Józef Weyssenhoff SOBÓL I PANNA Po śnie gorączkowym , niespełna czterogodzinnym , obudził się młody Michał Rajecki i żwawo wyskoczył z łóżka , choć zaledwie dniało . Sen przed polowaniem w dwudziestym drugim roku żyda , jest niecierpliwy i czujny jak zasadzka , śpi się trochę , z obowiązku , aby oko i rękę mieć pewne do strzału o świcie . Spojrzał przez okno . Dobrze jest . Niebo jednostajnie perłowe , czyste ; murawa srebrzy się przymrozkiem w końcu sierpnia . Siwa poroszą ! Ubierał się niedługo . Przed polowaniem nie trzeba się myć bardzo dokładnie ani , Broń Boże ! — perfumować się . Przynosi to „ pecha ” . Zresztą wszystko było starannie przygotowane z wieczora : ubranie , strzelba błyszcząca wewnątrz luf jak żywe srebro , ładownica pełna Skórzane chodaki miał na noc rozmoczyć w wodzie służący , aby gotowe były do włożenia na nogi . Pół do czwartej . Trzeba się spieszyć , bo Stanisław Pucewicz , sąsiad o pięć wiorst mieszkający , obiecał stawić się tutaj o pół czwartej . Michał , już ubrany " poszedł obudzić służącego , który spał w swej klatce pod schodami , w półwiekowiej atmosferze juchtu i tytuniu . — Jerzy ! . . . no , Jerzy ! gdzie chodaki ? Zerwał się stary , w zgrzebnej bieliźnie . — A to , paniczu . . . Barbarka miała namoczyć . — Powiedział em ci , niedorajdo , żeby ś sam dopilnował . — Mało to roboty ? — szemrał stary — cały dom na mojej głowie . Zakrzątał się i wyniósł wkrótce z „ piekarni ” , gdzie mieszkała żeńska służba , chodaki suche i twarde jak spiż . Że jednak od przedwczorajszego polowania zachowały kształty stóp , więc je Michał obuł przemocą i wiązał cienkie ich rzemyki około pęcin . Przy tym zajęciu zdybał go Stanisław . — Już jesteś , Stachu ? — zawołał Michał — nie słyszał em , jak zajechał eś . — Bo przyszedł em piechotą . — Jak to ? od siebie ? o którejże wstał eś ? — Nocował em w chacie u Trembelów . — Ach tak ! Uśmiechnęli się do siebie obaj młodzi radośnie , obaj piękni , choć odmiennego typu . Na Michale znać było kulturę miejską i nerwowość rasy intelektualniejszej . Stanisław , o kilka lat starszy , wyrósł , jak Bóg dał , w krainie tej od pierwotnego raju mało jeszcze odmiennej . W krainie bujała silna roślinność od mokradeł ku pagórkom — i na twarzy Stacha krzewiły się od mokrych ust ku policzkom wesołe zarośla , zostawiając tylko podbródek kulturze brzytwy . Kraina miała oczy z błękitnych , ciemną rzęsą lasów otoczonych jezior — i oczy Stacha były ciemnorzęsiste , miękkie i tajemnicze jak głęboka woda . Lubił Stanisław otaczać się tajemnicą . I teraz nie wiadomo było , dlaczego noc spędził w chacie , co tam robił , co znaczy uśmiech jego pełen niedomówień . Uściskali się młodzi sąsiedzi mocno , jak dzieci do siebie zatęsknione . — Napijesz się herbaty , Stachu ? — A , uchowaj Boże ! od tego trawa w brzuchu rośnie . Wódkę masz ? — Mam — odrzekł Michał chwytając za manierkę , przewieszoną już przez ramię . — Poczekaj , ta się przyda na później , w polu . Innej w domu nie ma ? Czworo oczu zwróciło się z zapytaniem do Jerzego . — Pani matka w apteczce pod kluczem trzyma . Chyba , że panicze mojej ? Ale to proosta ? — Najlepsza na szczęście ! Dawaj ! Z sinej butelki , dobytej spod schodów , napili się po kieliszku . Przekąsili czarnym chlebem . — I dosyć — zawyrokował Stanisław — czas nam : zorza już . Ruszyli . Z nimi dwa wyżły : rudy , kudłaty Foks Stanisława seter kurlandzki , i gładka , czarna podpalana Hetka Michała , poenterka angielska . Foks skomlał i zataczał już koła po podwórzu , powracając raz po raz do nogi pana ; młoda Hetka szła cała drżąca , truchcikiem , oglądając się bojaźliwie na boki , jakby przemyślała o czmychnięciu przed wyprawą . Trzeba ją było wziąć na linkę . — Od czasu , jak zastrzelił em w jej obecności tego kundla , boi się bestia strzału ; czasem nawet drapnie mi z pola do domu . — Ej , nic ! — odrzekł Stanisław — przy Foksie pójdzie . Ale ot tobie nauka , żeby psów nie strzelać , chyba wściekłe . Każde stworzenie chce się nacieszyć życiem . Michał przyjmował może krytycznie uwagi Stanisława , lecz słuchał go z instynktownym uszanowaniem w polu i w kniei , gdzie Stach był mistrzem słynnym na całe Kowieńskie i Inflanty . Szli drogą sypaną między lasem olszowym i mokrą łąką . Michał kulał w swych twardych chodakach . — Zejdźmy na łąkę , wraz lekko będzie , kiedy rozmoczysz . Choć na tej łące nic . . . bydłem spasiona — a kto jego wie ? czasem dubelt przelotny . . . Poszli łąką , skacząc po wierzchołkach kęp zielonych , lecz rozwierających się w czarne torfowe czeluście , w które wpadało się po kolana , stąpiwszy niezgrabnie . Myśliwi szli po nich przemyślnie . Foks okładał po przepaścistej zieleni jak po strzyżonym dywanie , tylko Hetka , zamyślona może o straconym w jej oczach kundlu , zapadała się czasem połową ciała w torfiste przerwy . Foks hasał jak mołojec , Hetka szła jak kapryśna panna . — Na nic suka ! — niecierpliwił się Michał — ciągle wlecze się przy nodze . Jakby odpowiadając na zarzut , Hetka stanęła nagle jak wryta . Nadobne swe , miękkie kształty rozciągnęła w postać muskularną i nastroszyła do połowy czarne , aksamitne klapy . Bez dotykania nozdrzem ziemi pełzła lisio , z wykwintną zręcznością , ciągnięta przez niewidzialną jakąś siłę . Odezwała się w niej wyżla dusza . — Pójdź dalej — szeptał cicho Michał podążając ze Hetką , która stanęła znowu . I Hetka szła prosto przed siebie , jakby olśniona przywidzeniem na tej zielonej , pustej dla pospolitych nozdrzy i oczu równinie . — Dobra suka górnym wiatrem dochodzi — chwalił Stanisław . W tej chwili spod nosa Hetki furknaj , jak oddalający się bębenek — dubelt Michał strzelił i zabił dubelta . Suka drgnęła nerwowo , przypadła skręconym ciałem do kępy , niby zraniona , i bolesne oczy zwróciła na Michała . — Dobra Hetka ! poczciwa Hetuś ! Nic się suczce nie stanie . . . Głaskana i pieszczona , żaliła się przez chwilę sentymentalnie swą psią mową skomlącą wyraźnie : — A kochać mnie będziesz ? . . . A nie obrazisz już nigdy delikatności mych uczuć ? . . . Hetka wystawiła jeszcze parę dubettów wzorowo , coraz śmielej . Foks zaś wystawił jednego , dwa spłoszył i nie dostał wałów tylko przez wzgląd na arystokratyczną wrażliwość swej towarzyszki , która nie znosiła , aby w jej obecności znęcono się nad bliźnimi jej , psami . Kilka już dubeltów mieli przytroczonych do pasów , gdy odezwał się Michał : — Co nam po dubekach ? Nikt już ich jeść nie chce , tyle tego znosimy . — A tobie zaraz by sobola ! Dobry i dubert , póki co . Pójdziemy w zarośla , nad jezioro . Tam cietrzewie pewne i pardwy bywają , i Bóg wie co jeszcze . Czasem strzelisz — spadnie , a potem dopiero oglądasz , co zabił eś . Miś , młodszy i mniej doświadczony , roił co dzień , wychodząc na polowanie , o jakichś zdobyczach bajecznych . Zaciekawiła go zapowiedź Stanisława : — No i cóż tam jeszcze może być ? powiedz ! — A ot , zobaczysz . . . — Tymczasem musimy dość długo iść drogą , na której przecie nic nie spotkamy . Szkoda , że nie wzięli śmy kalamaszki . — Tak coż ? — odpowiedział Stach — myśliwy i po szosie idzie , a taki myśli . Za to on „ myśliwy ” . A pole , choć i puste , jemu gada . Dlatego on „ poluje ” Poszli drogą raźnie , lekko , w rozmoczonych już chodakach . Zamróz po darni i po kuszczach rozperlił się w obfitą , kapiącą rosę . Na widnokręgu , w wykroju płowego wzgórza , pożar różowy , radosny , obejmował niebo wschodnie , a ziemię obmywał tylko z mgieł , tak , że barwiła się lokalnie , ciemno i jaśniej zielona , płowa i czarna . Aż gęsty bukiet olszyny prześwietlił się żywym ogniem i trwał przez chwilę podobny czarnej koronce na czerwonym zlocie . Chwila znowu — nad kity olch podniosła się szybko ogromna twarz słońca . Zboża i ściernia zarumieniły się , las się podzielił na uśmiechy światła i zadumy cieniów , rudym fioletem połysnęło po skibach roli , nad łąką rozsnuło się lekkie , mokre przędziwo z najcieńszych tęczowych promionków . I buchnęła radość przez całą krainę . Po drodze różowoszarej , z rzadka przekreślonej długimi cieniami , szli młodzi zgodnym marszem , wdychając moc zapachów niepokalanych . Stanisław zaczaj podśpiewywać : Pójedziemy na łów , na łów , Towarzyszu mój ! Na łów , na łów , na łowy Do zielonej dąbrowy , Towarzyszu mój ! Podchwycił Michał : Aż tam leci zając , zając — Towarzyszu mój ! Puszczaj charty ze smyczą , Mech zająca uchwycą , Towarzyszu mój ! Prześpiewali zwrotki odwiecznej piosenki , która tutaj hukała radośnie , nowa w młodych sercach . I zbójecka zadźwięczała ostatnia zwrotka : A teraz się dzielmy , dzielmy Towarzyszu mój ! Tobie zając i sama , A mnie soból i panna , Towarzyszu mój ! — Sobola nie będzie , a panny nie chcę — dodał Michał komentarz . — Oj , nie zarzekaj się , Miś ! Chyba że kochasz się ? Tedy co innego . — Może być — odparł Michał tajemniczo . A choć starszy towarzysz mignął tylko oczyma i o szczegóły nie pytał , młodszy mówił dalej , bo w tej chwili musiał mówić : — Mnie się zdaje , że i ona trochę . . . Ale trudno wiedzieć , bo są wyjątkowe okoliczności . — Nie próbował eś zapytać ? — Tak . . . pod figurą . — Pod figurą ? ! Tak już daleko zaszło między wami ? Parksnęli krótkim zmysłowym śmiechem . — Nie rozumiesz mnie , Stachu , bo nie mogę powiedzieć , o kogo chodzi . Ale . . . wyobraź