Stefan Żeromski Syzyfowe prace Termin odstawienia Marcina do szkoły przypadł na dzień czwarty stycznia . Obydwoje państwo Borowiczowie postanowili odwieźć jedynaka na miejsce . Zaprzężono konie do malowanych i kutych sanek , główne siedzenie wysłano barwnym , strzyżonym dywanem , który zazwyczaj wisiał nad łóżkiem pani , i około pierwszej z południa wśród powszechnego płaczu wyruszono . Dzień był wietrzny i mroźny . Mimo to jednak , że szczyty wzgórz kurzyły się nieustannie od przelatującej zadymki na rozległych dolinach , między lasami , zmarznięte pustkowia leżały w spokoju i prawie w ciszy . Szedł tylko tamtędy zimny przeciąg , wiejąc sypki śnieg niby lotną plewę . Gdzieniegdzie wałęsały się nad zaspami smugi najdrobniejszego pyłu jak pyłek przyduszonego paleniska . Chłopak siedzący na koźle , podobny do głowy cukru opakowanej szarą bibułą , w swym spiczastym baszłyku , który w tamtych okolicach od dawien dawna uległ nostryfikacji i otrzymał swojską nazwę maślocha , i w brunatnej sukmanie — mocno trzymał lejce garściami ukrytymi w niezmiernych rękawicach wełnianych o jednym wielkim palcu . Konie były wypoczęte , nie chodziły bowiem od pewnego już czasu do żadnej ciężkiej roboty , toteż pomykały , parskając , ostrego kłusa po ledwo przetartej , a już znowu na pół zadętej drożynie , i sucho , jednostajnie trzaskały podkowami o nadmarzniętą zwierzchnią skorupę śniegu . Pan Walenty Borowicz ćmił fajkę na krótkim cybuszku , wychylał się co kilka minut na bok i przyglądał uważnie już to sanicom , już migającym kopytom . Wiatr go chłostał po zaczerwienionej twarzy i on to zapewne wyciskał owe łzy , które szlachcic ukradkiem ocierał . Pani Borowiczowa nie siliła się wcale na maskowanie wzruszenia . Łzy stały bez przerwy w jej oczach skierowanych na syna . Twarz ta , niegdyś piękna , a w owej chwili wyniszczona już bardzo przez troski i chorobę piersiową , miała niezwykły wyraz namysłu czy jakiejś głębokiej a gorzkiej rozwagi . Malec siedział „ w nogach ” , tyłem do koni . Był to duży , tęgi i muskularny chłopak ośmioletni , z twarzą nie tyle piękną , ile rozumną i miłą . Oczy miał czarne , połyskliwe , w cieniu gęstych brwi ukryte . Włosy krótko przystrzyżone „ na jeża ” okrywała barankowa czapka wciśnięta aż na uszy . Miał na sobie zgrabną bekieszę z futrzanym kołnierzem i wełniane rękawiczki . Włożono na ń ten strój odświętny , za którym tak przepadał , ale za to wieziono go do szkoły . Z niemego smutku matki , z miny ojca udającego dobry humor wnioskował doskonale , że w owej szkole , którą mu tak zachwalano , przyobiecanych rozkoszy będzie nie tak znowu dużo . Znajomy widok wioski rodzinnej znikł mu prędko z oczu ; nagie wierzchołki lip stojących przed dworem , schyliły się za brzeg lasu obwieszonego kiściami śniegu … Najbliższa góra poczęła wykręcać się , zmieniać , jakby krzywić i dziwacznie garbić . Wypadały teraz przed jego oczy smugi zarośli , jakich jeszcze nigdy nie widział , płoty z sękatych , nieociosanych żerdzi , na których wisiały przedziwne , niezmiernie długie sople lodu , wynurzały się pewne obszary puste , gdzieniegdzie okryte lodami o barwie sinawej , zimnej i dzikiej . Niekiedy las z nagła podbiegał ku drodze i odkrywał przed zdumionymi oczyma chłopca posępne swoje głębie . — Patrz , Marcinek ! zając , trop zajęczy … — wołał co chwila ojciec , trącając go nogą . — Gdzie , tatku ? — A o , tu ! widzisz ? Dwa ślady duże , dwa małe . Widzisz ? — Widzę … — Będziemy teraz szukali tropów lisa . Czekaj no … My go tu zaraz , oszusta , wyśledzimy , a potem palniemy mu w łeb , zdejmiemy futro i każemy Zelikowi uszyć prześliczną lisiurę dla pana studenta , Marcinka Borowicza . Czekaj no , my go tu zaraz … Marcinek wpatrywał się w głuche leśne polany i zamiast rozrywki zimną bojaźń na tych tropach spotykał . Z rozkoszą był by pobiegł śladem lisów i zajęcy , nurzał się w śniegu i hasał wśród przydętych zarośli , ale teraz z całego obszaru i z tajemniczych jego cieniów fioletowych wiała na niego bolesna i zdumiewająca tajemnica : szkoła , szkoła , szkoła … Ostatni szmat tzw . odpadków leśnych wykręcił się w inną stronę i zdawało się , że ucieka za oczy , na przełaj , polami . Roztwarła się przestrzeń płaska , tu i ówdzie poprzegradzana opłotkami , w których na dnie małych wąwozików kryły się drożyny , przydęte w owej chwili zaspami podobnymi do wysokich kopców albo spiczastych dachów . W jedną z takich dróg chłopskich wjechały sanie państwa Borowiczów i poczęły kopać się przez wydmy . Kiedy Marcinek wykręcił głowę i wiercił się na miejscu , żeby pomimo smutku spojrzeć na konie , dostrzegł przy krańcu pola smugę szarych ścian okrytych białymi strzechami . Owe ściany tworzyły linię równą i przykuwały oczy niezwykłym na śniegach kolorem . — Co to jest , mamusiu ? — zapytał z oczyma łez pełnymi . Pani Borowiczowa uśmiechnęła się z przymusem i na pozór spokojnie odrzekła : — To nic , kochanku … To Owczary . — To już w tych Owczarach … szkoła ? — Tak , kochanku … Ale to nic . Przecież ty jesteś tęgi , rozumny , mądry chłopiec ! Przecie ty kochasz swoją mamusię . Trzeba się uczyć , malutki , uczyć … — Ale on tylko udaje … — rzekł ojciec udając również , że się zanosi od śmiechu . — Alboż to daleko do Wielkiejnocy ? Zleci jak z bicza strzelił ! Ani się obejrzysz , aż tu zajeżdża wózek przed szkołę . „ Po kogoś przyjechał ? ” — pytają Jędrka . — „ A po naszego panicza , po studenta ” — on powie . A w domu co mazurków , co babek , co placków z migdałami … powiadam ci … zatrzęsienie ! Wiatr szedł w polu ostrzejszy i smagał twarze rodziców chłopca . Marcin poddał się ściśnieniu serca , które uczuwał pierwszy raz w życiu , i milcząc słuchał nawału zdań o szkole , konieczności uczenia się , o gimnazjum , o mundurze , mazurkach , zającach , o cukrze lodowatym , kapiszonach , posłuszeństwie , o jakiejś pilności i nieskończonym łańcuchu innych wyobrażeń . Chwilami przestawał myśleć i patrzał znużonym wzrokiem , jak wiatr rozdmuchuje futro w pewnym miejscu elkowego , w kształcie peleryny , kołnierza matki , zupełnie jak gdyby ktoś chuchał na to miejsce przyłożywszy do niego usta ; chwilami znowu tłumił całą potęgą dziecięcej woli wybuch przerażenia , które wstrząsało jego żyły jak wystrzał niespodziewany . Tymczasem janczary dźwiękły głośniej , z obu stron drożyny ukazały się ściany stodół , później parkany , bielone chaty , i sanie wśliznęły się na utorowaną , szeroką ulicę wioski . Chłopiec powożący zaciął konie , a nim upłynęło kilkanaście minut , wstrzymał je przed budynkiem większym trochę od chat włościańskich , ale nieodbiegającym pod względem struktury od ich typu . We frontowej ścianie tego domostwa połyskiwały dwa okna sześcioszybowe , a nad drzwiami wchodowymi czerniała tablica z napisem : Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze . Obok budynku szkolnego stała skromnie niewielka obórka i tuliła się , nieco mniejsza od obórki , kupka krowiego nawozu . Między drogą a domem znajdowała się pewna przestrzeń , zapewne warzywny ogródek , w którym tego dnia sterczało jedno jakieś drzewko obciążone mnóstwem sopli . Dokoła tego placu biegł płot z powyłamywanymi kołkami . Gdy sanki zatrzymały się na drodze , z sieni uczyliszcza wybiegł bez czapki nauczyciel , pan Ferdynand Wiechowski , i żona jego , pani Marcjanna z Piliszów . Nim zdążyli zbliżyć się do sanek , Marcin potrafił zadać matce szereg kategorycznych pytań : — Mamusiu , to nauczyciel ? — Tak , kochanku . — A to nauczycielka ? — Tak . — A czy mama widzi , jak temu nauczycielowi strasznie się grdyka rusza ? — Cicho bądź ! … Nauczyciel miał na sobie rude i mocno zniszczone palto z wystrzępionymi dziurkami od guzików i guzikami rozmaitego pochodzenia , na nogach grube buty , a na długiej szyi wełniany szalik w prążki czerwone i zielone . Szerokie , żółtawe wąsy , od czasów we mgle przeszłości leżących niepodkręcane do góry , zakrywały usta pana Wiechowskiego jak dwa strzępy sukna . Palcami prawej ręki , powalanymi atramentem , z gracją i kokieterią odgarniał z czoła spadające promienie włosów i rozkopywał śnieg szastając po nim nogą w nieprzerwanych ukłonach . Zwiędła i zastygła twarz jego marszczyła się w uśmiechu czołobitności , który czynił ją podobną do maski . O wiele śmielej zbliżała się do sanek pani nauczycielowa . Była to kobietka przystojna , choć nieco za wielka i za otyła . Miała oczy przykryte szafirowymi okularami . Te wielkie okulary natychmiast i bardzo źle usposobiły dla niej Marcina Borowicza . Nie wiedział , czy ta pani w danym momencie patrzy na niego i , co najważniejsza , czy ona w ogóle go widzi . Drogą dziwnego skojarzenia wrażeń prędko wykombinował , że nauczycielka podobna jest do ogromnej muchy . — Powitać , powitać ! — wołała , szepleniąc pani Wiechowska i poczęła wysadzać z sanek matkę Marcinka . — Jakże zdrowie ? — zapytał nauczyciel gwałtownym sposobem i nie wiedzieć kogo , ani na chwilę nie przestając uśmiechać się jednostajnie . — Powitać kawalera ! — mówiła coraz śmielej i głośniej nauczycielowa , teraz już specjalnie do Marcina . — Cóż , były dudy ? Pewno były , ejże ! … — Cóż to za dudy , mamo ? — szepnął kawaler przez zęby . — Jakże zdrowie ? — wypalił znowu nauczyciel , mocno zacierając ręce . — Ano , otóż i jesteśmy ! — rzekł ze swobodą pan Borowicz . — Dudy ? Było tam tego trochę , ale , chwalić Boga , niewiele , niewiele . — Spodziewam się , proszę pana dobrodzieja — rzekła nauczycielka tonem wysoce dydaktycznym — spodziewam się … Marcinek powinien to rozumieć — mówiła z rosnącym uczuciem i rozdymając nozdrza — że rodzice i cała familia oczekują po nim wiele , bardzo a bardzo wiele ! Powinien to rozumieć , że musi stać się nie tylko pociechą rodziców w sędziwej starości , podporą ich lat zgrzybiałych , ale i chlubą … Ten wyraz „ chlubą ” wymówiła ze szczególnym namaszczeniem . — A , naturalna rzecz ! — zakończył nauczyciel , zwracając się do pana Borowicza z takim wyrazem twarzy , jakby pytał : „ No , a może by tak kieliszeczek szpagaterii ? ” — Czymkolwiek Marcinek zostanie — mówiła nauczycielka coraz płynniej , brnąc po śniegu do sieni , a stamtąd wprowadzając gości do mieszkania — czy to obywatelem ziemskim , czyli też kapłanem , czy sekretarzem gminnym albo oficerem — zawsze powinien to mieć przede wszystkim na uwadze , że ma być chlubą swej familii . Nie wiem , jaki o tej sprawie sąd mają państwo dobrodziejostwo , co się zaś mnie tyczy , to jest to moje święte przeświadczenie … Pokoik , do którego wprowadzono przybyłych , miał niesłychanie małe wymiary i zastawiony był mnóstwem gratów . Jeden kąt zajmowało wielkie łóżko , drugi kąt piec kolosalnych rozmiarów , trzeci znowu łóżko ; na środku stała kanapa i okrągły stolik z jesionowego drzewa , pokrajany najwidoczniej kozikami i porysowany jakimś narzędziem tępym a zębatym . Na ścianach wisiały tu i ówdzie litografie wyobrażające świętych i święte . Przy drzwiach prowadzących do izby szkolnej zawieszony był na sznurku duży kalendarz w zielonej okładce , a na nim rzemienna pięciopalczasta dyscyplina z trzonkiem do złudzenia naśladującym sarnią nóżkę . Właśnie w owej chwili , kiedy Marcinowi troiła się po głowie chluba w kształcie szlif ułańskich , wzrok jego padł na okropny instrument … — No , i jakże tam , hę ? — zapytał nauczyciel , wyciągając chudą i kościstą rękę w kierunku czupryny Marcina z takim gestem , jakiego używał zwykle felczer Lejbuś , kiedy się do strzyżenia „ pod włos ” zabierał . Jednocześnie przejęły malca dwa dreszcze : na widok dyscypliny i tej okrutnej , chudej łapy . Westchnął z głębi piersi w taki sposób , że tego aktu nikt nie widział , nawet matka , i poddał spokojnie głowę jakiejś dziwnej pieszczocie nauczyciela , która przypominała rozcieranie świeżo nabitego guza . Straszna rezygnacja , do której zmuszał się całym wysiłkiem woli , skupiła się w cichych myślach : „ Mama mię tu zostawi samego … on mię z początku będzie brał za głowę … o , tak … a potem … ” Później z odwagą , która była trudnym do zniesienia cierpieniem , spojrzał na dyscyplinę i nawet podniósł wzrok na pana