Jerzy Żuławski Trylogia księżycowa Na srebrnym globie Rękopis z Księżyca Pięćdziesiąt lat blisko upłynęło już od owej podwójnej wyprawy , najszaleńszej zaiste , jaką kiedykolwiek człowiek przedsięwziął i wykonał — i cała rzecz poszła niemal w zapomnienie , gdy pewnego dnia w jednym z dzienników w K … pojawił się podpisany przez asystenta małego miejscowego obserwatorium artykuł przypominający wszystko na nowo . Autor artykułu twierdził , że ma w ręku niewątpliwe wiadomości o losie wystrzelonych przed pięćdziesięciu laty na Księżyc szaleńców . Rzecz narobiła wiele wrzawy , chociaż początkowo nie brano jej zbyt poważnie . Ci , co słyszeli lub czytali o owym nadzwyczajnym przedsięwzięciu , wiedzieli , że śmiali awanturnicy ponieśli śmierć , ruszali więc teraz ramionami na wieść , że ci , od dawna za umarłych uważani , nie tylko żyją , ale przysyłają nawet wiadomości wprost z Księżyca . Asystent mimo wszystko uporczywie obstawał przy swoim zdaniu i pokazywał ciekawym stożkową , żelazną kulę , czterdzieści centymetrów wysoką , w której miał odnaleźć rękopis na Księżycu sporządzony . Misternie odkręcającą się , wewnątrz próżną kulę , pokrytą grubą warstwą rdzy i żużlu , można było oglądać i podziwiać ; rękopisu jednakże asystent nikomu nie chciał pokazać . Twierdził , że są to papiery zwęglone , których treść on dopiero odczytuje za pomocą sztucznych zdjęć fotograficznych , robionych z wielkim trudem i największą ostrożnością . Ta tajemniczość wzbudzała podejrzenia , zwłaszcza że asystent do tego czasu nie powiedział , jak doszedł do posiadania kuli ; ale zaciekawienie wzrastało ciągle . Czekano z pewnym niedowierzaniem przyrzeczonych wyjaśnień , a tymczasem zaczęto sobie przypominać ze współczesnych pism dzieje całej wyprawy . Fantastyczny pomysł Juliusza Vernego miał być nareszcie urzeczywistnionym — w sto kilkanaście lat po śmierci swego autora . Na wybrzeżu Afryki , dwadzieścia kilka kilometrów od ujścia Kongo , zionął otwór obszernej , gotowej już studni z lanej stali , która miała za kilkanaście godzin wystrzelić na Księżyc pierwszy pocisk z zamkniętymi w nim pięcioma śmiałkami . Osobna komisja sprawdziła jeszcze raz w pośpiechu wszystkie zawiłe obliczenia ; zrobiono raz jeszcze przegląd zapasów i narzędzi : wszystko było w porządku , wszystko było gotowe . Na drugi dzień na krótko przed wschodem słońca potworny huk wybuchu oznajmił światu na paręset kilometrów wokoło , że podróż rozpoczęta … Śledzono go długo , aż wreszcie w pobliżu Księżyca już i najsilniejsze teleskopy nie były zdolne go spostrzec . Mimo to łączność między zamkniętymi w pocisku awanturnikami a Ziemią nie ustawała jeszcze przez pewien czas ani na chwilę . Podróżnicy obok mnóstwa innych przyrządów zabrali ze sobą znakomity aparat do telegrafii bez drutu , który według obliczeń powinien był funkcjonować nawet na odległość trzystu osiemdziesięciu czterech tysięcy kilometrów , dzielących Księżyc od Ziemi . Obliczenia atoli zawiodły w tym wypadku ; ostatnią depeszę otrzymały stacje astronomiczne z odległości dwustu sześćdziesięciu tysięcy kilometrów . Czy to ze względu na niedostateczną siłę prądu wytwarzającego fale , czy też wadliwą budowę przyrządu , telegrafowanie na większą odległość było niemożliwe . Ale ostatnia depesza brzmiała nader zachęcająco : „ Wszystko dobrze , nie ma powodu do obaw ” . W sześć tygodni wysłano według umowy drugą wyprawę . Tym razem znalazło w pocisku pomieszczenie dwóch tylko ludzi ; wieźli za to ze sobą znacznie większe zapasy żywności i potrzebnych narzędzi . Aparat telegraficzny mieli znacznie silniejszy niźli poprzedni ; nie było wątpliwości , że wystarczy do przesyłania wiadomości z Księżyca . Atoli z Księżyca depeszy już nie otrzymano . Ostatni telegram wysłali już podróżnicy z pobliża celu wyprawy , przed samym spadkiem na księżycową powierzchnię . Wiadomość była nie najpomyślniejsza . Pocisk z niewytłumaczonej przyczyny zboczył nieco z drogi i wskutek tego widocznym było , że spadnie na Księżyc nie prostopadle , lecz skośnie , pod kątem dość ostrym . Ponieważ pocisk nie był zbudowany dla takiego spadku , więc podróżnicy obawiali się , czy nie poniosą śmierci przez rozbicie . Widocznie obawy się spełniły , gdyż to była ostatnia depesza . Wobec tego zaniechano zamierzonych wypraw dalszych . Nie można się było łudzić co do losu nieszczęśliwców ; po cóż było powiększać jeszcze bezużyteczne ofiary ? Żal jakiś i wstyd ogarnął ludzi . Najwięksi zwolennicy „ międzyplanetarnej komunikacji ” przycichli teraz , a o wyprawach mówiono i pisano już tylko jako o szaleństwie , będącym wprost zbrodnią . W kilka lat wreszcie cała rzecz poszła w zapomnienie na długi przeciąg czasu . Otóż , jak się rzecz miała z ową kulą i rękopisem : W tej chwili — nagle — błysnęła mi pierwsza myśl . Przypomniała mi się wyprawa sprzed lat pięćdziesięciu , której historię znał em dosyć dobrze . Dodać muszę , że nie podzielał em nigdy przekonania o bezwzględnej zatracie podróżników mimo beznadziejnej treści ostatniej depeszy , jaką od nich Ziemia otrzymała . Za wcześnie było jednak teraz wyjawiać domysły , zabrał em więc tylko kulę i przewiozł em z największą ostrożnością do domu , pewny niemal w duchu , że znajdę w niej cenne wskazówki o tych zaginionych . Z jej niewielkiego względnie ciężaru odgadłem zaraz , że jest wydrążona . W domu w największej tajemnicy zabrał em się do roboty . Nie łudził em się ani na chwilę , że jeśli się w niej znajdują jakie papiery , to musiały ulec zwęgleniu podczas rozpalania się żelaza w ziemskiej atmosferze . Należało zatem otworzyć kulę tak , aby tych przypuszczalnych szczątków nie zniszczyć , a może — myślał em — da się z nich co odcyfrować . Praca była nadzwyczajnie ciężka , zwłaszcza że nie chciał em brać nikogo do pomocy . Przypuszczenia moje zbyt były niepewne , a nawet — przyznaję — fantastyczne , aby je można było przedwcześnie rozgłosić . Spostrzegł em , że szczyt kuli stanowi śruba , którą należało odkręcić . Osadził em więc kulę szczelnie w ciężkim śrubsztaku , aby ją uchronić od wstrząśnień mogących uszkodzić jej zawartość , i zabrał em się do roboty . Śruba była zardzewiała i nie chciała odchodzić . Po długich usiłowaniach nareszcie udało mi się ją poruszyć . Pamiętam , ten pierwszy zgrzyt obracanej śruby przejął mię dreszczem radości i niepokoju zarazem . Musiał em pracę przerwać na chwilę , gdyż trzęsły mi się ręce . Powrócił em do niej po godzinie , z bijącym jeszcze sercem . Śruba poruszała się z wolna , gdy wtem posłyszał em dziwny świst . Początkowo nie mogł em zrozumieć jego przyczyny . Prawie bezmyślnie poruszył em śrubą w odwrotnym kierunku i świst ustał prawie natychmiast ; zaledwie jednak znów nieco odkręcił em śrubę , dał się zaraz słyszeć , choć był teraz słabszy . Nareszcie pojął em wszystko ! Wnętrze kuli było całkowitą próżnią ! Świst pochodził z wdzierania się powietrza do środka szczeliną przez rozluźnienie śruby utworzoną ! Bądź co bądź , postanowił em dokonać dzieła i treść rękopisu odczytać . Kilka dni zeszło mi na rozmyślaniu , jak się wziąć do tego . Wreszcie uciekł em się do pomocy promieni rentgenowskich . Przypuszczał em — i jak się później okazało słusznie , że atrament , którego użyto do pisma , zawierał składniki mineralne , a zatem zaczernione nim miejsca będą stawiały większy opór promieniom rentgenowskim niż sam zwęglony papier . Naklejał em tedy ostrożnie każdą kartę rękopisu na cienką błonę , rozpiętą w ramie , i robił em rentgenowskie zdjęcia fotograficzne . W ten sposób otrzymał em klisze , które po przeniesieniu obrazu na papier dały mi rodzaj palimpsestów , gdzie litery , po obu stronach papieru pisane , łączyły się ze sobą . Było to trudne do odczytania , ale bynajmniej nie niemożliwe . Za kilka tygodni postąpił em był już tak daleko z odczytywaniem rękopisu , że nie widział em potrzeby zachowywania dłużej całej rzeczy w tajemnicy . Wtedy to napisał em ów pierwszy artykuł donoszący o wypadku … Dzisiaj leży przede mną cały rękopis gotowy , odczytany , uporządkowany i przepisany i nie mam zgoła wątpliwości , że został spisany na Księżycu ręką jednego z pięciu najpierw wyprawionych podróżników i wysłany z Księżyca na Ziemię . Co do reszty — treść rękopisu mówi sama za siebie ” . Do tego wyjaśnienia , które poprzedziło ogłoszenie tekstu rękopisu , dodał asystent krótką historię samejże wyprawy . Załogę pierwszego pocisku stanowić miało pięciu ludzi , w tej liczbie trzej autorowie projektu ; czwartym był Anglik , lekarz Tomasz Woodbell , piątym Niemiec Braun , który wszakże cofnął się w ostatniej chwili . Na miejsce jego zgłosił się nieznajomy ochotnik . W drugim pocisku zamknęło się dwóch braci , Francuzów , nazwiskiem Remogner . Nadto badaniu dostępna jest tylko jedna półkula księżycowego globu . Księżyc bowiem , odbywając swą drogę naokoło Ziemi w dwudziestu siedmiu dniach , czterdziestu trzech minutach i jedenastu sekundach , wykonywa w tym czasie tylko jeden obrót około swej osi , tak że zwrócony jest ku Ziemi zawsze tą samą stroną swej powierzchni . Zjawisko to nie jest przypadkowe . Księżyc nie jest dokładną kulą , ale zbliża się kształtem do bardzo mało wydłużonego jaja . Siła przyciągania Ziemi sprawia , że jaje owo zwraca się ku niej ostrym końcem i tak krąży , jakby na uwięzi , nie mogąc się odwrócić . Podróżnicy mieli zresztą zamiar przebyć tylko jak najprędzej tę niegościnną półkulę i dostać się na drugą , od Ziemi odwróconą stronę Księżyca , gdzie spodziewali się niebezpodstawnie znaleźć znośne warunki do życia . Większość piszących o Księżycu uczonych twierdzi wprawdzie , że i na tamtej stronie atmosfera jest zbyt rzadka , aby można nią oddychać ; wszakże O'Tamor , opierając się na wieloletnich badaniach i obliczeniach , wnosił , że znajdzie tam powietrze o dostatecznej gęstości dla utrzymania życia , a z powietrzem wodę i roślinność , mogącą dostarczyć najlichszego bodaj pożywienia . Ci śmiali ludzie gotowi zresztą byli nawet na śmierć , byle wydrzeć przedtem gwiaździstemu niebu bodaj jedną z tych jego tajemnic , które tak zazdrośnie ukrywa przed człowiekiem . Odwagę ich podnosiła myśl , że poświęcenie to w żadnym razie nie pozostanie bezowocnym , gdyż będą mogli spostrzeżeń swych udzielić pozostałym na Ziemi ludziom przy pomocy wziętego ze sobą telegraficznego aparatu . A nuż — myśleli czasem , upojeni wielkością swego przedsięwzięcia — nuż znajdą na tamtej tajemniczej stronie Księżyca raj czarodziejski i dziwny , świat nowy , zgoła odmienny od ziemskiego , a gościnny ? Marzyli wtedy o wezwaniu nowych towarzyszy do przebycia owych setek tysięcy kilometrów , o założeniu tam , na tej jasnej , Ziemi w ciche noce świecącej , kuli nowego społeczeństwa , nowej ludzkości , szczęśliwszej … może … Oprócz tego wzięli z sobą podróżnicy znaczną liczbę różnych narzędzi , małą biblioteczkę i … sukę z dwojgiem szczeniąt . Była to piękna i wielka angielska wyżlica , należąca do Tomasza Woodbella , którą przed puszczeniem się w drogę ochrzczono zgodnie mianem Seleny . Te wszystkie rzeczy przypomniał szczegółowo memoriał asystenta w K … mający służyć za objaśnienie do wydanego wkrótce potem rękopisu . Rękopis sam , spisany po polsku na Księżycu przez Jana Koreckiego , uczestnika pierwszej wyprawy , składał się z trzech części , powstałych w różnych czasach , a wiążących się ze sobą w organiczną całość , stanowiącą opowieść o przedziwnych losach i przejściach rozbitka wyrzuconego na ląd zawieszony w błękicie trzysta osiemdziesiąt cztery miliony metrów ponad Ziemią . A oto przedruk dosłowny owego rękopisu według pierwszego wydania , sporządzonego przez asystenta obserwatorium w K … Na Księżycu , dnia … Jeśli dożyjemy … Siedzimy bezczynnie , zamknięci w naszym pocisku , i czekamy słońca . O ! ta straszna tęsknota za słońcem ! Noc wprawdzie jest jasna , jaśniejsza bez porównania od naszych — tam — ziemskich nocy podczas pełni . Olbrzymi półkrąg Ziemi tkwi nad nami nieruchomie w czarnym niebie u zenitu i zalewa białym światłem tę pustkę straszliwą wokół nas … W tym dziwnym świetle jest wszystko takie tajemnicze i martwe . I mróz … Och ! jaki straszny mróz ! — Słońca ! słońca ! O'Tamor od chwili upadku nie odzyskał jeszcze przytomności . Woodbell , choć sam pokaleczony , nie odstępuje go ani na chwilę . Obawia się , że to jest wstrząśnienie mózgu , i bardzo mało robi nadziei . Na Ziemi — powiada — wyleczył by go . Ale tutaj w tym ohydnym mrozie , tu , gdzie za jedyne niemal pożywienie mamy zapas sztucznego białka i cukru , gdzie musimy oszczędzać powietrza i wody … To by było straszne ! stracić O'Tamora , właśnie jego , który jest duszą naszej wyprawy ! … Ja , Varadol i Marta , a nawet Selena z obojgiem szczeniąt , jesteśmy zdrowi . Marta zdaje się nic nie wiedzieć i nie czuć . Wodzi tylko oczyma za Woodbellem , zaniepokojona jego ranami . Szczęśliwy Tomasz ! Jak go ta kobieta kocha ! Och ! ten mróz ! Zdaje się , że nasz pocisk zamknięty zamienia się wraz z nami w bryłę lodu . Pióro wysuwa mi się ze zgrabiałych palców . O , kiedyż nareszcie wzejdzie słońce ! Tejże nocy w 27 godzin później . Z O'Tamorem coraz gorzej , nie można się łudzić — to jest już agonia . Tomasz , czuwając nad nim , zapomniał o własnych ranach i sam teraz tak osłabł , że się musiał położyć ; Marta zastępuje go przy chorym . Skąd ta kobieta bierze tyle sił ? Odkąd się otrząsnęła z pierwszego oszołomienia po spadku , jest najczynniejsza z nas wszystkich . Zdaje mi się , że jeszcze nie spała . Ach ! ten mróz … Varadol siedzi osowiały i milczący . Na kolanach jego zwinięta w kłębek Selena . On mówi , że im tak cieplej obojgu . Szczenięta położyli śmy w łóżku obok Tomasza . Próbował em spać , ale nie mogę . Mróz mi spać nie daje i to upiorne światło Ziemi nad nami . Już tylko mało co więcej nad pół tarczy jej widać . Znak to , że słońce wzejdzie niebawem . Nie umiemy dokładnie obliczyć , kiedy to nastąpi , gdyż nie wiemy , w którym punkcie tarczy Księżyca się znajdujemy . O'Tamor był by to z łatwością obliczył ze stanu gwiazd , ale on leży bezprzytomny . Będzie się musiał Varadol w jego zastępstwie wziąć do tej roboty . Nie wiem , dlaczego z tym zwleka . Powinni śmy byli według obliczenia spaść na Sinus Medii , ale Bóg jeden wie , gdzie się istotnie znajdujemy . Na Sinus Medii powinno by już słońce świecić o tej porze . Widocznie spadli śmy dalej ku „ wschodowi ” — jak na Ziemi tę stronę Księżyca nazywają , gdzie dla nas będzie słońce zachodziło — niezbyt jednak daleko od środka księżycowej tarczy , gdyż Ziemia jest nad nami niemal w zenicie . Marta powiedziała przed chwilą , że ma wrażenie , jakby się już stała duchem , pozbawionym ważkiego ciała . To jest bardzo dobre określenie . W istocie jest coś nieswojskiego w tym uczuciu dziwnej lekkości … Można by naprawdę uwierzyć , że się jest duchem , zwłaszcza wobec widoku Ziemi świecącej na niebie jak Księżyc — tylko czternaście razy większy i jaśniejszy od tego , który ziemskie noce rozjaśnia . Wiem , że to wszystko prawda , a wciąż mi się zdaje , że śnię lub znajduję się w gmachu opery na jakiejś dziwnej feerii . Lada chwila — myślę — spadnie kurtyna i te dekoracje się zwiną jak sen … Widzę ją przez szybę w zwróconej ku górze ścianie pocisku i rozróżniam gołym okiem ciemniejsze plamy mórz i rozjarzone tarcze lądów . Przesuwają się przede mną z wolna , wyłaniają się po kolei z cienia : Azja , Europa , Ameryka — zwężają się na krawędzi świetlistego globu i zachodzą , aby znów po dwudziestu czterech godzinach się ukazać . Tak mi się zdaje , że cała Ziemia zamieniła się w oko rozwarte , bezlitosne i czujne i wpatruje się uporczywie a ze zdziwieniem w nas , którzy śmy od niej uciekli z ciałem — pierwsi ze wszystkich jej dzieci . W pierwszej chwili po upadku , gdy śmy nieco oprzytomnieli i odśrubowali żelazne pokrywy zasłaniające okrągłe szyby naszego domku , zobaczyli śmy ją już nad sobą . Była niemal w pełni . Wtedy podobna była do oka szeroko w osłupieniu rozwartego ; teraz z wolna zasuwa się na tę straszną , nieruchomą źrenicę powieka cienia . W chwili kiedy słońce , niepoprzedzone świtem , wybuchnie zza skał jak płomienna i bezpromienna kula na czarnym niebie , już się to oko zmruży do połowy , a zamknie się całkiem , gdy słońce stanie prostopadle nad nami . W trzy godziny później . Odwołany do O'Tamora , przerwał em to pisanie , którym zapełniam długie godziny , z konieczności bezczynnie spędzane . Z tą straszliwą ostatecznością nigdy śmy się nie liczyli , że możemy zostać sami bez niego . Byli śmy przygotowani na śmierć , ale na własną , nigdy na jego śmierć ! A tu nie ma ratunku … Tomasz też leży w gorączce i miast chorym się opiekować , sam wymaga opieki . Marta nie odstępuje ich ani na chwilę , zwracając się to do jednego , to do drugiego , a my z Piotrem stoimy bezradni i nie wiemy , co począć . O'Tamor nie odzyskał przytomności i już jej nie odzyska . Sześćdziesiąt lat z górą przeżył na Ziemi , aby tu … Nie , nie ! nie mogę tego słowa wymówić ! To jest straszne ! on ! na samym wstępie ! … Jesteśmy tu tak okropnie sami w tej długiej , straszliwym mrozem przejmującej nas nocy . Przed paru godzinami Marta , jakby przejęta nagle tym uczuciem bezbrzeżnej pustki i samotności , rzuciła się ku nam ze złożonymi rękami , wołając : — Na Ziemię ! na Ziemię ! — i zaczęła płakać . A potem znowu wołała : — Czemu nie telegrafujecie na Ziemię ! czemu nie dacie tam znać ? Patrzcie , Tomasz chory ! Biedna dziewczyna ! — cóżeśmy jej mieli odpowiedzieć ? Wie równie dobrze , jak my , że już na sto dwadzieścia kilka milionów metrów przed Księżycem aparat nasz przestał funkcjonować … Wreszcie Piotr jej to przypomniał , a ona , jak gdyby przesłanie wiadomości mogło chorych uratować , zaczęła się domagać natarczywie , aby ustawić armatę , którąśmy wzięli z Ziemi na wypadek zepsucia się telegraficznego aparatu . Ten strzał , to już teraz jedyny — ostatni sposób porozumienia się z tymi , co tam zostali . Ulegli śmy obaj z Varadolem i odważyli śmy się na wyjście z pocisku . I mieli śmy teraz wyjść dla ustawienia armaty w tę próżnię ! Włożywszy nasze „ nurkowe ubrania ” i umocowawszy nad karkiem zbiorniki ze zgęszczonym powietrzem na zapas , stanęli śmy gotowi we wgłębieniu znajdującym się w ścianie pocisku . Marta zamknęła za nami szczelnie drzwi od wnętrza , aby wraz z nami nie uciekło stamtąd tak cenne dla nas powietrze , a wtedy my śmy otworzyli zewnętrzną klapę … Dotknęli śmy stopami księżycowego gruntu i w tejże chwili ogarnęła nas straszliwa głusza . Widział em przez szklaną maskę na twarzy , że Piotr porusza ustami , domyślał em się , że mówi , ale nie słyszał em ani słowa . Tam powietrze jest zbyt rzadkie , aby mogło głos ludzki przewodzić . Podniosł em odła m kamienia i rzucił em go pod nogi . Upadł wolno , wolniej niż na Ziemi i zgoła bez stuku . Zatoczył em się jak pijany ; zdawało mi się , że jestem już rzeczywiście w świecie duchów . Musieli śmy się porozumiewać na migi . Ziemia , która nas żywiła , teraz świecąc pomagała się nam porozumieć . Wyjęli śmy armatę , umieszczoną w schowku w ścianie , otwieranym na zewnątrz , i puszkę z materiałem wybuchowym , osobno dla niej przyrządzonym . Ta robota poszła nam łatwo ; wszak armata waży tutaj zaledwie szóstą część tego , co ważyła na Ziemi ! Teraz należało tylko ustawione działo dokładnie do pionu nabić , umieściwszy w wydrążonej kuli kartkę ; wobec lekkości materiałów na Księżycu — siła wybuchu wystarczy w zupełności , aby zanieść ją po prostej linii na Ziemię . Ale tego nie potrafili śmy już zrobić . Potworny , ohydny , straszliwy mróz ścisnął nas żelaznymi szponami za piersi . Wszak tu od trzystu kilkudziesięciu godzin słońce już nie świeciło , a nie ma dość gęstej atmosfery , aby mogła przez tak długi czas utrzymać ciepło rozpalonych zapewne w długim dniu kamieni … Powrócili śmy do pocisku , który się nam wydał rozkosznym , ciepłym rajem , choć tak oszczędzamy paliwa ! Przed wschodem słońca , które ten świat ogrzeje , niepodobna ponawiać próby wyjścia . A tego słońca jak nie ma , tak nie ma ! Kiedyż nareszcie się zjawi i co nam przyniesie ? 70 godzin 46 minut po przybyciu na Księżyc . O'Tamor umarł . Pierwszego dnia księżycowego , 3 godziny po wschodzie słońca . Uciekli śmy od Ziemi , ale śmierć , wielka władczyni ziemskich plemion , przebyła wraz z nami te przestrzenie i oto przypomniała się zaraz na wstępie , że jest przy nas — nielitosna , zwycięska jak zawsze . Uczuli śmy jej obecność i bliskość , i wszechwładztwo tak żywo , jak nigdy tam na Ziemi . Spoglądamy mimo woli po sobie : na kogo teraz kolej ? … Noc jeszcze była , gdy nagle Selena zerwała się z kąta , gdzie w kłębek zwinięta leżała od paru godzin , i wyciągnąwszy pysk ku świecącemu przez okno półksiężycowi Ziemi , zaczęła wyć przeraźliwie . Podskoczyli śmy wszyscy , jakby podrzuceni jakąś wewnętrzną siłą . — Śmierć idzie ! — krzyknęła Marta . A Woodbell , który czując się zdrowszym , stał znowu przy łóżku O'Tamora , odwrócił się ku nam powoli : — Już przyszła — rzekł . Wynieśli śmy trupa z pocisku . W tym skalistym gruncie niepodobna wykopać grobu . Księżyc nie chce przyjąć naszych umarłych , jakże przyjmie nas żywych ? Ułożyli śmy tedy zwłoki na wznak na tej twardej księżycowej skale , twarzą ku niebu i świecącej na nim Ziemi , i poczęli śmy gromadzić z rzadka rozsypane po płaszczyźnie kamienie , aby z nich ułożyć mogiłę . Otoczyli śmy ciało niewysokim wałem , nie mogli śmy jednak znaleźć dość dużej płyty kamiennej , aby je przykryć . Wtedy Piotr przez rurę , łączącą nasze głowy i umożliwiającą porozumiewanie się , rzekł : — Zostawmy go tak … Czy nie widzisz , że patrzy na Ziemię ? Spojrzał em na trupa . Leżał na wznak i zdawał się istotnie szklistymi , rozwartymi