sobie na przykład taką gęstą leszczynę , jak ta , obok której przechodzimy . . . — I wyobrażam . No ? — Był em z nią sam na sam w takiej leszczynie . — No i cóż ? — czekał Stanisław z podnieconą już ciekawością . — Poszli śmy na orzechy , we dwoje . O , daleko stąd , nie znasz tamtych stron . Nic prawie nie zebrali śmy , tylko — rozumiesz ? — to ja podam jej rękę do trudniejszego przejścia , to ona mnie skubnie za rękaw . A mówili śmy o różnych rzeczach , wesoło . Jak się z nią mówi wesoło , to jej oczy mienią się fioletem . Zwykle ma oczy niebieskie . — Więc ja miał em z sobą derkę , którą wziął em z bryczki ; chcieli śmy odpocząć , rozesłał em tę derkę na ziemi i usiedli śmy na niej oboje . Wtedy nagle rozmowa urwała się — i ani rusz ! Słuchaj , Stachu , czy ty pocałował eś kiedy kobietę . . . z towarzystwa ? — Z jakiego towarzystwa ? — No , z naszego — kobietę , którą się spotyka i w salonach ? — Owa ! — wykrzyknął Stanisław zagadkowo . — Ale jakże tam skończyło się między wami ? — Nic się nie skończyło , w tym rzecz ! Raczej się zaczęło . Śni mi się po nocach — a już , jak mi gdzie zapachnie leszczyna . . . — To nie daj ty Boże — dokończył Stanisław ze śmiechem . — Właśnie . I nie mogę zbyt często jej widywać , muszę udawać obojętność . — A to czemu ? — Bo widzisz , zapomniał em ci powiedzieć , że mężatka . — Mąż stary ? Nie dba o nią ? — Ale gdzie tam ! trzydzieści lat i zazdrosny . — To ja tobie dam radę , Misiutek : puść ty ją w trąbę ! — Łatwo powiedzieć ! — Łatwo i zrobić . Zawsze sprawa z mężem — hadka . Jego trzeba kochać i jemu żonę zabierać . A i wiedzieć , że oni z sobą . . . dziękuję — nie dla mnie . — Mogę ją rozwieść — rzekł Michał zapalczywie . — I nie wiesz nawet , i nie prosił eś jeszcze . . . — Naturalnie , jeśli ona się zgodzi . Bo widzisz , Stachu , ja bez tej kobiety żyć nie mogę . Starszy przyjaciel spojrzał teraz uważnie na młodszego i przekonał się , że Michał nie kłamie , tylko , nie umiejąc określić swego uczucia , używa zasłyszanych formuł . — Jakże ty bez niej żyjesz , Miś , kiedy ona daleko stąd ? — Tak nie można rozumować — orzekł Michał z nadąsaniem i pomyślał , że Stach nic się nie zna na subtelnościach uczucia . Szli dobre pół wiorsty , milcząc , ale bez urazy , po prostu nie udała im się rozmowa , więc milczeli . Droga zbliżała się ku równinie mokrej , zakrzaczonej , leżącej pozornie na poziomie jeziora , które , daleko za nią , łowiło już blaski słoneczne , przetapiając je na stal i srebro . Myśliwi zeszli znowu na łąkę , ku chaszczom , ziejącym wonią pomieszaną drzew , ziół , dzikich jagód . Oba psy dążyły do zarośli ze skupioną uwagą , czując w nich obfitość łupu . — Lekko , Foks ! — napominał Stanisław zawsze zbyt zapalczywego wyżła . Razem strzelcy i psy , zapuścili się w obszary splątanej łozy , chudej brzeziny , krzewów różnych karłowatych i zielsk wyrastających często ponad krzewy . Pod chodakami uginał się mech blady , gąbkowaty , upstrzony czerwoną żurawiną i czarną „ pijanicą ” , sączący wodę pod naciskiem stopy . Dur zawrotny ogarniał mózgi myśliwych . Hetka stanęła pierwsza , jak w spiż zamieniona . W całym jej ruchu , w poważnych fałdach czoła , w stężałym , jak drut , ogonie , była zapowiedź grubej zwierzyny . Zrozumieli to obaj strzelcy i stanęli za wyżlicą z gotową bronią . Zrozumiał i Foks , rzucił się na ślad przez towarzyszkę odkryty i zaczaj dochodzić razem z nią — wkrótce ją minął , rzucił się w bok , nerwowym galopem okrążył jakiś krzak i znowu skradał się wyprzedzając Hetkę . Delikatna suka poskarżyła się swemu panu krótkim , wymownym spojrzeniem : — Ten prostak przeszkadza mi . . . Ale nie miała podobno racji Hetka w tym wypadku , jak to oświadczył ludzką mową właściciel Foksa . — Trzeba nacierać ostro , tu „ leniak ” — cieknie , a może i co większego . Tu dla Foksa robota . Więc pozwolono wyżłowi rzucać się na boki , obwąchiwać kępy , potem iść przycupniętym kłusem , nie oglądając się na Hetkę , która obrażona i dostojna , mając przy tym wiatr lepszy , skradała się z nosem dumnie wzniesionym do góry , szła jednak już prędzej , ciągnięta przez psa paliwodę . Nareszcie oba psy skamieniały przed krzakiem , w którym się miał stać cud . Drżąc wyprężonymi ciałami , spłaszczone i rozciągnięte na mchu , jakby ogromne ciężary spadły im nagle na karki — celowały zniżonymi łbami i pożądliwymi oczyma w jeden krzak splatany , gdzie myśliwi jeszcze nie widzieli nic . — Pyf ! Rzucił się Foks — i w tej chwili krzak łoziny napełnił się ogromnym , ciemnym ciałem lotnym , a powietrze łoskotem jakoby stu cepów . — Bach ! — pudło — bach , bach ! — jeszcze dwa razy chybiono . — Bach ! — kabałdyksz ! Czwarty dopiero strzał Stanisława zwalił z powietrza ptaka , o sześćdziesiąt kroków , aż mech głuchy dał odgłos . — Co to ? . . . stary cietrzew ? — pytał Michał , dech utraciwszy od wzruszenia . — Gdzie taki cietrzew ? ! — parksnął Stanisław radosnym oburzeniem . — Głuszec ! I sam nie wie , do czego strzelał ! — Zdaje mi się . . . że z mojego drugiego strzału . . . pióra się posypały . . . — jąkał się Michał . — Pióra to on sypie i od wiatru w tej porze . Ale bierz go sobie ! Mało to ja piękniejszych zabił na tokach , w pełnym pierzu ! — Nie , kiedy mówisz , że twój , bierz ty . I tak certowali się uprzejmie , ale w istocie obaj byli nieradzi : Stanisław , że zakwestionowano jego ostatni celny strzał , Michał , że nie mógł sumiennie przyznać głuszcza za swojego . A zdobycz była rzadka . Foks taszczył w pysku ogromnego , ciemno połyskującego głuszca , z obwisłym jednym skrzydłem i na wpół złożonym wachlarzem . Nad siną , zamkniętą powieką wielka czerwona brew stroiła jeszcze dumnie głowę poległego mszarów dygnitarza . Głuszec leżał na ziemi i nikt go nie chciał przytroczyć do pasa . Wreszcie Stanisław odezwał się : — Po co my takiego indora mamy nosić ? Wyniesiem na brzeg rojstu , powiesim na brzózce i zabierzem wracając . A teraz idź ty , Miś , z Hetką , w jedną stronę ja z Foksem w drugą . Razem tylko proch marnujem i psy się bałamucą . Według tego planu buszowali łowcy po gulbińskich zaroślach aż do południa . Na „ dyrwanie ” suchego pagórka , na skraju błota , leżeli sobie rozpasani przy uczcie , złożonej z wódki , chleba i wędliny . Za napój , gaszący pragnienie , służył im powiew od jeziora . — A co ? mówił em , że ciepło ci będzie , Miś , w twojej frantowskiej hałderjupce ? W pole tylko tak odziewaj się . Wskazywał pogardliwie na poprawny myśliwski garnitur Michała , a potem z dumą na swój , zszyty z miejscowego płótna , niegdyś biały czy szary , teraz tak nasycony kurzem , farbą zwierzyny , wielobarwnymi odbitkami różnych przygód , że wyglądał jak bluza malarczyka . Tylko kapelusz z zatkniętym piórkiem i niewątpliwie szlachecka fantazja odróżniały Stanisława od gminu . — Choć i mrozik padnie rano , słońce sierpniowe gorące . . . Chcesz ogórka ? Z przepaścistej kieszeni , spośród ładunków i jeszcze różnych gratów pachnących prochem , dobył parę ogórków i podał je Michałowi . Okroiwszy zieloną skórę , jedli surowe owoce , „ trzymające w sobie zimno ” , jak twierdził Stanisław . A za przyprawę do nich służyły im znowu lotne wyziewy wrzosu i tymianku . Tak podjedli sobie rozkosznie . — Drzemkę by uciąć krótką — zaproponował Michał . — Wiesz co ? — i ja — odrzekł Stanisław przewracając się twarzą do ziemi . — Pół godziny , ani minuty dłużej . Znaczę na słońcu . I już zaczął równo dyszeć , w takt odpychając się od ziemi potężną piersią . Michał także spróbował spać , ale się tylko rozmarzył . Gdy opowiadał rano przyjacielowi o swej namiętnej miłości do pani Teresy , nie kłamał , ale „ koloryzował ” , jak mówią na Litwie . Ani o uwiedzeniu pani Teresy , ani nawet o zdobyciu jej serca nie pomyślał na serio . On w uniwersytecie , ona starsza od niego . W leszczynie znalazł się z nią — to prawda ; tańcował z nią w Wilnie i w Warszawie . — Ale nie kochał jej tak bardzo w zimie , dopiero znowu na wiosnę . — Myśl o niej przychodziła mu razem z najsilniejszymi , zdrowymi wrażeniami przyrody , z wesołością kniei , z tęsknotą letniej nocy — nie panowała jednak wyłącznie nawet nad zmysłami młodzieńca , bo przecie Klocia i Julka . . . Im dłużej leżał pod magnetyzmem nieba i ziemi , tym bardziej zapominał , kogo gdzie , za co kocha . Czuł tylko , że kocha , to jest łowi swym sercowym czy nerwowym , wybornie nastrojonym przyrządem mnóstwo fal lubych , płynących przez powietrze . Najsilniejszy z doznanych dreszczy nazywał imieniem kobiety , Teresy , ale ten dreszcz , ten obraz nie wypełniał mu serca po brzegi . A gdyby na drodze jego stanęła inna ? Gdyby z jeziora świtezianka lub driada z tych gąszczów ? Gdyby istota taka , dla której o wszystkim można by zapomnieć , wszystko jej poświęcić : wiosnę , polowanie , przyjaźnie i zabawy ? Istota , którą się kocha w pierwszych latach męskiej dojrzałości , nie jest osobą — jest wcieleniem pragnień . — Teraz dosyć — odezwał się Stanisław porywając się na nogi — obmyślił em , jak dalej pójdziem . — Chyba przez sen , boś nawet chrapał . — A taki obmyślił em : zwierzynę zostawimy w chacie Łaukinisa , bo po co nam dźwigać to wszystko — sztuk ze trzydzieści ? On mnie także powie , jakie tam wiadomości o łosiach z Dusiackiej Puszczy . Łaukinisa znasz ? — Słyszał em o nim . — Zobaczysz