Wiechowskiego . Tymczasem do pokoju weszła dziewczynka , mniej więcej dziesięcioletnia , na cienkich nogach obutych w duże trzewiki — i dygnęła . Miała na sobie dosyć gruby kubrak i włosy zaplecione w tyle głowy w cienki warkoczyk , noszący w tamtych okolicach nazwę „ mysiego ogonka ” . — To Józia … — rzekła pani Wiechowska . — Uczy się i wychowuje u nas . Jest to właśnie siostrzenica księdza Piernackiego . To słowo „ siostrzenica ” nauczycielka podkreśliła tonem zagradzającym do umysłów osób obecnych drogę jakiejkolwiek , chociażby nawet minimalnej , wątpliwości . — A … — mruknęła dosyć niechętnie pani Borowiczowa . — Przywitajcie się , moje dzieci ! — rzekła nauczycielka z emocją . — Będziecie się razem uczyli , powinni ście więc żyć w zgodzie i pracować z zapał em ! Józia spojrzała na Marcinka iskrzącymi się oczami , a potem uległa całkowitemu zgłupieniu . — Marcinek ! — szepnął chłopcu do ucha pan Borowicz — przywitajże się … To tak zaczynasz postępować w szkole ! Wstydź się ! … No ! Chłopiec zaczerwienił się , spuścił oczy , a potem raptownie wyszedł na środek izby , rozstawił nogi szeroko , zsunął je z hałasem i zabawnie kiwnął przed koleżanką cały swój korpus . Józia straciła do reszty przytomność umysłu . Spoglądała na mistrzynię swą wytrzeszczonymi oczyma i bokiem cofała się z pokoju . Była już blisko drzwi , gdy je właśnie otworzono . Ukazał się w nich kipiący samowarek na rachitycznie krzywych nóżkach , powyginany w sposób nadzwyczajny . Niosło go przed sobą wielkie i brzydkie dziewczysko , odziane w czarną od brudu , zgrzebną koszulę , potargany i wytłuszczony lejbik , wełnianą zapaskę i szmatkę na włosach nieczesanych od kilku miesięcy . Samowarek ustawiono na rogu stołu przy pomocy czynnej pana nauczyciela i zaczęto zasypywać i zaparzać herbatę w sposób wysoko ceremonialny i obrzędowy . Rodzice Marcinka spostrzegli , że jest to z pewnością pierwsza herbata w bieżącym półroczu szkolnym . Mrok z wolna zalegał pokoik . Pan Borowicz przysunął swe krzesło do rogu kanapki szczelnie wypełnionego przez panią Wiechowską i półgłosem zaczął prowadzić z nią ostateczną umowę o „ leguminy ” , jakich miał dostarczyć w zamian za światło udzielać się mające w tym domu jego synowi . Marcinek stał teraz obok matki i słuchał , jak ojciec mówił : — Kaszy , wie pani , to nie mogę , bo ani mój młynarz tego jak się patrzy nie zrobi — a zresztą , wie pani … Wolę za to kazać zemleć na pytel pszenicy . Będziesz pani miała czy na kluski , na łazanki , czy choćby też ciastko jakie upiec , żeby się przecie chłopczyna rozerwał . Grochu … ileż by ś pani chciała ? … Słowa te wnikały aż do głębi umysłu chłopca i sprawiały mu ból istotny . Teraz pojmował , że naprawdę w szkole zostaje . W tym brzmieniu mowy ojca , w naradach z nauczycielką czuł po raz pierwszy ton handlowy i nieodwołalną konieczność ulegania swemu losowi . Chwilami owa boleść szerzyła się w małym jego ciele i przechodziła w chęć dzikiego oporu , wrzeszczenia , tupania nogami , szarpania sukien matki , to znowu w głuchą i osłabłą rozpacz . Pani Borowiczowa brała również udział w tym sporządzaniu niepisanego kontraktu , zanotowywała nawet w małej książeczce ilości owych „ legumin ” , ale czuła na sobie wzrok chłopca , pomimo że go nie widziała i miała oczy spuszczone . Przez serce jej ciągnęła prawie taka sama zawieja obłędnych uniesień . Kto wie nawet , czy nie absolutnie taka sama ? … Kto wie , czy gwałt jego niecierpliwości nie szarpał jej tak samo i w tej samej minucie … — Ale też pani jesteś nienasycona ! — mówił pan Borowicz półserio do nauczycielki , gdy dopominała się to o ryby , to o włoszczyznę , to nareszcie o len , płótno zgrzebne itd . — Ij ! — odrzekła z jadowitym uśmiechem pani Wiechowska — nienasycona , proszę pana dobrodzieja , to ja tam nie jestem . Czyż to jedno z drugim wyniosą te drobiazgi tyle , co byście państwo dobrodziejostwo musieli dać korepetytorowi u siebie na wsi ? Taki korepetytor , proszę pana , dziś ledwo za trzydzieści rubli w miesiąc na wieś pojedzie , a chce mieć pokój osobny , wszelkie wygody , wszelkie przyjemności , usługę … młodą , konia pod wierzch , chce się zabawić kiedy niekiedy , chce świąt i wreszcie … co to mówić … — Pani kochana wiesz — odrzekł szlachcic trochę szorstko — że dlatego do was dziecko oddaję , bo mię na korepetytora nie stać . Rzeczywiście nie stać mię . Choćbym się nawet szarpnął i dał mu te jakieś trzysta rubli , to nie mam w domu kąta , gdzie by m takiego guwernera ulokował . Pani kochana może i wiesz , może nie wiesz , że u nas nie co dzień mięso na obiad , a z obcym człowiekiem w domu trzeba by się było stawiać … Istotnie w Marcinku niespokojne wybuchy uciszyły się i cała jego rozpacz niby na jakimś haku zawisła . Spojrzał mężnie w oczy matki i dojrzawszy w kącikach tych oczu pod samymi powiekami dwie łzy uśmiechnął się dziarsko . — Widzi pani , widzi pani , oto mój syn , mój kochany syn ! — mówiła teraz pani Borowiczowa wypuszczając te łzy uwięzione mocą woli pod powiekami . Ojciec przyciągnął go do siebie i głaskał po czuprynie , nie mogąc słowa wymówić . Tymczasem noc zapadła . Wniesiono do pokoju lampę i pani nauczycielowa zaczęła nalewać herbatę . Około godziny siódmej pan Borowicz wstał zza stołu . Jego lewy policzek drgał szybko , a usta uśmiechały się smutno . — No , Helenko , na nas pora … — rzekł do żony . — O , cóż znowu ? — wyszepleniła nauczycielowa — cóż znowu ? Przecie na Gawronki w kwadrans czasu sankami się prześliźnie … — Tak , pani , ale teraz księżyca nie ma , zaspy duże , chłopak drogi nie zna , zresztą i na państwa czas . Pani Borowiczowa ułożyła tłumoczek z bielizną Marcina obok łóżka , na którym malec miał sypiać , niepostrzeżenie wymacała ręką , czy siennik mu dobrze wypchano , następnie ucałowała go szybko , pożegnała Wiechowskich i wsunąwszy jeszcze w rękę brudnej Małgośki dwa złote groszy dwadzieścia wyszła na dwór i wsiadła na sanki . Również pośpiesznie mąż za nią wyszedł . Nauczycielka trzymała młodego Borowicza za rękę , gdy konie ruszyły z miejsca , a pan Wiechowski klepał go po ramieniu . Służąca trzymała wysoko lampę kuchenną . Gdy janczary odezwały się raz pierwszy , podniosła światło wyżej i biały krąg jego padł na śnieg rozesłany dokoła . Wówczas właśnie Marcinek spostrzegł , jak tył sanek z zarysami głów rodzicielskich przesunął się na ostatnią linię światła i wpadł w ciemność . Chłopak z nagła wrzasnął przeraźliwie , szarpnął się , wyrwał z rąk nauczycielki i pędem pobiegł za sankami . Trafił na rów idący wzdłuż drogi , jednym susem wybrnął z zaspy i pędził przed siebie . Odbiegłszy od światła , nic nie widział w ciemności . Potknął się raz , drugi na jakichś kołkach i upadł na ziemię wrzeszcząc co sił : — Mamusiu , mamusiu ! Obydwoje nauczycielstwo schwycili go pod ręce i zaprowadzili przemocą do szkoły . Janczary dzwoniły gdzieś daleko coraz ciszej , jakby spod wydm śniegu . — Nigdy nie spodziewała m się czegoś podobnego ! Nigdy ! Żeby taki duży chłopiec chciał uciekać do Gawronek … Pfe , brzydko ! — sapała nauczycielka . Marcinek ucichł , ale nie ze wstydu . Dusiło go jakieś bolesne zdumienie : gdzie rzucił okiem , nigdzie matki nie było . W mózg jego wrzynała się myśl jak drzazga : nie ma , nie ma , nie ma … Ze ściśniętymi zębami wszedł do mieszkania , usiadł na wskazanym przez nauczycielkę krzesełku i słuchając jej długiego kazania ciągle myślał o matce . Te myśli były szeregiem wizerunków jej twarzy , które przemykały mu się pod powiekami i nikły . Znikanie ich było zawiązkiem , pierwszym sygnałem tęsknoty . Brudna Małgosia słała tymczasem łóżka i ustawiała wraz z nauczycielem parawan przed posłaniem na kanapce , przeznaczonym dla koleżanki Józi . Ustawianie trwało dosyć długo i szczególne nastręczać musiało trudności , bo służąca w małej przerwie czasu , gdy nauczycielka wydaliła się do kuchni , co chwila odskakiwała z chichotem . Nareszcie wszystkie łóżka zostały posłane i Marcinowi kazano się rozbierać . Położył się co tchu , nakrył kołdrą i zaczął knuć plan ucieczki . Chytrze obierał stosowny moment o wczesnym poranku , przypominał sobie drogę do Gawronek , wmyślał się w fizjonomie zakątków leśnych , pustek , które widział przed wieczorem , i uciekał przez nie w marzeniu . Z wolna rozczyniała się w jego sercu , znużonym nawałą uniesień , senna żałość i wylewać poczęła w cichym płaczu . Łzy dużymi kroplami spływały na poduszkę i rozlewały się w szerokie plamy … Zasnął spłakany w znużeniu i bezczuciu . Wśród nocy nagle się ocknął . Raptem usiadł na łóżku i rozszerzonymi oczyma patrzał przed siebie . Ktoś chrapał jak maszyna do ugniatania żwiru . Mała nocna lampka , ustawiona w kącie izby , oświetlała jedną ścianę i część powały . Marcinek ujrzał czyjeś olbrzymie , grube i tłuste kolano wystające spod pierzyny , nieco dalej wielki nos i wąsy , które poruszały się miarowo wskutek chrapania , jeszcze dalej półokrągły koszyk wyszyty paciorkami , a przy mdłym świetle błyszczący jak kły obnażone . Uczucie osamotnienia , graniczące z rozpaczą , chwyciło małego szlachcica stalowymi szponami . Wzrok jego latał niespokojnie od przedmiotu do przedmiotu , z miejsca na miejsce , szukając czegoś znajomego i bliskiego . Spoczął wreszcie na tym kącie kanapki , gdzie siedzieli rodzice , ale i tam spał ktoś obcy . Z kątów izby zasnutych mrokiem wychylał się strach wielkooki , a widok gratów stojących w półświetle zdawał się grozić w sposób złowrogi . Długo malec siedział na posłaniu , patrząc bezsilnie i nie będąc w stanie najsroższym swoim cierpieniem odgadnąć , po co to wszystko z nim zrobiono , co to znaczy , dla jakiej racji tak jest męczony . Nazajutrz , po nocy źle przespanej , obudził się bardzo nierychło . W mieszkaniu nie było nikogo , łóżko nauczycielskie było posłane , kanapka uprzątnięta . Za drzwiami , obok których wisiał kalendarz i dyscyplina , rozlegało się prawie nieustające kaszlanie i cichy pomruk rozmów , urozmaicony od czasu do czasu przez śmiech rubaszny albo płacz hałaśliwy . Marcinek , rozciekawiony do najwyższego stopnia , wyskoczył z łóżka , ubrał się co tchu i nasłuchiwał pod tajemniczymi drzwiami , które wczoraj taki miały pozór , jakby prowadziły do pustego lamusa , a dziś były zasłoną jakiegoś interesującego widowiska . — A co to , kawaler ciekawy zobaczyć szkołę ? — krzyknęła nauczycielowa wynurzając się z kuchenki . — A mył się kawaler , czesał się , ubrał ochędożnie ? Najpierw trzeba się ubrać , a później dopiero myśleć o zobaczeniu szkoły . Marcinek ubrał się z mozołem , bo aż dotąd matka mu pomagała myć się i ubierać , szybko wypił kubek gorącego mleka i czekał . Po śniadaniu nauczycielowa wzięła go za rękę i tak jak stała , w białym kaftaniku , wprowadziła do izby szkolnej . Gdy się drzwi otwarły , w głowie Marcina prześliznęła się zaraz myśl : to jest kościół , nie żadna szkoła … Izba była pełna . Na wszystkich ławkach siedzieli chłopcy i dziewczęta . Gromadka najpóźniej przybyłych , nie znalazłszy miejsca , stała pod oknem . Chłopcy siedzieli w sukmankach , w ojcowskich spancerach , nawet w matczynych lejbikach , niektórzy mieli szyje okręcone szalikami , a ręce w wełnianych rękawicach ; dziewczęta miały na głowach zapaski i chuściny , jakby się znajdowały nie w dusznej izbie , lecz wśród zasp szczerego pola . Wszystko kaszlało , a znaczna większość przed wejściem nauczycielki ćwiczyła się w dawaniu sobie nawzajem sera , której to rozrywki nie była by zresztą w możności tym mianem technicznym określić . — Michcik , masz tu panicza z Gawronek , pokażże mu szkołę , bo ciekawy — rzekła nauczycielka zwracając się do chłopca siedzącego tuż obok drzwi w pierwszej ławie . Był to wyrostek lat już kilkunastu , jasny blondyn z siwymi oczami . Grzecznie posunął się w ławie i zrobił miejsce dla Marcinka , który przycupnął na brzeżku zawstydzony i zmieszany . Pani Wiechowska wyszła , rzuciwszy głośne i stanowcze zalecenie publicznego spokoju . — Jakże ci na imię ? — spytał Michcik uprzejmie . — Marcin Borowicz . — A mnie Piotr Michcik . Umiesz czytać ? — Umiem . — Ale pewnie po polsku ? Marcin spojrzał na niego ze zdumieniem . — Pa russki umiejesz czitat ' ? Marcin zaczerwienił się , spuścił oczy i wyszeptał cichutko : — Ja nie rozumiem … Michcik uśmiechnął się z tryumfem i zaraz wydobył z drewnianej teczki , zaopatrzonej w sznurek do wieszania jej na ramieniu , chrestomatię rosyjską Paulsona , otworzył tę księgę na zatłuszczonym miejscu i zaczął szybko czytać , potrząsając głową i rozdymając nozdrza : — „ W szapkie zołota litoho staryj russkij wielikan podżidał k-siebie drugoho … ” Uwaga małego Borowicza była zupełnie pochłonięta przez rozmowę z Michcikiem . Tymczasem ze wszystkich ławek wyłazili z wolna uczniowie i przybliżali się krok za krokiem , szturchając jedni drugich i wyglądając zza ramion . Utworzyło się wkrótce dokoła Michcika i Borowicza zwarte audytorium dzieci . Wszystkim oczy zdawały się wyskakiwać na wierzch z ciekawości . Stali w milczeniu , patrząc na Marcinka bez zmrużenia powieki i tak nieruchomo , jakby w paroksyzmie ciekawości stężeli . Tymczasem Michcik wciąż czytał ów wiersz szybko i coraz szybciej . Skończywszy , jeszcze raz tryumfująco spojrzał na Borowicza i rzekł : — Tak się czyta ! Zrozumiał eś też co ? — Nic a nic … — odrzekł nowicjusz rumieniąc się po uszy . — E , nauczysz się jeszcze i ty — rzekł tamten protekcjonalnie . — I ja se myślał em , że trudno , a teraz i stichi na pamięć umiem , i rachonki ci robię po rusku , i diktowkę . Gramatyka , ta to trudna … uuch ! Sprawiedliwie ! Imia suszczestwitielnoje , imia priłagatielnoje , miestoimienije … Cóż , nie rozumiesz , choćbym ci i powiedział … Nagle podniósł głowę i patrząc na belki rzekł , nie wiedzieć do kogo , głośno , z uczuciem , a nawet jakby w uniesieniu : — „ Podleżaszczeje jest ' tot priedmiet , o kotorom goworitsia w priedłożenii ! ” Potem znowu rzekł do Marcina : — Widzisz , i Piątek już umie czytać , choć kiepsko . Czytaj , Wicek ! Przy Michciku siedział chłopiec niezmiernie ospowaty . Ten otworzył tę samą książkę w równie wytłuszczonym miejscu i zaczął dukać jakiś ustęp . Od razu pogrążył się w tę czynność tak zupełnie , że wystrzały z armat nie były by w stanie przerwać jego roboty . Raptem gromada obserwująca rozbiegła się wśród szturchańców i hałasu . Drzwi od sieni rozwarły się szeroko i wszedł nauczyciel . Twarz jego była ledwie podobna do wczorajszej . Była to teraz maska surowa , a bardziej jeszcze śmiertelnie znudzona . Rzucił okiem na Marcinka i kwaśno się uśmiechnął do niego , stanął na katedrze i dał znak Michcikowi . Ten wstał i zaczął głośno , z deklamacją mówić modlitwę : — „ Priebłagij Gospodi , nisposli nam błagodat ' … ” W chwili zaczęcia modlitwy wszystkie dzieci jak na komendę zerwały się na równe nogi , a po jej ukończeniu siadły w ławkach . Szkołę wypełniał po brzegi nie tylko zaduch , ale literalny smród , ciężki i nieznośny . Wiechowski spoglądał przez chwilę ponuro na zalęknioną gromadę , następnie otworzył dziennik i zaczął czytać listę . Kiedy wymieniał jakieś imię w brzmieniu rosyjskim i nazwisko , izbę zalegała śmiertelna cisza . Dopiero po upływie pewnego czasu dawały się słyszeć szepty , podpowiadania , wynikało szturchanie i kopanie nogami danego indywiduum , no i koniec końców z jakiegoś miejsca ukazywała się ręka dziecka i słychać było głos : — Jest . — Nie jest wcale , tylko jest ' — wołał głośno nauczyciel . Sam wymawiał kilkakroć ten wyraz dobitnie , dla przykładu , miękcząc ostatnią spółgłoskę . Miało to taki skutek , że gdy z kolei czytał nazwiska , chłopcy wstawali i podnosili palce wołając z całą satysfakcją i w brzmieniu zupełnie swojskim : — Jeść ! Marcinek nie pojmował z tego wszystkiego nic zupełnie , bo ani wymagań prefesura , ani całej ceremonii , a już najmniej objawów tak powszechnej żądzy jedzenia . Gdy przeczytane zostały wszystkie nazwiska , pan Wiechowski znowu skinął na Michcika , a sam usiadł na krześle , wsunął dłonie w rękawy , założył nogę na nogę i począł patrzeć w okno z taką determinacją , jakby to właśnie stanowiło jeden z punktów jego urzędowych czynności . Michcik głośno czytał , a właściwie wywrzaskiwał z Paulsona tekst długiej bajki ludowej rosyjskiej o chłopie , wilku i lisie . Nauczyciel poprawiał kiedy niekiedy akcenty wyrazów . Tymczasem w całej izbie szkolnej gwar się ciągle szerzył . Słychać było dźwięki : a , be , ce , de , e … albo : a , be , we , że , ze … Dzieci , które umiały już alfabet , „ pokazywały ” go symplakom świeżo przybyłym : niektóre uczyły towarzyszów ślabizoka , a przeważna większość , patrząc niby to w elementarze i mrucząc coś pod nosem , nudziła się haniebnie . Gdy Michcik odkrzyczał całą bajkę , złożył książkę i dał ją koledze Piątkowi , a sam wyszedł na środek do tablicy . Wiechowski podyktował mu zadanie arytmetyczne na mnożenie . Michcik wypisał dwie duże cyfry , podkreślił je okropnie grubą linią , przed mnożną ustawił taki znak mnożenia , że można by na nim powiesić palto , i zaczął szeptać do siebie , z cicha , tak przecie , że Marcin słyszał go dobrze : — Pięć razy sześć … trzydzieści . Piszę kółko , a sześć mam w rozumie . Cały ten akt mnożenia Michcik wykonywał z wielkim trudem i mozołem . Twarz mu się mieniła , mięśnie oblicza , rąk i nóg wykonywały bezcelową pracę takiego naprężenia , jakby uczeń dźwigał belki , rąbał drwa lub orał . Skoro jednak zmógł jakieś pięć razy sześć — i napisał kółko — zaraz półgłosem , tak żeby nauczyciel słyszał , tłumaczył całą sprawę : — Piat'ju szest ' — tridcat ' … A nauczyciel nie zwracał teraz uwagi ani na Michcika , ani na Piątka , który zaczął pokazywać swoją sztukę — lecz ciągle z martwym stoicyzmem patrzał w okno . Marcinek , słuchając po raz drugi czytania Piątka , przypomniał sobie Żyda Zelika , krawca wiejskiego , który często w Gawronkach siedział całymi miesiącami na robocie . Stanął mu w oczach jak żywy — zgrzybiały , na pół ślepy , śmieszny Żydzina , z wiecznie oplutą brodą , gdy siedzi i zeszywa stary kożuch barani . Okulary związane szpagatem wiszą mu na końcu nosa , igła nie trafia w skórę kożucha , lecz w palec , później w pustą przestrzeń , później gdzieś więźnie … Marcinek pragnął by roześmiać się serdecznie z kłopotów Zelika , z jego powolnego ścibania , lecz czuje na twarzy łzy żalu i niewymownej miłości nawet dla tego Żyda z Gawronek … Czytanie Piątka wywiera na niego , nie wiedzieć czemu , tak dziwne wrażenie . Piątek trafia na dźwięki , łapie je z pośpiechem , wiąże i spaja jakby uderzeniem pięści , pcha , jakby całym korpusem , do kupy … Słychać dziwne słowa … Oto malec stęka : — „ Pie … piet … pietu … pietuch … ” Marcinek schyla głowę , zatyka sobie usta i dusi się ze śmiechu , szepcząc : — Co za pietuch ? Pietuch ! … Nauczyciel budzi się jakby ze snu , powtarza ze złością kilkakrotnie ten wyraz ku tajemnej uciesze całej klasy i znowu wpada w zadumę . Nareszcie Piątek skończył lekcję , siadł ciężko na ławce i zaczął wycierać spocone czoło . Wiechowski otworzył dziennik i wyczytał nazwisko : — Warfołomiej Kapciuch . Na środek izby wyszedł chłopak w nędznej sukmanczynie i ojcowskich widocznie butach , gdyż posuwał się tak zgrabnie , jakby miał nogi obute w dwie konewki . Mały Bartek Kapciuch , który w szkole awansował na jakiegoś Warfołomieja , rozłożył swój elementarz na brzeżku nauczycielskiego stolika , wziął w brudną rękę drewnianą wskazówkę , wyczytał całe a , be , we , że , ze … chlipnął kilka razy nosem i poszedł na miejsce z taką uciechą , że nawet nie czuł pewno ciężaru swych niezmiernych butów . Powołany został znowu jakiś Wikientij , wyłożył nauczycielowi swoją umiejętność i znikł w tłumie . Ta nauka trwała tak długo , że Marcinek o mało się nie zdrzemnął . Wodził sennymi oczyma po ścianach , z których tu i ówdzie wapno płatami obleciało , rozpatrywał wiszące obok drzwi wizerunki nosorożców i strusiów , wreszcie trzy grube szlaki błota między drzwiami i pierwszą ławką … Było mu duszno w okropnym powietrzu izby i nudziło go stękanie dzieci wydających przed nauczycielem alfabet rosyjski . Jednak mimo nieuwagi i roztargnienia , jakie go ogarnęło , spostrzegł przecież , że i pan Wiechowski nudzi się porządnie . Na szczęście w sąsiednim mieszkaniu nauczycielskim wybiła godzina jedenasta . Profesor przerwał egzaminowanie , zeszedł z katedry i rzekł po polsku : — Teraz sobie zaśpiewamy jedną śliczną pieśń po rusku , nabożną . Będziecie śpiewać po mnie i tak samo jak ja . Dziewuchy cienko , chłopaki grubiej . No … a słuchaj przecie jedno z drugim — uchem , nie brzuchem ! Przymknął oczy , rozwarł usta i , wybijając takt palcem , jął śpiewać : Kol sławien nasz Gospod ' w Sijonie … Z nauczycielem śpiewał Michcik , ryczał coś Piątek i usiłowało naśladować melodię kilkoro dzieci , widać muzykalniejszych . Reszta śpiewała także . Gdy jednak melodia była poważna , a w tamtej okolicy lud śpiewa tylko na nutę żywego wywijasa , więc dzieci wpadły zaraz na jedyny uroczysty motyw śpiewu , do którego w kościele ucho przyuczyły , i poczęły niesfornymi głosami wrzeszczeć : Święty Boże , święty mocny , święty a nieśmiertelny … Kilkakrotnie pan Wiechowski musiał przerywać i zaczynać od początku , gdyż melodia Święty Boże zaczynała brać górę nad Kol sławien . Chodziło tam zapewne nie o nauczenie dzieci śpiewu , lecz o wbicie , wciesanie w ucho pieśni cerkiewnej . Nauczyciel zmuszony był zwyciężyć chłopską melodię , pociągnąć za swoją cały ogół dzieci i wkrzyczeć ją w ich pamięć . Śpiewał tedy coraz głośniej . Marcinek z najwyższym zdumieniem patrzał na to całe widowisko . Grdyka nauczyciela pracowała teraz forsownie , twarz jego z mocno czerwonej stała się aż brunatną . Żyły na czole nabrzmiały mu jak powrózki , czupryna spadała na oczy . Z zamkniętymi powiekami , a usty otwartymi jak czeluść , wywijając pięścią , jakby bił w kark niewidzialnego przeciwnika , nauczyciel istotnie przekrzyczał cały chór głosów dziecięcych i ze wszystkiego tchu , wniebogłosy śpiewał pieśń : Kol sławien nasz Gospod ' w Sijonie … W ciągu dwumiesięcznej bytności w szkole Marcinek „ zdumiewające uczynił w naukach postępy ” . Tak donosiła listownie rodzicom chłopca pani nauczycielowa . W istocie Marcinek umiał już czytać ( rzecz prosta — po rosyjsku ) , pisać dyktanda , robić zadaczki na cztery działania i począł nawet ćwiczyć się w obu rozbiorach : etymologicznym i syntaktycznym . Pan Wiechowski szczególniejszą uwagę zwracał na owe rozbiory . Codziennie o godzinie drugiej po południu rozpoczynał z Marcinkiem lekcję . Chłopiec czytał jakiś urywek , później opowiadał treść tego , co przeczytał , w sposób tak śmieszny i tak zabawnie barbarzyńskimi wyrazami , że samego profesora rozweselała ta nauka . Po czytaniu szły zaraz owe rozbiory , które gdyby mogły być do czegokolwiek przyrównane , to chyba do upartego strugania mokrej osiczyny tępym kozikiem . Istotną trudność stanowiła dla małego Borowicza — arytmetyka . Chłopczyna pojmował wcale dobrze , choć niezbyt lotnie , ale kombinowanie jednoczesne arytmetycznego kałkułu i wdzieranie się przemocą do tajemnic mowy rosyjskiej — było ciężarem zanadto wielkim na jego siły . W chwili kiedy zaczynał rzecz całą rozumieć , kiedy nawet uderzała go i cieszyła oczywistość rachunku , wszystko mąciły — nazwy . Zamiast porwania umysłu chłopca zrozumiałym wykładem działań arytmetycznych , zamiast ukazania mu samej rzeczy arytmetycznej , o którą w nauce arytmeryki na pozór chodziło , pan Wiechowski całą usilność zmuszony był w to wkładać , żeby nie w umysł , lecz w pamięć ucznia wrazić nazwy rozmaitych przedmiotów . Pierwsze kształcenie inteligencji , ta piękna walka , to szacowne widowisko , ten zaiste wzniosły akt : uczenie się dziecka , opanowywanie pojęć nieznanych przez umysł , który to czyni raz pierwszy — były w Owczarach walką niezmierną , a często rzetelną i , co najgorsza , bezcelowo zadaną męczarnią . Jeżeli mały Borowicz przypadkowo stracił wątek rozumowania , wówczas machinalnie powtarzał za pedagogiem i nazwy , i kombinacje , i formuły . Naglony pytaniami , czy rozumie , czy pamięta , czy wie dobrze — odpowiadał twierdząco , a na zagadnienia bezpośrednie odpowiadał