oczyma wpatrywać w to oko Ziemi , mrużące się ciągle , ciągle przed blaskiem dla nas jeszcze niewidocznego słońca , które miało wzejść niebawem . Niech tak zostanie … Z dwóch sztab żelaznych , ułamków potrzaskanego rusztowania , które nas uchroniło od rozbicia się podczas spadku , zrobili śmy krzyż i umocowali śmy go w wale kamiennym nad głową O'Tamora . A one rosły wciąż przed naszymi oczyma , co sprawiało wrażenie , jakby zbliżały się do nas wolnym , nieubłaganym ruchem ; mieli śmy ich już pełne oczy , już , zda się , były tuż , tuż przed nami … Cofnęli śmy się mimo woli , zapominając , że te szczyty są od nas o setki , a może tysiące metrów odległe . Wtem Piotr obejrzał się i krzyknął . Odwrócił em głowę za jego przykładem i — osłupiał em uderzony nowym a niesłychanym widowiskiem na wschodzie . Nad czarną piłą jakiegoś grzbietu górskiego iskrzył się bladawy , srebrzysty słup światła zodiakalnego . Patrzyli śmy w nie , zapomniawszy na chwilę o zmarłym , gdy wtem po pewnym czasie zaczęły u dołu słupa , tuż nad krawędzią widnokręgu , błyskać drobne , ruchliwe , skaczące czerwone płomyki , wiankiem obok siebie ułożone . To słońce wschodziło ! z utęsknieniem oczekiwane , upragnione , życiodajne słońce , którego O'Tamor tu już nie zobaczy ! Rozpłakali śmy się obaj jak dzieci . W tej chwili to słońce świeci już nad horyzontem , jasne i białe . Owe , naprzód widziane , płomyki czerwone , to były protuberancje , olbrzymie wytryski żarzących się gazów , które strzelają na wszystkie strony z kuli słonecznej , a na Ziemi , gdzie atmosfera je zalśniewa , widoczne bywają tylko podczas całkowitych zaćmień słońca . Tutaj — wobec braku powietrza — zapowiedziały nam ukazanie się tarczy słonecznej i przez długi czas jeszcze co dnia je tak będą zapowiadać , rzucając na chwilę krwawy odblask na góry , nim się rozjarzą do biała w pełnym blasku dziennym . Po kilkudziesięciu minutach dopiero na miejscu ruchliwego wianka czerwonych ogników , kiedy już blask spełznął ze szczytów tu w dolinę , biały rąbek tarczy słonecznej ukazał się nam nad widnokręgiem ; godziny całej potrzebowała ta tarcza , aby się wyłonić całkowicie zza tych skał na wschodzie . Przez cały ten czas mimo okropnego mrozu zajmowali śmy się przygotowaniami do podróży . Ale istotnie każda chwila jest droga ; dłużej zwlekać niepodobna . Teraz już wszystko gotowe . Ze wschodem słońca zrobiło się cieplej . Promienie jego , choć tak ukośnie jeszcze padają , grzeją całą mocą , nieosłabione przez pochłaniającą atmosferę , jak to jest na Ziemi . Dziwny widok … Nie ! stanowczo oczy nasze nie są stworzone do tego światła i tego krajobrazu . Varadol utrzymuje na podstawie pospiesznie dokonanych pomiarów wysokości Ziemi na niebie , że znajdujemy się istotnie na Sinus Medii , gdzieśmy według obliczeń spaść byli powinni . Mnie się to jakoś nie zdaje , gdyż szczyty , okalające od zachodu i północy ową płaszczyznę , znane z map : Mosting , Sommering , Schroter , Bode i Pallas nie odpowiadają ani rozmieszczeniem , ani wysokością temu , co tu widzimy . Ale ostatecznie wszystko jedno ! Ruszamy ku zachodowi , aby posuwając się wzdłuż równika , gdzie według map grunt zdaje się być najrówniejszym , okrążyć kulę księżycową i dostać się na tamtą stronę . Za chwilę — nic tu już z nas nie pozostanie , kromia grobu i krzyża , oznaczającego po wieczne czasy miejsce , gdzie pierwsi ludzie wylądowali na Księżyc . Żegnaj mi więc , grobie towarzysza , pierwsza budowlo , jakąśmy wznieśli na tym nowym świecie ! Żegnaj , martwy przyjacielu , ojcze nasz drogi i niedobry , któryś nas wywiódł ze Ziemi i opuścił na wstępie do nowego życia ! Oto krzyż , zatknięty na twojej mogile , jest jakby sztandarem , świadczącym , że Śmierć zwycięska , przybywszy z nami , wzięła już ten kraj w posiadanie … My uciekamy przed nią , ty tu z nią zostaniesz , spokojniejszy od nas , zapatrzony w nieruchomą Ziemię , która cię zrodziła , z krzyżem nad głową , którego wiernym był eś wyznawcą ! Pierwszego dnia księżycowego , 197 godzin po wsch . słońca . Mare Imbrium , 11 ° zach . dł . , 17 ° 21 ' pn . szer . księżycowej . A co najdziwniejsza , to słońce wśród gwiazd , płomienne , straszne , a niezaćmiewające ani najlichszego ze świateł niebieskich … Upał jest straszliwy ; skały , zda się , wkrótce zaczną topnieć i rozpływać się jak lód na naszych rzekach w piękne dnie marcowe . Tyle godzin tęsknili śmy do słońca i ciepła , a teraz musieli śmy uciec przed nim , aby zachować życie . Stoimy od kilkunastu godzin na dnie głębokiej szczeliny , ciągnącej się od stóp poszarpanych turni Eratosthenesa wzdłuż Apeninu w głąb Morza Dżdżów . Tutaj dopiero , tysiąc metrów pod powierzchnią , znaleźli śmy cień i trochę chłodu … Ukrywszy się tu , spali śmy , obezwładnieni znużeniem , przez kilkanaście godzin bez przerwy . Zdawało mi się we śnie , że jestem jeszcze na Ziemi , w jakichś gajach zielonych i chłodnych , gdzie po świeżej murawie szemrał rozlany przeczysty potok . Po błękitnym niebie szły białe obłoki , słyszał em śpiew ptaków i brzęczenie owadów , i głos ludzi wracających z pola . Obudziło mnie szczekanie Seleny , dopominającej się jadła . Otwarł em oczy , ale rozmarzony snem , nie mogł em długo pojąć , gdzie jestem i co się ze mną dzieje , i co znaczy ten zamknięty wóz , w którym się znajdujemy , co znaczą te skały wokoło , puste i dzikie ? Zrozumiał em nareszcie wszystko i niewysłowiony żal chwycił mnie za piersi . Selena tymczasem , widząc , że już nie śpię , przyszła do mnie i położywszy pysk na moich kolanach , poczęła się we mnie wpatrywać swymi rozumnymi oczyma . Zdawało mi się , że widzę w tym wzroku jakiś niemy wyrzut … Pogłaskał em ją w milczeniu po głowie , a ona zaczęła skomleć żałośnie , oglądając się na szczenięta igrające swobodnie w kącie wozu . Te szczenięta , Zagraj i Leda , to jedyne istoty , które tutaj są wesołe . Nie zapomnę nigdy dnia , w którym ją zobaczył em po raz pierwszy . Było to właśnie bezpośrednio po otrzymaniu wiadomości , że Braun się cofa . Siedzieli śmy wszyscy czterej w Marsylii , w hotelowym pokoju , którego okna wychodziły na zatokę , i rozmawiali śmy o tym odstępstwie towarzysza , które nas wszystkich bardzo żywo obeszło . Wtem doniesiono nam , że jakaś kobieta chce się widzieć z nami natychmiast . Wahali śmy się jeszcze , czy ją przyjąć , gdy ona weszła sama . Ubrana była tak , jak się w południowych Indiach ubierają córki bogatych krajowców ; twarz , nadzwyczaj piękna , miała wyraz na pół zalękniony , na pół stanowczy . Zerwali śmy się wszyscy ze zdziwieniem , a Tomasz zbladł i przechyliwszy się przez stół , począł się jej bacznie przypatrywać . Ona zatrzymała się u drzwi ze spuszczoną głową . — Marto ! ty tutaj ! — krzyknął wreszcie Woodbell . Postąpiła naprzód i podniosła głowę . Na twarzy jej nie było już ani śladu wahania lub niepewności , rozlała się na niej natomiast iście południowa , namiętna miłość . Powieki opadły jej ciężko na płomienne , czarne źrenice , usta nieco rozchylone i okrągła pełna broda wysunęły się naprzód . Wyciągnęła ręce ku Tomaszowi i odpowiedziała , patrząc mu w oczy spod spuszczonych powiek : — Przyszła m za tobą i pójdę za tobą , choćby na Księżyc ! Woodbell był blady jak trup . Chwycił się dłońmi za głowę i jęknął raczej , niż zawołał : — To niemożliwe ! Wtedy ona spojrzała po nas , a poznając snadź po wieku , że O'Tamor jest naszym wodzem , rzuciła mu się do nóg tak szybko , że nie miał czasu się cofnąć . To mówiąc , wyciągnęła śniade , nagie , okrągłe ramiona . Varadol się żachnął : — Ależ do takiej podróży trzeba przygotowania ! To co innego niż podróż parowcem z Travancore do Marsylii ! Na to ona zaczęła opowiadać , jak w tajemnicy przed Tomaszem nawet odbywała te same ćwiczenia , któreśmy robili , licząc zawsze na to , że się jej w ostatniej chwili uda nas ubłagać , by śmy ją wzięli ze sobą . Teraz tylko korzysta ze sposobności , wykonując zamiar z dawna powzięty . Wie od Tomasza , że tam , na Księżycu , śmierć może znaleźć , ale ona nie chce żyć bez niego ! I znowu nas błagała . Wtedy O'Tamor , milczący do tego czasu , zwrócił się do Tomasza z zapytaniem , czy ją chce wziąć ze sobą , a potem , gdy Woodbell , niezdolny słowa wymówić , skinął głową , położył rękę na bujnych włosach dziewczyny i rzekł powoli i z namaszczeniem : — Pójdziesz z nami , córko . Może cię Bóg wybrał za Ewę nowemu pokoleniu , oby szczęśliwszemu niż ziemskie ! Tak mi żywo stoi ta scena w pamięci … Ale oto Marta mnie woła . Tomasz znowu gorączkuje , trzeba mu dać chininy . W dwie godziny później . Żar , zamiast ustawać , wzmaga się jeszcze . Posunęli śmy się znów głębiej , aby go uniknąć . Póki nie minie , niepodobna nawet myśleć o dalszej podróży . Strach mnie przejmuje , gdy sobie przypomnę , że mamy do zrobienia blisko trzy tysiące kilometrów , nim się dostaniemy do celu … A kto nam zaręczy , że tam będzie można żyć ? … Jeden O'Tamor nie wątpił , ale jego nie ma już między nami . Drogomierz na naszym wozie wskazuje , że przebyli śmy już sto sześćdziesiąt siedem kilometrów ; policzywszy czas , wypada po jednym kilometrze na godzinę . A wszak posuwali śmy się stosunkowo bardzo szybko . Grunt był wyjątkowo równy , prawie bez szczelin , toteż wóz posuwał się szybko . Nadzieja i ożywienie wstąpiły w nasze serca ; było nam ciepło i lekko — jedynie wspomnienie O'Tamora zasępiało na chwilę naszą wesołość . Tomasz był zdrowszy , a Marta , widząc to , promieniała radością . Zaczęli śmy na nowo snuć urocze plany . Droga wydawała nam się niedaleka , trudy niezbyt wielkie . Podziwiali śmy niesłychaną dzikość przepysznego w swej martwocie krajobrazu lub też starali śmy się z mapą rozłożoną przed oczyma odgadywać naprzód fantastyczne widoki , które nas czekają . Varadol zaczął przypominać wszystkie badania i dowodzenia O'Tamora , według których odwrotna strona Księżyca ma być krajem bynajmniej nie pozbawionym warunków do życia , a ciekawym i wspaniałym nad wszelki wyraz . Rzeczywiście — mówili śmy sobie — jeśli tam są takie same góry , jak te , które błyszczą się teraz w słońcu przed nami na widnokręgu , a oprócz tego jeszcze zieloność i woda , to warto , zaiste , przebyć trzysta osiemdziesiąt cztery tysiące kilometrów , aby kraj ten zobaczyć ! Rozmawiali śmy żywo , a Tomasz i Marta , przytuleni , jak zwykle , całym ciałem do siebie , snuli już różowe plany przyszłego życia w tym raju . Nawet Selena , słysząc ożywione głosy , zaczęła szczekać radośnie i skakać po całym wozie wraz z rozbawionymi szczeniętami . Posuwali śmy się tak kilkanaście kilometrów od punktu , gdzieśmy zawrócili ku północy . Mieli śmy po lewej ręce wciąż szereg drobnych i nadzwyczajnie stromych wzgórz , spoza których sterczały olbrzymie i nieprawdopodobnie przepaściste turnie . Przed nami grunt wznosił się ciągle , a z ogromnego wału , jaki tworzył , sterczał jeden ostry szczyt . Na prawo , ku wschodowi , ciągnął się jakiś łańcuch coraz to wyższych gór . Upłynęło już dwadzieścia cztery godziny od wschodu słońca , kiedy śmy się dostali na gładką płaszczyznę z litej skały , po której można się było szybciej posuwać . Postanowili śmy się tutaj zatrzymać dla odpoczynku . Przy tym dziwny układ krajobrazu coraz więcej nas niepokoił . Po krótkim posiłku wzięli śmy się zaraz do pracy . Piotr nastawił instrumenta astronomiczne . Środek tarczy ziemskiej odchylony był od zenitu o 6 ° ku wschodowi i 2 ° ku północy ; znajdowali śmy się zatem pod 6 ° zachodniej długości i 2 ° południowej szerokości księżycowej , to znaczy na krańcu Sinus Medii , obok krateru Mosting . Co do tego nie mogło być wątpliwości , pomiary były bardzo dokładne . Postanowili śmy tedy ruszyć dalej , nie zmieniając kierunku . Jużeśmy mieli puścić się w drogę , gdy wtem Varadol zawołał : — A nasza armata ! zostawili śmy armatę ! Istotnie , teraz dopiero przypomnieli śmy sobie , że armata nasza , jedyny i ostatni środek porozumienia się z mieszkańcami Ziemi , została wraz z nabojem i kulą przy grobie O'Tamora . Śmierć jego i pogrzeb tak nas w chwili wyruszenia oszołomiły , że zapomnieli śmy zabrać ze sobą tak cennej dla nas armaty . Była to strata niepowetowana , a tym dotkliwsza , że po zerwaniu telegraficznego połączenia to była ostatnia nić , która nas wiązała z Ziemią . Uczuli śmy się nagle tak bezbrzeżnie osamotnionymi , jak gdyby śmy się o setki kilometrów oddalili w tej chwili znów od globu , który jest już od nas o setki tysięcy kilometrów oddalony . Pierwszą myślą naszą było wrócić i zabrać zostawioną armatę . Obstawał przy tym zwłaszcza Woodbell , utrzymując , że musimy się porozumieć z Ziemią , aby powstrzymano dalsze zamierzone wyprawy , póki nie damy znać , że śmy znaleźli tutaj warunki do życia . — Jeśli my mamy zginąć — mówił — po cóż mają ginąć jeszcze i inni … Wszak wiecie , że tam na Ziemi bracia Remogner są gotowi do drogi . Oczekują od nas wieści telegraficznej , ale nasz aparat nie funkcjonuje . Trzeba ich powstrzymać przynajmniej do czasu . Jednakże niełatwo było wrócić . Przede wszystkim wobec olbrzymiej podróży , jaką mamy przed sobą , każda godzina jest dla nas droga , gdyż w razie powtarzanych zwłok zapasy żywności i powietrza mogą się wyczerpać , a wtedy byli by śmy skazani na niechybną zgubę . I tak z powodu choroby O'Tamora musieli śmy się dość długo zatrzymać , a wiedzieli śmy , że jeszcze nieraz upał lub mróz powstrzymają nas w pochodzie na całe dziesiątki godzin . Po wtóre , któż z nas mógł zaręczyć , że trafimy do miejsca , gdzie armata została . Varadol starał się usunąć skrupuły Tomasza . — Wszak bracia Remognerzy — mówił — nie wyruszą w drogę , nie otrzymawszy wiadomości od nas . Zresztą nie wiadomo , czy wystrzelona kula upadnie na Ziemię w takim miejscu , gdzie ją będzie mógł ktoś znaleźć , a zatem depesza bardzo łatwo może nie dojść do rąk , dla których będzie przeznaczona . Te wszystkie względy przemawiały za tym , aby nie tracić czasu na poszukiwanie armaty , w istocie mało dla nas przydatnej . Po krótkiej zwłoce tedy ruszyli śmy w dalszą drogę . Z tego samego powodu każdy cień jest tutaj nocą . Światło , w atmosferze nierozproszone , dociera tylko do tych miejsc , które są wystawione na działanie słonecznych promieni . Gdyby nie refleks rozświetlonych w słońcu gór i światło Ziemi , musieli by śmy za każdym razem , gdy wjeżdżamy w cień , zapalać elektryczne latarnie . Przebyli śmy już ową pochyłą , gładką płaszczyznę i zaczęli śmy się zwracać ku zachodowi , aby okrążyć domniemany krater Mosting . Droga stawała się coraz cięższa i tylko z wielkim trudem i bardzo powoli mogli śmy się posuwać naprzód . Byli śmy w kraju górzystym i nad wszelki wyraz dzikim . Krajobraz to w niczym niepodobny do alpejskich krajobrazów na Ziemi . Tam wśród grzbietów górskich , łączących ze sobą szczyty , ciągną się doliny , wyżłobione działaniem wody przez przeciąg tysięcy lat ; tutaj ani śladu tego wszystkiego . Grunt tu cały jest sfałdowany i podniesiony , pokryty mnóstwem niełączących się ze sobą głębokich kotlin , okrągłych , o wystających brzegach , albo też gładkimi , zupełnie luźnymi kopami , dochodzącymi nieraz do znacznej wysokości . Miejsce dolin zajmują głębokie szczeliny , ciągnące się całymi milami , podobne do cięcia olbrzymiego toporu , które w prostym kierunku rozłupało grunt i znajdujące się na nim wzgórza . Nie wątpię ani na chwilę , że są to pęknięcia zastygającej i kurczącej się skorupy Księżyca . Natomiast nie spotkali śmy nigdzie ani śladu działania wody , tak przepotężnej na Ziemi erozji . Sądzę też , że ten kraj nigdy nie posiadał powietrza ani wody . Wobec tego dziwiła nas z początku obecność mnóstwa luźnych głazów , rozsypanych na skalnym podłożu . Ale w kilkadziesiąt godzin później , gdy natężenie upału doszło do granic wprost niemożliwych , przyczyna , krusząca te skały w zastępstwie wody , objawiła nam się sama . Przejeżdżali śmy właśnie obok wysokiej skały , z kamienia nadzwyczaj podobnego do naszego marmuru , gdy wtem w naszych oczach oderwał się u jej szczytu głaz o kilkunastometrowej średnicy i runął w przepaść , rozbijając się na gruby piarg . Stało się to wszystko w straszliwej , grozą przejmującej cichości . Z powodu braku powietrza nie słyszeli śmy huku , grunt tylko pod naszym wozem zadrgał , jakby się nagle Księżyc zakołysał na swych panwiach . To wściekły ząb słońca odgryzł kawałek tego kamiennego świata . Skały , ściśnione w nocy mrozem jak żelazną obręczą , podczas straszliwego upału dnia rozszerzają się od strony wystawionej na działanie palących promieni . W cieniu ciągle jest chłodno ; nierównomierne rozszerzanie się tedy jednolitych bloków musi powodować ich pękanie i kruszenie . Tymczasem piarg ów ostry , zaścielający ogromne przestrzenie , dał nam się we znaki . Przebywali śmy takie miejsca , gdzie za pomocą kół wóz nasz nie mógł się zgoła posuwać . Tam zakładali śmy „ łapy ” , działające u wozu zupełnie jak nogi u zwierząt , i tak podrzucani nimi , przedzierali śmy się przez złomiska głazów albo wspinali śmy się na bystre zbocza . Mimo licznych prób , dokonywanych na Ziemi z pociskiem zamienionym na wóz , nie mieli śmy wyobrażenia o uciążliwościach podobnej , dłużej trwającej , podróży . Jestem przekonany , że gdyby siła przyciągania Księżyca , a co za tym idzie , i ciężkość na nim była tylko o połowę większa , musieli by śmy byli zginąć wśród tych skalisk , niezdolni ruszyć się z miejsca . Upłynęła już od wschodu słońca trzecia ziemska doba , przez którą posunęli śmy się zaledwie o dwadzieścia kilometrów naprzód . Upał stawał się już nieznośny . W dusznym i rozpalonym powietrzu wozu , wstrząsany wciąż jego ruchami , Woodbell zapadł znów w gorączkę . Rany , otrzymane w chwili upadku pocisku na powierzchnię Księżyca , zaczęły mu znów dokuczać . Szczęście , że śmy troje przynajmniej wyszli bez szwanku ! Dreszcz zgrozy mnie przejmuje na samo wspomnienie owego potwornego wstrząśnienia ! Naprzód , jeszcze w przestworzu , głuchy wybuch min umieszczonych u dołu pocisku , a mających zmniejszyć chyżość spadku , potem wysunięte jednym naciśnieniem guzika stalowe rusztowanie ochronne i … Nie ! to się opisać nie da ! Widział em tylko w ostatniej chwili , jak Marta , przechyliwszy się na swym hamaku , przycisnęła usta do ust Tomasza . O'Tamor zawołał : „ Oto jesteśmy ! ” — i … stracił em przytomność . Gdy m oczy otworzył , O'Tamor leżał we krwi , Woodbell we krwi , Varadol i Marta zemdleni … Z pogruchotanego rusztowania stalowego zrobili śmy potem krzyż na grobie O'Tamora … Chronometry nasze wskazywały dziewięćdziesiąt osiem godzin po wschodzie słońca , kiedy upadając ze znużenia i upału , spostrzegli śmy nareszcie , że się zbliżamy do szczytu wyniosłości , na którąśmy się z takim trudem wdzierali . Przez te cztery ziemskie doby , stanowiące mało co więcej niż czwartą część „ dnia ” księżycowego , spali śmy niewiele , postanowili śmy tedy zatrzymać się jakiś czas dla odpoczynku . Woodbell zwłaszcza potrzebował snu i spokoju . Znajdowali śmy się w płytkiej szyi skalnej , rozdzielającej dwa kopiaste wzgórza z litego głazu i kończącej się wśród nich rodzajem przełęczy , która , o ile mogł em dostrzec z miejsca , gdzie stał em , przechodziła w płaszczyznę , występującą poza owe kopy ku zachodowi . Te kopy zasłaniały mi też widok od północy i od południa . Tylko ku wschodowi widok był rozległy na drogę , którąśmy właśnie przebyli . Patrzył em na kamieniste pola , pełne kotlin , wyrw , szczelin i szczytów — i wprost nie wierzył em własnym oczom , że śmy się przez nie zdołali przedostać z naszym wielkim i ciężkim wozem . Na Ziemi , przy sześć razy większym ciężarze , było by to absolutnym niepodobieństwem . W tej chwili uczuł em , że mnie ktoś trąca . Obejrzał em się : za mną stał Varadol i dawał jakieś rozpaczliwe znaki . Jak ja wyszedł z wozu w powietrzochronie , ale nie wziął ze sobą rury do mówienia , więc nie mogli śmy się porozumieć . Widział em tylko , że był blady i czymś ogromnie zmieszany . Przypuszczał em , że Tomaszowi zrobiło się gorzej , i pędem pobiegł em do wozu . On poszedł za mną . Zaledwie , znalazłszy się w wozie , zrzucili śmy powietrzochrony , gdy Varadol rzekł , nachylając się ku mnie : — Nie budź tamtych i słuchaj : stała się rzecz straszna , pomylił em się . — Co ? — zawołał em , nie rozumiejąc jeszcze , o co mu chodzi . — My śmy spadli nie na Sinus Medii . — Więc gdzież jesteśmy ? — Pod Eratosthenesem , na przełęczy łączącej ten krater z księżycowym Apeninem . Zrobiło mi się ciemno przed oczyma . Wiedział em ze zdjęć fotograficznych powierzchni Księżyca , robionych na Ziemi , że grzbiet górski , na którym się znajdujemy , urywa się niemal prostopadle ku położonej na zachodzie olbrzymiej równinie Mare Imbrium . — Jakże my stąd zejdziemy ! — zawołał em w przerażeniu . — Cicho . Bóg jeden raczy wiedzieć . Moja wina . Upadli śmy na Sinus Aestuum . Patrz … Tu podsunął mi mapę i kartki zapisane szeregiem cyfr . — Czy się tylko nie mylisz ? — odezwał em się . — Uspokój się ! — rzekł em , choć drżał em sam na całym ciele . — Może się nam uda ocalić . Oznaczyli śmy sobie ten punkt na mapie Księżyca . Według mapy przełęcz , którąśmy mieli o kilkaset kroków przed sobą , wznosi się 962 m nad poziom Mare Imbrium . Tomasz i Marta zbudzili się wkrótce . Niepodobna było ukrywać przed nimi istotnego położenia . Powiedział em im tedy jak najoględniej , jak rzeczy stoją . Nie wywarło to na nich zbyt silnego wrażenia . Tomasz zmarszczył się tylko i przygryzł wargi , a Marta , o ile mogł em wnosić z jej zachowania się , nie zdawała sobie dobrze sprawy z grozy położenia . — To cóż — odezwała się — zjedziemy , jakeśmy wyjechali , albo się wrócimy . Zjedziemy , jakeśmy wyjechali ! mój Boże ! Wszak to , że śmy trafili na drogę , która