ty jego , kiedy zapolujem w puszczy ! Pierwszy „ ochotnik ” . Wiadomości były niepomyślne . Laukinis skrzywiony , chory czy poturbowany , wylazł z chatki swej , przycupniętej w wąwozie , nie opodal od lasu , wśród plątaniny dzikich krzewów . W humorze był ponurym i anarchistycznym ; jastrzębie jego oczy wyzierały dziko z młodej jeszcze twarzy , ruchy miał powolne i przeciągajęce się jak kot rozespany . Według jego relacji Dusiacka Puszcza wyplenia się coraz bardziej ze zwierzyny , a wina w tym leśników „ złodziei ” , którzy dzień i noc drepcą , niepokoją zwierza , koszą po lesie „ łoneczki ” i różne niesłychane zaprowadzili w puszczy zwyczaje . W imieniu „ ochotników ” Łaukinis był na nowe porządki mocno oburzony , o leśnikach zaś mówił złowrogo i mściwie , będąc z nimi widocznie w porachunkach . Drzewo na Litwie należy do właściciela gruntu — to prawda ; co do grzybów i jagód kwestia jest sporna ; ale żeby zwierzyna przez Pana Boga stworzona na wędrowanie oraz na łup i ochotę każdego , który ją potrafi wytropić i zabić , miała należeć do owoców zakazanych ? ! — to oburzało po prostu wszelkie pojęcia zawodowego kłusownika . Był jednak i wczoraj w puszczy — z „ kijaszkiem ” , jak zapewniał . Choć trudno tropić po zielonej stopie , orzekł , że łosie przychodzą wczesnym rankiem do wody , jednak od dwóch dni nie przyszły . — Kiedy panicze zapolujecie , łosia nie łosia , ale saren i zajęcy możecie dostać , ile chcąc . — Mamy pozwolenie tylko na łosia — nadmienił Michał . — Łoś pozwolony dobry — odrzekł Łaukinis — ale smaczniejsza niepozwolona sarna — ot , co jest ! . I łypnął oczyma ku Rajeckiemu szyderczo , jako miał go za młokosa jeszcze niewytrawnego . Dla Pucewicza , dawno znajomego i „ kata na zwierzynę ” , czuł Łaukinis respekt połączony z przywiązaniem . Po relacji „ ochotnika ” młodzi myśliwi wpadli w zadumę . Projektowane na pojutrze polowanie w puszczy okazywało się zawodnym . Michał nadąsał się : — To łosie niepewne ? — Nigdy one niepewne — odrzekł Łaukinis . — Nie ma po co i jechać ! — zawołał Michał . Stanisław zaś monitował go : — Ty jeszcze , Miś , miastowy myśliwy , co to on jedzie do lasu z wozem , żeby zabrać łosia . Zwierz sztuka fantazyjna ! Żeby wiadomo było wszystkim , gdzie co naleźć i kiedy , to i polowanie było by wszystko jedno , co krowy albo kury strzelać . — Ot , panicz czuje — aprobował Łaukinis . Zostawili myśliwi ubitą zwierzynę w chacie i poszli w rojst nad jezioro , każdy w innym kierunku . Tu będą znowu cietrzewie , może pardwy ? Na wodzie kaczki — jeszcze może gdzie głuszec ? Choć tu już dla niego za mokro . Ale Michał , skoro odłączył się od towarzysza , zapadł w ponure usposobienie . Trafił na stado cietrzewi — spudłował parę razy sromotnie . Uprzytomnił sobie , że źle mu na świecie : głuszca zabił właściwie Stach — łosie na pojutrze niepewne — pani Teresa daleko i zapewne wcale nie myśli o nim ? Jak radości , tak i bóle , i pragnienia młodzieńcze są tak naprężone i silne , że gdy ich kilka zbierze się naraz , składają się na nieszczęście . Michał porzucił , zakląwszy , „ głupie cietrzewie ” i usiadł na granicy rojstu w miejscu , gdzie umówił się o spotkanie ze Stanisławem . Długo dumał nieczynny , nieszczęśliwy . Gdy Stanisław , obładowany nową zdobyczą , wynurzył się z krzaków i ujrzał spoczywającego Michała , zdziwił się : — A ty co ? strzelbę popsuł eś ? — Nie . . . tak sobie . . . Hetka już chodzić nie chce . Suka zastrzygła uchem na wymówione swe imię , ale zapewne nie zrozumiała . — Ot , tobie masz ! Tak teraz pójdziem razem górką , przez krzaki , i co który pies wystawi — twoje . Ja mam dosyć . — Nie , strzelaj i ty , Stachu . Czuję się dzisiaj trochę niezdrów . . . Stanisław spojrzał na towarzysza uważnie i rzekł z pewnym niedowierzaniem : — To i wracajmy prędzej , prosto na leszczynę . Ale Michał był zdrów jak ryba w wodzie , jak myśliwy w atmosferze pogodnego wieczoru . I tak go przejęły te wonie silniejsze , te blaski rozrzewnione i miękkie , że nie wytrzymał w swych dąsach i przyznał się : — Nic mi nie jest , Stachu , tylko mam zły dzień : strzelam źle , łosi nie będzie . . . i tak już wszystko . . . — Tak i mów ! Mało czego nie ma , co nam miłe ! A mnie się zdaje , że lepiej potęsknić trochę ; znaczy się — lepszy smak potem . Łosie będziem strzelali jeszcze tego lata ; już ja wiem jedną knieję . Wyjedziem na noc , o świcie puścim gończe . . . Żywiąc się tymczasem rojeniami , szli przez pagórki zadrzewione , puste . Rojsty dziś oddały obfitą daninę , pagórki były skąpe . Ale już i myśliwi zapomnieli o swej łowczej zaciekłości , poili się błogością wieczoru . Z łysego wzgórza rozbłysła nagle okolica kochana . Zarośla , jak potargane runo , puszyły się soczystą zielenią na miejscach wyższych , a na rojstach pleśniały szaro i żółto . Starszy gaj olszowy zasłaniał Jużynty , siedzibę Rajeckich — na widnokręgu widniały same tylko porosty zmienne odcieniami zieleni i wody rzeki Świętej , wlewające się w krętobrzegie jezioro Roszę . Wody odbijały niebo szczęśliwe ; lasy szeptały miłosne tajemnice ziemi . — Teraz już nie ma co : przez leszczynę i na drogę . Podczas gdy chłodek przeciągał już hen od morza przez jeziora i przypadał coraz niżej , szeleszcząc w zapalających się różowo wełnach drzew , zapasy dziennego ciepła snuły się jeszcze nisko w gąszczach , nasiąknięte lubieżnym zapachem potu ziemi . Tym słojem powietrza zakrytym , między rudymi kijami leszczyny , szli dwaj młodzi , mieniąc się na twarzach i ubraniach w złocistych okach słońca , przesianego przez liście . Naraz Foks stanął i głośno zaszczekał . Wyżeł nie oznajmia tak zwierzyny . Jakoż w kierunku , gdzie pies zwracał głowę , ujrzeli myśliwi istotę , może leśną , może dziką , ale dwunogą . Przekreślona prętami leszczynowych baldachów , barwą zlana z zielonawym podcieniem , smukła kobieca postać wyciągała ręce w górę po orzechy . Spłoszyło ją szczeknięcie psa , może jeszcze bardziej widok strzelców ; zebrała się w sobie jak do biegu , ale pomiarkowawszy się , stanęła . Myśliwi , odwołując psy , podążyli skocznie , ciekawie , do miejsca zjawiska . Ale dziewczyna nie uciekała , więc łowcy , doszedłszy prędko , poczęli ją oglądać do woli . Rosła , bosonoga , w szarej spódniczce i koszuli zwisającej ciężkimi fałdami z dziewczęcych ramion na pierś wysoką i śmiałą , cały swój wdzięk schwytanej łani skupiła w główce ustrojonej tylko lśniącym za plotem włosów , jasno zapatrzonej na myśliwych , zastygłej w uśmiechu i w rumieńcu . Grzech jej — zbieranie orzechów w dworskim gaju — był lekki . Oczyma z głębokiego błękitu , mocno podkrążonymi śniadym cieniem , ustami pełnymi pereł tłumaczyła się : — Mam czym zapłacić . . . I musiała przez chwilę wytrzymać na sobie żar spojrzeń obu młodzieńców , którzy , nie mówiąc nic , patrzyli . Ona zaś trochę tylko drżała ciemnymi rzęsami . Aż odezwał się Stanisław : — Ach ty , Warszulka , gdzie zalazła ? ! Wtedy ona , czując , że skończyła pokutę , zniżyła pędem do ręki Stanisława kształtną swą główkę , w której ciasno plecionym warkoczu tkwiło trochę polnego kwiecia . Ale Stach rękę cofnął , okrążył szybko ramieniem kibić dziewczyny i wyciął jej całusa w oko i w ucho . Wyślizgnęła się zgrabnie , wcale nie urażona , owszem , na nowe wystawiła się niebezpieczeństwo , pozdrawiając Michała . Tylko ten nie potrafił skorzystać z chwili tak gracko , sam onieśmielony przez tę krasę polną , przejmującą do szpiku . Formalności zostały ukończone . Teraz Stanisław przemówił po litewsku , przyjaźnie i grzecznie : — A ty , Warszulka , gdzie na robotę chodzisz ? — Do Jużynt , paniczu , do siana . Michał , wychowywany od dziecka w mieście , a do Jużynt przyjeżdżający tylko na wakacje , słabo mówił po litewsku . Stanisław zaś wybornie . — To ty może pod Gulbiną otawę grabiła ś ? — Grabiła m , paniczu . — A my tam strzelali w brzeźniaku ; mogli i której dziewce biedy narobić . Warszulka roześmiała się serdecznie z żartu . Aż ręce do oczu podniosła , potem rozświegotała się swobodnie : — Kiedy panicze strzelali , to do nas ciecieruki z krzaków przyleciały i na kopach usiadły . To my ich rękami łowiły , ale złowić nie można było — pooszły ! Nie wszystko rozumiał Michał , namyślał się głównie nad tym , że dziewczyna ma głos jak polna fletnia . — Tobie , Warszulka , daleko do domu , do Sztarańc — przeciągał Stach konwersację ze znaną mu krasawicą — ty co dzień do domu powracasz ? — Nie , paniczu , w odrynie w Jużyntach nocuję . — W Jużyntach ? Tak ty , Warszulka , bój się , toć jużyncki panicz przed tobą . Ty jemu za orzechy zapłacisz . — Ojjee ! . . . — zawołała dziewczyna przeciągle i wszystko , oprócz respektu i bojaźni , wyrozumieć było można z tego wykrzyknika . Miś , ująwszy się pod boki , przeginał się w swej zgrabnej kurtce , ale nie mieszał się do rozmowy i Warszulka nawet spostrzegła , że panicz bardziej niż ona jest zażenowany . Stanisław zaś był w swoim żywiole : słynął u dziewcząt jako szarmant . — Nie dasz ty nam orzechów , Warszulka ? Gdzie ty je schowała ś ? Obrzucił wzrokiem postać dziewczyny , tak lekko i obciśle osłoniętą , że można było na niej zdefiniować każdy kształt wypukły . — Aha ! w zanadrzu chowasz ! Dawaj ! I sięgnął już zuchwale , tylko że Warszulka , baczna jak sarna , obróciła się na piętach i sama , sięgnąwszy błyskawicznie do zanadrza , podała Stanisławowi garść zielonych , ogrzanych jej ciałem orzechów . — Bierz panicz . . . — Grzeczna panna ! ale nie dosyć — trzeba było samemu dać wziąć . Wybrał kilka orzechów z jej twardej , czerwonej , małej dłoni i uścisnął ją lekko za palce . Ona zaś podała kolejno orzechy Michałowi . — Jeden wezmę . . . na pamiątkę . Wziął i schował do kieszeni . — Ot , wileński kawaler ! — podrwiwał Stanisław przyjaźnie . Ale Warszulce bardzo się spodobał pomysł Rajeckiego . Nie rzekła nic , tylko przydługo , z otwartymi ustami , spoglądała na młodszego panicza . — Pora nam , słońce zachodzi — rzekł Stanisław i wyciągnął serdecznie rękę do dziewczyny . Ona podała mu dłoń nieśmiało , ale nie schyliła się już do pocałunku w rękę . Stanisław odszedł , jakby nie chcąc patrzeć , jak się tam pożegna Michał . Miś , spostrzegłszy ten manewr , poczuł nagle ściśnięcie serca rozkoszne . I zobaczył dziwny , fosforyczny płomyk w oczach dziewczyny i namiętną bladość jej policzków . Zbliżył się do niej , pociągnięty niewyrozumowanym instynktem , chwycił ją za kibić i wpił usta w jej usta , które czekały na niego z mocy bożków leśnych rozkazu dziennego . Dogonił szybko Stanisława , który gwizdał . Miś szedł radośnie , z lekka marszcząc czoło i chciało mu się śmiać i śpiewać — i oglądał się za Warszulką , która stanęła znowu , opodal , rozpływając się już w gęstym cieniu drzew . Zdało mu się , że ona oczy ma w mroku świecące , jak boginka , że wabi go i w szeptach liści jest i jej rusałczy jakiś pokrzyk : — Ojjee ! Ojjee ! Droga . Dwie wiorsty dobrego marszu do domu . Michał niósł się jak na skrzydłach obok Stanisława , który mu dotrzymywał kroku , ale milczał i pogwizdywał ciągle . — Dlaczego tak milczysz , Stachu ? — A cóż ? Polowanie się nie udało . . . — Jak to ? ! Natłukli śmy tego sztuk . . . ze czterdzieści , dzień taki piękny od początku do końca . . . Mamy głuszca — i pannę ! — Ot , widzisz ! Dzielmyż się teraz , towarzyszu mój ! — zaprojektował Stanisław . — No , głuszec twój — przyznał bez wahania Michał . — A tobie panna ! Ja dobry przyjaciel , nie ten z piosenki . Miś nie odpowiedział — potwierdził więc układ milczeniem i wyiskrzonym uśmiechem , którym zdawał się wciągać w nozdrza całą rozkosz ziemi . Po chwili zapytał : — Ta Urszulka czyja córka ? — Łaukinisa . — Tego , cośmy widzieli ? ! — Nie , brata . I znowu , po długim przełknięciu śliny , zapytał Michał : — Ile ma lat ? — Musi ze siedemnaście , ośmnaście . . . W sam raz ! Ale cóż tobie ? ! Ty zakochany . . . Tymczasem Stanisław dźwięcznym głosem zaintonował piosenkę , której słowa i nuta , nigdy chyba nie wydane , błąkają się po litewskich dworach i polach od lat już . . . Gdyby m przebywał w niebios przezroczach , To by m się kochał w anielskich oczach ; Ale że w prochu duch się mój toczy , To oddam życie za Laury oczy . Podchwycił Michał wtórem ostatnie dwa wiersze i poszedł dwugłos jak organ po lesie olszowym . Dlaczego „ Laury ” ? — zapytał Miś po prześpiewaniu . — Ha , można i do Warszulki zaśpiewać . — Rytmu nie będzie . — Dorobim my jej ! I śmiejąc się , huknęli obaj : Ale że w prochu duch się mój toczy , Wolę pokochać Warszulki oczy . — Ha , ha ! żeby ona wiedziała , że my tu pieśni dla niej składamy ! — zawołał Miś . — Czuje ona , nie bój się — odrzekł Stanisław magistralnie . — A czy myślisz , że ona . . . — zaczaj Michał i urwał . Stanisław spojrzał na młodszego przyjaciela z rozrzewnioną ironią : — Chcesz ? to ja jej zapytam . . . — Nie , nie . Od olszyny , rosnącej przy zachodnim boku drogi , cienie padały już na łąkę tak długie , że zdawały się opierać na krawędzi widomego świata . Jeszcze gdzieniegdzie na pagórkach płowych leżała blada poświata i wyższe kity drzew żegnały słońce tęsknym rumieńcem . Wkrótce stał się powszędy panującym cień . Lelekkozodój ukazywał się nad łąką i zaledwie chwycił eś okiem jego kształt wielkiej jaskółki , już znikał w ciemnym gąszczu olch , migał się znów przez drogę , wielkości kobuza , rósł do widmowych rozmiarów . Z daleka płynęły jakieś głosy , śmiechy i huczki — czy słychać aż tutaj bąka od jeziora ? czy śmieje się sowa lub inne licho leśne ? czy może od dworu z Jużynt dolatują rozwydrzone pogwary dziewcząt z parobczakami ? — Aha , sobota dzisiaj — zrozumiał Stanisław i błysnął oczyma ku Michałowi . — Sobota , więc co ? — Dziewczęta parzą się w bani nad jeziorem . Młody ty leszcze myśliwy , Miś ! — Ale wiem . . . naturalnie : kąpią się w łaźni , a potem buch w jezioro . Wiem . — A potem do ordyny na siano — dokończył Stanisław . — Warszulka już tam pewno jest . — Kiedy ona w leszczynie została . — Po nocy jej orzechów nie zbierać . Przez gaj ona , jak koza , do bani pobiegła — i bliżej jej przez gaj do jeziora . Miś znał już ten sport sobotni podpatrywania dziewcząt przy łaźni stojącej nad samym jeziorem . Wprawdzie nie wybiegała żadna , jak nimfa płocha , rozgrzana , by zanurzyć się w chłodną wodę . Czynili to parobcy , gdy kąpali się razem , po ukończeniu tualety . Ale o pannach była taka legenda . Nuż im dzisiaj właśnie strzeli to do głowy ? Wyobraził sobie Warszulkę białą , jak pędem śmiga przez krzaki , przez gładki nurt , pruje go rozgłośnie krągłymi biodrami , bujną piersią . A czyby ją poznał , gdyby szła z całym takim stadkiem białych kozic ? — Pewnie ! Poznał by ją po tym krzyżu tak prostym , po smukłej szyi — no i po oczach ! Przecie ona ma oczy błyszczące w ciemności . — A ty widzisz tam ? — zapytał Stanisław wskazując na blade niebo . Na niebie , porządnie rozciągnięte w ostry szyk prujący powietrze , ciągnęły kaczki . Przystanąwszy , usłyszeli myśliwi szum ich pociągu , szmer mechaniczny , urywany , spieszny . Ciągnęły w kierunku jeziora . — Cóż ? pójdziem na półwysep ? Do ciemnej nocy możemy jeszcze zabić kilkanaście kaczek . Ot , krakwy ciągną , same te największe , bez zielonego pióra w skrzydle . — Będziesz mi opowiadał , że widzisz stąd pióra i o zmroku ! — A ja ci mówię , że to te . Każdy gatunek ma trochę inny swój zwyczaj w locie — to szyja bardziej prosto , to skrzydłem inaczej robi . A tam — widzisz ? — cyranki . Mniejsze i wałęsające się trochę , lecący . Już ty mnie wierz ! — Dobrze by i kaczek nastrzelać — rzekł Michał — ale dobra i kolacja . Nie głodny jesteś ? — Wiadomo , głodny . Tylko że kaczki pięknie ciągną . Za godzinę będzie już za późno . . . A stanąć to my możem i przy samej bani . . . Coś tam zawsze na strzał nadciągnie . — Tak mówisz ? — Ano , to idźmy nad jezioro . Noc ciemna , noc pachnąca rajem i grzechem , zakryła dalszą wędrówkę dwóch myśliwych i nawet wieść o niej . — Może już czas do lasu ? Słońce zachodzi . — Poczekaj , pośpiejem , kiedy słońce zniknie za pagórkiem . Nory o pięćset kroków stąd , na samym brzegu lasu . Młodszy Michał wyrywał się na niepowszednią zabawę podpatrzenia borsuka , wychodzącego z nory na żer nocny . Starszy Stanisław , zdawał się władcą tajemniczego państwa tworów leśnych i polnych , które , choć ukryte w trawach , zaroślach , a nawet w ziemi , meldowały się , widać , raportami swemu panu i pogromcy . Albo przez szpiegi miał Stanisław powiadomienia ? Dość , że obiecał na dzisiaj borsuka niezawodnie . Tymczasem siedzieli myśliwi śród różowego od zachodnich promieni ściernia , na wielkim głazie , wrośniętym w szczyt wzgórza w miejscu odwiecznym , skąd ludzie nie chcieli zabierać kamienia ani go prochami rozsadzać , bo służył za ławę do odpoczynku i za belweder . Chcesz pola stąd obejrzeć — złocą się i zielenią , dymią mgłą na mile i dalej . Chcesz się w gaj wpatrzyć ? — Stoi jak rozpięty szpaler wirydarzowy , utkany z kilku zieleni , przetykany już złotem w tej porze , na brzozie , na dębie , na osinie . Pali się jeszcze w powietrzu namiętność lata , ale snuje się już i tęsknota jesieni . Michał powróci wkrótce do miasta ; kończą się ferie uniwersyteckie . A dobrze było w tym roku na wsi kowieńskiej , lepiej może nawet niż w latach ubiegłych . . . Zwierzyny huk , pogoda piękna i ta Warszulka . . . Jak nimfa , ustrojona przez wyobraźnię w wyśnione tęcze , im bardziej kryła się , migała gdzieś w leszczynie , gdzieś na łące przy sianobraniu , gdzieś przy jeziorze zaczarowanym nocą , im narowniej uciekała z rąk , tym silniej , rzewniej stawała się upragnioną . Przez las , na który patrzył , zobaczył ją i teraz Michał , ale nie w obłokach , owszem , na ziemi tej pachnącej , w ogródku chaty ojców jej w Sztarancach , w koszulce , bez kaftanika , w prostej spódniczce po kostki , rytmiczną taką w ruchach swych wdzięcznych i silnych . A Stanisław zobaczył ją i poznał w oczach młodszego przyjaciela . — Ja tobie i Warszulkę dzisiaj pokażę . — Gdzie ? — spytał żywo Michał , rumieniąc się . — Ona tobie nie mówiła . — Jakoś przez parę dni nie widział em jej . . . — A ot — obaczysz . Ruszyli ze wzgórza zbożowego na łąkę suchą , podesłaną , pod gajem na kształt ciemnozielonego kobierca , na którym stał mur drzew rozmaitych , sztuką arcyOgrodniczki ułożony śmigle i barwnie dla rozkoszy wzroku . Ruczaj sączył się krętym , głębokim rowem wzdłuż lasu . Była kładka w jednym miejscu do przejścia , ale tak chwiejna i zmurszała , że myśliwi woleli rów przesadzać skokiem . Las już zamroczył się w podcieniach i mocno pachnął żywicą sosen ; wyrastał na gruncie