nawet bardzo stosowne : — A powiedzcie , dobrodzieje moi , jakież były by moje obowiązki ? — Tymczasem bardzo proste — rzekł pan Hyc — przystąpić do nas i solidaryzować się z uchwałami komitetu . — Właściwie — rzekł pan Kotulski — obowiązki stowarzyszonego nie są jeszcze dokładnie określone . Uchwalono dotychczas tylko zasadę absolutnej solidarności , która jest o -bo - wią - zu - ją-ca . — Czyli że , kiedy komitet się wypowie — cicho— sza ! trzeba słuchać . Co ? — Jest to istotą solidarności . Ogólnie zaś mówiąc , zrzeszyli śmy się w celu wspólnej pracy nad podniesieniem kultury narodowej . Rozpierzchnione dotychczas dobre chęci , trafne pomysły pojedynczych obywateli , pragniemy skupić i poprowadzić szeroką rzeką ku jaśniejszej przyszłości . Zdanie to , wypowiedziane muzykalnie , odbiło się w oczach mówcy iskrą demoniczną , a jednak rzewną . Pan Apolinary był wzruszony . Mówca zaś , przychylając się do pojęć mniej wyrobionych , jął coraz przystępniej , coraz dobrotliwi ej tłómaczyć : — Chcesz pan naprzykład przeciwdziałać siłom wstecznym , nurtującym społeczeństwo i psującym nasze roboty . . . — Masz pan komitet ! — dokończył tryumfalnie Hyc . — Masz pan . . . sposobność — poprawił cierpliwie Kotulski . — Poweźmiesz pan zamiar uświadomienia ludu okolicznego , zechcesz karczmę i wódkę zastąpić przez książkę i herbatę — — Masz pan komitet ! — ozwał się znowu pan Hyc . — Chcesz pan wogóle wejść w porozumienie z włościanami co do wspólnie nas obchodzących reform . . — A to może — zaryzykował nieśmiało pan Apolinary — i co do układów o zamianę serwitutów ? Pan Kotulski skrzywił się , a towarzysz jego wzruszył ramionami . — To kwestya ekonomiczno prawna , stojąca na dalszym planie . Ale może być kiedyś przedmiotem naszych obrad . Dlaczego nie ? Zajmiemy się nią później , gdy pilniejsze sprawy wprowadzimy w ruch należyty . — Ach , dobrodzieje moi ! — westchnął pan Budzisz — serwituty to dla ziemian taka klęska , że nie daj Boże gorszej . — Wszystko w swoim czasie — mówił na zmianę pan Hyc — a obecnie zestrzelić w jedno ognisko wszelk e dążenia prywatne , skojarzyć stronnictwa , zaniechać szermierki na ochotnika , utworzyć natomiast społeczeństwo jedno , stokroć do pracy dzielniejsze — czyż to nie szczytne zadanie ? — W istocie — odrzekł Apolinary , przyciśnięty wymową . Tu pan Kotulski , przybrawszy na się postać węża ( dla społeczeństwa można to uczynić ) jął kusić pana Apolinarego jeszcze jedną ponętą tego raju , do którego go zapraszał : — A co pan myślisz , gdy przyjdą wybory do Wielkiej Rady ? . . . Gdzie pan szukać będziesz oryentacyi co do kandydatur ? Gdzie znajdziesz pan wskazówki , jak przeprowadzić najgodniejszych ? — W komitecie ! — zawołał pan Hyc . — W komitecie — potwierdził tym razem pan Kotulski . Obaj mówcy na chwilę umilkli i utkwili w pana Apolinarego oczy , jakie kto posiadał : jeden uduchownione , drugi orle . Nowicyusz zaś otworzył usta , potem zanurzał po kilkakroć myślącą twarz w podbródek i doszedł wreszcie do wniosku , że trzebaby się tu z jakimś osobistym pomysłem odezwać . Wybrał pierwszy z brzegu : — A to może , kiedy komitet jest . . . niby z wyborów i , jak mówicie , posiada zaufanie . . . możeby tych komitetowych machnąć i na posłów do Wielkiej Rady ? co ? — Hm — odchrząknął pan Hyc po przełknięciu śliny — jest to pomysł . . . I rzucił wymownie głową w kierunku od Budzisza do Kotulskiego , brwi podniósł , chcąc widocznie wyrazić przyjemne zdziwienie i przekazać towarzyszowi tę niemą uwagę : — Tęgi nasz nowy kolega ? hę ? Ale pan Kotulski nadzwyczaj uprzejmie i z niezwykł em ożywieniem podniósł obie ręce ku uszom i zaczął od nich odpędzać ponętny dźwięk słów pana Apolinarego : — Ach nie , nie ! to zawcześnie . Szanowny pan wyprzedzasz nasze . . . czyli raczej : . . . nasz program . Nie omieszkamy jednak przedstawić pańskiego zdania na najbliższem posiedzeniu . Tymczasem cicha praca kulturalna . . . Co nie przeszkadza mi zauważyć , że projekt pański połączenia obu zaszczytów w osobach raz już wybranych przedstawicieli , świadczy o bystrem wniknięciu w zasadę wyborczą i solidarność . To jedno możemy niemal gwarantować , że z łona naszego , a nie skądinąd , wyjdą posłowie do Wielkiej Rady . Każdy stówarzyszony żywić może tę ambicyę . A zwłaszcza tak wybitny , jak pan . . . Bo nie wątpię już , że zechcesz pan do nas przystąpić w charakterze delegata ? . . . Należy się to krajowi od szanownego pana . . . A tu są niektóre publikacye — dla bliższego wniknięcia w nasz program . Wydobywszy z kieszeni paczkę drukowanych świstków , dawał je kolejno panu Apolinaremu . — To dla kolegi . Apolinary ukłonił się . — To dla ludu . Apolinary pokiwał protekcyonalnie głową . — To na przyszłość ! Apolinary przyjął do łona swego papier z namaszczeniem już niemal kapłańskiem . Rozmowa przybierała charakter poufny , koleżeński . Nowy adept czuł się coraz bardziej zrzeszonym , zsolidaryzowanem , powołanym . Chodziło już tylko o drobne szczegóły : o to , co właściwie w chwili obecnej czynić wypada . Te zaś instrukcye miały przyjść niebawem z Warszawy . — Czy pocztą ? — pytał rozpłomieniony Apolinary . — Pocztą otrzymasz kolega tylko zaproszenie na kawę . A ta kawa ! — mówił pan Hyc , wznosząc tajemniczo palec wskazujący . — Rozumiem . Akt użyteczności publicznej był dokonany : pan Budzisz przystąpił do Stowarzyszenia . Zaczem i dwaj działacze nie chcieli tu dłużej popasać . Komu w drogę . . . i to jeszcze w jaką drogę . . . Nowoobrany pozostał znowu sam na przyzbie domu swego w atmosferze letniego wieczoru , ochłodzonej do stopnia orzeźwiającej ciało i umysł kąpieli . Marzył . Komu to w wiejskiem zaciszu coś podobnego się przytrafiło ? . . . Kraj pierwotny , niby prastary . Lato nowe , a takie jak przed wiekami . I strzechy jednakowe , jak najstarsi zapamiętają . I głosy rozbudzonej przyrody na odwieczną polską nutę . Głosy opowiadają legendę , wiążą się w znajome rymy . . . Nagle zajaśniało żywo w pamięci pana Apolinarego stare podanie , wcielone w strofy " śpiewu historycznego " . Oto dwaj aniołowie , w postaci podróżnych , nawiedzają Piasta , wołając go do wielkich przeznaczeń . Cieni lepiankę Jawór wiekuisty , — Tutaj jest dwór i lipa — prawie to samo . A na nim bocian gniazdo swe zakłada — Bociana niema . . . to drobny szczegół . Gdzie wielkie mnóstwo ciężko szukać zgody . Na głośnych sporach czas upływa drogi . . . — Znowu jakby dzisiaj pisane ! Zastanawiały Apolinarego