nas tu wywiodła , było czystym przypadkiem ! A wracać się ? — tyle trudów i tyle godzin straconych ? … Postanowili śmy wreszcie udać się na ową przełęcz , aby zobaczyć , czy się z niej nie da spuścić na równinę Mare Imbrium . Wóz ruszył z miejsca i za kilkanaście minut znajdowali śmy się nad przepaścią . Na widnokręgu ku północy sterczał przed nami wśród niezmierzonej płaszczyzny , jak wyspa wśród morza , majestatyczny krater Timocharis , oddalony od nas czterysta kilometrów , a wysoki na siedem tysięcy stóp . Poza tym łańcuchem , ciągnącym się w kierunku promienia naszego widzenia , od południowego zachodu wznosiły się w dali , na niższych wzgórzach oparte , nieprawdopodobnie olbrzymie turnie Kopernika , jednej z największych gór Księżyca . Jeślim powiedział , że Timocharis błyszczał jak stal rozpalona , to nie mam już porównania na określenie światła , jakie biło z odległości setek kilometrów od owego potężnego pierścienia skał , mierzącego dziewięćdziesiąt kilometrów średnicy ! Na północnym wschodzie sterczały zza licznych wzniesień w niezmiernej oddali same szczyty szerokiego cyrku Archimedesa . Widok od wschodu i od południa mieli śmy zamknięty z jednej strony niebotycznym pasmem księżycowego Apeninu , z drugiej przepaścistym Eratosthenesem , łączącym się z Apeninem przełęczą , na której właśnie stali śmy . Po krótkiej naradzie ruszyli śmy piechotą ku południu w tej nadziei , że się nam może uda znaleźć drogę po zboczu krateru Eratosthenesa . Szli śmy po wąskiej płaszczyźnie , wciśniętej między skały a przepaść otwierającą się ku Mare Imbrium . W jednym miejscu przejście było tak wąskie , że chcieli śmy już zawrócić , zwątpiwszy , aby się nam udało tędy przedostać z wozem . Na szczęście Marta , która nam towarzyszyła , przypomniała , że posiadamy pewien zapas min , którymi będzie można z łatwością rozsadzić niewielki zastępujący nam próg skalny . Ominęli śmy go tedy , przeciskając się ponad zawrotną przepaścią , i poszli śmy dalej . Teraz grzbiet górski , znacznie rozszerzony i płaski , podnosił się z wolna ku górze . Szli śmy wciąż ku południu ; na prawo i na lewo piętrzyły się już potworne turnie pierścienia Eratosthenesa . Po upływie pół godziny od chwili okrążenia owego progu stanęli śmy zatrzymani nową przepaścią , która się tak niespodziewanie otworzyła pod naszymi nogami , że Piotr , który szedł naprzód i pierwszy się wdarł na zasłaniający ją przed naszym wzrokiem próg , skoczył w tył z okrzykiem przestrachu . Zaiste trudno sobie wyobrazić coś okropniejszego nad widok , jaki się roztaczał teraz przed nami . Przed nami było wnętrze krateru Eratosthenesa . Potężny wał górski , najeżony jak piła szczytami , zataczał tu krąg zamknięty o średnicy kilkudziesięciu kilometrów , tworząc w ten sposób rozległą kotlinę , najstraszniejszą zapewne , jaką kiedykolwiek widziało ludzkie oko . Turnie , wznosząc się przeszło na cztery tysiące metrów ponad dnem tej przepaści , spadały ku niej prawie pionowo , we wściekłych jakichś podrzutach . Wyglądało to , jakby w otchłań waliły w skoku zastygłe , o iglice poszarpane kamienne kaskady . Kotlina , zagłębiona jakie dwa tysiące metrów w stosunku do poziomu oddzielonej od niej wałem równiny Mare Imbrium , wydawała nam się znacznie jeszcze głębszą z powodu olbrzymich gór okolicznych i grubych cieniów , które ją w całości prawie zalegały . Z dna jej sterczało kilka odosobnionych , z rzadka rozsianych stożkowych szczytów , dochodzących połowy wysokości okolicznego wału . Patrzyli śmy na nie z góry naszego kamiennego okna . Z paru z nich wybuchały co pewien czas niewielkie obłoki ciemnoszarego dymu , opadające w tej chwili z powodu braku atmosfery i rozścielające się płasko u ich podnóża jak popiół . Nie było wątpliwości , że mieli śmy jeszcze niewygasłe wulkany przed sobą . Jaskrawe przeciwieństwa światła i cieniów wzmagały jeszcze uczucie grozy . Cały wschodni brzeg wnętrza tonął w grubym mroku , zlewając się w jedną tajemniczą i ciemną oponę z czarnym niebem u góry ; brzeg zachodni za to iskrzył się w słońcu białą ścianą , porysowaną ciemnymi żlebami i zjeżoną mnóstwem nieprawdopodobnych iglic , jak gdyby kościanych wieżyc , widniejących na tle czarnych plam cienia . Od południa wał z powodu odległości wydawał się niższy i był podobny do najeżonej kolcami bramy tej straszliwej czeluści . U stóp naszych — zawrotna przepaść . A nad tym wszystkim , po czarnym , niemigotliwymi gwiazdami zasianym niebie szło ogniste bezpromienne słońce , coraz bliższe Ziemi , która lśniła trupim blaskiem , wygięta w wąski , ostry sierp , zawieszony nad tym padołem jakby znak śmierci . Mimo woli w uszach zaszumiały mi słowa Danta : A wszystko odbywa się w takiej strasznej , dreszczem przejmującej głuszy … Świat zaczął mi w głowie wirować ; czuł em , że jestem bliski utraty przytomności . Wtem doleciał mnie płacz . Był em tak oszołomiony , iż w pierwszej chwili sądził em , że istotnie słyszę głos potępieńców … Ale tym razem nie była to wizja . Rzeczywiście słychać było płacz przez rurę , łączącą głowy naszych powietrzochronów . Oprzytomniał em nieco i spojrzał em dokoła . Woodbell , oparty plecami o skałę , stał blady ze spuszczoną głową ; Varadol , podobny z ruchów do dzikiego zwierza na uwięzi , chodził niespokojnie , o ile mu grunt i długość rury na to pozwalały , i rozglądał się , jak gdyby szukał wśród tych turni drogi i wyjścia . Marta klęczała na ziemi z czołem przy kolanach i trzęsła się od łkania , przestrachem i najwyższym podrażnieniem nerwów wywołanego . Niezmierną litością zdjęty , zbliżył em się ku niej i oparł em z wolna dłoń na jej ramieniu . Wtedy ona z jakąś dziecięcą skargą zaczęła wołać , jak w ową pamiętną długą noc przed śmiercią O'Tamora : — Na Ziemię ! Na Ziemię ! Taka głęboka , przejmująca rozpacz była w jej głosie , że nie mogł em znaleźć słowa , aby ją pocieszyć . Zresztą jak to zrobić ? — położenie nasze było istotnie rozpaczliwe . Zwrócił em się do Varadola : — Co teraz będzie ? Piotr ruszył ramionami . — Nie wiem … śmierć . Wszak stąd zejść niepodobna . — A gdyby wrócić — wtrącił em . — O tak ! wrócić , wrócić ! — łkała Marta . Varadol zdawał się płaczu jej nie słyszeć . Patrzył przez chwilę przed siebie , a potem odpowiedział , zwracając się do mnie : — Wrócić … chyba po to , aby straciwszy wiele drogiego czasu , spotkać na innej drodze podobną znów do tej przeszkodę . Patrz ! — tu odwrócił się twarzą ku północy i wskazał okiem nieprzejrzaną równinę Mare Imbrium , leżącą poza nami — gdyby śmy się mogli tam dostać , mieli by śmy względnie równą drogę przed sobą , ale tam się nie dostaniemy … Chyba na łeb … Spojrzał em we wskazanym kierunku . Morze Dżdżów , gładkie , oświetlone słońcem , wydało mi się rajem , zwłaszcza w porównaniu ze strasznym wnętrzem Eratosthenesa . Poczynało się tuż prawie u naszych stóp , zda się , tak bliskie , że dość skoczyć , aby się tam znaleźć . Dzieliło nas jednak od upragnionej równiny tysiąc metrów pionowej skały nie do przebycia ! Zbili śmy się wszyscy w kupkę i poczęli śmy patrzyć z niewypowiedzianym pożądaniem na tę przestrzeń , mogącą nas zbawić . Nie czuli śmy znużenia ani gryzących promieni słońca , które już połową tarczy wyjrzało zza krawędzi skalnej nad nami . Po chwili Piotr powtórzył : — Tam się nie dostaniemy … Odpowiedział mu głośny , spazmatyczny płacz Marty , która niezdolna już była panować nad sobą . Varadol żachnął się niecierpliwie : — Milcz ! — krzyknął chwytając ją za ramię — bo cię stąd strącę ! Dość mamy kłopotu ! Wtedy nagle Tomasz wysunął się naprzód : — Daj pokój … i ty nie płacz ; dostaniemy się na Mare Imbrium . Wracajmy po wóz . Tyle było stanowczości i pewności siebie w tych spokojnie , choć dobitnie powiedzianych słowach , że zwrócili śmy się na miejscu , aby wykonać rozkaz , nie śmiejąc sprzeciwić się ani pytać . Woodbell nas jeszcze zatrzymał . — Ale ta ściana … — szepnął em mimo woli , poglądając na prostopadle urwaną skałę , która nas dzieliła od rozłożystego grzbietu grani , poprzednio niedostrzeżonej . — Głupstwo ! jesteśmy przecież wprawni w spinaniu się po skałach ! obejdziemy ją bokiem z łatwością . A wóz ? … wóz zepchniemy naprzód , uwiązawszy go na linach . Nie zapominajcie , że jesteśmy na Księżycu , gdzie ciała są sześć razy lżejsze , a spadek z wysokości pięćdziesięciu metrów znaczy tyle , co z wysokości ośmiu na Ziemi ! Uczynili śmy według rady Tomaszowej . W sto dziewięć godzin po wschodzie słońca poczęli śmy zjeżdżać po stromym zboczu Eratosthenesa , aby się dostać na Mare Imbrium . Prawie całe trzy ziemskie doby trwało owo spuszczanie się w dolinę , tuż u naszych stóp leżącą . Większą część drogi przebyli śmy pieszo , prażeni nielitościwymi , coraz więcej prostopadłymi promieniami słońca , upadając ze znużenia i wysiłku . Wóz wypadło istotnie stoczyć na linach w przepaść z wysokości kilkudziesięciu metrów . Jemu to nie zaszkodziło , ale psy zamknięte w nim potłukły się mocno , mimo wszelkich z naszej strony ostrożności . Parę razy zatrzymywali śmy się , straciwszy całkowicie nadzieję , aby się nam udało z życiem zejść w dolinę . Grań nie była drogą tak wygodną , jak nam się to z góry i z dala wydawało . Poprzerywana piętrami i rozpadlinami , zmuszała nas do nawrotów i okrążań , tym trudniejszych , że wszędzie musieli śmy wóz wlec za sobą albo spuszczać go naprzód po linach . Często rozpacz nas ogarniała . Wtedy Woodbell , choć osłabiony gorączką i ranami , okazywał najwięcej przytomności i siły woli . Jeżeli żyjemy i żyć będziemy , jemu to mamy do zawdzięczenia . Przez te trzy doby , nie wiem , czy śmy spali więcej niż dwanaście godzin , wyszukując za każdym razem miejsca jak najwięcej zacienione , aby się uchronić od upieczenia żywcem w promieniach słońca . Chwilami upał odbierał nam wprost przytomność . Było właśnie księżycowe południe i słońce stało prostopadle nad naszymi głowami obok czarnej kuli Ziemi w nowiu , otoczonej krwawą obwódką nasyconej światłem atmosfery , kiedy śmy wyczerpani do ostatnich granic stanęli wreszcie na płaszczyźnie . Upał był tak potworny , że dech nam w piersiach zapierało , a krew przysłaniała oczy i waliła w skroniach młotami . Już i cień nie dawał ochrony ! rozżarzone skały zionęły zewsząd ogniem jak czeluść hutniczego pieca . Selena ziajała gwałtownie z wywieszonym językiem , szczenięta skomliły żałośnie rozciągnięte bez ruchu w kącie wozu . Z nas co chwilę ktoś popadał w omdlenie ; zdawało się , że śmierć nas spotka u wstępu do tak upragnionej równiny ! Trzeba było uciekać przed słońcem — ale dokąd ? Wtedy Marta przypomniała , że śmy schodząc z góry , widzieli głęboką szczelinę , którą snadź teraz nierówności gruntu zasłaniają przed nami . Ruszyli śmy tedy we wskazanym kierunku i istotnie po godzinie szybkiej jazdy , która się nam rokiem wydała , natrafili śmy na ową szczelinę . Jest to wądół o pionowych