nierównym , pogarbionym w szańce , przykopy i mamelony , za czym wydawał się jeszcze wyższym , a przygodni starożytnicy poznawali w tych wybujałościach gruntu „ okopy szwedzkie ” . Tu było niepewne ; za to wiedzieli wszyscy współcześni „ ochotnicy ” , że te wzgórza leśne gęsto są przekopane przez lisy i borsuki . Stanisław , z powołania i przekonania wszechwiedzący myśliwy , dzisiaj zaś gospodarz na własnym , dziedzicznym gruncie , dawał Michałowi szczegółową instrukcję : — Kiedy postawię ciebie , tak już na godzinę , dwie — sza ! I papierosa — ani projektu . A jeśli stary wyjdzie , poczekaj , aż on tobie cały pokaże się . Do głowy wysuniętej nie strzelaj — choćby ty jemu głowę na bigos posiekał , szmyrgnie na powrót do jamy — a wtedy choć górę rozkopuj ! I jamnik do ścierwa nie pójdzie . Tak ty sobie wszystko w pamięci trzymaj , jeżeli chcesz mieć torbę z jego skóry i sadło z niego na lekarstwo dla ciotki chcesz wytopić . Michał miał oba te zamiary , ale przede wszystkim chciał do nowych trofeów łowieckich dodać pierwszego w życiu borsuka Szli coraz ciszej , omijając butami chrust po ziemi rozrzucony , aż stanęli na małym wzgórku , podziurawionym kilku kosymi otworami . Niektóre z nich były już jakby zabliźnione mchem i darnią prawie zamknięte ; lecz dwa świeciły rozdrapanym u wylotu piaskiem . Stanisław obejrzał , skradając się , wszystkie otwory , marszczył czoło , schylał się , jakby wietrzył ; nareszcie rozjaśnił oczy dziką wesołością i rzekł szeptem , stawiając Michała za drzewem i wskazując dwa świeże wyloty : — Tu i tu — pewnik ! Ja pójdę na inne ! I tam bywają . Gdy sam pozostał , Michał zaczaj wypytywać las o wszystkie ewentualności niechybnie zbliżającej się przygody . I las odpowiadał szeptami , które gwarzyły jeszcze wysoko , pod przeczystym niebem , podczas gdy ziemia , była już zupełnie cicha ; oddychała tylko woniami , bez dźwięku . — Oba świeże wyloty są w jednym kierunku — więc stoję dobrze ; borsuk , gdy wychyli się , nie zobaczy mnie . Tu trzeba strzelić szybko , bo stok stromy ; borsuk zaraz zniknie mi za wzgórzem i w jałowcach . Tu lepiej : więcej miejsca , daleka przez las wizówka , ale znowu ja stąd bardziej jestem odsłonięty — ? Posunął się o dwa kroki , chcąc się lepiej jeszcze ukryć i przelicytować w chytrości zwierza . Ale stwierdził , że stąd znowu nie widzi wylotu pierwszej jamy ; powrócił na poprzednie stanowisko . Z cichą dokładnością chirurga złamał strzelbę , opatrzył , czy właściwie włożył do luf ładunki . — Tak — loftki . Stach mówi , że nie kulą strzela się do borsuka , tylko loftkami . Może być ciemno , muszki nie chwycisz , trzeba mierzyć po lufie , z rzutu . . . Zresztą do nor ile kroków ? — piętnaście — nabój kulą pójdzie . Święty Hubercie , patronie myśliwych ! Stojąc jak mur , ze strzelbą w pogotowiu , Michał oczyma tylko biegał po norach . Gdy mu się wzrok mącił od wytężenia , wznosił oczy w górę i obmywał je w kojącym , tęsknym przezroczu . Jeszcze ptak jakiś gwizdał nie opodal — z wielkiej odległości dochodziły szczekania psów ode wsi , zapewne od Sztarańc . Nagle niebo pobladło znacznie , o cały jeden ton gamy barwnej , i cisza zasnuła wierzchołki lasu . Teraz dopiero słońce zaszło na dobre , za las , za wzgórza , za kraj ziemi . Wzgórze zaczęło nabierać innych zarysów , roztapiać się w niepewnym poziomie lasu . Błyszczał jeszcze piasek w przy dwóch norach , ale inne ułożyły się teraz w mszystej twarzy pagórka na kształt paszczy i głębokich , wyrazistych oczu . I po lesie różne tworzyły się dziwadła . Wykrot brzozy , który już za dnia ciągnął oczy swym cudacznym rysunkiem , zdefiniował się teraz : był to ogromny brodacz , klęczący z otwartą do krzyku wielką gębą i wzniesionymi do góry ramiony — rozpacznym tylko ruchem woła albo modli się , ale milczy , zaklęty w drzewo . Każdy krzak ma swą twarz , gdy się wpatrzyć , każdy konar należy do jakiegoś sennego lub kroczącego chyłkiem cielska . Trzasnęła gdzieś gałązka , nie przy norach . — Może lis się przekrada , a może . . . W tej wiosce , gdzie psy szczekają , mieszka Warszulka ; a nuż , zapóźniona w lesie , za grzybami lub orzechami , przechodzi tędy ? Można by i borsuka poświęcić ! . . . Gorąco uczyniło się Michałowi , choć na ukazanie się tutaj miłej dziewczyny liczył tyle , ile na poruszenie się brodacza zaklętego w brzozę . Ale przecie Stanisław gadał coś o tym , że dzisiaj jeszcze pokaże mu Warszulkę . . . Czyżby do Sztarańc mieli w nocy zajechać ? A gdyby żartem przysłał ją tutaj na nory ? Głupstwo ! — nikt nie idzie , nie rusza się nic w lesie , tylko jasność jakaś mylna i błękitna wsącza się powoli między czarne gmachy drzew i niebo znowu się rozjaśnia . Księżyc wypływa ponad las . Michał zwrócił znowu oczy na nory i drgnął , lecz nie zmienił pozycji ciała , tylko strzelbę , gotową do strzału , mocno ścisnął w garści . Po jaśniejszym piaszczystym odkosie nory rozglądała się cicho i bacznie głowa jakaś , niby węża , czarno i szaro pręgowana po czaszce . Tylko zamiast tępiej , żabiej mordy miał ten wąż ryj ruchomy , marszczący się w szybkich skurczach . — Borsuk wysunął się i wietrzył . — Cicho teraz , bacznie i nie strzelać , dopóki . . . Powtarzał sobie w myśli Michał przestrogi Stanisława , gdy borsuk przemyślną swą głowę wielkiej łasicy odwrócił tak , że błysnął — zdaje się ? — krągłym , jak czarna perełka , okiem w stronę zasadzki . I znikł po ziemią . — Strzaskał by m mu łeb niechybnie i został by na miejscu ! Jasno przecie od księżyca i na tym żółtym tle widzę muszkę jak na dłoni . Zżymał się Michał , aż spocony od emocji pomimo chłodu nocy . Przecie nie zawinił nic , nie przegapił , nie ruszał się , więc jeżeli Stach zna się na rzeczy i nie łże , trzeba czekać . Noc zapadła szczera , a chociaż księżyc już teraz panował na niebie i wdzierał się jaskrawymi smugami do lasu , to właśnie na wzgórzu borsuczym pokładły się takie cienie gęste i zwodnicze , że Michał nie poznawał już owej nory pełnej obietnic i muszki na końcu luty nie dostrzegał pod mrokiem , padającym słupem na miejscu jego zasadzki . Wtem zadudniło , jakby kto drzwi otwierał od piwnicy . Nad tą samą norą ukazał się łeb , widoczny jednak wyraźnie , a po chwili za cienką stosunkowo szyją , niby długi , wypchany wór — cielsko borsuka wychynęło spod ziemi . Stanął na wzgórzu , otrząsnął się z piasku rozgłośnie i chwytając w chrapy świeżą woń nocnego żerowania , pomyślał rozkosznie : — Gdzie też dziś pójdę na kolację ? . . . Tyle tylko żył . Błysnął i zagrzmiał strzał Michała . Borsuk wyskoczył w górę jak potworna piłka , uderzona obuszkiem , raz — drugi raz cisnął się do góry krzywo jakoś i runął ze wzgórza w krzaki . — W głowę dostał — czy gotów ? Na komorę teraz ! Jak pierwej mierzył przypuszczalnie w głowę , tak teraz Michał wyliczył instynktem przednią łopatkę i posiał za borsukiem drugi strzał w gęstą , ruchomą ciemnię . Załomotało coś jeszcze — i cisza . — Jest ! jest ! leży ! — krzyknął głośno rozszalały z radości strzelec ogłaszając swój triumf lasowi , milczącemu ze zgrozy , i zapewne rodzinie zmarłego , drżącej ze strachu pod ziemią . Rzucił się do swego łupu , potknął się w ciemności o korzeń drzewa , prawie stoczył się ze wzgórza za borsukiem , dojrzał go leżącego bez ruchu , namacał , posiadł . Trzeszczały teraz na drodze chrusty pod szybkimi krokami : Stanisław stanął niebawem przy Michale . — A co ? wierzyć Stachowi , kiedy mówi ? Stary , pudów ze dwa — dodał trącając nogą zwłoki rozciągniętego na mchu zwierza . — My jego tylko za nogi do brzegu lasu zaciągniem , a tam czeka tarantas — i na wieczerzę do Potyłty ! Drożyną leśna ciągnęli za nogi ubitego borsuka , przez wertepy , które tylko właściciel lasu i myśliwi mógł rozpoznać po nocy . Michał opowiadał szczegółowo , podniecony , dumny , cały ogarnięty rozkoszą powodzenia : — Rozumiesz ? najprzód wytknął łeb z dziury , rozglądał się — a ja nic . Stoję , według rozkazu , jak pień . Dopiero kiedy księżyc rozbłysnął , patrzę , aż . . . itd . Stanisław słuchał niedbale , lecz potakiwał głową , zadowolony , że wszystko spełniło się według słów jego . — A teraz — rzekł — pokażemy borsuka całemu stadku dziewcząt . Ot , pisku będzie ! — Gdzież to ich będzie takie stado ? — A u mnie w Potyłcie . Dom pobudował em na folwarku , a w domu jedna gospodyni i dwanaście dziewek do mlecznego gospodarstwa . Wyszli z gaju na pagórki polne , całe srebrne . Księżyc prawie pełny oblewał je płynnym błękitem , witał młodych myśliwych swą twarzą skrzywioną starego birbanta , mrużąc jedno oko obiecująco . Stanisław huknął : „ Hop , hop ” — i wkrótce tarantas , zaprzężony w parę żwawych koni , miękko przykłusowal po rżysku . — Borsuka z tyłu na deskę miedzy koła ! Przywiązać ! Wydostali się przez rżysko i rowy na drogę , pomknęli tęgim kłusem do Potyłty , pół wiorsty . W rozblękitnionym powietrzu ukazały się wkrótce parkany nowej osady , sernica jak wielki grzyb pośród sadu owocowego , budynki gospodarskie , gęsta kępa drzew i dom z długim oszklonym gankiem , drewniany . — Chałupa , panie Michale — drwił Stanisław — niskie progi ! Ale obaczysz za progami , czym chata bogata . . . Podjechali pod ganek . Na schodach stał podstarzały jegomość , wojskowej postawy . — No , cóż , kapitanie ? wieczerza gotowa , dziewki wystrojone ? — zapytał