dalsze analogie między podaniem o Piaście , a jego własną przygodą . Został obrany prawie z Bożej łaski . . . Piast równie mętne musiał mieć zrazu pojęcie o rządzeniu kra jem , jak on , Apolinary , o swojem nowem dostojeństwie . Najgorzej jednak wypadło porównanie między dwoma aniołami , a dwoma podróżnymi , którzy tu niedawno odprawiali zwiastowanie . Gdy zniknęli tamci , zapewnia Niemcewicz : Słodki się zapach w powietrzu rozchodzi ) , Jak woń fijołków po deszczu wilgotnym . Urok zaś panów Kotulskiego i Hyca zmniej szał się w stosunku odwrotnym ich oddalania się od progów Apolinarego . Tutaj niedawno jeszcze byli kochani ; gdy zacichł turkot ich bryczki — wydali się już dziwnymi ; po upływie zaś godziny przedzierzgnęli się w zupełnie zagadkowe postacie . — Dyabli ich wiedzą , co za jedni ? ! . . . Nowy dygnitarz reasumował w pamięci szczegóły swej przygody . . . Zaszczycony został zaufaniem współziomków , ale jakichś współziomków , których przed sobą nie widział . Nie odnajdywał we wspomnieniach lubego gwaru wyborów , stugębnego krzyku braci szlachty : vivat pan Apoli nary ! górą nasz Apolinary ! — Wybrał go . . . jakiś nieznajomy komitet , no i — Gawłowski z Pawło wskim . . — Żeby przynajmniej ktoś trzeci . . . żeby tak pan Jan ! . . . Oj , Janie , Janie ! dlaczego cię niema przy tej robocie ? Z prawd kardynalnych , zasłyszanych od zwiastunów , utkwiła mu najmocniej w pamięci zasada obowiązującej solidarności Pan Apolinary nie łudził się , że po staropolsku taka solidarność nazywa się posłuszeństwem . Dobre i posłuszeństwo , ale komu ? . . . Nie wiedział nawet dokładnie , kto zasiądzie , czy już zasiada w komitecie . Miał tylko jakieś uporczywe , choć nie dość jasne wrażenie , że ten komitet " wybrany z wybranych " istniał już dawno przed wyborami . . . — Dylemat , dobrodzieje moi ! Tu na szczęście przypomniał sobie , że do Stowarzyszenia należą , oprócz Hyców i Kotulskich , ludzie inni , wielcy panowie , sławni mężowie , których o niewłaściwą machinacyę posądzić nie można . Ci zapewne są między kierownikami , a skoro zaś są tacy , solidarność staje się lżejszą i przyjemniejszą . Ten wzgląd uspokoił znacznie obywatelskie sumienie pana Apolinarego . Pierwszy zatem dzień swego niespodziewanego dostojeństwa dokończył Apolinary w dostatecznej równowadze i pogodzie ducha . Do poduszki przeczytał wszystkie otrzymane druki . — Rzeczy piękne , wyborne , dobrodzieje moi . Któżby tego nie chciał , mój Boże ! . . . Jak wy to tam przeprowadzicie — wasza głowa . Solidaryzuję się , solidaryzuję się rękami i nogami . . . A gdy kiedy zaświta lepsza przyszłość — niech- że wie potomność , że i ja . . . czem mogł em . . . rękami i nogami . . . Tu pan Apolinary zasnął snem twardym , obywatelskim . BK . POiHYKNE ? Nie zdążył pan Apolinary oswoić się ze swym nowym charakterem reprezentacyjnym , nie zdążył jeszcze porozmawiać z panem Janem Rokszyckim ( którego , jak na złość , znów jakaś sprawa robotników fabrycznych pognała aż za granicę ) , gdy kraj powołał uprawnionego przez wybory przedstawi , cielą do Warszawy . Natychmiast ! na drugi dzień po odebraniu wezwania obecność pana Budzisza w Warszawie na kawie ( politycznej ) u pana Gwiazdowskiego okazała się niezbędną . Tajemnica i solidarność ! — Niema rady — kraj woła . A no , poco czekać ? Nadeszła pora rozwinięcia skrzydeł . Nowy działacz przeciągnął ramiona , oczywiście nieupierzone , ale mimowolnie przy tym wykrzykniku nasuwające myśl o rozmiarach i kunsztownej budowie skrzydeł , które należało by zastosować do tych ramion na wypadek , gdyby pan Apolinary istotnie gotował się do wzlotu . Nie zwlekał zatem . Przywdział długi surdut , strój uroczysty , który nosił z wdziękiem zupełnie narodowym , bynajmniej nie angielskim . Pożegnał żonę Teklę zafrasowaną pośpiechem i tajemniczością wyjazdu ; pożegnał syna Janka , baraszkującego oddawna w domu rodzicielskim z powodu bezrobocia szkół miejskich — i wyruszył na stacyę kolei żelaznej . Tam spotkał oczekujących na pociąg Gawłowskiego i Pawłowskiego . Powitał ich uprzejmie , jako swych wyborców , zdatnych może i na przyszłość , ale gdy się dowiedział , że jadą do Warszawy , wezwani na kawę do pana Gwiazdowskiego , osowiał nieco , urażony pewną równoległością swych przeznaczeń do losu tych drobniejszych sąsiadów , dobrych ludzi , to prawda , ale do polityki — żal się Boże ! Hołdując jednak zasadzie solidarności zwyczajnej ( w odróżnieniu od solidarności radykalnej , wynalezionej przez twórców Stowarzyszenia ) usadowił się z sąsiadami w jednym przedziale wagonu i zajął tylko lepsze miejsce przy oknie , zwrócony twarzą do lokomotywy . Wyborcy nie myśleli nawet zazdrościć tego miejsca swemu elektowi . — Jakżeż ! panie delegacie ! należy się z urzędu . Ale chcieli go zato wybadać co do przedmiotu i celu zebrania , na które jechali pospołu , 3* gdyż byli pod tym względem , krótko mówiąc , jak tabaka w rogu . Łaknęli zaś światła . — Czy sąsiad - delegat znasz osobiście Gwiazdowskiego ? — Któżby go nie znał ! Oczywiście , ktokolwiek miał w ręku choć jeden rocznik polskiego pisma ilustrowanego , musiał znać lwią głowę naszego filozofa i matematyka , archeologa i poety , które to wszystkie charaktery skupiał w sobie , na podobieństwo Lionarda da Vinci lub Michała - Anioła , Joachim Sternstein - Gwiazdowski . Musiał znać choćby jeden wynalazek mistrza w dziedzinie nauk ścisłych lub oglądać przynajmniej w księgarniach liczne dzieła jego , cenione bardziej przez specyalistów , niż przez publiczność . Powinien był nawet słyszeć , że powstała już sprzeczka międzynarodowa o niemieckie lub polskie pochodzenie Sternsteina - Gwiazdowskiego , którą sam mistrz rozstrzygnął na korzyść naszą , drukując swe dzieła najprzód po polsku , z uszczerbkiem pieniężnym , a może też przeczuwając , że nigdzie na świecie nie będzie mu cieplej i sławniej , niż w Polsce . Lepiej obeznany z działalnością tego męża wiedział by nadto , że Gwiazdowski zaniedbał ostatnimi czasy oczekiwaną swą pracę o drogach handlowych Greków i Rzymian przez ziemie słowiańskie , a przerzucił się do polityki bieżącej i w tej materyi ogłosił już kilka odezw , nacechowanych uniwersalnością . Z powodu zaś rzadkości i zapotrzebowania powag przez cały kraj uznawanych i , rzec można , symbolicznych , Gwiazdowskiego chwytali przemocą ludzie rozmai tych barw społecznych , potrząsając nim jak buńczukiem hetmańskim , lub używając go za zwornik sklepienny do neo - gotyckich pałaców budowanych na lodzie . Pan Apolinary nie przestudyował jeszcze wszystkich arkanów polityki wewnętrznej . Był tylko przekonany o wyższości umysłu Gwiazdowskiego i o jego uzdolnieniu w każdym kierunku , nie wyłączając polityki . O machinacyach , niewinnych zresztą , wysuwania polskiego uczonego na czoło pionierskich robót różnego gatunku , słabo był powiadomiony . Gwiazdowskiego zaś nie znał osobiście . Dlatego też poprzestał na krótkiej odpowiedzi dyplomatycznej : — Któżby go nie znał ! Jednak pomniejsi sąsiedzi , podróżujący z panem delegatem , radziby czegoś się dowiedzieli o zebraniu , na które jechali . Gawłowski , który o posiedzeniach miał niejakie pojęcie , zagadnął nieśmiało : — A czy sąsiadowi niewiadomo , jaki tam będzie porządek dzienny ? Pan Apolinary uczuł potrzebę otoczenia się obłokiem . — O porządku dziennym dowiemy się na miejscu . Będzie tam głównie jedna sprawa wielkiej doniosłości i pilnej potrzeby . Co do tych rzeczy obowiązuje nas wszystkich zasada absolutnej solidarności . Pamiętacie , dobrodzieje moi ? — A jakże ! a jakże ! Pan Apolinary przejmował się już rolą i tonem wyższego chóru przedstawicielskiego . Tajemniczość zaś była mu tem bardziej na rękę , / że sam wiedział nie wiele więcej , niż to , co po / krótce ogłosił rodakom , dążącym do wspólnegocelu . Otrzymał wprawdzie , razem z wezwaniem , jakąś kartę drukowaną — projekt nie projekt , odezwę nie odezwę ? . . . Rzecz była tak pięknie i śmiało napisana , że przejęła zapał em czytelnika . Nareszcie coś napisanego z siłą i godnością ! Ale do kogo ? w jakim celu ? — tego nie podejmował się rozstrzygnąć przed zasiągnięciem światła od kolegów centralnych . Pokazał więc tylko z daleka sąsiadom papier , dobyty z pugilaresu , potem zaś go schował , pomimo nalegań . — Nie mogę , dobrodzieje kochani . Powierzono mi w zaufaniu . Ale ja nie wiem . . . . to jest : nie wiemy jeszcze , czy komitet czego nie zmieni w ostatniej chwili . Rozmowa ograniczyła się zatem do zwykłej sąsiedzkiej o kłopotach i sperandach gospodar skich . Żywe ilustracye do tej prastarej gawędy mieniły się malowanym w pasy wachlarzem przed oknami wagonu . Mijały zielone i płowe łany zbóż , radujących oczy urodzajem ; przesuwały się mokre łąki z olszynką i smutne , jałowe karczunki ; to błysnął folwark ocieniony , to znów szczątek starszego lasu . A słonce świeciło tak obiecująco nowym porostem starej ziemi , że , zdawało się , wyłoni z niej w tym roku , obfitym w zboża i wypadki , więcej , niż kiedykolwiek bogactwa i otuchy na przyszłość . Podróż była niedługa . Pan Apolinary , usadowiony na najlepszym do obserwacyi posterunku , spostrzegł pierwszy na widnokręgu ciężką kurzawę , wiszącą nad wielkiem miastem , potem kominy , potem wieże warszawskie . Niecierpliwy dreszcz dojazdu udzielił się podróżnym , połączony tym razem z ciekawością , niepozbawioną obawy . Dzienniki bowiem pełne były sensacyjnych , choć nie krytycznych , wzmianek o bezrobociach , rozruchach i represyach . Ogólnemu nastrojowi pierwszy dał wyraz Pawłowski , człek niepokaźny , chuderlawy i szczery : — Dawno nie był em . . . Czy już tam bezpiecznie w Warszawie ? Pan Apolinary , bardziej rycerskiego animuszu , uspakajał solennie słabnącego towarzysza : — Ależ , dobrodzieju mój ! Od czegóż my jesteśmy ? Wszystko urządzone , wszystkie stronnictwa kojarzą się z nami . A co się nie skojarzyło dotąd , to przyjdzie , przyjdzie " . Nie może być inaczej . Dworzec kolejowy miał pozór jeszcze mniej gościnny , niż zazwyczaj . Panowała tu dzisiaj dziwna ospałość ; nikt nie rzucił się do wagonu po ręczne manatki . Aż pan Apolinary , poznając tragarza , krzyknął niecierpliwie przez otwarte okno : — A cóż u licha , Stanisławie , ruszycie się ? l Obżarł się skurczybyk i przytomność stracił ! Stanisław ruszył się wprawdzie po kuferek , z nizkim ukłonem , ale miał minę mocno zafrasowaną . — Jaśnie pan do " Saskiego " ? — A gdzieżby ? — Tylko , że dzisiaj trudno będzie . . . Doróżki nie przyjechały . — Doróżki ? ! — cóż to u was Wielkanoc ? czy co ? Stanisław blado się uśmiechnął : — — He , he . . . proszę jaśnie pana . Kazali im znowu sztrajkować . — Kto kazał ? ! — Ich tam jakieś " naczalstwo " . — A niech ich . . . — chciał przekląć pan Apolinary , ale się pomiarkował , zwłaszcza , że na peronie stał , nieruchomy jak posąg , żandarm kolejowy , a około pociągu kręciło się kilka postaci odartych , głodnych i zuchwałych , należących może także do jakiejś władzy wykonawczej . Nie było innej rady , jak wziąć kuferki do rąk i taki niepyszny czynić ingres piechotą do " urządzonej " Warszawy . Klnąc i sapiąc postępował objuczony pan Apolinary . Obok szedł Gawłowski z niemą rezygnacyą , Pawłowski zaś winszował sobie ustawicznie , że nie uległ namowom żony , która mu radziła | wziąć w podróż większy kufer na pomieszczenie sprawunków . Była by z tem robota , no , no ! — A dajże sąsiad pokój z większym kufrem , skoro dźwigasz mniejszy ! I z tymi dość biedy — oburknął się pan Apolinary . Dopiero o dobre pół wiorsty od dworca wynurzyła się z bocznej ulicy krzywa dorożka jeI dnokonna , powożona przez woźnicę bez liberyi . Trzej podróżni niemal przemocą opanowali wehikuł i usadowili się w nim ze względną wygodą I na przejazd do hotelu . Po drodze spotkali zaledwie kilka wozów , bryczkę pocztową i parę jeszcze nędznych furmanek typu dorożek , ale bez oznak służby publicznej . Większa część sklepów i mieszkań parterowych miała zamknięte drzwi i okiennice . Po chodnikach włóczyły się kupy złowrogie oberwańców i niedorostków ; środkiem zaś ulic i podzwaniały niepokojąco podkowy konnych paI troli . Dopiero śródmieście okazało się weselszem , choć nadzwyczaj mało ruchliwem . I zniżone słońce świeciło spokojniej nad okazalszym grodem , I dodając otuchy . I Pan Budzisz spojrzał na towarzyszów : Gawłowski był ponury , a Pawłowski po prostu zielony od strachu . I sam pan delegat nie mógł powściągnąć głośnego westchnienia : — Dużo jeszcze , dużo jest do roboty w polityce wewnętrznej ! Zaraz po przyjeździe do hotelu dowiedział się pan Apolinary nietylko o adresie Gwiazdowskiego , ale i o miejscu schadzki głównych stowarzyszonych ( delegatów ) na śniadanie , dla narady wstępnej . Nie potrzebował pytać , zastał okólnik pod swoim adresem . Mocno go to uradowało . — Jest wprawdzie trochę jeszcze nieporządku w społeczeństwie , ale " nasi " jak się zwijają , jak pamiętają o wszystkiem ! ho , ho ! co za