ścianach , utworzony przez pęknięcie skorupy księżycowej , do tysiąca metrów głęboki , a na paręset szeroki , zresztą w niczym niepodobny do ziemskich wąwozów i jarów . Ciągnie się , o ile możemy stąd ocenić , dziesiątki kilometrów równolegle do pasma Apeninu . Na mapach Księżyca nie jest naznaczony ; uszedł zapewne uwagi astronomów z powodu cienia , w jakim prawie zawsze musi być pogrążony , leżąc w bliskości wysokich gór . Dla nas ta szczelina stała się ocaleniem . Natrafiwszy na miejsce , w którym się poczyna , zjechali śmy bystro w jej głąb i tu dopiero , tysiąc metrów pod powierzchnią Mare Imbrium , znaleźli śmy trochę chłodu … Sen pokrzepił nas znakomicie . Tomasz tylko , którego trzymała dotąd żelazna siła woli , zapadł znów w gorączkę . Jest tak osłabiony , że ruszać się nie może . Mimo to za jakie dwadzieścia godzin puścimy się w dalszą drogę . Słońce poczyna się od zenitu przechylać ku zachodowi . Tam na równinie upał musi być wciąż jeszcze straszliwy , ale w każdym razie nie taki , jak przed kilkudziesięciu godzinami . Zresztą my po odpoczynku łatwiej go znieść zdołamy . Po głębokiej rozwadze zmienili śmy plan podróży . Zamiast na zachód zwrócimy się wprost na północ , ku biegunowi Księżyca . Zyskujemy na tym podwójnie . Przede wszystkim mamy przed sobą przeszło tysiąc kilometrów względnie równej i dobrej drogi przez płaszczyznę Mare Imbrium , co przyspieszy znacznie podróż . Po wtóre , zbliżając się ku biegunowi , dostajemy się w okolice , gdzie słońce nie stoi we dnie tak wysoko nad horyzontem ani tak głęboko w nocy pod horyzont nie zapada ; spodziewamy się więc spotkać tam znośniejszą temperaturę . Jedno bowiem jeszcze takie południe jak dzisiaj , a śmierć nasza była by nieuchronna . Na Mare Imbrium , 340 godzin po wschodzie słońca . Dzień się już ma ku schyłkowi . Wkrótce , za czternaście i pół godziny , zajdzie słońce , które teraz stoi nad dalekimi obłymi wzgórzami na zachodzie , wzniesione zaledwie kilka stopni ponad horyzont . Wszystkie nierówności terenu , każdy głaz , każda mała wyniosłość — rzucają długie , nieruchome cienie , krające w jednym kierunku tę olbrzymią płaszczyznę , na której się znajdujemy . Jak okiem zasięgnąć — nic , tylko pustynia bezbrzeżna , śmiertelna , zorana w długie , kamienne skiby z południa ku północy , po których na poprzek czernią się owe pasy cieniów … Daleko , daleko na widnokręgu sterczą najwyższe iglice szczytów widzianych z Eratosthenesa , a teraz kulistością księżycowej bryły przed nami u podstawy zasłoniętych . W miarę jak się oddalamy od równika , szklana Ziemia nad nami przechyla się od zenitu ku południu . Dopełnia się teraz do pierwszej kwadry i świeci jasno — jak siedem Księżyców w pełni . Tam , gdzie słabnący blask słońca nie dochodzi , srebrzy się jej upiorna poświata . Mamy dwa światła niebieskie , z których jedno , silniejsze , wydaje się przez kontrast żółte , a drugie sine . Cały świat jest na poły jaskrawożółty i na poły szarosiny . Gdy spojrzę na wschód , żółci się pustynia i żółcą się odległe szczyty Apeninu księżycowego ; od zachodu , pod brylantowe słońce , wszystko jest zimne , sine i mroczne . A nad dwubarwną pustynią ciągle to niebo z czarnego aksamitu , pełne różnokolorowych , drogocennych kamieni , zadęte bajecznym tumanem drobnego złotego piasku … Noc się przybliża . Wysłała już swego zwiastuna , jedynego , jaki jej pozostał na tym świecie pozbawionym zmierzchu i wieczornej zorzy … Chłód idzie przed nią po pustyni , przysiada w każdej szczelinie , w każdym cieniu , i czeka cierpliwie , rychło żółwie słońce sczołga się z firmamentu i ześlizgnie z pustyni , pozostawiając jemu i nocy samowładne królowanie … Póki jesteśmy w pełnym blasku , nie domyślamy się nawet jeszcze obecności tego przybysza , ale w cieniu przejmuje nasze rozgrzane ciała lekki dreszcz , mówiący o jego bliskości … W zamkniętym naszym wozie nie jest już tak duszno i wszystkim nam jakoś rzeźwiej i weselej . Varadol pełen nadziei snuje znów plany lub bawi się ze suką i szczeniętami ; Woodbell jest znacznie zdrowszy , rozmawia teraz z Martą , stojąc przy sterze . Gdy podniosę nieco wzrok od papieru , widzę ich dwoje . Martę zwłaszcza widzę wyraźnie . Jest do mnie bokiem zwrócona i śmieje się teraz . Dziwnie się śmieje . Usta jej przybierają taki kształt , jak gdyby całowały powietrze . Tego uśmiechu pełne ma oczy i pełną pierś , która się wznosi drobnymi , szybkimi ruchami . Podczas upału dnia pierś miała odsłoniętą , za gorąco było nawet dla niej , którą opaliło indyjskie słońce . Teraz okryła się pod szyję . Nie wiem , dlaczego szukam mimo woli wciąż oczyma tej przepysznej , smagłej a tak ciepłej w kolorycie piersi i dziwnie mi czegoś brakuje , gdy jej nie widzę . Niepotrzebnie myślę tak wiele o tej kobiecie , ale jej tu jest naprawdę pełno . Od czasu jak śmierć oddaliła się nieco od naszego wozu , cała jego szczupła atmosfera jest nią przesiąknięta . Nawet Varadol niby igra z psami , a wiem , że patrzy na nią ukradkiem . Gniewa mnie to . Czemu Tomasz nie zwraca na to uwagi ? A zresztą — cóż mnie to obchodzi … Już przeszło od sześćdziesięciu godzin jesteśmy w drodze . Wóz posuwa się ciągle . Śpimy na zmianę podczas jego ruchu i teraz podczas ruchu piszę . Zatrzymali śmy się tylko trochę , aby nabić na nowo akumulatory naszego motoru elektrycznego . Dla oszczędności paliwa , którego będziemy w nocnym mrozie wiele potrzebowali , puścili śmy maszynę w ruch za pomocą rozprężającego się zgęszczonego powietrza . Akumulatory musimy nabijać , bo same baterie przy szybkiej jeździe nie wystarczają . A posuwamy się ciągle szybko naprzód , o ile tylko teren na to pozwala . Znaczne nierówności gruntu nie pozwoliły nam wziąć się od razu ku północy po wydostaniu się ze Szczeliny Zbawienia . ( Tak nazwali śmy ów wądół pod Eratosthenesem , gdyż zbawił nas istotnie chłodem od śmierci ) . Pod 12 ° zach . dł . natrafili śmy na jedną z owych smug świetlnych , które jak promienie rozchodzą się od góry Kopernika na setki kilometrów naokoło . Smugi te , w słabszych nawet teleskopach ziemskich dokładnie widoczne , zadziwiały zawsze astronomów . Są to , jakeśmy się przekonali naocznie , kilkanaście kilometrów szerokie pasy na szkliwo stopionej skały . Nie umiem sobie wytłumaczyć powstania tych dziwnych utworów … W ogóle wiele tu jest dla nas zagadką nawet z tych rzeczy , które niemal dotykamy rękami . Jak powstała owa płaszczyzna , wśród której się znajdujemy , jak powstały te pierścienie górskie o kilkudziesięciu , a nieraz i kilkuset kilometrach średnicy i wale wzniesionym na kilka tysięcy metrów ? To pewna , że nie są to wygasłe kratery wulkanów , jak niegdyś na Ziemi sądzono . Zajrzeli śmy do wnętrza Eratosthenesa i widzieli śmy tam wulkaniczne stożki , nieróżniące się niczym od ziemskich wulkanów , ale sam ten okrągły pierścień zaiste nie był kraterem nigdy ! Przemawia przeciw temu — pomijając jego potworne rozmiary — i rodzaj skały , z której wał jest utworzony , i zaklęśnięcie dna poniżej powierzchni otaczających go równin , i wiele innych rzeczy , które mieli śmy sposobność stwierdzić własnymi oczyma . Tak żywo o tym wszystkim mówią mi wielkie góry i drobne , często po drodze spotykane , a na ich podobieństwo utworzone kotlinki , że gdy się wpatrzę w otaczający mnie krajobraz , to mi się zdaje chwilami , że te od słońca jaskrawożółte głazy to masa jeszcze żarząca się , płynna i niemal żywa ; zdaje mi się , że wnet pocznie płaszczyzna cała jak morze falować , giąć się i wzdymać , róść , pęcznieć i pod parciem wewnętrznych gazów bryzgać ku czarnemu niebu pierwotną lawą , tężejącą w góry pierścienne a olbrzymie . A ileż to setek tysięcy wieków od owych czasów minęło ! Skorupa Księżyca zastygła i popękała , kurcząc się ciągle ; jakieś tajemnicze siły ogniowe powypalały w niej ogromne promienne smugi zeszklonego kamienia i tu , gdzie niegdyś hasały rozpętane , zmagające się twórcze siły , cisza jest teraz i martwota tak straszliwa i ostateczna , że nas aż dziwi i wstydzi wśród niej własne życie … Przerywam pisanie . Varadol , który zluzował Tomasza , woła od motoru , że na mnie teraz kolej stanąć przy sterze wozu . Tamci już śpią . Marta , jak zwykle , z hamaku swego wychylona , z głową na piersi tego — jedynego wśród nas szczęśliwego człowieka ! Pierwszego dnia księżycowego , 4 godziny po zach . słońca , na Mare Imbrium 10 ° zach . dł . , 20 ° 28 ' pn . szer . księż . Już się tedy zaczęła noc , długa — dla której ziemskie doby są cząstkami mniejszymi niż godziny dla ziemskiej nocy . Ziemia , przechylająca się wciąż ku południu , świeci nad nami jak wielki jasny zegar . Z posuwania się cienia po jej tarczy możemy z łatwością oznaczyć porę . Była o zachodzie w pierwszej kwadrze , o północy będzie w pełni i znów będzie w kwadrze o wschodzie słońca . Rolę minutowej wskazówki na tym niebieskim zegarze odgrywają części świata . Po zachodzeniu ich w cień możemy poznać godziny , które są jakby minutami dla naszej siedemsetdziewięciogodzinnej doby . Po zachodzie słońca zrobiło się zimno tak nagle , że doznali śmy uczucia , jakby śmy z łaźni parowej skoczyli wprost do basenu z lodowatą wodą . Zachód słońca zgotował nam wspaniałą niespodziankę : oczekiwali śmy po nim natychmiastowej nocy , a tymczasem długi czas trwało jeszcze dziwne jaśnienie , kłócące się z blaskiem Ziemi , a podobne nieco do naszych zmierzchów . Skończyła się była właśnie owa smuga szkliwa , która nas wiodła przeszło sto kilometrów , kiedy śmy wyjechali z cienia drobnych kraterów , o których wspominał em poprzednio . Zbliżali śmy się już do dwudziestego równoleżnika , posuwając się teraz wprost ku północy , kiedy tarcza słoneczna , niezarumieniona zachodem , owszem , jasna i błyszcząca jak we dnie , poczęła się powoli pogrążać pod horyzont . Ogarnęła nas nagle straszna tęsknota za tym znikającym słońcem , które się nam ukaże znowu dopiero za czternaście dni . Stanęli śmy wszyscy obok siebie przy zachodnim oknie naszego wozu . Marta zwróciła na płask dłonie ku zapadającej gwieździe dnia i poczęła śpiewnym a monotonnym głosem odmawiać indyjskie hymny , którymi fakirzy żegnają na Ziemi tego jasnego boga . Woodbell odpowiadał jej czasem jakimiś niezrozumiałymi zdaniami z świętych ksiąg , przypominając sobie zapewne podobne chwile spędzone w Travancore , kiedy słońce płomienne tonęło w bezbrzeżnym oceanie . Słońce tymczasem , zagłębione cząstką tarczy , zdawało się stać na widnokręgu i czekać . Blask jego rozświetlił wyciągnięte dłonie dziewczyny i iskrzył się na jej białych zębach widocznych wśród rozchylających się purpurowych warg . Nie mogł em się oprzeć wrażeniu , że oni rozmawiają oboje — ta dziewczyna i to słońce . Za pół godziny już tylko rąbek słonecznej tarczy był widoczny . Kamienna pustynia sczerniała popod ten skrawek białej jasności , jak gdyby się zamieniła w morze atramentu . Tu i ówdzie tylko lśniły gładkie głazy , odbijające sine światło Ziemi . Marta skończyła już hymny i stała wpatrzona w pustynię , z głową opartą o ramię Tomasza . Wtem słońce nagle zagasło . Czerwone protuberancje , jak drobne , ogniste języki , drgały jeszcze przez chwilę nad horyzontem , wreszcie znikły i one — a w nagle spadającym na pustynię zmroku było coś tak niespodziewanego , że mimo woli przycisnęli śmy się do siebie , jak gdyby chcąc się ochronić przed czymś , co się na nas rzuca jak szary żbik na przechodnia . Ale był to tylko zmrok , nie noc . W tejże bowiem chwili , gdy ostatni rąbek słońca zatonął , wystrzelił na zachodzie słup jasności , zasklepiony na kształt kopuły , a podobny do bajecznej fontanny świetlanego pyłu . Światło zodiakalne lśniło przed nami w takiej niesłychanej wspaniałości , w jakiej go na Ziemi nigdy ludzkie oczy nie widziały . Patrzyli śmy długo w oniemieniu na ten słup roziskrzony , lekko od pionu ku południu się przechylający i zasiany różnokolorowymi gwiazdami , przezierającymi przez ten kosmiczny pył , krążący dokoła słońca i teraz po jego zachodzie odbijający nam w twarz jego światło . Teraz zgasło już wszystko i tylko Ziemia świeci nad nami i gwiazdy , dziwne gwiazdy , w czarne niebo wgłębione , niemigotliwe i różnobarwne . Ta różnokolorowość gwiazd nieprzyćmionych powietrzem , którego tu nie ma , jest tak zastanawiająca , że nie mogę do tego przywyknąć , choć przecież świeciły nade mną przez przeciąg całego długiego dnia księżycowego . Ziemia posyła nam tyle światła , że możemy przy jej blasku odbywać podróż bez przerwy . Bardzo to dla nas pomyślna okoliczność , gdyż nie potrzebujemy tracić czasu i możemy się przez noc posunąć tak daleko na północ , że nie będziemy już narażeni podczas drugiego dnia na prostopadłe promienie słońca . Strachem nas tylko przejmuje myśl o nocnym mrozie , który już dobrze chwyta . Grunt znowu jest nierówny , co nas zmusza do licznych zboczeń i wykrętów opóźniających podróż . Na przodzie wozu zapalili śmy elektryczną latarnię oświetlającą nam drogę . Gdyby nie to , mogli by śmy łatwo wpaść w jaką szczelinę , nie dość jasno widoczną przy mdłym świetle Ziemi . Kierujemy się według gwiazd , gdyż z kompasem nie możemy trafić jakoś do ładu na tym dziwnym świecie . Przy tym metalowe ściany wozu zmieniają położenie igły . Na Mare Imbrium , 7 ° 45 ' zach . dł . , 24 ° 1 ' pn . szer . księż . o pierwszej godzinie drugiej księżycowej doby . Minęła już północ i zapomnieli śmy nawet , jak słońce wygląda ; nie możemy pojąć , jak mogli śmy się skarżyć na jego żar . Blisko od stu osiemdziesięciu godzin , które upłynęły od zachodu , jesteśmy narażeni na mróz tak niesłychany , iż zdaje się , że myśl zamarza w mózgu . Nasze piece pracują całą siłą , a my , skuleni obok nich , trzęsiemy się od zimna . Pisząc , oparł em się o piec . Skóra piecze mi się na plecach , a równocześnie czuję , jak krew we mnie od mrozu zastyga i krzepnie . Psy cisną nam się na kolana i wyją bez ustanku — a nas obłęd już napada . Patrzymy na siebie w milczeniu z jakąś dziwną nienawiścią , jak gdyby które z nas było temu winne , że tu słońce przez trzysta pięćdziesiąt cztery i pół godziny nie świeci i nie grzeje … Chciał em się przemóc i zanotować kilka wrażeń z odbytej po zachodzie słońca podróży , ale widzę , że nie jestem zdolny do skojarzenia najprostszych wyobrażeń . Mózg mam zamrożony , niepodatny , jakby był maszyną z lodu . Przez myśl przesuwają mi się na przemian luźne obrazy i jakieś rozpaczliwe błyski , których nie mogę w żaden sposób powiązać ze sobą . Niekiedy doznaję uczucia , jak gdyby m spał na jawie . Widzę Martę , Tomasza , psy , Piotra , piec — i nie wiem zupełnie , co to znaczy , nie wiem , kto ja jestem , skąd się tu wziął em , po co … Istotnie , po co ? Chciał em się nad tym zastanowić , przypomnieć sobie , ale nie mogę . Musiała być jakaś przyczyna , dla której opuścił em z tymi ludźmi Ziemię … Nie pamiętam . Nuży mię myślenie . Zdaje mi się , że stoimy . Nie słyszę syczenia motoru . Trzeba iść i zobaczyć , co się stało , ale wiem , że ani ja , ani oni nikt tego nie zrobi . Musieli by śmy się oddalić od pieca . Co za ohydny mróz ! Widzę przez okno jakieś skały , które Ziemia oświetla jasno . Pewnie dlatego stoimy , że jesteśmy wśród skał … To jest wszystko dziwne i wszystko obojętne … Co ja piszę ? Czyżbym już rzeczywiście dostawał obłędu ? Senny jestem straszliwie , a wiem , że jak usnę , zamarznę i już się nie obudzę … Trzeba się otrząść , przyjść do przytomności … To dziwne , że pierwszej nocy na Sinus Aestuum takiego mrozu nie było . Widocznie ciągną się pod tamtą płaszczyzną jakieś żyły wulkaniczne , które grunt nieco ogrzewają . Piszmy , piszmy , aby nie zasnąć , bo to śmierć . Mróz , mróz , mróz … ale trzeba się przemóc i nie spać . Byle tylko nie spać , bo to śmierć ! Ta śmierć musi tu być gdzieś blisko . Tam na Ziemi powinni ją malować siedzącą na Księżycu , bo to jest jej królestwo … Dlaczego my stoimy ? Ach prawda ! wszystko jedno ! Dreszcz mię przechodzi . Palus Putredinis , na dnie szczeliny , 7 ° 36 ' zach . dł . , 26 ° pn . szer . księż . Druga doba , 62 g . po pn . Stało się zatem . Jesteśmy skazani na śmierć , zgoła bez nadziei ocalenia . Wiemy o tym od sześćdziesięciu godzin , to dość czasu , aby się z tą myślą oswoić . A jednak — ta śmierć … Spokoju , spokoju , wszak to do niczego nie prowadzi . Trzeba się zgodzić z tym , co jest nieuchronne . Zresztą nie jest to przecież dla nas czymś niespodziewanym ; wybierając się w tę podróż — jeszcze tam , na Ziemi — wiedzieli śmy , że się na śmierć narażamy . Ale czemuż ta śmierć nie spadła na nas nagle jak piorun , czemu pojawiła się przed nami i zbliża się tak powoli , że możemy każdy krok jej obliczyć , że wiemy , kiedy pocznie nas chwytać za gardła zimną dłonią i dusić … Nie ! albo nie tak ! W chwili kiedy nam braknie świeżego powietrza , otworzymy drzwi wozu — na oścież . Jedna sekunda i będziemy się znajdowali w próżni . Krew tryśnie ustami , uszami , oczyma , nosem ; kilka kurczowych , rozpaczliwych ruchów klatką piersiową , kilka wściekłych uderzeń serca i — koniec . Po co ja piszę to wszystko ? — po co ja piszę w ogóle ? Przecież to nie ma sensu ani celu . Za trzysta godzin umrę . W godzinę później Powracam do pisania . Muszę się czymś zająć , bo ta myśl o nieuchronnej śmierci jest okropna . Chodzimy po wozie i uśmiechamy się do siebie bezmyślnie albo rozmawiamy o rzeczach całkiem obojętnych . Przed chwilą Varadol opowiadał , jak w Portugalii przyrządzają pewien sos z wątróbek kurcząt z kaparami . Podczas tego myśleli śmy wszyscy , nie wyłączając i jego , o tym , że za dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć godzin umrzemy . Właściwie śmierć nie jest wcale straszna — dlaczegóż się jej tak boimy ? Przecież … Ach ! jakież jest marne to całe filozofowanie o śmierci ! Głośniej niż wszyscy mędrcy , zalecający spokój przed zgonem , mówi tykot mego zegarka w kieszeni . Słyszę ciche , drobne , metaliczne uderzenia i wiem , że są to kroki zbliżającej się śmierci . Będzie tutaj , nim zajdzie słońce tego długiego dnia , który wkrótce się zacznie . Nie spóźni się ani o godzinę . Znajdowali śmy się właśnie byli wśród owych podkowiastych skał , zdrętwiali od mrozu , kiedy Varadol , spojrzawszy przypadkiem na wskazówkę manometru jednego ze zbiorników zgęszczonego powietrza , wydał przeraźliwy okrzyk . Podskoczyli śmy wszyscy , jakby zelektryzowani , patrząc w kierunku , który nam Piotr wskazywał drżącą ręką , niezdolny z przerażenia wymówić ni słowa . Ogarnął nas nagle obłęd przerażenia . Nie zastanawiając się nad przyczyną zagadkowego dla nas dotychczasowego wypróżnienia zbiorników ani nad tym , co robimy , co robić należy i czy w ogóle robić co można , rzucili śmy się wszyscy naraz do motoru , nie czując mrozu , znużenia , senności , nic — opętani tą jedną myślą : uciekać , uciekać , jak gdyby przed śmiercią można było uciec . Co za śmieszna myśl ! Powietrza starczy nam zaledwie na trzysta godzin , a od bieguna księżycowego dzieli nas w prostej linii blisko dwa tysiące kilometrów drogi , z czego połowa przypada na kraj górzysty i niedostępny ! Mróz ścinał nam krew w żyłach i oddech zapierał w piersi , ale my , nie zważając na nic , pędzili śmy bez ustanku na przełaj przez góry , srebrzące się w świetle Ziemi , przez czarne kotliny , przez piargiem zasłane pola — byle dalej i dalej . Nawet o śnie , morzącym nas do niedawna , nikt już teraz nie myślał . Wóz stanął — i nagle ogarnęła nas straszliwa apatia . Energia rozpaczy , którą podnieceni gnali śmy bez pamięci przez tyle godzin , znikła równie szybko , jak się była pojawiła , ustępując miejsca niewypowiedzianemu , obezwładniającemu przygnębieniu . Naraz stało się nam wszystko zupełnie obojętnym . Po co się męczyć i natężać , kiedy to jest bezcelowe . Musimy umrzeć . Usiedli śmy około pieca bezczynnie i w milczeniu . Mróz dokuczał nam coraz straszliwiej , ale nie dbali śmy już o to . Wszakże śmierć jest zawsze jednakowa , czy od mrozu , czy od uduszenia . Minęło sporo czasu . Byli by śmy niewątpliwie umarzli , gdyby nie Woodbell , który pierwszy oprzytomniał i zaczął nas nakłaniać do poważnego zastanowienia się nad położeniem . — Szukajmy wyjścia , sposobu ocalenia — mówił — choćby śmy go nawet nie znaleźli , to zyskamy przynajmniej to , że zająwszy się czymś , odwrócimy na chwilę myśl od śmierci , której zmora nas gnębi . Istotnie rada była dobra , ale byli śmy tak wyczerpani i zmrożeni , że przyjęli śmy ją całkiem obojętnie , nie odpowiadając nawet na przedstawienia Tomasza . Pamiętam , że patrzył em na Tomasza i widział em , że mówił coś jeszcze , ale nie zrozumiał em z tego ani słowa . Jedyną rzeczą , która mię w owej chwili zajmowała , było : jak on też będzie po śmierci wyglądał ? Z obłędnym uporem wpatrywał em się w jego poruszające się szczęki i obdzierałem je w myśli z ciała , potem obnażał em tak samo jego czaszkę , żebra , piszczele — i patrząc na człowieka , miał em kościotrupa przed oczyma , który się zdawał mówić do mnie ze złośliwym grymasem : „ Tacy będziecie wszyscy — niezadługo ! ” . Tomasz , widząc wreszcie , że z nami nie dojdzie do ładu , stanął sam przy motorze i za chwilę wóz posuwał się wzdłuż krawędzi szczeliny . Po upływie jakiej pół godziny dojechali śmy do miejsca , w którym się szczelina kończyła . Varadol spostrzegł to i podrzucony nagle weń wstępującą rozpaczliwą energią , skoczył do motoru , krzycząc jak szalony : — Możemy szczelinę okrążyć i jechać dalej na północ , ku biegunowi , tam , gdzie jest powietrze ! Śmiał się i rzucał , jak gdyby naprawdę zmysły postradał , gdy jednak chciał uchwycić za ster , Tomasz usunął go z lekka i rzekł krótko a stanowczo : — Nie okrążymy szczeliny , ale wjedziemy w nią . Piotr patrzył na niego chwilę osłupiałym wzrokiem , a