zgadując . Trafiały się dnie , że lekcje arytmetyki były dla niego od a do z niezrozumiałymi . Wtedy owiewał go strach idący z półświadomego przeświadczenia , że kłamie , że nie uczy się chętnie , że umyślnie martwi rodziców , że nie kocha ich wcale … Wówczas pot zimny występował mu na czoło , a mózg oblepiała jakby skorupa zeschłego iłu . Nauczyciel odszedł już był daleko , mówił o czym innym , zapytywał o co innego , a Marcinek , przestępując z nogi na nogę i ściskając kolana , wysiłkiem gonił jakąś sfaję , która w poprzek drogi jego rozumowania uwaliła się jak góra . Mózg jego nie był w stanie wykonywać dwu prac na raz , toteż myślenie arytmetyczne musiało zejść na plan drugi ustępując miejsca ciągłym zapytaniom o znaczenie wyrazów . Specjalny kunszt stanowiło dyktando rosyjskie . Pan Wiechowski codziennie Marcinkowi powtarzał , że uczeń , który by na stronicy dyktanda zrobił trzy błędy , nie będzie przyjęty do klasy wstępnej . Kandydat do owej klasy zaprzysiągł sobie w duszy , że nie popełni trzech błędów na stronicy dyktanda . Usiłował nie robić ich wcale — z małym jednak skutkiem . Głowa mu od myślenia pękała , czy w danym wypadku należy pisać jat ' czy je , pamięć robiła ciężko i bezmyślnie , a ponieważ pedagog nie mógł wskazać dostatecznych zasad pisania bez poprzedniego wyłożenia gramatyki , więc biedny Marcin umieszczał na stronicy po trzydzieści , czterdzieści i więcej monstrualnych błędów . Na pamięć uczył się gramatyki rosyjskiej i wierszy . Owo kucie wierszy miało miejsce zawsze przed południem . Rzeczywiście największe postępy Marcinek zrobił w katechizmie ks . Putiatyckiego i w kaligrafii . Można go było przebudzić z twardego snu o północy i zapytać : — „ Co za naukę stąd brać mamy , że Pan Bóg jest dobrym i sprawiedliwym sędzią ? ” — a odpowiedział by był jednym tchem , bez namysłu i wahania : „ Stąd , że Pan Bóg jest sprawiedliwym sędzią , brać mamy tę naukę … ” itd . W kaligrafii lubił się znowu ćwiczyć na własną rękę . Zastępowała mu ona poniekąd rozrywki fizyczne , spacer i hasanie po dalekich miejscach . Nauczyciel zastawał go niejednokrotnie bazgrzącego z niezmiernym entuzjazmem litery ogromne i koślawe , już to kredą na tablicy , już piórem na starych kajetach . Zarówno pierwszy jak drugi sposób ćwiczenia się w tyle szlachetnej i tak niezbędnej umiejętności pobudzał Marcinka do wywieszania języka i ciągania nosem . Z czasem bazgranie w kajetach wzbronione mu zostało ze względu na to , że przy spełnianiu tej czynności obydwie jego ręce , mankiety kurtki i koszuli , a niejednokrotnie i koniec nosa , były unurzane w atramencie i powodowały zwiększanie się ekspensu nauczycielskiego mydła , co w umowie z rodzicami Marcinka przewidziane nie zostało . Nie pozwalano mu również bawić się z chłopakami wiejskimi ze względu na tzw . dobre wychowanie . Siedział tedy ciągle w pokoju państwa Wiechowskich i kształcił swój umysł . Sam „ pan ” nauczał w izbie szkolnej albo był poza domem , żona jego wrzeszczała na dziewkę służebną w kuchni , a mała Józia ćwiczyła się zazwyczaj w gnieceniu klusek , zwanych paluszkami , albo nawet w obieraniu kartofli . Marcinek siedział na kanapce pod oknem i mruczał . Kiedy go jednak gramatyka do cna znudziła , wtedy mrucząc obłudnie , gapił się na świat przez szyby . Okna wychodziły na pola . Te pola były równe jak stół , gdyż tam kończyły się już wzgórza i lasy . Głęboki śnieg leżał ciężką warstwą na całym widnokręgu . Nigdzie wsi , nigdzie nawet samotnej chaty nie było widać na owej płaszczyźnie . W odległości mniej więcej trzech wiorst czerniał szereg drzew bezlistnych i szarzały jakieś zarośla . Był tam rozległy staw okryty trzcinami , ale i on o tej porze przystał do płaszczyzny i dopasował się do równiny śniegowej . W czasie odwilży grzbiety zagonów przezierały spod śniegu . Ten widok był jedynym urozmaiceniem i rozrywką w życiu Marcinka . Odwilże zdarzały się nieczęsto , a następowały po nich zadymki i mrozy . Przestrzenie znowu tężały i powlekały się martwotą . Dla żywego chłopca było coś bezdennie smutnego w tym obcym krajobrazie . Widok monotonnej płaszczyzny dziwnie się jednoczył z nudą siedzącą między kartkami gramatyki rosyjskiej . Ani tego krajobrazu , ani misteriów gramatycznych nie mógł objąć i przyswoić sobie . Gdyby go zapytano , co to jest , jak się nazywa owa spokojna , nudna przestrzeń , odrzekł by bez wahania , że jest to imia suszczestwitielnoje . Przez całe dwa miesiące żadne z rodziców nie odwiedzało Marcinka . Postanowiono go zahartować , włożyć w rygor i nie rozmazgajać wizytami . Raz jeden pani Wiechowska wyprowadziła Borowicza i Józię na spacer . Poszli za wieś drogą utorowaną w głębokim śniegu aż na górę okrytą starym lasem . Na skraju tego lasu sterczały oddzielnie duże świerki , które wpadały w oko ze znacznej nawet odległości . Dzień był śliczny , mroźny ; w czystym powietrzu widać było bardzo daleką okolicę . Stanąwszy przy owych samotnych świerkach zdyszany Marcinek rzucił okiem w stronę południową i zobaczył górę , u której stóp stały Gawronki , gdzie się urodził i wychował . Ciemnobłękitnym kolorem znaczyły się po niej zwarte zarośla jałowcu na tle jednolitej powłoki śniegu . Wydatny garb szczytu dokładnie sterczał na niebie różowiejącym z zachodu . Nagle chłopiec głośno i serdecznie zapłakał . Długie , opryskliwe , pełne niepojętych wyrazów kazanie nauczycielki uwieńczyło tę jedyną wycieczkę Marcina . W pierwszych dniach marca pan Wiechowski , powróciwszy z sąsiedniego miasteczka , przywiózł wiadomość , która , rzec można , zatrzęsła węgłami budynku szkolnego . Wszedł do pokoju z omarzniętymi wąsami i nie strzepnąwszy nawet śniegu z butów powiedział : — Dyrektor przyjeżdża w tym tygodniu ! Głos jego miał ton tak szczególny i przerażający , że wszyscy obecni zadrżeli , nie wyłączając Marcina , Józi i Małgosi , którzy wcale zrozumieć nie mogli , co by właściwie to zdanie mogło znaczyć . Pani Wiechowska zbladła i poruszyła się na krześle . Jej duże , tłuste wargi drgnęły i ręce bezwładnie na stół opadły . — Kto ci mówił ? — zapytała głosem zdławionym . — No , Pałyszewski — któż miał mówić ? — odrzekł nauczyciel zdejmując szalik ze szyi . Od tej chwili zapanowała w całym domu wielka trwoga i milczenie . Małgosia , nie wiedzieć dlaczego , chodziła na palcach , Józia całymi godzinami płakała rzewnie po kątach , a Marcinek wyczekiwał z przerażeniem i nie bez pewnej ciekawości jakichś zjawisk nadprzyrodzonych . Profesor po całych prawie dniach trzymał dzieci wiejskie w szkole , uczył je sposobem zwanym na skoro odpowiedzi na przywitanie : — „ zdorowo rebiata ! ” — wszystkich śpiewu chóralnego Kol sławien , a Piątka i Wójcika ćwiczył w sztuce wyliczania członków panującej rodziny carskiej . Wpajaniu tych umiejętności towarzyszyło zdwojone rżnięcie dyscypliną . Marcinek skulony przy swym oknie słyszał co chwila płacz wrzaskliwy , błaganie nadaremne i zaraz potem stereotypowe i nieodwołalne : — Uch , nie będę , nie będę ! Póki życia , nie będę ! uch , panie , nie będę , nie będę ! … Wieczorami , nieraz do późna , pan Wiechowski przygotowywał dzienniki szkolne i wykazy , stawiał stopnie uczniom i w sposób niewymownie kaligraficzny pisał tak zwane wiedomosti . Oczy mu się zaczerwieniły , wąsy jeszcze bardziej obwisły , policzki wpadły i grdyka była w ciągłym ruchu od nieustannego przełykania śliny . Na wsi rozeszła się głucha pogłoska : naczelnik przyjedzie ! Na tle tej wieści wyrastały dziwne domysły , prawie klechdy . Wszelkie baśnie znosiła do budynku szkolnego na powrót Małgosia i szeptała je do ucha Borowiczowi i Józi , budząc w nich trwogę coraz okropniejszą . W stancji szkolnej zaprowadzono radykalny porządek : zeskrobano rydlem z podłogi uschłe błoto i wyszorowano ją należycie , zmieciono kurze , otrzepano i wytarto popstrzone wizerunki żyraf i słoni , oraz mapę Rosji i globusik reprezentujący na górnym gzymsie szafy umiejętności odległe , wysokie i niedostępne . Z sieni wyjechała do obórki beczka z kapustą , nie mniej jak cała zagródka i umieszczone w niej cielę . Kupa nawozu została okryta gałęziami świerczyny . Sam pedagog przyniósł z miasteczka dziesięć butelek najlepszego warszawskiego piwa i jedną krajowego porteru , pudełko sardynek i cały stos bułek . Pani Wiechowska upiekła na rożnie zająca i pieczeń wołową , niewymownie kruchą , które to przysmaki miały być podane dyrektorowi na zimno , rozumie się , wraz ze słoikami konfitur , marynowanych rydzyków , korniszonów itd . Całe to przyjęcie nauczycielowa zgotowała nie mniej pilnie , jak on przysposabiał szkołę . Mogło się było wydawać , że tajemniczy dyrektor przyjeżdża po to , żeby z równą ścisłością zbadać i skontrolować smak zajęczego combra , jak postępy chłopaków wiejskich w dukaniu . W przeddzień fatalnego dnia mieszkanie , kuchnia nauczycielska i izba szkolna były obrazem zupełnego popłochu . Wszyscy biegali z oczyma szeroko rozwartymi i spełniali najzwyklejsze czynności w niewymownym naprężeniu nerwów . W nocy prawie nikt nie spał , a od świtu znowu wybuchł w całym domu paroksyzm biegania , szeptania z zaschniętym gardłem i wytrzeszczonymi oczyma . Miał nadejść posłaniec od Pałyszewskiego , nauczyciela szkoły w Dębicach ( wsi o trzy mile odległej ) , u którego wizyta dyrektorska pierwej niż w Owczarach wypaść miała . Zanimby dyrektor przejechał trzy mile gościńcem , szybkobiegacz zdążając wprost przez pola miał wcześniej o jaką godzinę stanąć w szkole Wiechowskiego . Już od samego świtu nauczyciel wyglądał co moment oknem , przy którym zazwyczaj uczył się Marcinek . Pokój mieszkalny był uporządkowany , łóżka nakryte białymi kapami . W kąciku za jednym z nich stały butelki z piwem , w szafie gotowe pieczyste i całe przyjęcie . Gdy dzieci zaczęły ściągać się do szkoły i nauczyciel zmuszony był opuścić punkt obserwacyjny , wtedy zalecił Marcinkowi , ażeby on usiadł na tym miejscu i nie spuszczał oka z równiny . Mały Borowicz sumiennie spełnił ten obowiązek . Twarz przysunął do samego szkła , tarł je co chwila , gdy zachodziło parą oddechu , i wytrzeszczał tak oczy , że mu się aż napełniały łzami . Około godziny dziewiątej ukazał się na widnokręgu punkcik ruchomy . Obserwator przez czas długi śledził go wzrokiem z gwałtownym biciem serca . Nareszcie , gdy mógł już dojrzeć chłopa w żółtym kożuchu , szerokimi krokami idącego po grzbietach zagonów , wstał z krzesła . Była to jego chwila . Czuł się panem położenia trzymając w ręku wiadomość tak stanowczą . Wolnym krokiem zbliżył się do kuchni i w sposób lapidarny , podniesionym głosem zawołał : — Małgośka , rypaj powiedzieć panu , że … posłaniec . On tam już będzie wiedział , co to znaczy . Małgosia wiedziała również , co w takich wypadkach czynić należy . Rzuciła się do sieni , otwarła drzwi do izby szkolnej i z okropnym wrzaskiem dała znać : — Panie , posłaniec ! Wiechowski wszedł natychmiast do swego mieszkania i zaczął wdziewać na się odświętne ubranie : szerokie spodnie czarne , kamaszki na wysokich obcasikach i z wystrzępionymi gumami , bardzo głęboko wyciętą kamizelkę i za duży żakiet , wszystko nabyte przed laty , czasu bytności w grodzie gubernialnym , u pewnego składnika trochę przechodzowanej tandety . Marcinek wsunął się do pokoju i lękliwym głosem rzekł do nauczyciela : — O , proszę pana , tam idzie … — Bardzo dobrze , idź teraz , mój kochany , i schowaj się w kuchni razem z Józią . Niech ręka boska broni , żeby was dyrektor zobaczył ! Wychodząc z pokoju Marcinek obejrzał się na belfra , który w owej chwili stał przed jednym z obrazów religijnych . Twarz nauczyciela była biała jak papier . Głowę miał schyloną , oczy przymknięte i szeptał półgłośno : — Panie Jezu Chryste , dopomóżże mi też … Panie Jezu miłosierny … Zbawicielu … Zbawicielu ! … W owej chwili wbiegła do izby pani Marcjanna i potrącając Borowicza wołała : — Idzie ! idzie ! … Pan Wiechowski wyszedł do szkoły , a tymczasem w stancji czyniono przygotowania ostateczne : okryto stół serwetą , nastawiono samowar i wycierano talerze , szklanki , noże i powyłamywane widelce . Marcinek wynalazł już był dla