Stanisław . — Wszystko w porządku — zaraportował wesoło „ kapitan ” , który nigdy w wojsku nie służył . — Pan Tytus ! — zawołał Michał poznając starego Pakosza , mieszkającego od kilku lat w Gaczanach , dworze głównym Pucewiczów , jako pomocnik w gospodarstwie , krewny i przyjaciel . Uścisnęli się i weszli do domu , który tylko większymi nieco rozmiarami różnił się od chaty włościańskiej . Zbudowany z drzewa , rozdzielony na salon , czyli świetlicę , i na piekarnię , czyli część gospodarską z mieszkaniami służby , dom przypominał bogatą chatę nawet zapachem tataraku i świeżego chleba . W dużej świetlicy paliła się lampa naftowa i kilka świec na stole , zastawionym przysmakami i butelkami . Zasiedli do stołu , pełni raźnej ochoty młodości , ucieszeni świeżą zdobyczą , gotowi na wszystkie inne . Kapitan Pakosz rad ogrzewał swą wesoło połyskującą siwizną przy ognisku młodych , a niepoślednio lubił i ogrzanie się wódką , którą z włoska nazywał „ vudiola ” . — Vudiola nie woda , gęby dla niej nie szkoda — zawołał wznosząc pierwszy kieliszek . Trącili się i wypili . — Wódek to nastawił eś , kapitanie , jak na przyjęcie całego sztabu . A wieczerza ? A usługa ? — fukał przyjaźnie Stanisław starego krewnego . — Poczekaj ! Licho was wiedziało , kiedy borsuka zadusicie . Jak tylko posłyszał em strzał , poszła komenda : kurczęta na rożen . A dziewkom kazał em szorować się tłuczoną cegłą , żeby to i rumiane były i gładkie . — Ot , wynalazł ! Wiedzą one samą jak się stroić . Kapitan już zapomniał eś . — Co znowu ? ! Niedawno jedna taka zakochała się we mnie , że aż spuchła . — Pewno na twarzy , od płaczu ? — Wiadomo ! Nasza Litwinka kiedy kocha , to i płacze . Tymczasem pisk i chichot rozlegał się ode drzwi , na pół uchylających się . Kapitan i Stanisław poszli żywo ku drzwiom i dalej do sieni , wypędzając stamtąd drożące się „ dla przyzwoitości ” dziewczęta . Cztery ich weszło , śmigłych i raźnych jak greckie kanefory , tylko zupełnie inaczej ubranych , od stóp w trzewikach aż do głów w pstrokatych , luźnych chustach . Każda niosła półmisek w wyciągniętych , tęgich ramionach , a drobiły śpiesznie , aż grad się rozległ po podłodze . Pierwsza — o dziwo ! — weszła Warszulka ! Zaczerwienił się Michał po uszy , zwłaszcza gdy modrooka znajoma pocałowała go w rękę , a on ją w głowę , według tradycji . — No , i cóż ? nie mówił em ? — zapytał triumfalnie Stanisław . — Ano tak . . . prawda . . . skądże ona się tu wzięła ? — Przyjął em ją zawczoraj do folwarku . — To . . . to zabawne . Pomimo radości z oglądania Warszulki , Michał był i strapiony : Stanisław wiedział o jego zalotach i powinien był przypuszczać , że Warszulka jest jego kochanką . Niestety — nie była nią . Z wzajemnego ich obejścia wynikało teraz jasno , że panicz i dziewczyna przyglądają się sobie tylko , zapewne z upodobaniem , lecz bez ściślejszej znajomości . Tymczasem kanefory , postawiwszy na stole półmiski , pozdrowiły mężczyzn , olśniły ich wesołą barwnością swych twarzy i ubioru , podnieciły sprawną gibkością postaci — i uciekły . — Ot , dobrał sobie Stach czwórkę , że osobliwość ! — chwalił kapitan . — Cóż podobają ci się Misiu ? Warszulka ładna , a może ładniejsza ta Marusia , z ustami jak maliny . Szybko zaspokoili pierwszy głód , wychylili po parę dużych kielichów , które po emocjach i chłodzie nocnym rozświetlają od razu szczęściem oczy . — A żeby tak — zaproponował Michał — zaprosić te cztery do stołu . Stanisław odrzekł wprawdzie zaraz : „ można ” — jednak nie ruszył się z miejsca . Stanowisko jego , obywatela i zwierzchnika , sprzeciwiało się takiej poufałości ze służbą . Ale kapitan odezwał się przychylnie do projektu . — Cóż ? razem z gospodynią — czemu nie ? — Ot zuch ! — zawołał Stanisław — do gospodyni ty , widzę , dobierasz mi się ? — Nie . Dawajcie mnie młode , oddam wam gospodynię . — Kiedy umiesz , kapitanie , pójdź namawiać . — Obaczycie ! — zawołał Pakosz , powstając z pewnym trudem od stołu . Czekali niedługo . Kapitan wprowadził pod rękę gospodynię , z lekka ociągającą się . Była to rosła , jeszcze ładna kobieta trzydziestoletnia , włościanka , ale z waszecia już ubrana i przyczesana — Marcelka , a raczej pani Marcela . Za taką parą przewodnią szły dziewczęta z zaufaniem , przejęte jednak doniosłością sytuacji . Usiadły do stołu wszystkie cztery na ławce , którą same sobie przysunęły od ściany . Gospodyni na krześle obok kapitania . Nic w tej uczcie nie było podobnego do bachanalii . Dziewczęta wypiły po kieliszku , odwracając głowy od stołu , i siedziały uśmiechnięte , lecz ciche , jakby pozując dla malarza w barwach swych chust osuniętych na kaftaniki , w młodym blasku oczu modrych i piwnych , w czerwieni lic rumianych jak wiśnie i bledszych jak czereśnie . Marusia miała profil tak wytwornego rysunku , że Michał zauważył : — Ubrać ją w suknię balową , pomyślą , że księżniczka . Marusia ledwie po skupieniu na nią spojrzeń zrozumiała , że o niej mowa . Westchnęła krótko i omijała oczy mężczyzn , jak ptak bojący się magnetyzmu węża . Najśmielej strzelała oczyma Warszulka , a oczy jej , podbite brązowo , rzucały rzeczywiście , przy zmianie światła , fosforycznie iskry . — Diabła ty musisz mieć w sobie , kiedy ci z oczu błyska — rzekł do niej Stanisław po litewsku . Zachichotała dziewczyna i porwała się z ławy do ucieczki . Skorzystał z tego Miś , aby ją mocno chwycić w pół , przytrzymać i usiąść na ławie między nią a Justyną , dużą , rozrośniętą jak biała rzodkiew . Czwarta , Anula , była szczupła , z włosami jak len , prawie białymi . Dziewczyny litewskie są przeważnie rosłe a chude . Bywają uciechy towarzyskie bez rozmów . Wszyscy przy tym stole bawili się serdecznie , choć rzadko padało jakie słowo . — Pij , Warszulko , zdrowo pić na pełni . — Dziękuję , paniczu . — Jedz , Anula , siły nie masz nawet do ubicia masła . — Podoła m , paniczu . Tylko Marcela odpowiadała na pytania obficiej i po polsku . Nieliczne słowa przerywały ciszę i na jej tle wydawały się większymi , znaczyły co innego niż zwykle . Nawet stary Pakosz , wielki gaduła , milczał , mrużąc tęskne , wpatrzone w obecnych , ale szklaną rosą odbijające dalekie wspomnienia . Krzyżowały się jednak między towarzystwem myśli różne i ochoty . Aż bijące do głowy wino rozwiązało jezyki i ogólnie zajmującą kwestię . — Gorąco tu ! — zawołał Miś . — Gorąco — zgodzili się wszyscy . — Wyjdźmy na powietrze — wniósł Stanisław . Gospodyni i dziewczęta zaraz powstały od stołu mniemając , że ich przyjęcie skończone . — A nie ! pójdziecie z nami do sadu — poszukamy jabłek po księżycu . Śmieszki dziękowały za wieczerzę , po czym nie obyło się bez dotykalnych objawów serdeczności , półobrotów i wykrętów nimfek wiejskich od natarczywych zalotów satyrów dworskich . Stłumione śmiechy — jeszcze więcej blasków w oczach — parę tylko imion wyszeptanych i westchnień niesytych — snuła się prosta , odwieczna sielanka , bujna i rzewna , warta zaiste więcej dla młodych serc niż salonowa dialektyka miłości . Księżyc nad sadem dziwował się twarzą pełną , mądrze wyrozumiałą , jakby skłonioną na chmuropodobne ramię , którym drygał pobłażliwie : — Ach , dzieci ! . . . Troje dziewcząt szło w pobok , trzymając się za kibicie ; Stanisław zatrzymał się gawędząc z gospodynią , Miś z Warszulką oddalili się trochę po dróżce między jabłoniami , pokrytej trawą i obfitą rosą . — I cóż , Warszulko , co z nami będzie ? — Nie wiem , paniczu . — Ty masz może narzeczonego ? — Nie mam , paniczu . Patrzyła śmiało i rzewnie w oczy Michała , nie skrępowana wyjątkową sytuacją wieczerzy z panami . Sad był jej kolumnadą , pośród której zwykła była rozmawiać . Ale noc tylko mówiła i rozgrzana młodość : słowa ciągle padały skąpo . — A ja tobie nie podobam się , Warszulko ? — Dlaczego nie ? Kto powiedział ? W cieniu jabłoni Michał chciał otoczyć ramieniem kibić dziewczyny i poczuł przez luźny kaftanik wdzięczną łodygę jej ciała , mięsistą i gibką . Ale zaraz jej ręka , niespodziewanie silna , ujęła i odsunęła jego ramię . — Nie trzeba , paniczu . I szli , a Miś na nowe zdobywał się pomysły : — Chcesz , Warszulko , jabłka z drzewa ? — Niedojrzałe . — Już ja wybiorę . Księżyc świecił tak jasno , że Michał wybrał owoc zupełnie rumiany , zerwał i podał go dziewczynie . Zaraz oddarła duży kęs błyszczącymi zębami , aż skrzypnęło , obejrzała wnętrze jabłka i uśmiechnęła się na znak , że dobre . — Daj mnie jabłko , Warszulko . — Kiedy mam tylko jedno . . . — Właśnie to . Ważyła w ręce nadgryziony owoc , chwycił go Miś , wypił ustami mokrą słodycz , odgryzł kąsek i podał znowu jabłko dziewczynie , która w nim zatopiła rozszerzone śmiechem usta . Teraz stara lipa , pozostawiona na pagórku przy założeniu osady , lipa , która pamiętała zapewne dużo legend miłosnych , okryta młodą parę swym gęstym , namownie szepczącym cieniem . . . Miś zbliżył się do samego ucha Warszulki i rzekł do wtóru z lipą : — Pocałuj mnie bez przymusu . . . Tym razem Warszulka uznała to , widać , za stosowne i nieuniknione . Błysnąwszy oczyma ku oddalonemu towarzystwu , podała Misiowi usta zimne , pachnące jabłecznym sokiem . Długo smakował je młokos , rozgrzał je , dobrał się do lepszego smaku zdrowej krwi ; ujął tak mocno wpół dziewczynę , że poczęła się niepokoić , szamotać się w objęciu . Chwycił ją