organizacya ! Długo nie mógł zasnąć . Układał w myśli różne przemowy : jedne na jutro , do rodaków , którym okazać należało , że pochodzi się , dobrodzieju mój , z rasy nietylko rycerskiej , lecz i parlamentarnej . Drugie szkicował trudniej , w języku państwowym , na wypadek gdyby doświadczone już zaufanie współziomków powołać go miało do Wiel kiej Rady . Wszystko być może . Z językiem państwowym był nieźle obeznany : niejedną już napisał własnoręcznie " bumagę " do powiatu ; raz nawet upił się w klubie oficerskim i przez całą noc rozmawiał z oficerami , aż grzmiało . Roił , kombinował , a w półśnie składało się wszystko łatwiej : obejmował całokształty , ogarniał nieprzejrzane widnokręgi . Nareszcie zasnął tak twardo nad ranem , że omal nie przespał godziny , wyznaczonej na śniadanie . Zerwał się , ubrał w uroczysty surdut i poszedł nawet do fryzyera , aby kunsztownie ułożyć przerzedzone włosy . Przedstawiciel winien dbać i o postać zewnętrzną , której okazałość niepoślednim jest czynnikiem przy działaniu na tłumy . Apolinary zaś coraz wyraźniejsze miał przeczucie , że pisano mu w przyszłości — działać na tłumy . W osobnej , zamkniętej dla niepowołanych , sali restauracyjnej zebrało się już liczne grono przedstawicieli . Twarze poważne , nader rozmaite ; długie , czarne , jednostajne chomąta społeczne . Na pierwszy rzut oka zdawało się , że ci panowie jedzą i piją ; na drugi — wzrok najmniej postrzegawczy stwierdził by , że zasiada tu starszyzna i radzi . Gdy kto nawet rozstrzygał proste pytanie : " barszcz albo konsoma ? " — widać było , że nie odzywa się zwyczajny gość restauracyjny , lecz personat , żywiący się nietylko Chlebem . Mniemał Cyneasz królów w majestacie , Kiedy na rzymskie patrzał senatory . Twój to jest obraz , zacny delegacie , Wasz , bakałarze kraju , redaktory . . . Niema już panegirystów ! Trzeba sięgać aż do Krasickiego i cytaty przerabiać dla potrzeb chwili obecnej ! Gdy wszedł pan Apolinary , nieco spóźniony i rzucił okiem po sali , ogarnęła go chwilowa bezradność , gdzie usiąść , do jakiego stołu , do jakiej grupy się przyłączyć ? Poznawał kilka twarzy , ale każda była odęta taką uroczystością , że ani przystąp ze zwykł em powitaniem : " jakże się miewasz ! Kopę lat ! . . . " Pan Apolinary poczuł gorąco w karku i za uszami ; stał i gładził czuprynę , psując nieo patrznie świeże dzieło fryzyera . Wtem z gęsto zwartej kupy głów podłysiałych podniosła się ujmująca , choć bolesna pcstać pana Kotulskiego i podążyła ku nowoprzybyłemu delegatowi . Ujął Igo za ręce , spojrzał mu głęboko w oczy , jakby lchciał wyrazić : \ — Ten ci jest syn mój najmilszy , w którym sobie upodobał em . W istocie zaś przedstawił delegata Budzisza cyrkularnie i posadził go przy stole , w promieniu swojej wymowy . Pan Apolinary miał wenę : znalazł się obok dawnego znajomego , pana Zimnickiego , delegata z sąsiedniego powiatu . Było to już pewnem oparciem . A że dojrzał w ręku przeważnej liczby bie siadników papier jednobrzmiący z otrzymanym wczoraj na wsi , dobył poważnie swój egzemplarz z pugilaresu i rozłożył przed sobą na próżnym talerzu . Tak się zapamiętał w odczytywaniu , że aż Zimnicki trącił go : — Jadł eś już kolega śniadanie ? — A prawda — nie . Dajcie mi tam cokolwiek . Zwrócił się do sterczącej nieopodal postaci , ale zauważywszy , że nosi długi surdut , strój przez służbę restauracyjną nieużywany , mniemał , że się omylił . — Przepraszam . . . kolegę . Szukam służącego . Pan Kotulski uśmiechnął się bez ironii , owszem przychylnie , i wytłómaczył : — Służbę mamy dzisiaj inną , zaufaną . A śniadanie zamówili śmy jedno dla wszystkich : bigos po polsku — bifsztyk po angielsku . Menu parlamentarne . Czy dobrze ? — Wszystko mi jedno — odrzekł pan Budzisz . A w duchu pomyślał : — Co za organizacya ! Nie poznawano pana Apolinarego . On , który do niedawna uchodził za smakosza , wybierał długo zakąski po wódce , lubił rozprawiać o podsmażaniu i sosikach , określał temperaturę piwa i t . d . Teraz — zapomniał nawet o wódce , zbywał paru słowami kwestyę śniadania dla wyższych celów społecznych . Urósł istotnie na służbie publicznej . Pan Kotulski był już w połowie swej przemowy przygotowawczej do wielkiej akcyi , którą za parę godzin mieli obecni sankcyonować solidarnie swymi podpisami w mieszkaniu Gwiazdowskiego . Zrazu pan Apolinary nie mógł nic zrozumieć . — Ten program sformułować już dzisiaj , a jego artykuły postawić jako niewzruszone narodowe Credo jest sprawą najpilniejszą , podwaliną całej budowy przyszłości . — A jeżeli nie będzie kongresu ? — zagadnął jakiś niewierny , może tylko niedouczony Tomasz . — Ze wszelkich konjunktur i wiadomości zdaje się wynikać , że taki kongres musi przyjść do skutku . A wtedy nasi przedstawiciele na kongresie — jacykolwiekby byli — będą mieli zasadę operacyjną niewzruszoną , bo zbudowaną na zdaniu całego społeczeństwa , wyrażonem przez akt , który dzisiaj mamy podpisać . — Tak , to prawda . Jeżeli jednak wypadki historyczne , od nas wcale niezależne , inaczej się rozwiną , niż to przewidujemy , jeżeli nie będzie kongresu pacyfikacyjnego , naco my dzisiaj formułujemy i ogłaszamy program ? — oponował uporczywie wyżej wspomniany Tomasz . — 1 w takim nawet wypadku akt dzisiejszy pozostanie dokumentem najwyższej doniosłości ; co mówię ? — czynem politycznym najwyższej ceny . Essencya naszych zbiorowych pragnień , sformułowana przez wybrańców narodu , złożona zostanie do jednej z naszych skarbnic duchowych i stamtąd promieniować będzie naszemu i przyszłym pokoleniom . Jako autentycznego źródła światła użyć jej będzie mocen każdy prawy przedstawiciel narodu , na wszelką okazyę , kongres czy nie kongres , na jasną czy na chmurną przyszłość . Pan Kotulski mówił z niezwykłym ferworem : zdawał się bronić swego ukochanego , najbardziej rodzonego pomysłu . A pan Budzisz zwrócił się cicho do sąsiada Zimnickiego : — Ale jaki kongres ? — bo nie słyszał em od początku . — Ma być podobno kongres europejski po ukończeniu wojny . Zdaje się , że znowu w Wiedniu . Pan Apolinary oniemiał . Więc ten papierek , który nosił w kieszeni , jest programem na kongres europejski ? ? . . . Dokąd my się wznosimy ! Dokąd on sam , Apolinary , dolata , niesiony przez potężne Stowarzyszenie ! . . . To nie faramuszki — kongres ! Gwar w sali się wzmagał , bo i od innych stołów dolatywały podniecone dyskusyą głosy : — Poco się wyrywać z programem ? Wiedzmy , czego pragniemy , a mówmy to tylko , co na razie potrzebne — mówił jeden . — Program źle sformułowany . Do jednego użytku za mało , do drugiego za wiele — przekładał drugi . — A cóżby ś pan zmienił ? pytał trzeci . — Toby trzeba przedyskutować regularnie . — Przepraszam ! — zawołał pan Kotulski , powstając . — O redakcyi aktu niema dyskusyi . Redagował go komitet po długim i mozolnym namyśle . Obowiązująca u nas zasada absolutnej solidarności z działaniami komitetu pozostawia jedną tylko alternatywę : akt podpisać lub nie podpisać . — To chyba dyktatura , a nie solidarność ? ! — zawołał porywczo jeden pan żółciowy , który dotychczas gryzł nerwowo kromkę chleba , po śniadaniu , czując potrzebę gryzienia . Wtem z rogu sali ozwał się potężny głos trybuna . Pan Hyc , na czele kilkunastu włościan w kapotach odświętnych , wszedł właśnie na zebranie . — Panowie ! — zagrzmiał . — Pierwszy akt siły , pierwszy błysk jasnej myśli narodowej , trafił by jeszcze między nami na zamglone pojęcia , na kunktatorskie ociąganie się — ba — nawet na veto , podane w ohydę pokoleń ? Nie wierzę temu . Nie , panowie . Zrzeszyli śmy się nie dla pustych rozpraw , lecz dla sprawnej oryentacyi w tytanicznym pędzie wypadków , dla szybkiego , zbiorowego czynu . Wola narodu jest w nas i z nami ! Ozwały się oklaski i wołania : brawo ! ten to prawi ! Wszystkie nieme dotychczas oblicza ożyły , a była ich przeważna liczba . Oblicza zaś oponentów zbladły i wykrzywiły się . Mówca nie skłonił głowy przed aprobacyą ogółu , służył bowiem sprawie , nie ludziom . Tak zakończył : — Zrzeszony , zsolidaryzowany w osobach swych wybrańców naród uchwalił akt , który niebawem podpiszemy . Nie ociągajmy się . Dostojny mistrz oczekuje na nas . Jego to dłoni sądzono dzisiaj policzyć głowy wiernych synów tej ziemi ! Ruszono z miejsc tłumnie . Nawet niewierny Tomasz , skruszony płomienistem przemówieniem o solidarności , abdykował i okazał gotowość pójść za kupą . Tylko ów pan żółciowy powstał i poprosił o głos : — Pozwalam sobie tuszyć , żem wiernym i starszym od wielu synem tej ziemi , a jednak głowy mojej nikt nie nagnie do takiej lub owakiej akcyi , póki ta głowa do tejże akcyi przez namysł i sumienie własne nie zostanie przekonana . Widzę , że spieszno panom , aż nadto . Nie wdaję się więc w roztrząsanie potrzeby i stosowności proponowanego aktu . Oświadczam się tylko stanowczo przeciwko ryczałtowemu głosowaniu przez tak lub nie w materyach więcej niż wątpliwych . Z tej wychodząc zasady , rzeczonego aktu nie podpiszę . Skłonił się lekko i pierwszy opuścił salę . Za nim wyniosło się chyłkiem kilku cichych stronników . Pan Hyc pokiwał wymownie głową : — Muszą być i tacy ! W ogólnym gwarze mało kto zwrócił uwagę na pana Apolinarego . A przecież godzien był podziwu . Skoczywszy pierwszy do drzwi , wzniósł prawicę , w której kurczowo zaciśniętych palcach zdawał się trzymać drzewiec idealnego sztandaru i wołał głosem nieswoim : — Za mną , panowie bracia ! Kraj ma oczy na nas zwrócone ! kraj nas powołuje ! niech żyje so lidarność ! Ale pan Kotulski dopadł do drzwi jeszcze zamkniętych i jął moderować zapały : — Panowie ! panowie ! spokojnie . . . Czasy są przejściowe i nic jeszcze się nie dokonało . Nie narażajmy osób naszych , ani osoby mistrza . Bez processyi , panowie ! Udajmy się do mieszkania Gwiazdowskiego pojedynczo , najwyżej parami . Wszak tam już tylko chodzi o podpisy . . . A więc rozerwanym szeregiem , różnemi ulicami . . . Tak studził zbytni ferwor pan Kotulski i znalazł posłuch u zgromadzonych . Pan Apolinary , czując szum w głowie , niby po libacyach , poszedł samotny przez ulice , sapiąc \ i rojąc podniośle . W tem usposobieniu doszedł do mieszkania Gwiazdowskiego . Jakże opisać stan duszy pana Apolinarego , gdy po parugodzinnem czytaniu i podpisywaniu , opu szczał progi dostojnego mistrza , utwierdzony w przekonaniach , uskrzydlony do działań ? . . . Wspominał . W pokojach dużo ksiąg , parę portretów . Meble proste , tyle tylko , ile potrzeba dla pomieszczenia dużej biblioteki i dużej osoby mistrza . . . . Tłum był ogromny . Oprócz delegatów kilkaset osób stowarzyszonych . Przyciszone głosy zsolidaryzowanego ostatecznie grona , i miernie podniesiony głos kolegi Kotulskiego , który wykładał znaczenie aktu młodszej braci ( nie delegatom ) . Mówił chyba przez cały czas ? . . . tak — Apolinary nie przypominał so bie ani chwili bez szmeru tej nieustającej retorycznej fontanny . . . Mąż pełen poświęcenia ! A podpisywanie aktu szło ciągle swoim porządkiem . Najprzód my , wtajemniczeni : potem nowoprzekonani , jeden za drugim , lub gromadkami . Coraz to kogoś ruszyło do aktu . . . I tak do końca . Akt spisany na pięknym papierze , może na pergaminie ? . . . Nic dziwnego , skoro ma pójść , jak ten mówi , do jakiegoś muzeum . I on tam pośród nich , Apolinary Budzisz . . . Będzie oglądał kiedyś mój Janek , a może i prawnuki ? . . . — A Gwiazdowski ! co za powaga i spokój ! Nie słyszał em wprawdzie jego głosu . Może był zmęczony ? Mówią , że gdy raz spojrzy uważnie na kogo , zna na wylot jego myśli . Taki człowiek ! Przypomniał jednak pan Apolinary , że i na ze braniu i w podpisach brakło niektórych znacznych osób , nawet z góry zapowiedzianych . — Nic to — pomyślał — przyłączą się później . Gdy wchodził już do hotelu , przerwała mu nastrój pospolitsza rzeczywistość , a zwłaszcza wesoła napaść Gawłowskiego z Pawłowskim . Obaj sąsiedzi , podpisani na akcie , przeniknięci do szpiku zasadami Stowarzyszenia , w podniesionej temperaturze duchowej , wydali się panu Apolinaremu niesmacznymi . Proponowali nadto swemu delegatowi , aby wieczorek razem spędzić — i zacierali rozkosznie ręce . — Nie mogę , dobrodzieje moi . Jestem wieczorem u pana Kotulskiego . Narada specyalna dla delegatów . Dał odprawę zbytniej poufałości i wzbił się tymczasem na piętro hotelowe . W istocie pan Apolinary był zaproszony na wieczór do pana Kotulskiego i cieszył się tą perspektywą , mając nadzieję otrzymać poufne instrukcye , może posiąść jakieś niewyjawione dotychczas tajemnice ? Spodziewał się też uporządkować sobie w świadomości rozmaite , a tak olbrzymie cele Stowarzyszenia , że głowa po prostu pękała od ich różnolitego ogromu . Przed kilku dniami — praca kulturalna . Wkrótce potem ambitna ponęta Wielkiej Rady . Dzisiaj — kongres ! Masz babo redutę ! Niezupełne , chociaż cenne , otrzymał objaśnienia od pana Kotulskiego , który w tym dniu pamiętnym mówił przez dwanaście godzin z rzędu , od południa do północy — i nie ochrypł . Z objaśnień tego , " co już uczynili śmy " , zapamiętał pan Apolinary następujące punkty wytyczne : 1 . Zrzeszyli śmy cały niemal naród . Mamy ko mitet . 