siebie i towarzyszki bezpieczne schronienie za drzwiami między ścianą i ogromną szafarnią , która zajmowała połowę kuchenki . Wtuleni w najciemniejszy kąt , oddawali się obydwoje z całą gorliwością co najmniej przez jakie półtorej godziny misji ukrycia swych osób . Nakazywali sobie wzajem nieustannie milczenie , przysłuchiwali się z biciem serc każdemu szelestowi i tylko kiedy niekiedy ważyli się półszeptem wypowiadać jakieś niewyraźne sylaby . Dopiero po upływie dwu godzin wbiegła raptem ze dworu nauczycielka , a za nią Małgosia . Ta ostatnia w okropnej trwodze powtarzała raz za razem : — Jedzie naczelnik ! Jedzie naczelnik ! W skórzanej budzie jedzie ! Oj , będzie tu teraz dopiero , będzie , mój Jezus kochany , drogi , oj , będzie tu , będzie ! Ciekawość przemogła wszelkie obawy : Józia i Marcin wyszli ze swej kryjówki , zbliżyli się na palcach do drzwi prowadzących do sieni i zaczęli kolejno wyglądać przez szczeliny i dziurę od klucza . Ujrzeli tył budy karecianej na saniach , ogromne futro pana wchodzącego do szkoły i plecy Wiechowskiego , które się nieustannie schylały . Po chwili drzwi do izby szkolnej zamknięto . Wtedy z uczuciem gorzkiego rozczarowania powrócili do swej kryjówki za szafarnią i drżeli tam ze strachu . Tymczasem do stancji szkolnej wkroczył kierownik dyrekcji naukowej , obejmującej trzy gubernie , pan Piotr Nikołajewicz Jaczmieniew , i przede wszystkim zrzucił z ramion olbrzymie futro . Spostrzegłszy , że w tej izbie jest aż nadto ciepło , zdjął także palto i został w mundurze granatowym ze srebrnymi guzikami . Był to wysoki i przygarbiony nieco człowiek , lat czterdziestu paru , o twarzy dużej , nieco rozlanej i obwisłej , którą otaczał rzadki zarost czarny . Z ust dyrektora Jaczmieniewa prawie nie schodził uśmiech łagodny i dobrotliwy . Zamglone jego oczy spoglądały przyjacielsko i życzliwie . — Wszystko jak najlepiej , jaśnie wielmożny panie … — odpowiedział Wiechowski , uczuwając w sercu pewien promyczek otuchy na widok łaskawości dyrektora . — Ależ zima u was tęga ! Dużo się człowiek nakołatał po świętej Rusi , a takiego zimna w marcu rzadko doświadczał . Ja w karecie , w futrze , w palcie , a i tak czuję ten , wiesz pan , dreszczyk … — A może by … — szepnął Wiechowski , mając dreszczyk stokroć bardziej przejmujący aż w piętach . Dyrektor udał , że wcale nie słyszy tego , co powiedział Wiechowski . Odwrócił się do dzieci , które siedziały nieruchomo , ze zdumienia wytrzeszczając oczy i w przeważnej większości szeroko rozwarłszy usta . — Jak się macie , dziatki ? — rzekł łaskawie — witam was . Stojąc za plecami Jaczmieniewa , Wiechowski dawał znaki oczami , rękami i całym korpusem , ale na próżno . Nikt nie odpowiadał na powitanie zwierzchnika . Dopiero po chwili Michcik naglony rozpaczliwymi spojrzeniami i gestami swego mistrza zerwał się i zawołał : — Zdrawia żełajem Waszemu Wysokorodiju ! Dyrektor mlasnął ustami i wzniósł brwi tak zagadkowo , że Wiechowskiemu mróz przedefilował po grzbiecie . — Panie nauczycielu , bądź pan łaskaw wywołać któregoś ze swych uczniów — rzekł wizytator po chwili — chciał by m usłyszeć , jak też czytają . — Może jaśnie wielmożny pan sam raczy rozkazać któremu z nich — rzekł uprzejmie Wiechowski podając dziennik a jednocześnie całą duszą błagając Boga , ażeby jaśnie wielmożnemu panu nie strzelił czasami do głowy pomysł zgodzenia się na tę propozycję . Jaczmieniew z grzecznym uśmiechem odsunął dziennik mówiąc : — Nie , nie … proszę bardzo . Wiechowski udał przez chwilę niby wahanie się , kogo by wyrwać , aż wreszcie wskazał palcem Michcika , którego umyślnie posadził w czwartej ławie . Dyrektor wstąpił tymczasem na katedrę , usiadł i podparłszy pięścią brodę patrzał uważnie spod przymkniętych powiek na ten tłum dzieci . Michcik wstał , z dystynkcją ujął Paulsona trzema palicami i dał koncert czytania . Przestrach jak płyta marmurowa usunął się na chwilę z piersi Wiechowskiego . Michcik czytał świetnie , płynnie , głośno . Dyrektor przysposobił sobie dłonią ucho do łatwiejszego chwytania dźwięków , z zadowoleniem reparował akcenty i kiwał głową potakująco . — Czy możesz mi opowiedzieć swoimi słowami to , co przeczytał eś ? — zapytał po chwili . Chłopiec złożył książkę , odsunął ją na znak , że będzie czerpał opowiadanie tylko z pamięci , i zaczął wyłuszczać po rosyjsku treść bajki odczytanej . Jaczmieniew ciągle się uśmiechał . W najciekawszym punkcie opowieści podniósł w górę rękę z gestem charakterystycznym , jakiego używa nauczyciel , pewny , że mu jego miły uczeń trafnie odpowie — rzucił szybko zapytanie : — Siedem razy dziewięć ? — Szest'diesiat tri ! — z tryumfem zawołał Michcik . — Wyśmienicie , wyśmienicie — rzekł głośno dyrektor , a schylając się do Wiechowskiego , szepnął półgłosem : — Szanowny panie nauczycielu , temu chłopcu w końcu roku … pojmuje pan ? … najpierwszą … Pedagog schylił głowę i rozdął nieco nozdrza na znak nie tylko zgody , ale porozumienia się co do joty i przypominał w owej chwili kelnera z wykwintnej restauracji , który zgaduje życzenia gościa szczodrobliwego . Był już prawie pewien sytuacji i , jak czyni zazwyczaj człowiek szczęśliwy , zaczął kusić fortunę . — Może jaśnie wielmożny pan zechce jeszcze Michcika … coś z arytmetyki , z gramatyki ? — Czy tak ? Bardzo , bardzo jestem … Ale trzeba już temu dać spokój . Proszę , wyrwij pan kogoś jeszcze … — Piątek ! — zawołał nauczyciel nieco zbity z tropu . — Jeść ! — wrzasnął Piątek , pewny , że to chodzi o tak zwaną pieriekliczkę . — Czytaj ! — zgrzytnął na niego Wiechowski . Czytanie Piątka mniej już zachwyciło dyrektora . Nie poprawiał go wcale , tylko uśmiechał się na poły dobrotliwie , na poły ironicznie . Zanim chłopiec przemordował trzy wiersze , rzekł do nauczyciela : — Proszę jeszcze kogoś wywołać … W czaszce nauczyciela słowa powyższe sprawiły szum gwałtowny , który rozwiał wszystkie jego myśli jak wicher plewy . Kilku jeszcze chłopców umiało sylabizować i to po parę liter zaledwie . Na chybił trafił jednak Wiechowski zawołał : — Gulka Matwiej ! Gulka powstał , wziął wskazówkę w rękę i cichutko wyszeptał kilka nazw liter moskiewskich . Gdy dyrektor przynaglać go zaczął do głośniejszego mówienia , chłopak zląkł się , usiadł na miejscu , a koniec końców wlazł pod ławę . Wówczas Jaczmieniew zstąpił z katedry i wszedłszy między ławki po kolei sam egzaminował dzieci . Trwało to bardzo długo . Nagle Wiechowski , miotający się w dreszczach przerażenia , usłyszał , że dyrektor mówi najczystszą polszczyzną . — No , a kto z was , dzieci , umie czytać po polsku , no , kto umie ? Kilka głosów odezwało się w rozmaitych kątach izby szkolnej . — Zobaczymy , zaraz zobaczymy … Czytaj ! — rozkazał pierwszej osobie z brzega . Dziewczyna owinięta w zapaski wydobyła Drugą książeczkę Promyka i zaczęła dosyć płynnie czytać . — A kto ciebie nauczył czytać po polsku ? — zagadnął ją dyrektor . — Stryjna mnie nauczyli … — szepnęła . — Stryjna , co to jest stryjna , panie nauczycielu ? — zwrócił się do Wiechowskiego . — A ciebie kto nauczył czytać po polsku ? — spytał małego chłopca , nie czekając na odpowiedź Wiechowskiego . — Pani nauczycielowa pokazała nom z Kaśką durkowane … — Pani nauczycielowa ? Wot kak ! — szepnął uśmiechając się jadowicie . Wysłuchawszy jeszcze kilku chłopców i powziąwszy wiadomość , że im litery nierosyjskie wskazywał sam nauczyciel , dyrektor cofnął się spomiędzy ławek i rzekł do Wiechowskiego : — Czy ksiądz jaki przychodzi do szkoły ? — Nie . U nas we wsi nie ma kościoła ; dopiero w miasteczku Parchatkowicach , o dziesięć wiorst stąd , jest kościół i dwu księży . — Tak , tak … No , panie Wiechowski — rzekł znienacka Jaczmieniew — bardzo , bardzo jest źle . Na takie stado dzieci — dwu czyta , a pozostali nic nie umieją . Źle mówię zresztą , bo dosyć znaczna ilość czyta po polsku , a w stosunku do czytających ruskie to ilość wprost kolosalna . I mnie to nawet nie dziwi . Pan , jako Polak i katolik , prowadzisz polską propagandę . — Propagandę … polską ? — jęknął Wiechowski , wcale nie będąc w stanie zrozumieć , co by mogły oznaczać te dwa wyrazy , ale dobrze pojmując to jedno , że kryje się w nich słowo : dymisja . — Tak … polską propagandę ! — zawołał Jaczmieniew krzykliwie . — To może się panu i innym uśmiechać , ale nie takie jest , jak wielekroć pisał em w cyrkularzach , życzenie władzy . Pan jesteś tutaj urzędnikiem i źle pan spełniasz swój urząd . Mało dzieci czyta … Nie widzę rezultatów . — Michcik — szepnął Wiechowski . — Co Michcik ? Był eś pan kiedy w teatrze , widział eś pan głównego tenora i statystów ? Otóż cała szkoła są to statyści , a ci dwaj — to główni śpiewacy , okazy … Stara to sztuczka , na której ja się znam nieźle . Powtarza się to przecie w każdej niemal szkole i jest śmiertelnie nudne … Ja nie jestem z pana zadowolony , panie Wiechowski … W nauczycielu zatrzęsło się serce i wnętrzności . Nie widział już wcale osoby dyrektora i jak dziecko zwracał się ku szczelinie we drzwiach prowadzących do jego mieszkania , przez którą podpatrywała i podsłuchiwała bieg wizyty pani Marcjanna . W mózgu jego biegały jeszcze niektóre myśli jak strzykania bólu . Jedną z nich , ostatni środek ratunku , powiedział do Jaczmieniewa : — Może jaśnie wielmożny pan dyrektor raczy wejść do mnie … — Nie , ja nie mam czasu — i żegnam … — rzekł naczelnik szorstko , wdziewając palto z pośpiechem . — Książki , wykazy prowadzę starannie … — rzekł jeszcze Wiechowski . — Książki ! — zawołał dyrektor szyderczo . — Sądzisz pan tedy , że w zamian za pensję , mieszkanie i stanowisko nie trzeba nawet prowadzić ksiąg , a jeżeli się pisze w nich cokolwiek , to jest to już tytuł do nagrody ? Cóż zresztą … książki ? Ja mam przecie pańskie wykazy . Figurują tam cyfry czytających , których ja tu wcale nie znajduję . Ostatnie słowa wypowiedział zarzucając futro na ramiona . — Żegnam was , dzieci , uczcie się pilnie , starajcie się ! … — rzekł do zebranych uczniów . Potem , wychodząc , odezwał się do nauczyciela : — Moje uszanowanie … Wiechowski nie był w stanie ani wyprowadzić go , ani wyjść za nim . Stał oparty o stolik katedry i patrzył na drzwi wchodowe . Mróz śmiertelny obejmował jego ciało i wstrzymywał krew w żyłach . „ Wszystko się skończyło … — myślał pan Ferdynand — masz teraz … Cóż tu robić , gdzież się tu wynieść , z czegóż tu żyć ? Utrzymam się to z pisania próśb do sądu ? Przecież tam już to samo czterech robi … ” Skinął na dzieci , że mogą już iść sobie , otworzył drzwi do swego mieszkania i obejrzał tę izbę jednym spojrzeniem . Nagle rozpacz i żal w potoku łez buchnęły z jego piersi . Przez długi czas szlochał głośno jak dziecko , leżąc piersiami na stole . Gdy podniósł oczy , spostrzegł w kącie szereg butelek z piwem . Skoczył zaraz , chwycił pierwszą z brzegu , wyrwał korek i prawie jednym tchem wypił całą butelkę . Rzucił w kąt pierwszą i wysączył drugą , potem trzecią i czwartą . Pił , nie przestając głośno płakać , i już piątą butelkę odkorkowywał , gdy wtem ktoś mocno zastukał do drzwi . Wiechowski z gniewem otwarł je szeroko i ujrzał przed sobą … znowu Jaczmieniewa w futrze i czapce , który uśmiechał się do niego i wyciągał obie ręce . — Ot , pomyłka — mówił — ot , głupstwo ! Jak łatwo skrzywdzić uczciwego człowieka , ach , jak łatwo ! Wiechowski ! ja będę o panu pamiętał i podwyższę pensję . Trzeba tylko , żeby więcej czytało … usilności , rozumiesz pan , więcej … A co do śpiewów , to bardzo rad jestem , bardzo , bardzo … I nie zapomnę . Pensję już w następnym miesiącu dostaniesz pan lepszą … No , mnie się śpieszy , więc do widzenia . Proszę nie gniewać się za nieuważne słowa … Usilności tylko , usilności … Ścisnął przyjaźnie rękę Wiechowskiego i wyszedł z izby . Nauczyciel postępował za nim krok w krok , najpewniejszy , że to , co widzi , słyszy i czego doświadcza , jest snem raptownym po wypiciu tylu butelek Machlejda . Przede drzwiami stała gromada bab , więc je rozsunął i zrobił miejsce dla dyrektora . Usadowił go w karecie , otulił mu nogi pledem , kłaniał się kilkanaście razy , następnie , gdy kareta znikła