oburącz jeszcze silniej , podciął kolana , uniósł całą i rzucił by ją na ziemię , gdyby nie głos jej urywany , dyszący rozkoszą , ale i błaganiem : — Panicz ! . . . panicz ! . . . zostaw . . . niepięknie ! Było by zaś może i pięknie pod tą lipą na murawie , pośród harmonii wsi rozkochanej w czarach nocy , gdyby nie ten miesiąc zbyt jasny , gdyby nie ci ludzie blisko . . . Zrozumiał to jednak i trzymając dziewczynę jeszcze cała mocą , rzekł jej prosto w usta , miłośnie , ale łagodniej : — No , dobrze . . . puszczę dzisiaj jeszcze . . . Podziękowała mu gorącym , szczerym pocałunkiem . I szli już teraz na księżycowym widoku , uspokojeni trochę zmysłowo , ale ze wzbierającą w sercach lubą przyjaźnią , która zniewalała do wyznań . Oczywiście Miś nie dawał za wygraną : — Więc powiedz , kiedy , Warszulko ? gdzie ? — Kiedy nie można tego lata . . . — Tego lata ? dlaczego ? Nie odpowiedziała dziewczyna ; nagły smutek przewiał przez jej oczy rozmiłowane . — Więc powiedz mi — nalegał Michał — dlaczego tak się bronisz ode mnie ? Już trzeci raz ? — A bo ja dowiedziała m się o paniczu . . . Michał uczynił błyskawiczny rachunek męskiego sumienia . Były tam grzechy dalekie i bliższe . — Kłoda . — Czy Warszulka o nią zazdrosna ? — Coś ci tam nagadali w piekarni . Głupstwa ! Ja żadnej nie kochał em . . . tutaj oprócz ciebie . Romansowe dziewczę spojrzało ze ślicznym niedowierzeniem w oczy młodego . — Panicz mówisz . . . a i nie myślisz . — Nie czujesz , Warszulko , że cię kocham ? — Czuć ja czuję . Ale mnie mówił furman Adrian . . . — Że co ? Łgarz ten Adrian , cygan . — Że panicz po niedzieli wyjedziesz na długo . — To może być . — Tak mnie smutno zrobiło się , że całą noc płakała m . . . — Po co płakać , dziecino ? Pocałować się lepiej mocno i dzisiaj , i co dzień , aż do mego wyjazdu . — Jeszcze smutniej było by , gdyby za dwa dni mnie porzucił by ś , paniczu ; ja by oczy wypłakała i nie poznał by ś mnie , i nie ukochał już po powrocie . — Więc cóż wymyśliła ś ? — A już tak : kiedy panicz powrócisz . . . — A jeżeli za rok dopiero ? — I rok poczekam . — To smutne , Warszulko . — Smutne , a smutniej było by zaczynać . Poszli już teraz na spotkanie reszty towarzystwa , które trzymało się w jednej kupce . Dziewki zanosiły się od śmiechu z litewskich konceptów Stanisława . Ucichły na widok zbliżającej się pary Misia z Warszulką , powyciągały szyje , łypiąc oczami ciekawie , a trochę i złośliwie — młode płonki , z których kiedyś rozwiną się kumoszki . Warszulką była poważna , dumna jakaś , niby narzeczona . Chodzili jeszcze kwadrans po sadzie . Ze wzniesienia , na którym stal nowy folwark Potyłta , kraina roztaczała się szeroko , ograniczona z jednej strony przez bliski las , z drugiej rozlana w niezmierne , błękitnoszare , puszyste jakieś jezioro . Było tam jezioro za dnia , ale dalej i błękitną tylko stalą kosy przecinające krainę . Teraz wyszło z brzegów pod wpływem księżyca , zrzedło i rozprowadziło się senną powodzią w bezmiar . Kilka zaledwie pagórków łowiło suchy księżycowy błękit , jak wyspy w morzu roześnionym . Tylko brzegi tych wód cichych , widoczne od folwarku , mętne i dymiące , dawały poznać , że to mgła tak się rozpezła i rozpanoszyła . Prując mgłę szerokimi pierśmi pary koni rysistych przez wąską , łąkową drożynę wracali Michał ze Stanisławem w tarantasie , za nimi Pakosz podążał jednokonną kałamaszką . Od opuszczonego folwarku dolatywał chór głosów piskliwych , ale czystych , zawodzących pieśń litewską , weselną , czy pożegnalną ? — kto ją wie ? — ale przejmującą . — Powiedz , Stachu : dlaczego ty ją tutaj sprowadził eś ? — Na służbę . Potrzebna mnie była na miejsce Teofili , która za mąż wyszła . Nie bój się : ani ja na nią patrzę — odpowiedział Stanisław i na osłoniętą część pytania Michała . Przyjaciele na Litwie wierzą jeden drugiemu . Więc Michał pozbył się obaw i niepokoju o nowe stanowisko Warszulki , ale zarazem wyprowadził z odpowiedzi Stanisława nowe zapytanie : — Ty , Stachu , stał eś się w tym roku sensatem . Pamiętasz przeszłego lata ? Co na placu , to nieprzyjaciel ! albo raczej przyjaciółka . Gdzież twoja Grasia ? a Barbarka , ta ruda ? — Poszły ! — Dokąd ? — Jedna za mąż , druga między ludzi . — A cóż teraz ? nic ? — jakoś nie widział em cię z żadną . A ty masz do nich szczęście , przepadają za tobą . — I ja je lubię ; to najlepszy gatunek kobiet . Słodkie , wierne , robocze — wiadomo , nie każda . — Więc dlaczegóż tak wyglądasz , jakby ś stracił gust do nich ? — Postarzał em . . . Et ! ja tobie innym razem opowiem . Konie parskały rytmicznie , wyrzucając z nozdrzy mgliste trąby pary . I większe w ciemności , skupione uważnie wobec zwodnych zasadzek nocy zamglonej i księżycowej , sunęły wspaniale , wysokie w szyjach , niecierpliwe i sforne zarazem , paradiery setne . Skręt na drogę szerszą , białą od księżyca . Przez lipy kwaterowe wieje lekka woń dymu i stajen , migają dwa , trzy , cztery światła . Ktoś czeka w stajniach , ktoś czeka we dworze . — Kochają i tęsknią w tym kraju . Jechali już parę godzin dużym traktem , utartym i zapylonym przez stałą pogodę , jechali dla skrócenia podróży i bocznymi drogami , których linia kręta wiła się potrójną zieloną wstęgą darni , unormowana przez tysiączne przejazdy wąskich , jednokonnych kałamaszek . Jechali przez pagórki wydęte jak bochny wyrośniętego ciasta , bladozłocone zbożami i ścierniem , rozstawione na łąkowej zieleni , z zatkniętymi po nizinach pękami olszyny , a po szczytach z przejrzystymi trzęsieniami brzóz . To znowu brzegami jezior słodko pachnących , cichych , ale tak wielkich , że woda z nich szła od brzegu do brzegu ciągłą płaską falą i zamierając przy lądzie , wzdychała . Jechali już długo bez rozmowy , zapędzeni w ogromne życie ziemi , która dyszy cicho i zdaje się spać , a przecie pilnuje trzeźwo i mądrze swych wzrostów , przemian , swej niechybnej w każdym calu estetyki . Kto ma zdrowe zmysły i mózg nie stępiony przez obce przyrodzie myślenia , czuje , jak razem z trawą rośnie . Byli to nierozłączni towarzysze letnich polowań : Stanisław Pucewicz i Michał Rajecki , w tarantasie parokonnym , z woźnicą Adrianem . Tarantas był nowomodny , najlepszego podobno modelu : wasąg leżał na drągach i półresorach zamiast na pierwotnej desce ; między siedzeniem głównym a kozł em wąskie miejsce było jeszcze przegrodzone ścianką na dwie klitki , do których dwie osoby wsuwały nogi jak do futerałów ; maleńkie siedzenie woźnicy tkwiło wysoko , niby na słupku ; całość pięknie lakierowana pod barwę czekoladową . Takie tarantasy wyrabiał jeden stelmach w Kownie , pomysłowy mechanik . Obudził się Michał z podróżnego marzenia : — Będzie już pół drogi , co ? — Do Szetekszny , gdzie zanocujemy , będzie . Ale do puszczy , gdzie jutro obława , ho , ho ! wiorst jeszcze czterdzieści . — Psiakrew ! kawał drogi ! — A tobie co , Miś ? Ot — kraj poznajesz . Ochota tobie włóczyć się po cudzych , a po swoim nie łaska ? I dzień sam ten do podróży : nie to , żeby nadto ciepły , ale wietrzyk jeszcze latem pociąga . — Pyszny dzień . . . tylko mi noga trochę ścierpła , bo tu i fuzje , i torba z owsem . . . Na co właściciwe jest ta deska między naszymi nogami ? — Na deskę ty nie narzekaj ! Żeby nie ona , tarantas na którym bądź mostku tak i rozsypał by się — w poprzecznej desce cała moc jego . Trafiło to Michałowi do przekonania , bo właśnie przejechali przez most karkołomny , dosyć wzniesiony nad rzeczką , przegradzającą drogę . Konie , przemyślne żmudziny , przyzwyczajone do miejscowej techniki mostowej , która zasadniczo nie przytwierdza bali do legarów , dostrzegły błękit wody między balami , opuściły głowy , zbadały szanse przejścia i na wpół załamanym skokiem odważnie przesadziły przeszkodę ; tarantas zabrał między koła prawie pół pomostu , wyskoczył w górę , porzucił bale i szczęśliwie przebrnął . Następny podróżny będzie już musiał most ten ułożyć własnoręcznie , zanim go przejedzie , jeżeli Bóg pozwoli . — A jeśli tobie noga ścierpła — dodał Stanisław — suń ty mnie ją na kolana . — Co znowu ? ! — bronił się Michał — sam siedzisz niewygodnie . — Suń , kiedy mówię ! — powtórzył Stanisław szorstko i dobrodusznie . Między myśliwymi już tak : czasem legnie jeden na ziemi , a drugi , nie przywykłszy głowę nisko kłaść , położy ją tamtemu na miękkie , jak na poduszkę . Przemocą ujął nogę przyjaciela , przełożył przez dzielącą miejsca deskę i wziął na swoje kolana . Pozycja okazała się niewygodną , ale tymczasem ścierpnięcie przeszło . Mało lasu było po drodze , gaiki tylko i kępy , bo podróżni przemykali okolicę gęsto zaludnioną , między jeziorami . Nie znikały z oczu osady mieszkalne , jedne bardziej przyziemne , zatopione w zieleni , pod strażą licznych krzyżów — to wioski i zaścianki , drugie górniejsze , błyskające pobielanym murem pod czubami pysznych drzew , jak pod piórami herbowymi — to dwory szlacheckie . Kraj wydawał z siebie wonie wyborne : traw koszonych na otawę , ajeru i łąk przyjeziornych , przy osadach zaś lekką woń drzewnego dymu . Jechało się przez bożą salę , sklepioną błękitem , gdzie oddychały same stworzenia zdrowe , nie skażone grzechem , niepamiętne śmierci , jak w raju . Rozbłysnęło znowu jezioro wąskie , na kształt kanału okrążające wyspę , na której stały poważne , kolumnowe