2 . Ustanowili śmy zasadę bezwzględnej solidarności z komitetem . 3 . Stworzyli śmy społeczeństwo gotowe w jednym dniu dokonać czynów najtrudniejszych , na zawołanie komitetu . 4 . Jaskrawym tego dowodem , że sformułowa li śmy dzisiaj trwale ideały nasze , na wszelki wypadek , tymczasem zaś do użytku komitetu . 5 . Możemy nadal sterować sprawami krajowemi , wywoływać wszelkie pożądane przewroty w społeczeństwie — za pomocą komitetu . — Ale delegat , albo i prosty stowarzyszony co ma czynić u siebie i od siebie ? — bardzo roztropnie badał pan Apolinary . Odpowiedź nie mogła być kategoryczna . — Jeszcze kojarzyć , jeszcze zgarniać maruderów do wspólnego sztandaru , jeszcze bardziej uświadamiać niechętnych i maluczkich co do konieczności zrzeszenia się . . . — A co do tych . . . wyborów do Wielkiej Rady ? — Co do akcyi wyborczej i kandydatur komitet ogłosi wkrótce dokładny okólnik . — Dobrze — pomyślał pan Apolinary — więc na to trzeba poczekać . A szkoda ! bo to zajmujące . Głośno zaś zapytał : — Cóż ja mam naprzykład robić po przyjeździe do domu ? — Działać w duchu Stowarzyszenia . Jak zaś ? — to pozostawione jest waszej inicyatywie . Jeździć , zjednywać , notować objawy i postępy . . . Możesz pan wreszcie budować szkołę , ochronę , szpital . . . — To wiem , to mogę i bez Stowarzyszenia . Rokszycki dość się tego nabudował , a przecie do nas nie należy . — Można robić wszystko — dokończył Kotulski — byle w duchu naszym . Taka instrukcya nie zupełnie zadowoliła pana Apolinarego . Czuł zwłaszcza dotkliwie opadnięcie poziomu swojej działalności za powrotem na wieś . Dzisiaj podpisał program na kongres mocarstw — dzisiaj żył . Ale jutro ? . . . Nawet wyborami do Wielkiej Rady zajmować mu się nie wolno , aż do wydania bliższych wskazówek . . . Pozostaje tylko praca kulturalna , to , od czego się niby rozpoczęło . . . Praca kulturalna ? . . . to dla drobniejszych ludzi . Pan Apolinary skrzywił się nieznacznie i spochmurniał , jak zasłużony już na wojnie pułkownik , gdy mu powierzą dowództwo załogi pomniejszej mieściny . Pan Kotulski zauważył może ten czasowy odlot " naszego ducha " od istoty duchowej nowego delegata , więc przy pożegnaniu dodał takiego bodźca : — Nie zapominajmy , że okazana teraz miara gorliwości obywatelskiej da normę przyszłych kandydatur poselskich i innych . Pan Apolinary rozwinął znowu skrzydła — i pojechał do domu . Dłuższy pobyt w Warszawie nie był nawet delegatom zalecony przez komitet , ze względu na niedostateczne jeszcze " urządzenie " miasta , oraz z powodu , że po użyciu siły kilkuset koni do zatoczenia takiej machiny , jak akt dzisiejszy , siła pociągowa obywatelska pozostawała na razie bez przeznaczenia . Doradzono więc , zwłaszcza wieśniakom , powracać do siebie na trawę . Nikt nie zaprzeczy , że praca kulturalna wygodna , bez wysiłków nieprzyjemnych , bez nadmiernego nakładu pomysłów i pieniędzy , jest funkcyą obywatelską , pełną wewnętrznej słodyczy . Z tych względów lepiej ją sprawować na wsi , niż w mieście ; w lecie , a nie w zimie ; nie w zamkniętych biurach i gabinetach , lecz na świeżem powietrzu . Działanie na lud , połączone z przechadzką po wsi , w jakiś wieczór świąteczny , pośród wyszywanych sukman mężczyzn i sznurówek dziewczyn , dyszących świeżością grzędy i polnego kwiecia — jest zajęciem niemal idyllicznem . Działanie na współobywateli , zasadzające się na objeżdzie sąsiedzkim , w wygodnym koczu i przy sprzyjającej pogodzie — jest również zabawą obywatelską pełną podniosłych wzruszeń . Tę ostatnią formę pracy kulturalnej , obrał sobie po namyśle pan Apolinary . Po przyj eździe z Warszawy i ochłonięciu z upojenia wielką polityką , ujrzał się bowiem pan delegat zmuszonym do osobistego wyboru jakiegoś działania w duchu Stowarzyszenia , wobec luźno przez komitet naszkicowanej dyrektywy . — Skojarzę resztę mego powiatu , niech ich kule biją ! — postanowił sobie i niebawem rozpo czął swą missyę . O takiej missyi miał przynajmniej niejakie wyobrażenie ze świeżego przykładu , doświadczonego na własnej osobie ; pamiętał sporo zdań wytycznych , poznał niektóre sposoby i obroty apostolskie ; był też napojony gorliwością prozelity , zaczerpniętą z centralnych źródeł warszawskich . Trudności jednak przewidywał nie małe . Pierwsza — to niewiadomość listy imiennej stowarzyszonych . — Ogarniamy już prawie kraj cały . . . ba ! tak się to mówi , ale ja wiem napewno dopiero o Gawłowskim i Pawłowskim w moim powiecie . Pan Jan nie należy . . . o innych nie mam wyobrażenia . Następującą więc wykoncypował taktykę . Pojedzie do znaczniejszych sąsiadów i z rozpoczęcia rozmowy wymiarkuje , czy sąsiad jest lub nie jest stowarzyszony . W pierwszym wypadku podzieli się z nim wrażeniami z Warszawy ( akcya utwierdzająca w wierze , uczta wiernych , — agape ) ; w drugim — postara się pozyskać nowego adepta ( akcya apostolska właściwa ) . Przysporzenie kilku członków będzie zasługą , która nie omieszka ściągnąć oczu kraju na gorliwego delegata , a że kraj miał już poprzednio oczy na niego zwrócone , obecnie . . . No , zobaczymy listę kandydatów do Wielkiej Rady . Pośpiesznie załatwił najpilniejsze sprawy domowe . Gospodarstwo , spoczywające już od roku w ręku ekonoma , szło jak młocarnia dawno nieregulowana , z podrygami i kołataniem . Nie było czasu dojrzeć i naprawić . Trudno — służba publicznal Urodzaj tegoroczny powetuje niedokładności dozoru . — Ale były i inne pilne sprawy domowe . Przed tygodniem przyjechał nauczyciel do Janka , pan Demel , młodzieniec zaledwie pełnoletni , a już wielce uczony . Cała rodzina oczekiwała z upragnieniem tego przyjazdu , bo Janek opuściwszy z konieczności piątą klasę gimnazyalną , kształcił się już od pół roku samodzielnie w domu rodzicielskim , jak Bóg dał . Z początku wziął się żarliwie do nauki z nowych podręczników , ale , przywykły do feruły szkolnej , nie mógł sobie dać rady bez nauczyciela , coraz bardziej zniechęcał się ; wreszcie począł tęsknić nawet za tą szkołą , którą skądinąd krytykował — za nauką obowiązkową i wspartą żywem słowem , za emulacyą koleżeńską . Coraz mniej pracował i nudził się na wsi . W osobie pana Demla chciał znaleźć teraz kierownika i towarzysza , przyjął go z dziecięcym zapał em . Ale pan