na skręcie drogi , powrócił do siebie i wciąż trwał w złudzeniu , że śpi coraz mocniej . Z tego obłędu wyrwała go dopiero pani Marcjanna . Wpadła do izby jak kula armatnia i podrygując rzuciła się mężowi na szyję . — A to szelmowskie chłopstwo ! A to nam usługę wyświadczyło ! — krzyczała zanosząc się od śmiechu . — Jaką usługę , co ty pleciesz ? — To ty nic nie wiesz ? Ano , przecie baby skargę na ciebie zaniosły . — Masz ci … jakie baby ? — Gulonka , Pulutowa , Piątkówka , stara Dulębina , Zalesiaczka , no , wszystkie baby … — Gdzie , jak ? — Ano tak . Jak dyrektor przyjechał , zeszły się i czekały pode drzwiami całą wsią . Jak wyszedł z sieni , obstąpiły go , skłoniły się i Zalesiaczka wyleciała pierwsza z gębą … — Czegóż ona chciała ? — Chi- cha ! — zaśmiał się pan Wiechowski . — Tak to mię oskarżyły ! A niechże im też Pan Jezus da zdrowie ! … Samem nawet zapomniał dyrektorowi powiedzieć o tym śpiewaniu . Chy … — wrzasnął nagle , wywijając po stancji jakieś kozackie hołubce . Zziajany stanął przed żoną i rzekł : — Marcysiu , wykpił em się ! Podwyższy mi pensję ! Jeszcze lepiej stoję niż ten Pałyszewski . Wiesz ty co , żoneczko czarnobrewko , palnijmy sobie to piwko , co go dyrektor pić nie chciał . Okropnie my smakuje … Pani Wiechowska zgodziła się bez trudu i nauczyciel zaczął żłopać szklankę po szklance . Sama pomagała mu w tym dosyć skutecznie . Nawet Józia , Marcinek i służąca dostali każde po ćwierć szklanki . Skończywszy z piwem , pan Wiechowski zaczął napierać się o gorzałeczkę . Wkrótce potem Marcinek słysząc w pokoju wrzask okropny uchylił drzwi i zobaczył z przerażeniem , że nauczyciel , odziany tylko w bieliznę , siedzi na stole , trzyma w jednej ręce flaszkę z jarzębinówką , w drugiej duży kieliszek , i wymyśla komuś zapamiętale . — Chamy , łajdaki ! — wrzeszczał pedagog wytrzeszczając oczy — musicie śpiewać , jak wam każę , i gadać , jak wam każę ! Wszystkie bechy będą szczekać po russki ! Ponimajesz , chołop , mużyczjo ? Sam dyrektor własnym słowem wyraził się , że mi pensję podwyższy , ponimajesz , chamskoje otrodje ? Bunt chciałyście zrobić ? Chi - cha ! … Na , w zuby ! — wołał , mierząc w niewidzialnych przeciwników . Pochyliwszy się zanadto , zleciał ze stołu na sofkę i stoczył się na ziemię . Smaczna jarzębinówka wylała się z przechylonej butelki i długą strugą popłynęła w szparę między deskami . Mały Borowicz ze zgrozą widział potem , jak Małgośka i pani Marcjanna ciągnęły profesora za czuprynę do łóżka i jak tenże profesor , wierzgając nogami i broniąc się pięścią , zapamiętale wyśpiewywał : Ach , powstancy kochający Udirajut kak zajoncy … Kiedy tak nauczyciel oddawał się radości , zwierzchnik jego przebywał tymczasem łańcuch wzgórz niezbyt wysokich . Gościniec ciął na ukos pochyłość bardzo wydłużonego pagórka , aż do przełęczy . Stamtąd zjeżdżało się na kilkumilową płaszczyznę , pośrodku której znajdował się gród gubernialny , siedziba oświaty ludowej . Z tej strony wzgórz doliny i wyniosłości okryte były czarnymi lasami . Wśród nich bieliły się szerokie polany z długimi smugami wsi chłopskich . Dzień był ciepły , przecudny . W godzinie południowej słońce literalnie topiło swym blaskiem powierzchnię tej całej rozległej okolicy . Ciepłe tchnienia wiały na kraj lecąc od wiosny , która zza gór , zza lasów szła już w tamte strony . Konie ciągnące karetę szły pod górę noga za nogą , toteż Jaczmieniew nie czuł wcale , że jedzie . Spuścił szybę karety i wygodnie półleżąc na siedzeniu oddawał się marzeniom . Bardzo dawne i niewymownie miłe mary zlatywały ku niemu na skrzydłach powiewów wiosennych i otaczały go rozkoszną ciżbą . — Góry , góry … — szeptał , spoglądając ze swego okna na daleki widok . Przypomniały mu się młodzieńcze wędrówki w Bawarii , w Tyrolu , we Włoszech i Szwajcarii . Po ukończeniu studiów na wydziale filologicznym w Moskwie Jaczmieniew , zapalony ludowiec , zdecydował się „ iść między naród ” , osiąść w szkole wiejskiej . Pragnąc wszakże zdobyć i przyswoić sobie metodę pracy , która by dawała plony jak najobfitsze , odbył wycieczki do Szwecji , Anglii , Niemiec i Szwajcarii i we wszystkich tych krajach pilnie studiował szkolnictwo ludowe . Najlepiej poznał Szwajcarię , z kijem w ręku i tornistrem na plecach wędrując od Jeziora Bodeńskiego aż do Lugano i Genewy . W każdej niemal szkole zapoznawał się z nauczycielem , słuchał wykładów , brał udział w wycieczkach i studiował szczególnie tak zwaną Primarschule , gdzie nauczanie rozpoczyna się od wesołych gawęd i zabaw na świeżym powietrzu . Teraz , jadąc , wspomniał sobie pewne małe dziewczątko w ogromnych trzewikach podbitych gwoździami , z wielkim parasolem w ręku idące do szkoły w szarugę i wicher ze swej chaty sterczącej pośród chmur , gdzie tylko koza , karmicielka rodziny , żywność dla siebie wynaleźć zdoła i gdzie człowiek biedniejszy jest stokroć niż koza . Cóż by dał za to , żeby jeszcze raz w życiu pójść z sześcioletnimi obywatelami wolnego Schwizerlandu do lasu , szukać z nimi ukrytych między liśćmi „ zwerglów ” w wielkich , spiczastych czapkach , a z ogromnymi brodami … Ach , cóż by dał , ażeby wrócić do tamtej młodości , toczyć długie rozprawy z uczciwymi belframi wiejskich szkółek szwajcarskich , długo w noc z nimi radzić o sposobach zniesienia ciemnoty w „ strasznej Rosji ” i mieć w piersi prawe , szlachetne serce ! … I nagle dyrektor Jaczmieniew zapłakał … Ciepły wietrzyk wzmagał się , gdy kareta dosięgła szczytu góry . — Ach , jakże jestem już stary , jak bardzo stary … — szepnął do siebie Jaczmieniew . — Przeszło , minęło niepowrotnie , rozwiało się niby mgła nad jeziorem . Wczoraj , zda się , człowiek z kijem w ręku łaził po skałach , ażeby się nauczyć , jak najlepiej , najszybciej , najhumanitarniej rozniecać światło wpośród ciemnych mas chłopstwa , a dziś … Nie należy szerzyć oświaty w kosmopolitycznym znaczeniu tego wyrazu , lecz należy szerzyć „ oświatę rosyjską ” . Na to zdał się cały Pestalozzi … Pragnąc za pomocą zruszczenia tych chłopów polskich istotnie przyczynić się do szybkiego rozwoju Północy na drodze cywilizacji , należało by to zrobić tak skutecznie , ażeby chłop tutejszy ukochał Rosję , jej prawosławną wiarę , mowę , obyczaj , ażeby za nią gotów był ginąć w wojnie i pracować dla niej w pokoju . Trzeba by więc wydrzeć z korzeniem tutejszy , iście zwierzęcy , konserwatyzm tych chłopów . Trzeba by zburzyć tę odwieczną , swoistą kulturę niby stare domostwo , spalić na stosie wierzenia , przesądy , obyczaje i zbudować nowe , nasze , tak szybko , jak się buduje miasta w Ameryce Północnej . Na tym gruncie dopiero można by zacząć wypełnianie marzeń pedagogów szwajcarskich . To , co my robimy , te środki , jakie przedsiębierzemy … I cóż by tu można zrobić , co tu właściwie zaprojektować celem wzmocnienia rusyfikacji , tej rusyfikacji nieodzownej i skutecznej ? … Pytanie to wytrysło niespodziewanie z głębi dumań Jaczmieniewa i stanęło przed nim z całą swoją stanowczą wyrazistością niby tajny agent policji ukazujący się zza węgła , kiedy się go najmniej spodziewają . Kareta znajdowała się na szczycie góry , po której grzbiecie szła droga . Z prawej i lewej strony otwarty był widok rozległy na dwie płaskie doliny . Tu i tam ciągnęły się smugami lasy , pagórki , wielkie białe płaty pól … Daleko , daleko za ostatnimi sinymi borami szarzały lekkie mgły przesłaniając widnokrąg . Było samo południe . Z kominów chat w ogromnych wsiach szły wszędzie dymy błękitnymi słupami . Był to jedyny ruch w tej niezmiernej przestrzeni . Cała ona leżała w niemym spokoju , jakby spała . Tylko długie pasma dymów zdawały się pisać na białych , martwych kartach polan nikomu nieznane , tajemnicze znaki . Na dolnym korytarzu gimnazjum klasycznego w Klerykowie znajdowało się mnóstwo osób . Byli tam urzędnicy , szlachta , księża , przemysłowcy , a nawet zamożniejsi chłopi . Cały ten tłum stanowił w owej chwili jedną kategorię : rodziców . Korytarz był długi , wyłożony posadzką z piaskowca i bardzo dobrze przypominał pierwotną swoją fizjonomię : korytarz klasztorny . Wąskie okna wpuszczone były w mury bardzo grube i chłodne ; panował tam jeszcze dawny cień i smutek . Przez zestarzałe , zielonawoniebieskie szyby padały ukradkiem promienie rannego słońca i złociły świeżo wybielone ściany i żółtawą , wydeptaną posadzkę . Z prawej i lewej strony był szereg drzwi prowadzących do sal szkolnych . Drzwi te równie jak okna były poroztwierane , gdyż właśnie świeżo pociągnięto ściany klas na kolor szaroniebieski , z wielkimi lamperiami , i wymalowano podłogi żółtą farbą olejną . Srogi zapach terpentyny i lakierów napełniał cały korytarz . W przedsionku , za oszklonymi drzwiami spał najspokojniej , już o tak wczesnej godzinie , wysoki i chudy pedel , znany dwu generacjom pod pseudonimem „ pana Pazura ” . Pomimo że pan Pazur wysłużył dwadzieścia pięć lat na Kapkazie za Mikołaja , a drugie tyle siedział w instytucji z tak forsownym zamiłowaniem uprawiającej mowę rosyjską , nie nauczył się tego języka , zdążył jednak zamienić swój rodowity na gwarę niesłychaną , składającą się z wyrazów zupełnie nowych , których treść ani brzmienie nikomu na szerokim świecie , z wyjątkiem pana Pazura , znanymi nie były . Sam pan Pazur chętnie zastępował niektóre wyrazy już to ruchami pięści , już tak zwanym trąbieniem na nosie , przymykaniem oczu , a nawet wywieszaniem języka . Od czasu zniesienia ostanówek po subotach , czyli kary cielesnej , stosowanej często , pan Pazur stracił humor i fantazję . Zaczął drzemać i znosić mężnie urągowiska nawet wstępniaków i pierwszaków . Na drugim krańcu korytarza znajdowała się kancelaria gimnazjalna , do której nieustannie wchodzili przybywający profesorowie . Tłum osób zwiększał się również . Szmer żywej a przyciszonej rozmowy , przyciszonej z tego na ogół względu , że prowadzona była po polsku w obrębie murów gimnazjum rosyjskiego — wznosił się i nacichał . W ciżbie osób chodzących wzdłuż korytarza znajdowała się także pani Borowiczowa i Marcinek , kandydat do klasy wstępnej . Kandydat ubrany już był „ po męsku ” : zdjęto mu nareszcie sznurowane trzewiki i pończochy , odziano w rzeczywiste spodnie , sięgające aż do samych obcasów nowych kamaszków z gumami . Te spodnie i kamasze były przygotowaniem do munduru gimnazjalnego , stanowiły jak gdyby przedmowę napisaną do dzieła , które jeszcze nawet w brulionie skomponowane nie zostało . Ażeby przywdziać mundur — należało zdać egzamin . Prośba o zaliczenie Marcinka w poczet uczniów klasy przygotowawczej wraz ze świadectwem ogólnego stanu majątkowego rodziców , szczepienia ospy , metryką etc . — podana została na imię dyrektora o dwa miesiące wcześniej . W danej chwili czekano wyznaczenia terminu egzaminów . Termin taki był właśnie treścią ożywionej rozmowy osób spacerujących . Każda jednostka należąca do personelu gimnazjalnego , przesuwając się między tłumem , była przedmiotem pilnej i skupionej uwagi , a niejednokrotnie składem zapytań o ten właśnie dzień egzaminów . Żaden z pedagogów klerykowskich , a tym bardziej żaden z tak zwanych pomocników gospodarzy klas , nie był w możności dać odpowiedzi choć w przybliżeniu prawdopodobnej . Szczególniej zaniepokojonymi owym dniem tajemniczym czuli się obywatele ziemscy i na ogół ludzie z daleka przybyli . Właściwie termin ogłoszony w dziennikach już minął . W dniu wyznaczonym niektóre egzamina odłożono na później , bez określenia bliżej daty , inne rozrzucono w ten sposób , że malec zdający do klasy wstępnej dziś miał być przesłuchiwany z rosyjskiego czytania , dopiero po upływie tygodnia z arytmetyki , a znowu kiedy indziej z pacierza i katechizmu . Rodzice , czasami o kilkanaście mil przybyli , bez upewnienia się , czy dzieci przyjęte będą , nie mogli odjechać . Stąd powstawały namiętne szepty i zasięganie informacji . Pani Borowiczowa miała wszystkiego trzy mile do Gawronek , ale również czuła się w Klerykowie jak na szpilkach . Żadnego egzaminu Marcin jeszcze nie zdawał ; nie było też wcale pewności , czy będzie przyjęty , wobec ogromnego napływu kandydatów . Wszystkie