mury pośród parku . — To już Soły ? — zapytał Rajecki . — A tak — odrzekł Pucewicz — ja właśnie myślę , czy nie zajechać nam do dworu , żeby rozpytać o jutrzejszą obławę . Z Soł na pewno także pojadą . — Za późno dojedziemy na noc do Szetekszny — nadmienił Michał . — Pośpiejem ! Dawna siedziba Morykonich w Sołach , sztuką przyrody czy ludzką , oblana jest dookoła jeziorem . Przez najwęższą wodę prowadzą do pałacu mosty zbite mocno , metodą dawniejszą , odpowiednie wielkiemu pałacowi z podjazdem o sześciu kolumnach , noszącym wybitną cechę polskiego XVIII wieku . W pałacu mieszkali obecni dzierżawcy Soł , państwo Jełczaninowie , szlachta ze Slonimskiego . Rajecki ich nie znał i wyraził skrupuł , czy wypada mu wstępować do nieznajomych . — Ot , fanaberie ! Jan Mikołaj , przyjaciel nas wszystkich , z Pucewiczem jedziesz , a cóż to , Rajecki z Jużynt człowiek obcy czy co ? Oczywiście . Żmudzkie koniki , parskając do wypoczynku , zajechały przed podjazd . Natychmiast we drzwiach głównych ukazało się kilka osób ciekawych , między którymi nie było jednak gospodarza ani jego żony . Pucewicz wyskoczył z tarantsa i witał panie , całując je po rękach ; mężczyzn ujmował w objęcia . Znał wszystkich . Serdecznie zaproszeni przez gości , podróżni , otrząsąwszy tylko pył z ubrań , wchodzili do pokojów , gdzie dopiero ujrzeli pana Mikołaja Jełczanina , siedzącego w wygodnym fotelu przy błogim smakowaniu herbaty . Wstał i grzecznie powitał gości , ale powiedział tylko : — Dziękuję , że nie ominęli ście . I pogrążył się znowu w kontemplacyjny spokój . Pani Jełczaninowa , dużo ruchliwsza , okazała wymowniej swe zadowolenie z odwiedzin i przedstawiała zebranym młodego Rajeckiego , który prawie nikogo tu nie znał . W wielkiej sali , trochę pustej , okna , drzwi i gipsatury sufitu świadczyły jeszcze o dawnym przepychu , a kręciło się tyle rozmaitego typu i ubioru , że Michał zapytał cicho Stanisława : — Imieniny jakieś czy co ? — Nie . Oni tu w Wilkomierskiem tak jeżdżą ciągle jedni do drugich w gościnę . Dzisiaj spotkasz ich tutaj , jutro wszystkich w innym sąsiedztwie . I dobrze : ludzie do ludzi przywykają . Zebrane towarzystwo nie wydawało się pochodzącym z jednej prowincji ; o modzie miejscowej nie można też było powziąć wyobrażenia . Typy były na ogół polskolitewskie , lecz niby przeszarżowane w osobliwościach twarzy i ubioru . Starsze panie , Michałowe , Hieronimowe , Justynowe , ubrane z nadmierną prostotą , nie kryły się jednak wcale po kątach , brały owszem , szeroki udział w rozmowie . Młodsze miały bardzo rozmaitą powierzchowność jedne niepodległe wszelkiej modzie , ubrane z męska , z krótkimi włosami , z papierosami w ustach , drugie w elegancji uczesania i ubioru nie ustępujące warszawiankom . Zawsze jednak , pomimo rozmaitości ubiorów , damy przedstawiały mniej odmian charakterystycznych niż mężczyźni , ubrani jednostajniej , lecz zadziwiający każdy odrębnością typu . Gładki elegant , petersburskiego nieco kroju , rozmawiał z kościstym włościaninem , właścicielem sąsiedniego folwarku , obleczonym w długi , czarny surdut , niby w półsutannę . Okrągły , jowialny jegomość , w surducie skrojonym jak czamara , podsłuchiwał z przyjazną ironią perorującego w gronie dam chudego mężczyznę o postawie rycerskiej . Był to słynny z wymowy pan Narcyz Podolski . Szpakowaty , spiralnie skręcony czub nad twarzą tragiczną , uroczystość ruchów składały postać pobudzającą do uśmiechu , nie błazeńską jednak , owszem , rozgrzewającą przez jakąś , widzianą tylko na obrazkach , starożytną dworskość . Najładniejszej pannie prawił homeryczne komplementy , że zaś był jeszcze kawalerem , trzeba go było przez grzeczność słuchać . Zażenowaną pannę wybawiła z kłopotu siedząca w pobliżu matka : — Panie Narcyzie ! opowiedz nam pan o tej rewizji . Wszystkie drżały śmy , gdy nam doniesiono . Szarmant ostatnie spojrzenie ukośne skierował do panny , mówiąc : — Pozwól , królewno , że się teraz do matki zwrócę ! I półobrotem na krześle w stronę starszej damy zaznaczył przejście od liryzmu do epickiej powieści . Mówił głośno , oczyma łowiąc szersze koła słuchaczów : — Było to pełne trwogi i babilońskiego zamętu . Drzemał em po południu w swych Sołohubiszkach , znękany sytuacją własną i ogólną , gdy mnie obudziła naraz służba pałacowa . . . — Odkądże to masz służbę pałacową , panie Narcyzie ? — wtrącił jowialny jegomość w czamarze — chyba gospodyni Miodziuchowska i stróż nocny ? — Nie czep się słów , ale myśl pojmij ! — odrzekł uroczyście Podolski — mowa salonów nie jest mową pospolitą . Zbudzony tedy przez służbę , dowiaduję się , że strażnicy przyjechali do mnie na rewizję . Jak żyję , nie sympatyzował em z anarchistami , więc widać , że zemsta ludzka zesłała na mnie tę opresję . — Kto by się tam mścił i za co ? — wtrącił ktoś znowu — szukali po całej okolicy . — Nigdzie mniej winy nie znaleziono jak u mnie ! Ha ! — pomyślał em — przyszedł czas ofiary za grzechy cudze . Ubrał em się tedy kompletnie , gdyż wobec niebezpieczeństwa nie wolno być śmiesznym . „ Czego żądacie ? Oto stoję przed wami gotów na męczeństwo ” . „ Bumagi socjalrewolucyjnego komitetu ! ” „ Jestem przyjacielem porządku ” — odpowiedział em . Nie zrozumieli widocznie , zaczęli szukać . Szukali w kątach i po strychach , w kufrach i szafach , aż dobrali się do mej biblioteki , pełnej białych kruków . — Do tej szafki w kancelarii ? — Do tej samej . Białe kruki z natury swej są rzadkie , nie może ich być tysiącami . Mam kolekcję , z której czerpię ukojenie w ciężkich życia chwilach . Tu mi Sokrates mówi przez Platona , tu grzmi Skarga swym słowem proroczym , tu mi na lutni kwili Syrokomla . . . — Jakżeż to , panie Narcyzie ? zaczął eś strażnikom czytać wyjątki ? — Nie bluźnij ! Milczał em . " A to co ? ” — rzekł strażnik otwierając księgę in guarto . „ Prawda ruska ” — odrzekł em — dzieło naukowe . „ Nu , my to dzieło konfiskujem ” . „ Niech wam służy ” — odpowiedział em z boleścią , bo księga jest niezmiernej rzadkości . Po opukaniu murów , oderwaniu części podłogi , siepacze opuścili mnie nareszcie , wracając do Erebu , skąd są rodem . — I na tym się skończyło ? — Ano tak — prawda noska się znalazła , ale łyżki srebrne zginęły . Potoczył wzrokiem uroczystym po słuchaczach , którzy odpowiedzieli głośnym śmiechem . Rad z tego wyniku , Podolski nie rozprężył jednak tragicznych fałdów swej maski , gotów do opowiadania nowych dziwów . Ale Pucewicz i Rajecki szukali powiadomień o obławie na wilki w Puszczy Szymańskiej , do której jechali . Wielu mężczyzn tutaj zebranych wybierało się również na tę obławę , ogłoszoną przez nadleśnictwo rządowe . Poszły wici przez kilka powiatów , nawet do sąsiednich gubernii ; każdy , kto miał strzelbę i ochotę , mógł podążyć do Szymańc na pogrom wilków , których kilka podobno gniazd trapiło okolicę . Michał i Stanisław nie mogli się lepiej udać po informacje , jak do obecnego tutaj pana Benedykta Talmonta , łowczego z tyszkiewiczowskich lasów , który także dążył na obławę . Był to maż ogromnego wzrostu i rozrostu , sławny siłacz , jednak łagodnego animuszu ; świadomy swej mocy , nieproporcjonalnej do powszedności , podawał na powitanie rękę , nie zaciskając dłoni , niby drewniany obuszek . Chociaż oblekł dzisiaj swą postać w czarne sukno , wyglądał jak Wyrwidąb uwięziony w worku . Pod bujnym wąsem szczerzył mu się szeroki uśmiech , rysy twarzy były regularne , choć z kamienia ciosane , oczy wesołe . — Jakież masz czucie na jutro , panie Benedykcie ? — zapytał łowczego Pucewicz . — A już , panoczku , dobrze będzie . Książę Radziwiłł przyjeżdża z Towian . — Z Towian ? ! mil dwadzieścia ? ! — Jemu na polowanie choć za morze . Do wabienia wilków on pierwszy majster i strzelczyków ma , że nie daj ty Boże lepszych ! — a psy tropowe — awantura ! Od króla angielskiego z Hamburga on ich dostał . — To chyba z Londynu , panie Benedykcie ? — Z Londynu czy Hamburga , teraz są w Towianach . I tylko przy angielskiej trąbce chodzą . Zagraj im , panoczku , na naszym rogu , durne jak pokurcze . — Wszystko pięknie było by , tylko myśliwych za wielu . Ilu , myślisz , że będzie ze strzelbami , panie Benedykcie ? — A choćby i stu , tak cóż ? Dobrych myśliwych stawiać bedziem na stanowiskach , resztę postawim na skrzydłach albo i puścim między nagankę . — Jeżeli się zgodzą — powątpiewał Stanisław . — Któż będzie prowadził polowanie ? — A już sam książę z Towian . Przez te wieści obiecujące obława nabierała uroku i szans powodzenia . Tym bardziej śpieszno było młodym myśliwym w dalszą drogę ku Szymańcom . Pucewicz kazał swemu woźnicy zajechać . — Bez przekąski nie puścimy — zdecydowała pani Jełczaninowa tak stanowczo , że trzeba było jeszcze pozostać , aby nie uchybić serdecznie gościnnym zamiarom . W przyległej sali długi stół był nakryty już dawniej i zastawiony szczelnie zimnymi przysmakami : wędliną , ciastem przeróżnych gatunków . Przy tym stole amatorowie popijali sporadycznie herbatę . Teraz podano parę dań ciepłych , które zgromadziły cale towarzystwo . — Wołowiny nie można dostać — skarżyła się pani Jełczaninowa — czy u państwa w Jużyntach i w Gaczanach tak samo ? Rajecki i Pucewicz potwierdzili , że i w ich okolicach odczuwano brak mięsa jatkowego ; karmiono się w lecie przeważnie ptactwem dzikim i domowym .