Demel nie bardzo okazał się przystępnym dla serdecznej poufałości , zamykał się raczej w swym charakterze profesorskim . Wymówił też sobie solennie pół dnia wolnego na osobiste , samotne studya . Pan Apolinary uznawał potrzebę bliższego wniknięcia w metodę pana Demla oraz objawienia mu życzeń i wskazówek co do wychowania Janka . Ale nie łatwa była ta sprawa , bo pan Demel nosił w swej głowie filozofa , pokrytej rudymi włosami , taki arsenał nomenklatur imponujący , że pan Apolinary , będąc ze starej szkoły i raczej praktykiem , niż teoretykiem , bał się zapuszczać z młodym uczonym w rozmowy ściśle naukowe . Przytem mało miał czasu wolnego od zajęć publicznych , rozkrzewiających się coraz szerzej . Tymczasowo zdał więc troskę inspekcyi nad wychowaniem Janka na żonę swą , której ufał . — Tekluniu — mówił przed wyjazdem — musisz teraz w dwójnasób czuwać nad domem . Demla mi przeniknij — rozumiesz ? czy on czasem nie jest z tych , co to w Boga nie wierzą , a od dyabła nauczyli się socyologii , Darwina i różnych tam . . . rozumiesz ? Pani Tekla odpowiedziała , zafrasowana : — Mam oko na wszystko , ale co do nauk trudno mi sprawdzić . Tylko już wiem , że pan Demel nie chce jeździć z nami do kościoła . — Patrzcie go — filozof . . . Ale religię wymówił em sobie : Demel o religii nie ma gadać dziecku ani dudu . I przecie Janek ma już wpojone zasady ? co ? Chłopak przecie bogobojny ? — Nawet pobożny . Tylko z tą nową nauką . . . ? Najlepiej sam go zawołaj i zapytaj , czego się uczy . Natychmiast to uczyniono . — Od czego zaczęli ście lekcye z panem Demlem , mój chłopcze ? — Od fizyologii , proszę tatki , i od pochodzenia człowieka . Pan Apolinary zaperzył się . Jest ! — pomyślał — wjechał mu już do głowy Darwin z małpą ! — Więc niby od kogoż to mamy pochodzić , ja i ty , naprzykład ? — Ja pochodzę od tatki , tatko od swego ojca i tak dalej . Ale wszyscy my pochodzimy od protoplasmy . — Masz tobie ! — trzepnął się po udach pan Apolinary i zwrócił się z niemem pożałowaniem do żony . Znowu rzekł do syna : — A glina gdzie ? Zapomniał eś , że Pan Bóg ulepił pierwszego człowieka z gliny ? — Glina może się dzisiaj nazywać protoplasmą — odparł roztropny Janek . — A ! to co innego . . . tak mi więc gadaj ! Kataplazma czy protoplazma — to wolno . Tylko mi nie zapomnij , synku , o religii ojców twych i twojej . Jednego cię mamy , nie uczynisz nam wstydu . Przygarnął syna , potem pocałowała go matka , i na tem rozrzewnieniu poprzestano tymczasem dla zabezpieczenia chłopca od błędów nowej nauki . Gdy małżeństwo pozostało sam na sam , rzekł Apolinary do żony : — Poczciwe nasze chłopczysko ; nie da się tak łatwo na ich wiarę przekabacić . Ale zawsze , Tekluniu , miej oko na Demla , bo ja . . . muszę wyjechać . Kraj woła . — Cóż robić ! muszę sama . . . Janek mi zresztą powtarza wszystko . Dzisiaj mi koniecznie chciał pokazać abemy . — Abemy ? co za licho ? — Jakieś maleńkie stworzonka . Patrzą na nie przez mikroskop . Ale naco to potrzebne , nie wiem . — Może do egzaminów ? — rzekł Apolinary — teraz egzamina trudne , Tekluniu , nie masz pojęcia . Niech się zresztą bawią mikroskopem ; chłopcu mniej łatwo co innego przyjdzie do głowy . Bo to rok szesnasty , krew nie woda . . . Pani Tekla głos zniżyła i dała dowód , że już dawno pomyślała o niebezpieczeństwie : — Powyganiała m z domu i z kuchni wszystkie do ludzi podobne . Chybaby najemna jaka się zdarzyła ? . . . W domu z kobiet jest tylko Justynowa . Pan Apolinary zwykł był dworować sobie ze starej klucznicy — i teraz nie ominął sposobności : — O tej sylfidzie toby już chyba dyabeł w usposobieniu nie pomyślał . — Nie śmiej się , mój drogi . Justynowa nasza najwierniejsza ; może się nawet przydać do wywiadów . — Ma się rozumieć . A Janka niech Bóg ustrzeże jak najdłużej ! Nie było czasu na dłuższe omówienie wszystkich spraw domowych wobec naglącej potrzeby wyjazdu pana Apolinarego do sąsiadów , w sprawie Stowarzyszenia . W pachnącym pyle wiejskiej bocznej drogi toczył się cicho kocz pana Apolinarego , zaprzężony czwórką " rozjazdową " . Zwalniał czasem biegu i dawał elastycznego nurka w większym jakimś wyboju , pozostałym z wiosennych roztopów , gdyż uważny woźnica powoził umiejętnie , wiedząc , że pan dziedzic nie lubi nagłych podskoków po obiedzie . To znowu opieka Boża , objawiająca się w cu downej tego roku pogodzie , wygładziła , bez udziału rąk ludzkich , polną drożynę na rozciągłości staj kilkunastu i kocz sunął równo , sennie , łaskotany po skrzydłach przez nachylone ku drodze kłosy dojrzewającego żyta . Urągając wszelkim teoryom o kosztownych nasypach , droga ciągnęła się ka pryśnym szlakiem wklęsłym , miejscami tak wązka , że spotykające się furmanki musiały jednym bokiem wdrapywać się na przeciwległe brzegi drożnego łożyska , skłaniając się ku sobie dośrodkowo , niby dla wymiany utyskiwań nad niedostatkami komunikacyi lądowych ; to znowu tak szeroko rozlana , że pozostawiała woźnicy istne pole do wyboru : czy na prawo zagrzęznąć ? czy na lewo złamać dyszel ? Ale suchy wiatr i słońce , urzędnicy Opatrzności , pomimo tylu innych zachodów , naprawili nadetatowo i drogi do tego stopnia , że pan Apolinary jechał bezpiecznie , ufając roztropnemu sternikowi , i nie myślał wcale o sprawie drogowej . Myślał owszem o pracy kulturalnej . I symbolicznym wydawał się ten poważny rydwan , falujący postępowo przez kraj świeżością swą malowniczy . W rydwanie — biała opończa oblekająca , niby " toga praetexta " , krzepką postać pana delegata . W panu delegacie — przyszłość i ostoja kultury tego kraju . . . Delegat Anglik , gdyby się cudem znalazł na tej drodze i był przejęty celami kulturalnego Stowarzyszenia , roił by o tym samym kraju za lat parę przeciętym dobrą żwirową drogą drugiej klasy , obsadzoną drzewami owocowemi ; wywołał by na tych mokrych łąkach fabryczkę prasowanego torfu ; a za lat dziesięć , dwadzieścia — wioska widniejąca za łąkami jak rząd stogów zapadłych i zatęchłych , śmiała by się do słońca szeregiem bielonych murów , czerwonych dachów pośród świeżej zieleni ; widać było by aż stąd pokaźniejsze gmachy gminne : szkołę , szpital , klub wiejski , i na placu środkowym budynek ozdobny , noszący na froncie wielki napis : " the Commune of Biadaczka " . Ale pan Apolinary , ukołysany wielkim snem o Stowarzyszeniu , ogarniającem kraj cały od skrajnych delegatów zachodnich aż do skrajnych wschodnich , spał solennie w falującym koczu na poobiedni