te okoliczności , połączone z obawą , pragnieniem , z niepokojem o dom itd . , sprawiały , że matka Marcinka była smutna i zdenerwowana . Dość szybko chodziła po korytarzu prowadząc syna za rękę . Jej stara , niemodna mantylka , wypłowiała parasolka i bardzo wiekowy kapelusz nie zwracały uwagi osób bogatszych , ale wpadły zaraz w oko jegomościowi w czarnym surducie , w szerokich spodniach , schowanych w cholewy grubych butów wyglancowanych szuwaksem . Jegomość był tęgi , czerwony na twarzy i miał widać astmę , bo sapał ciężko i pokaszliwał . — Proszę też pani — rzekł szeptem , przystępując do pani Borowiczowej — nic nie wiadomo , kiedy egzamina ? — Nic nie wiem , mój panie . Pan syna oddaje ? — A chciał by m … Czwarty dzień siedzę . Nie wiem już , co robić nawet … — Śpieszy się panu ? — A i jakże , proszę łaski pani , u mnie propinacja zwłoki nie cierpi . Akcyźny jeździ , a wiadomo , co to akcyźny , jak gospodarza w domu nie masz . Raz człowieka nie masz , drugi raz , to on tam natychmiast zada corny kawy z czytryną ! — Chłopiec do wstępnej klasy ? — Ma się wiedzieć , proszę łaski pani . — Przygotowany ? — Ha , kto jego wie ? Powiedział korepetur , że najpierwsza ranga . Kiedy propinator zaczął szczegółowiej opowiadać o przygotowaniu swego syna , wszedł na korytarz dyrektor gimnazjum . Był to stary i siwy człowiek , średniego wzrostu , z brodą krótko przystrzyżoną . Szedł podniósłszy głowę i rzucał szybkie spojrzenia na prawo i na lewo spod ciemnoniebieskich okularów . Znienacka wstrzymał się przed szynkarzem i głośno zawołał na niego : — Wam czewo ? Gruby jegomość zapiął swój czarny surdut i uderzył się dłonią po karku . — Kto pan jesteś ? — pytał dyrektor coraz głośniej , natarczywiej i niegrzeczniej . — Józef Trznadelski … — wybełkotał . — Czego pan sobie życzysz ? — Syn … — szepnął Józef Trznadelski . — Co syn ? — Do egzaminu … Dyrektor zmierzył propinatora badawczym spojrzeniem od stóp do głów , dłużej zatrzymał wzrok na cholewach jego butów , a później zadarłszy głowę jeszcze wyżej ruszył do kancelarii , nie odpowiadając na ukłony zgromadzonych . W czasie tej rozmowy pani Borowiczowa ze strachem oddaliła się z tego miejsca i stanęła aż w przedsionku . Kręciło się tam kilkunastu uczniów w mundurach , z pierwszej albo drugiej klasy , którzy mieli jakieś poprawki , gdyż nawet kopiąc się wzajemnie i wodząc za łby , nie wypuszczali z rąk łacińskich i greckich gramatyk . Marcinek oddalił się od matki i przypatrywał właśnie bójce dwu gimnazistów , gdy z podwórza nadbiegł trzeci w mundurze i niezwłocznie zaczepił małego Borowicza : — Te , ryfa ! kto ci sprawił takie majtasy ? — Mama … — szepnął Marcinek , cofając się do muru . — Ma-ma ? Nie pradziadek Pantaleon Zapinalski z Cielęcej Wólki ? — Nie … ja nie mam pradziadka Zapinalskiego … — rzekł zdumiony Borowicz . — Nie masz ? To gdzieś go podział ? Gadaj ! — A co to kawaler chce od mego syna ? — zapytała pani Borowiczowa dotknięta trochę kpinami z jej syna . Zamiast odpowiedzi gimnazista siadł po damsku na poręcz schodów , zjechał w mgnieniu oka aż na sam dół i znikł jak senne marzenie w mroku suteryn , gdzie mieściły się drwalnie i składy szkolne . Jednocześnie pan Pazur drzemiący na stołeczku dźwignął cokolwieczek jedną ze swych ogromnych powiek i chrapliwym głosem wrzasnął : — Wospreszcza się gadać po polski ! Dwaj uczniowie , którzy przed chwilą wyrywali sobie garściami włosy , posłyszawszy admonicję pana Pazura , jak na komendę zgodnymi głosami zaintonowali pieśń : Pazur Mazur Obżarł się grochu ! … Pedel zatrzasnął uchyloną nieco powiekę i naśladując od niechcenia wargami świst rózgi wykonał ręką kilka ruchów dokładnie przypominających rznięcie na pokładankę . Pani Borowiczowa zbliżyła się do niego i dotknąwszy ręką jego ramienia zapytała : — Panie , czy nie mógł by mi pan powiedzieć , kiedy będzie egzamin ? Pedelisko spojrzało na nią leniwie i nic nie rzekło . Wówczas wsunęła mu w garść srebrną czterdziestówkę i powtórzyła swe pytanie . Stary ożywił się zaraz i począł skrobać swoją błyszczącą łysinę . — Widzi pani , mnie nic nie izwiestno . Ale trzeba by tak zrobić : jak uczytieli wyjdą z kancelarii i pójdą na etaż , to można iść do sekretara . Jeśli kto wie , to on … — A prędko też mogą wyjść z tej kancelarii ? — Ha … tego to już znać nie mogę . Wiadomość tę matka Marcina powtórzyła kilku osobom na korytarzu . Wieść o możliwości powzięcia jakiejś wskazówki szybko się rozeszła wśród tłumu . Istotnie dyrektor , a za nim nauczyciele kolejno wychodzili z kancelarii i udawali się na piętro , gdzie mieściła się większość klas wyższych i dokąd nikomu z obcych wchodzić nie pozwalano . W kancelarii jednak zostało jeszcze kilku profesorów . Jeden z nich wszedł do klasy , której nie odnawiano , i wprowadził tam ze sobą uczniów zdających poprawki . Drzwi do tej izby zostały niezamknięte i Marcinek z trwożną ciekawością przypatrywał się i przysłuchiwał procesowi egzaminowania . Stary nauczyciel w granatowym fraku chodził od drzwi do okna , coś pod nosem mrucząc , a uczeń rozwiązywał na tablicy zadanie algebraiczne . Ujrzawszy jakieś znaki i cyfry , których znaczenia wcale nie rozumiał , Marcinek ścierpł ze strachu i szepnął do matki ze łzami : — Mama myśli , że ja zdam , kiedy ja tego wcale nie umiem ! — Ależ ciebie o to pytać nie będą … Widzisz przecie , że to uczeń z wyższej klasy odpowiada . Swoją drogą Marcinek ze strachu nie ochłonął , a widok iksów i igreków bardziej jeszcze powiększył ciężar , który malca jak stos gruzu przyciskał . Nareszcie wyszli z kancelarii ostatni nauczyciele i wówczas pewna grupa osób , do której przyłączyła się i pani Borowiczowa , wsunęła się do tego pokoju . Był on długi , ciemny , z jednym oknem , którego dolna rama znajdowała się na równi z brukiem podwórza . Siedział tam tyłem do drzwi zwrócony sekretarz szkoły . Przybyli dosyć długo stali u drzwi , nie śmiejąc zaczepić sekretarza pogrążonego w pracy . Nareszcie ktoś chrząknął . Urzędnik obejrzał się i spytał zebranych , czego sobie życzą . Obywatel ziemski , który przywiózł do szkół dwu chłopców aż z drugiego końca sąsiedniej guberni , wyłożył językiem z kiepska - rosyjskim prośbę o podanie jakiejś wskazówki co do dnia egzaminów . — Nic panu nie mogę powiedzieć — odrzekł sekretarz — gdyż nic nie wiem . Wszystko zależy od nauczyciela wykładającego w klasie wstępnej , pana Majewskiego , jeżeli o egzamina do wstępnej panu idzie . Przypuszczam , że w tym jeszcze tygodniu . — W tym tygodniu … — zamruczał szlachcic , który już osiem dni był poza swym folwarkiem . — Tak sądzę … — rzekł sekretarz i zaczął natychmiast wycierać gumą , w drzewo oprawioną , jakiś błąd w swych papierach . Szlachcic zwrócił się do osoby najbliżej przy nim stojącej , niby to jej wyjaśniając odpowiedź , a właściwie w oczekiwaniu , że urzędnik jeszcze coś powie . Ten wszakże nie tylko nic nie powiedział , ale się nadto spojrzał z wyrazem niecierpliwości . Wówczas cała gromada opuściła kancelarię . Smutek jeszcze większy ogarnął Marcina i jego matkę , gdy się znaleźli na ulicy . Niepokój oczekiwania nie ustał , a wzmogło się znużenie . Chłopiec od chwili przyjazdu do tego miasta był smutny . Męczyła go i dławiła spiekota miejska , bruk palił i wykręcał mu nogi , widok murów , a brak horyzontu sprawiał mu przykrość bez nazwy , co mimo nieustannych westchnień nie mogła wyrwać się z piersi . Wszystko w tym mieście było inne niż na wsi , było dla niego zimne i szorstkie , traktowało go nie jak dziecko . Drzewa stojące gdzieniegdzie obok chodników , małe drzewa , ujęte w żelazne okratowania jak kajdaniarze , napawały go boleścią , czuł taki brak miękkiej murawy , że ze łzami poglądał na jej ździebełka wegetujące między kamieniami bruku , a jedyną ulgę i pociechę znajdował w spoglądaniu na niebo , które jedno było takie samo jak w Gawronkach i które jedno jak wierny przyjaciel szło za nim wszędzie , dokądkolwiek się skierował . Wprost z gimnazjum powrócili do hotelu i zamknęli się w swoim numerze . Zajazd mieścił się w jednej z brudniejszych ulic miasta . Z bramy w piętrowym froncie domostwa wchodziło się tam na mało co szersze od niej podwórze , wybrukowane takimi bulwami kamiennymi , jakby ta robota wykonana została przez cyklopów , budowniczych Akryzjusza , dziada Perseuszowego . Stajnia nakryta wielkim i dość dziurawym dachem była przedłużeniem dziedzińca . Z obydwu stron odkrytego placyku znajdowały się dwa długie parterowe domy , w których mieściły się pokoje hotelowe . Wchodziło się do nich wprost z bruku , na którym znać było , że konie szlachciców goszczących w murach Hotelu Warszawskiego nieraz bardzo długo czekać musiały na wyjazd swych władców . W rogu dziedzińczyka czerniały na odrapanym murze ogromne litery napisu : Numerowy — a niżej widać było okno do połowy schowane w ziemię . Tam właśnie mieszkał chudy i ponury Wincenty , istota żyjąca z napiwków składanych w jej dłoni tytuł em wynagrodzenia za usługi wszelkiego rodzaju , do jakich jej używał świat goszczący w Hotelu Warszawskim . Pani Borowiczowa kazała Marcinkowi powtarzać gramatykę rosyjską , a sama ułożyła się na kanapie , żeby odpocząć . Pragnęła choć chwileczką snu skrócić czas oczekiwania na rezultat swych zabiegów , ale nie udało się jej zmrużyć oka . Twarda poduszka hotelowa i wilgotna jej poszewka przejmowały ją wstrętem ; co chwila rozlegał się łoskot straszliwy , gdy na dziedziniec wjeżdżała jakaś furmanka , a nadto z sąsiedniego numeru , dokąd prowadziły drzwi zamknięte na głucho i zatarasowane komodą , słychać było ciągłe hałasy i wrzaski . — Sam ojciec nie ma wyobrażenia o udareniach , a będzie tu mnie uczył ! — wrzeszczał piskliwie i z zajadłością nadzwyczajną głos dziecięcy . — Ja ci się nie pytam , cembale , o to , czyja umiem udarenia , czy nie , tylko ci każę czytać … — odpowiadał głos gruby . — No to ja ojcu mówię , że ojciec nie umie ! Golić brody ojciec umie , strzyc kłaki to samo , ale co do czytania , to tam już nie ojca głowa . — Widzieli ście wy , moi ludzie … — biadał głos gruby . — Jeszcze toto do sztuby nie weszło , a już taki rezon . A cóż to będzie potem ? Ojcem swym , rodzicem gardzisz ? — E ! … daj mi tam , ojciec , święty pokój ! … Pan inaczej kazał czytać , i cała rzecz . — Ale tu pana nie ma , rozumiesz ty to ? Jutro albo pojutrze wezmą cię na spytki i pójdziesz na grzyby , jak nie będziesz czytał , bo zapomnisz na amen . — A , zaraz na grzyby … — mruknął głos dziecięcy . Marcinek stojąc w oknie szeptał oklepane terminy gramatyczne , które umiał , nie dość powiedzieć jak pacierz , bo na wyrywki jak tabliczkę mnożenia — i spoglądał apatycznie na dziedziniec . Rozmowa w sąsiednim numerze mało go interesowała , natomiast uderzało go to , co widział obok mieszkania stróża . Stał tam Izraelita odziany w surdut długi , ale nie sięgający do kostek i zupełnie czysty . Trzymał w ustach białą kościaną rączkę laski i słuchał tego , co mu żywo rozpowiadał numerowy . Kiedy niekiedy rzucał spod oka wejrzenie na szyby , przy których stał Marcinek , i ciągle palcami prawej ręki drapał się w brodę . Wkrótce zbliżył się wolno do drzwi numeru i zastukał . — Któż tam ? — z niepokojem spytała pani Borowiczowa , przekręcając klucz w zamku . — To ja , proszę wielmożnej pani — rzekł przybyły , wsuwając do numeru głowę . — Jestem kupiec zbożowy , chcę troszkę powiedzieć o interesie . — Ja nie mam teraz czasu mówić o tych sprawach , mój panie . Jedź pan z łaski swojej do Gawronek do mego męża , to się pan z nim rozmówisz . — Tak to łatwo wielmożnej pani powiedzieć : jedź … Takie czasy okropne nastały z tą stagnacją , z tym … rządem . Zresztą , czy ja potrzebuję wielmożnej pani te rzeczy wytłumaczyć ? — rzekł , wchodząc prawie forsą do pokoju . — Mój panie kupiec , ja nie jestem wielmożną , o interesie teraz i tutaj mówić nie będę , bo mam inne , ważniejsze sprawy na głowie … — Z tym młodym kawalerem . Ja rozumiem , moja pani kochana . To jest niemały kłopot … ja to wiem … — rzekł z westchnieniem . Westchnienie i sama wzmianka o kawalerze zmiękczyły zaraz serce pani Borowiczowej . — Oddawał eś pan może syna do gimnazjum ? — spytała . — Ja nie oddawał em , bo mnie nie bardzo stać na takie fanaberie w dzisiejszych czasach , ale mój brat , ten oddawał . No i użył na tej zabawce … A do której klasy ? — spytał Marcinka z uśmiechem . — Do wstępnej , panie . — Uu ! Bardzo dużo kandydaty , całe sto ludzi , powiadają , na trzydzieści cztery miejsca . Czy dobrze przygotowany … przepraszam , jak imię synka ? — Marcinek … — odrzekła pani Borowiczowa . — Pan się pyta , czy dobrze przygotowany ? Zapewne że dobrze , ale czy zda … któż to może wiedzieć ? — Dlaczego on nie może zdać , taki Marcinek ! — zawołał kupiec . — On zda na pewno , tylko od tego zdania do przyjęcia — to jeszcze cały loch . Niech pani obliczy : sto kilka i może jeszcze więcej kandydaty , na trzydzieści cztery miejsca … to jest okropna cyfra . Oni … te Moskale — dodał ciszej — oni chyba będą od razu nasze biedne dzieci pytać z łaciny przy egzaminie do wstępnej klasy ! … Dzisiaj prawie każdy przygotowany , wszystkie mówią po rusku , a oni wybierają tylko niektórych . To są ciężkie czasy , moja pani , dla oszwiate … Wejrzenie Marcinka spotkało się ze wzrokiem matki i nie zaczerpnęło tam otuchy . Ten Żyd zdał się nagle pani Borowiczowej złym zwiastunem . Miała chęć wyprosić go z numeru , kiedy on rzekł znowu : — Mój brat dwa lata temu , jak oddawał synka tak samo do wstępnej klasy , to on się doskonale urządził . — Jakże on się urządził ? — On sobie pomyślał : Kto może najlepiej wiedzieć , jak trzeba odpowiadać , żeby zdać do pierwszej klasy ? Oczywiście ten , co egzaminuje do pierwszej klasy . On sobie pomyślał dalej : Dlaczego ten , co egzaminuje do pierwszej klasy , nie ma nauczyć mojego Gucia dobrze odpowiedzieć ? Dlaczego on jemu nie może dać korepytycje , kiedy wszystkie profesory mają prawo dawać korepytycje ? Mój brat tak sobie pomyślał i udał się do pana Majewskiego , który egzaminuje , który później przez cały rok uczy we wstępnej klasie ruskiego , artymetyki … on jego grzecznie poprosił … — Dużo też zapłacił brat pański za takie lekcje ? — Tego ja nie wiem dokładnie , ale mnie się zdaje , że niedużo . To jest wyrozumiały człowiek , ten pan Majewski . — A czy długo bratanek pański chodził do niego ? — To samo niedługo . Całej parady tydzień chodził . — I zdał ? — Zdał bardzo dobrze , lepiej niż takie , co mieli korepytory akademiki … — Panie łaskawy — rzekła matka Marcinka — nie mógł by ś się pan czasem dowiedzieć od swego brata , ile on też zapłacił panu Majewskiemu ? — Dlaczego nie ? Ja mogę się dowiedzieć , ale odpowiem chyba aż jutro , bo mój brat mieszka bardzo daleko , na drugim końcu miasta , za przedmieściem Podpórką , a ja nie mam tam żaden interes … — Ja by m panu zwróciła koszta na dorożkę — rzekła pani Borowiczowa , wydobywając z woreczka papierek rublowy i podając go kupcowi — gdyby ś pan zechciał zaraz pojechać i dowiedzieć się szczegółowo . — Owszem , ja to mogę zrobić dla pani — rzekł starozakonny , od niechcenia chowając papierek do portmonetki . — Ja się dowiem i niedługo wrócę . Adiu ! Zanim pani Borowiczowa zdołała ochłonąć z ogniów , które na nią uderzyły , gdy słyszała o możności takiego polepszenia sprawy egzaminów , nim zdążyła skupić myśli i zważyć okoliczności , Izraelita już pukał do drzwi . Misję wywiedzenia się całego sekretu od brata mieszkającego na drugim krańcu miasta Klerykowa załatwił tak szybko , jakby w tym Klerykowie funkcjonowały jakieś piorunujące środki komunikacji , nigdzie dotychczas na lądzie stałym niewprowadzone . — Mój brat powiada — rzekł jeszcze we drzwiach — że on na tę całą sztukę wydał po trzy ruble za godzinę , to znaczy dwadzieścia jeden . Żeby to było grzecznie w jednym papierku , to on dał dwadzieścia pięć rubli . — A nie wiesz pan przypadkiem , gdzie mieszka pan Majewski ? — On mieszka na Moskiewskiej ulicy , w domu Baranka , z bramy po lewej ręce . — Dziękuję panu bardzo — rzekła pani Borowiczowa — za pańską grzeczność . Kto wie , może i ja poproszę pana Majewskiego o lekcje dla mego syna . Starozakonny usiłował znowu rozpocząć gawędkę o zbożu i jego cenach , ale pani Borowiczowa nie chciała już z nim więcej konwersować . Wychodził z numeru ociągając się i jeszcze w głębi dziedzińca medytował nad czymś głęboko . O godzinie pierwszej dziedziczka Gawronek wyszła z synem na obiad do restauracji . Furmana z końmi i bryczką wyprawiła zaraz do domu . Opisała cały stan rzeczy mężowi prosząc go usilnie o pożyczenie od miejscowych bankierów dwudziestu pięciu rubli . W restauracji matka i syn nic prawie nie tknęli . Kelner , pół na pół zjedzony przez gruźlicę , biegał daremnie z ogromną elegancją w swym fraku , tak olśniewająco błyszczącym , jakby był uszyty z wysuszonej pozłoty rosołu — przynosił różne wazki , półmiski , talerze z ciekłymi , prażonymi i duszonymi potwornościami — i odnosił je do kuchni prawie w takich samych ilościach i rozmiarach . Wszystko , co robiła i o czym myślała pani Borowiczowa , to były w warunkach życia familii szlacheckiej tego rodzaju — po prostu zamachy stanu . Już samo oddawanie syna do gimnazjum , konieczność płacenia stancji , wpisów , nabywania książek , odzieży mundurowej itd . stanowiły wysiłek niezmierny . Teraz , kiedy przyszło jeszcze płacić po trzy ruble za godzinę lekcji , była to już gra . Pani Borowiczowa rozważała to wszystko , przebiegała w myśli wszelkie szanse i zdecydowała się nieodwołalnie : choćby przyszło łachmany wiązać , chłopca uczyć trzeba . Liczyła zresztą na indyki , prosięta , kaczki itp . , i obiecywała sobie , że pokryje niespodziewane wydatki . W czasie obiadu znajdowała się w tym stanie szczególnego podniesienia umysłu , kiedy się różne sprawy i zjawiska życia tak trafnie ocenia , że się prawie ich bieg przyszły na jawie widzi . Były to jednak sprawy blisko stojące . Nad rozleglejszą granicą tego widnokręgu zwieszała się ciemność nieprzenikniona , zakrywająca go nawet przed wzrokiem matki . Kto to jest ten mały Marcinek ? Jaki mężczyzna wyrośnie z tego dziecka ? Jaka będzie jego twarz ? Jak on będzie mówił ? Co on będzie myślał ? … Zagłębiała się w te pytania bez przerwy , spoglądając na jego ostrzyżoną głowinę . Restauracja była prawie pusta . W salkach przystrojonych z brudnym szykiem — notabene z brudnym szykiem małomiejskim — uwijał się ów kelner . Wyszwarcowane i podkręcone do góry jego wąsy , rozczesana na środku głowy czupryna kapitalnie pasowały do twarzy powleczonej trupią , zielonawą skórą , na której lewym policzku ceglasto czerwieniła się plama wypieku . Zbliżając się do gości , przybierał ten człowiek na twarz swoją uśmiech swój kelnerski , który był taką samą w fachu jego szatą jak frak ; wykonywał ruchy pełne elegancji , szastał się i kłaniał z wielką swobodą . Pani Borowiczowa spoglądała na niego przez kilka chwil z uwagą — wtedy właśnie , kiedy jej marzenia zaglądały w przyszłość kandydata do klasy wstępnej . I znowu stanął jej w myśli nowy wydatek , wydatek najbardziej nieodzowny ze wszystkich . Gdy przyszło do płacenia należnych za dwa obiady pięciu złotych , złożyła na tacce obok tej sumy trzy ruble papierowe i posunęła je kelnerowi , myśląc w głębi swego serca : „ Na intencję szczęśliwego życia mojego Marcinka … ” Zaraz po obiedzie udali się obydwoje na ulicę Moskiewską i z łatwością wyszukali mieszkanie pana Majewskiego . Na odgłos dzwonka otwarła im drzwi tego mieszkania dama bardzo piękna i ubrana w negliż wykwintny . Dowiedziawszy się , że pani Borowiczowa ma interes do „ profesora ” , wprowadziła ją do saloniku i radziła uprzejmie oczekiwać tam powrotu jej męża , co miało nastąpić punktualnie za pół godziny . Salonik ów było to istne pudełeczko wyłożone pięknymi sprzętami . Na środku błyszczącej posadzki leżał dywan , a na nim stały niewielkie mebelki obite jasną materią : wykwintna kanapka i foteliki skupione dokoła małego stołu , gdzie leżały albumy , całe stosy fotografii w pięknych pudłach i misa napełniona biletami wizytowymi . Pod oknem mieściło się biurko zastawione mnóstwem ciekawych cacek : szeptał tam zegar podobny z kształtu do altanki , w której głębi wahadło w formie kolebki z uśpionym dzieciątkiem kołysało się łagodnie ; stały tam przeróżne kałamarze , sprzęciki na papierosy , na zapałki , stalówki itd . najrozmaitszych pomysłów ; wyżej na dwu półkach błyszczało mnóstwo przycisków , figielków z porcelany , brązu , kubków i szkieł kolorowych . Przed biurkiem było lekkie krzesło na biegunach , obok niego kosz ze zniszczonymi papierami . Na wszystkich ścianach wisiały tak zwane chińskie parawaniki z rozpostartymi w nich na kształt wachlarzy fotografiami pięknych dziewic o niesłychanie wielkich oczach i biustach do najniższego stopnia odsłonionych , albo reprodukcje miłych kociąt , scen zabawnych i widoki miasta gubernialnego Klerykowa . W rogu saloniku obok żardinierki stało pianino i znowu na nim zadziwiająco piękne sprzęciki i fotografie w wykwintnych stojących ramkach z pluszu i połyskującej blachy . Pani Borowiczowa usiadła na brzeżku pierwszego krzesła , w bliskości drzwi ; zaleciła synowi kilkakrotnie , żeby stał spokojnie , a nie zbił czego , broń Boże — i czekała z bijącym sercem . Teraz , kiedy już prawie wykonany został taki zamach stanu , trwoga ją obejmować zaczęła , czy też to nie jest krok szalony . Zegar na biurku szeptał , zdawało się : nic z tego , nic z tego … W sąsiednich pokojach słychać było jakieś kroki i rozmowy szeptem prowadzone . Nasłuchując , czy to już sam pan profesor nie wchodzi , pani Borowiczowa zwróciła machinalnie oczy w kąt pokoju i dostrzegła tam ikonę w srebrnej szacie i płonące przed nią światełko . „ Prawda , prawda … — pomyślała — przecie to ten , co przeszedł na prawosławie ” . W danej chwili najmniej by ją ta kwestia obchodziła , gdyby nie to , że za nią jak cień wlókł się zabobon : „ … To nie musi być dobry człowiek … ” Zegar z kolebką wydzwonił srebrnym głosikiem godzinę drugą , a pana Majewskiego jeszcze nie było . Dopiero przed trzecią rozległ się dzwonek w przedpokoju , a po upływie kilkunastu minut drzwi do saloniku otwarły się cicho i stanął w nich pan profesor . Był to blondyn wysoki , z jasnym zarostem i bardzo przerzedzoną czupryną . Miał na sobie jeszcze frak granatowy i takąż kamizelkę ze srebrnymi guzikami , z których każdy zaopatrzony był w orła państwowego . Kamizelka ta była głęboko wycięta i odsłaniała gors koszuli promieniejąco biały , wykrochmalony i błyszczący jak szyba lustrzana . Nauczyciel złożył ukłon wyciągając pięknym ruchem obadwa mankiety , a gdy pani Borowiczowa powiedziała swe nazwisko , zapytał po rosyjsku : — Czym mogę służyć ? Matka Marcinka nie mówiła tym językiem , a bała się obrazić profesora , jeżeli zacznie mówić po polsku , toteż jęła wykładać mu swą prośbę po francusku , z mozołem wymawiając zdania i zwroty dawno zapomniane . Pan Majewski z wdziękiem usiadł na pobliskim fotelu , nastawiał mimowiednym ruchem swe ciemnoniebieskie binokle , otwierał przy tej sposobności nieznacznie usta , ale nie zdawał się rozumieć , o co rzecz idzie . Wkrótce też spytał po polsku z przeciąganiem i akcentowaniem z ruska wyrazów , aczkolwiek dopiero przed dwoma laty został Rosjaninem , nigdy w Rosji nie był i z granic guberni klerykowskiej zamieszkanej przez samych Polaków ( ze znaczną domieszką żydowską ) ani razu nie wyjechał : — Otóż , chodzi tutaj o tego młodzieńca … tak li ? … — Tak , panie profesorze — mówiła teraz jednym tchem pani Borowiczowa — pragnęłabym oddać go do klasy wstępnej . Uczył się na wsi , w szkole elementarnej . Czy jest przygotowany … tego właśnie osądzić nie jestem w stanie . Dlatego też śmiem prosić pana profesora , czyby nie zechciał przygotować go jeszcze nieco , zanim egzamin … Z pewnością kilka lekcji udzielonych przez takiego jak pan profesor pedagoga więcej go oświeci niż pół roku nauki w szkole wiejskiej … — No , cóż znowu ? — zawołał pan Majewski z satysfakcją kierownika klasy , wprawdzie tylko wstępnej , aleć zawsze w gimnazjum , który jeszcze parę lat temu był nauczycielem szkółki elementarnej w jakiejś Kiernozji .