odpoczynek działacza . Niezwykłe szarpnięcie powozu i złowrogi krzyk : wio ! wio ! nuże , Łysa ! — zbudziły Apolinarego do nieprzyjemnej rzeczywistości . Okiem starego praktyka opanował sytuacyę : powóz wjechał na torfową , grzązką łąkę , po której zielonem tle czarna pręga znaczyła wprawdzie tradycyę drogi , ale była to właściwie ta sama łąka , w tym pasie rozjeżdżona . Pan Apolinary milczał , aż powóz wydostał się na twardszą powierzchnię i wtedy dopiero wytoczył proces woźnicy : — Gdzieżeś do licha polazł , skurczybyku ? ! nie znasz drogi naokoło przez starą Biadaczkę , co ? Skurczybyk , z imienia Kazimierz , niezadowolony z własnego pomysłu skrócenia drogi , jak również zachwiany w swej reputacyi biegłego topografa okolicy , odpowiedział opryskliwie : — Ktoby jej tam nie znał , cholery . . . dwie wiorsty objazdu po próżnicy i most zepsuty na Mieninie . A tędy jeździli śmy w lecie , jak człek zapamięta . Tylko teraz pewnikiem zastawiły juchy sę | uzę we młynie , to łąka rozmaka jak żur , cholera . Pan Apolinary uznał trafność wywodów Kazimierza , dla którego umiejętności miał poszanowanie , pomruczał tylko : " no , no , jedźmy już " — ! zamilkł . A stary famulus , ujęty wyrozumiałością dziedzica , odwrócił do niego twarz wypogodzoną już , oprawną w uczernione klamry bujnego zarostu i , wskazując biczyskiem na lipy poza wsią wyrastające na widnokręgu , odezwał się dworsko : — Tędy droga na kuźnię , a potem już sucha droga aż do pałacu . Trzy wiorsty bliżej , proszę jaśnie pana . Dojazd do " pałacu " pana Adama Pruszczyńskiego , właściciela iundum Biadaczki , przedstawiał , oprócz niektórych przyrodzonych przeszkód drogowych , pewne jeszcze trudności oryentacyjne . Wśród pól sterczały kawałki starych alei lipowych , powstających bez powodu i nie prowadzących nigdzie . Znać było przedwiekowy czyjś zamiar postawienia Biadaczki na stopie prawdziwie pańskiej rezydencyi . Śmierć , czy odmiany fortuny , pohamowały te zamiary . Zakrój zaś okólnika i domu mieszkalnego był mniej okazały . Nadto , mury były odrapane , niektóre wątpliwego ionu , a dachy wcale przemakalneTWidać , że władca starożytny , nosząc się z wizyą wspaniałej Biadaczki , zaczął od alei . Ale obecni właściciele zapewne klepali zwykłą biedę . — Tę oborę pewno wiatr przewróci przed zimą ; nie to , co nasza — odezwał się pan Apolinary do woźnicy . ON P0L1TY02NE l . — Ii , proszę jaśnie pana , przed zimą krowy żydzi wyprowadzą , wtedy i obora na nic . Wiadomo , że nasza — co innego . Pan i sługa nie mieli złudzeń co do dobrobytu sąsiada ; tem cenniejszym wydał im się ich własny dobrobyt . Jednym urywkiem alei trafili wreszcie podróżni do pałacu , tak bardzo zaniedbanego , że aż kilka okien było zabitych deskami . Niebawem spotkały się w sieni dwie pobratymcze postacie , bardzo jednak różne z pozoru , i rozległo się tradycyjne , podwójne cmoknięcie w powietrzu , krzyżową sztuką . — Chwałaż Bogu ! nasz brat , a nie komornik — zawołał pan Adam , dając przystęp promykowi radości do swych oczu znękanych , zapadłych w pożółkłej twarzy . — Widzę , że kłopoty . . . Urządzi się , sąsiedzie dobrodzieju , urządzi . — Dyabła tam urządzi ! 29-go sierpnia licytuje mnie Towarzystwo , a Żydzi oprócz tego spokoju nie dają . Pan Pruszczyński mówił popędliwie , poruszając ustawicznie wystającą na chudej szyi grzdyką , jakby pił bez przerwy kielich goryczy . Ale pan Budzisz był uosobieniem otuchy . — Na wszystko jest rada . Przyjeżdżam nawet tutaj z szerokim planem na przyszłość . Pan Adam spojrzał na dobrego zwiastuna rozwartemi błędnemi oczyma , a tymczasem zaprosił go do pokoju : — Bądź-że łaskaw , kochany panie Apolinary . Najpierw wypadło się przywitać z pięciu młodymi przedstawicielami rodu Pruszczyńskich , którzy zjawili się w sieni w celu obejrzenia gościa . Dwaj starsi , w mundurach gimnazyalnych , synowie gospodarza z pierwszego małżeństwa , ukłonili się z męską niezależnością , mocno ściskając podaną im rękę . — Jak się macie , obywatele — pozdrowił ich Apolinary , tonem i postawą wcale nieźle znamionując ducha czasu . Drobiazg zaś pochodzący z drugiego łoża , szurgał już oddawna z rozmaitych kątów bucikami rozgłośnie po naniesionym piasku , usiłując zwrócić uwagę na swe ukłony . Aż spostrzegł gość ich grzeczne zamiary i zawołał wesoło : — A smyki ! iluż was tu jest ? ! . . . Wybrał najmłodszego malca , patrzącego z podełba figlarnie , podniósł go do góry , ucałował i zapytał : — Jak-że się ty nazywasz ? Chłopię patrzyło przez chwilę z ukosa , jakby oceniało pojętność gościa ; nareszcie wypaliło , skandując dobitnie wyrazy i potrząsając dziarsko jasną głowiną : — Maciek — Polak — delegat koronny . — A bodaj cię ! . . . ha , ha , ha . . . cudowne dziecko ! śmiał się ubawiony pan Apolinary . — Widział eś sąsiad — mówił pan Adam w zamkniętym już od dzieci pokoju — widział eś choćby te żywe moje utrapienia . Dwaj starsi chodzili do gimnazyum , wyrobił em im stypendya . Teraz — basta ! nie wolno ! — Nasze Stowarzyszenie załatwi tę sprawę w najbliższej przyszłości — rzekł uroczyście pan delegat . — Jakie Stowarzyszenie ? Pan Apolinary przełknął ślinkę i pomyślał : " Aha ! więc Pruszczyński nie należy — więc to jest ten pierwszy , którego mogę zwerbować . . . W to mi graj " ! I zaczął nawracać pana Adama według wszelkich przepisów . Mówił obszernie o pracy kulturalnej , o solidarności , o wielkich widokach na przyszłość i powołaniu do działań wszystkich ludzi użytecznych . Światło , przejęte od mistrzów , rozsiewał w tym kącie ziemi , gnuśniejącyrn dotąd i w ciemnościach . Miał zaś dobrą pamięć nietylko Ido wierszy , lecz i do prozy . Udało mu się więc J ' zastosować kilka płynnych zdań apostoła Kotulskiego i niektóre jędrne , niby ćwiekiem wchodzące w głowę , iormy retoryczne apostoła Hyca . Skorzystał też z innych klasyków , słyszanych w Warszawie . Mówił , mówił — aż podano mu kawę . — A ta kawa ! . . . — przypomniał Apolinary , lecz się powstrzymał . * Była to zwyczajna kawa , z bułką i z masłem , nic wcale symbolicznego w sobie nie zawierająca . Do kawy nie przyłączyła się akcesorycznie postać pani domu , gdyż pan Pruszczyński był powtórnie wdowcem . Zatem dwaj sąsiedzi mieli wszelką swobodę dalszej rozmowy , przerywanej tylko czasem chlipnięciem słodkiego napoju lub drobną przeszkodą wymowy spowodowaną przez ładunek chleba z masłem . Pan Adam słuchał i dziwił się : — Ho , ho ! widzę , że sąsiad głęboko zabrnął eś w politykę .