potem nagle , dostawszy widocznie jakiegoś ataku nerwowego , rzucił się i chwycił go za gardło . Pienił się i krzyczał , a że był silniejszy od Tomasza , więc nimeśmy mogli zdążyć z pomocą , przewrócił go i przytłoczył kolanami . Skoczył em wraz z Martą , aby szaleńca obezwładnić , i zaczęło się szamotanie , któremu towarzyszyło zajadłe szczekanie przestraszonych psów . Chwycili śmy go wreszcie za ramiona , gdy nagle wyprężył się w naszych rękach , krzyknął i obwisł bezwładnie . Tomasz podnosił się z ziemi zmęczony i zbladły . Wtem wóz się nachylił ; uczuł em gwałtowne wstrząśnienie i stracił em przytomność . Gdy przyszedł em na powrót do zmysłów , spostrzegł em , że leżę w hamaku , a Tomasz stoi nade mną i naciera mi skronie eterem . Marta i Varadol siedzieli obok zasępieni i milczący . Tomasz jest istotnie dzielnym człowiekiem . Podczas jego szamotania się z Piotrem wóz , pozbawiony steru , uderzył przodem o skałę . Rzucony tym wstrząśnieniem naprzód , uderzył em głową o ścianę wozu i zemdlał em . Na razie nie groziła nam już śmierć z umarznięcia , gdyż w tej niezmiernie głębokiej szczelinie mróz nie jest tak wielki . Widocznie wnętrze Księżyca , podobnie jak wnętrze Ziemi , nie jest jeszcze całkiem pozbawione własnego ciepła , choć on , jako mniejszy 49 razy od Ziemi , znacznie też wcześniej musiał zastygnąć . Tomasz przewidywał to i dlatego wjechał z wozem w szczelinę , pragnąc , aby śmy się mogli spokojnie naradzić , co począć , zabezpieczywszy się od bezpośredniego niebezpieczeństwa , które nam groziło ze strony paraliżującego naszą myśl mrozu . Zniechęceni i wyczerpani , porzucili śmy wreszcie bezcelową robotę . Tomasz pociesza nas jeszcze , że może dalej ku północy znajdziemy nieco gęstszą atmosferę , przy której nasza pompa da się zużytkować , ale wiem , że on sam w to nie wierzy . Na całej ogromnej przestrzeni Mare Imbrium atmosfera będzie równie rzadka , to znaczy , prawie jej nie będzie — a nim przestrzeń tę przebędziemy , wyczerpią się nasze zapasy powietrza i wtedy przyjdzie to , co jest nieuchronne . Za dwieście dziewięćdziesiąt godzin pomrzemy . Mimo to jak tylko zadnieje i cieplej się zrobi , wyjedziemy z tej szczeliny i podążymy dalej na północ . Nie wiedzie to wprawdzie do niczego , ale ostatecznie i stanie w miejscu do niczego nie wiedzie . A może … może … istotnie znajdziemy gdzie nieco gęstszą atmosferę … Na tymże miejscu , 70 godzin po pn . Nie umiem o niczym innym myśleć , tylko ciągle i ciągle stoi mi przed oczyma to widmo śmierci . A to najstraszniejsze , że wiedząc , iż umrzemy , czujemy się najzupełniej zdrowymi . To zwiększa grozę tego czegoś okropnego , co ma na nas spaść . Tomasz jest najspokojniejszy z nas wszystkich , ale widzę , zwłaszcza z jego zachowania się wobec Marty , że i on bez ustanku myśli o tym , co ma nastąpić . Przesuwa jakimś delikatnym , wprost kobiecym ruchem dłoń po jej włosach i patrzy na nią tak , jakby chciał prosić przebaczenia . A ona całuje jego rękę , mówiąc mu tą pieszczotą i oczyma : „ Nie martw się , Tom , wszystko jest dobrze , wszak umrzemy razem … ” . Dla nich jest to może istotnie pewną pociechą , że umrą razem , ale dla mnie , przyznam się , ta wspólność losu w niczym nie zmniejsza jego okropności . Znajduję się w stanie takiego wzburzenia wszystkich władz umysłowych , że refleksje nie wywierają na mnie zgoła wpływu . Trzeźwo myślę o wszystkim , ze wszystkiego jasno zdaję sobie sprawę , powtarzam sobie w duszy setki razy , że umieram wraz z tymi ludźmi jako dobrowolna ofiara tej wszechpotężnej żądzy poznania , która nas oderwała od Ziemi i rzuciła na ten glob niegościnny — wmawiam w siebie , że powinien em się zgodzić z losem i zachować spokój wobec tej nieuchronnej konieczności , a mimo te wszystkie piękne refleksje czuję wciąż jedno : strach , bezbrzeżny , rozpaczliwy strach ! Takie to jest nieubłagane i tak powoli się zbliża … Nie pojmuję rzeczywiście , dlaczego nie pomyślimy o szybkim rozwiązaniu tego okropnego położenia ? Wszak w naszej mocy leży skrócić to życie , które teraz jest już tylko śmieszną parodią życia , a nadto zmorą i ciężarem … W godzinę później . Nie ! Nie mogę tego zrobić ! Nie wiem , co mię powstrzymuje , ale nie mogę . Może to dziecinna tęsknota za słońcem , dobrą gwiazdą dnia , które ma wzejść ponad nami niezadługo , może jakieś śmieszne , niemal zwierzęce przywiązanie do życia , choćby nie wiem jak krótkie być już miało , może resztki głupiej , nieuzasadnionej zgoła nadziei … Wiem , że nic nas nie ocali , a tak strasznie pragnę żyć i tak się … boję … Wszystko jedno ! — niech się dzieje , co chce . Jestem straszliwie znużony . Niechby już wreszcie przyszło to — nieuchronne ! Przy każdym oddechu myślę , że mam już o jeden oddech mniej . Wszystko jedno ! … O wschodzie słońca . Wyruszamy w drogę za godzinę . Krawędź zachodnia szczeliny błyszczy się już nad nami w słonecznym blasku . Wyjedziemy na rozległą pustynię zobaczyć jeszcze raz słońce , zobaczyć gwiazdy i Ziemię , spokojną , rozświetloną i tak cichą na tym czarnym niebie … I pojedziemy ku północy . Po co ? — nie wiem . Nikt z nas nie wie . Ale pojedziemy . Śmierć pójdzie cicho koło nas przez kamieniste pola , przez góry i doliny , a gdy wskazówka manometru przy ostatnim zbiorniku powietrza dojdzie do punktu zerowego , śmierć wejdzie do wozu . Nie mówimy do siebie ; nie mamy o czym mówić . Staramy się tylko zajmować czymkolwiek , więcej może z fałszywego wstydu przed drugimi niż dla własnej rozrywki . Bo jakaż robota może zająć człowieka , który wie , że wszystko , co robi , jest bezcelowe ? A zatem pójdźmy naprzeciw swego losu ! Druga doba księżycowa , 14 godzin po południu . Na Mare Imbrium , 8 ° 54 ' zach . dł . , 32 ° 16 ' pn . szer . księż . , między kraterami c – d . Jesteśmy ocaleni ! — a ocalenie przyszło tak nagle , tak niespodziewanie i w tak dziwny , a … straszny sposób , że do tej chwili nie mogę ochłonąć , choć to już dwanaście godzin mija od czasu , jak śmierć , towarzysząca nam przez dwa ziemskie tygodnie , odwróciła się od nas i odeszła . Odeszła , ale nie bez łupu … Śmierć nigdy bez łupu nie odchodzi . Jeśli z litości albo z musu pozwoli żyć tym , których już miała w swoich szponach , to bierze sobie za nich okup dowolny , gdzie go znajdzie , bez wyboru … O wschodzie słońca puścili śmy się w drogę , mocą przyzwyczajenia raczej niż z jakiej wyrozumowanej potrzeby . Byli śmy pewni , że nie dożyjemy wieczora tego długiego dnia . Jechali śmy w milczeniu , z tą zmorą śmierci , siedzącej pośród nas i czekającej spokojnie chwili , kiedy nas będzie mogła wziąć w swe zimne , duszące objęcia . Czuli śmy jej obecność tak żywo , jak gdyby była jakąś uchwytną , dostrzegalną istotą , i oglądali śmy się ze zdziwieniem , że jej nie widzimy . W tej chwili jest to wszystko już tylko wspomnieniem , ale wówczas było rzeczywistością straszliwą nad wszelki wyraz . Nie mogę nawet zrozumieć , jak zdołali śmy przeżyć w takiej ohydnej , niezaradnej trwodze , z tym nieubłagalnym widmem na oczach trzysta kilkadziesiąt godzin ! Nie przesadzę , gdy powiem , że śmy każdej godziny umierali myśląc , że nieuchronnie musimy umrzeć . Bo ocalenia — zwłaszcza takiego — nikt się z nas nie spodziewał . Teraz wydaje mi się to snem okropnym i muszę wszystkie zmysły przywołać ku pomocy , aby uwierzyć , że to rzeczywiście na jawie się działo . Nie pamiętam już dokładnie drogi , którąśmy przebywali . W kilkanaście godzin po wschodzie słońca , mając wciąż szczyty Timocharisa na widoku , wjechali śmy w cień niewysokiego krateru Beer . Minąwszy go , przesunęli śmy się wzdłuż podnóża jeszcze niższego odeń , a tuż obok położonego krateru Feuillée i wjechali śmy na niezmierną , okiem nieprzejrzaną równinę , ciągnącą się sześćset kilometrów przed nami , aż do północnego krańca Mare Imbrium . Zwróceni ku północy mieli śmy szczyty Timocharisa już nieco poza sobą ; ku północnemu wschodowi za to ukazał się nam na skraju widnokręgu odległy , w cieniu pogrążony wał pierścienia Archimedesa . Doznał em nagle wrażenia , że mijamy olbrzymią bramę , szeroko rozwartą ku równinie śmierci . Bezbrzeżny , dławiący strach opętał mnie znowu . Odruchowo chciał em zatrzymać wóz , skręcić gdzie wśród ginące za nami skały , byle tylko nie wjeżdżać na tę rozległą płaszczyznę , której — wiedział em — nie przebędziemy żywi . Zdaje się , że nie tylko we mnie powstało to uczucie ; tamci troje patrzyli również zasępionym wzrokiem na otwartą przed nami kamienistą pustynię . Wtedy nagle błysnęła mi straszna , potworna myśl ; powietrza nie wystarczy dla czworga , ale dla jednego może by wystarczyło . Jeden z tym zapasem mógł by dotrzeć aż do takich okolic , gdzie atmosfera Księżyca będzie dość gęsta , aby się nadała choćby przy użyciu pompy do oddychania . Przeląkł em się tej ohydnej myśli i zaledwie się pojawiła , chciał em ją odegnać , ale ona była silniejsza od mojej woli i powracała ciągle . Nie mogł em oczu oderwać od wskazówki manometru , a w uszach dźwięczało mi ciągle : dla czworga nie wystarczy , ale dla jednego … Spojrzał em wreszcie na towarzyszy ukradkiem , jak złodziej , i — rzecz okropna — w oczach ich rozpłomienionych , niespokojnych wyczytał em myśl tę samą . Zrozumieli śmy się wzajemnie . Przez chwilę panowało wśród nas przygnębiające , podłe milczenie . Wreszcie Tomasz potarł ręką czoło i odezwał się : — Jeśli mamy to zrobić , to trzeba robić prędko , nim się zapas uszczupli … Wiedzieli śmy , o czym mówił ; Varadol skinął głową w milczeniu ; ja uczuł em żrący rumieniec na twarzy , ale nie zaprzeczył em . — Czy będziemy ciągnęli losy ? — zapytał znów Tomasz , zmuszając się widocznie do wykrztuszenia tych słów . — Ale … — tu głos mu zadrgał i załamał się , przybierając jakiś miękki , błagalny ton — ale … chciał by m … was prosić , aby … Marta została przy życiu … także … Zapanowało znowu głuche , przygnębiające milczenie . Wreszcie Piotr wybąknął : — Dla dwojga nie wystarczy … Tomasz odrzucił głowę jakimś dumnym ruchem : — A zatem dobrze , niech się stanie ! Tak lepiej . To mówiąc , wziął cztery zapałki , jednej z nich odłamał główkę , a ukrywszy je w dłoni , tak że tylko końce było widać , wyciągnął ku nam rękę . Podczas całej tej rozmowy Marta stała na uboczu i nic nie słyszała . Przystąpiła do nas właśnie w chwili , gdy śmy wyciągali palce po owe losy , i zapytała znienacka głosem zupełnie spokojnym : — Co robicie ? A potem do Tomasza : — Pokaż , co masz w ręce … I wyjęła mu z dłoni te zapałki , które miały być wyrokiem śmierci dla trojga z nas , aby czwarte mogło żyć . Stało się to wszystko tak szybko i niespodziewanie , że nie mieli śmy jej czasu przeszkodzić . Rumieniec wstydu oblał nas aż po białka oczu ; zrozumieli śmy , że ta dziewczyna zaszła nas na spełnianiu wstrętnej zbrodni egoizmu , podłości i tchórzostwa . Spojrzeli śmy po sobie i nagle rzucili śmy się sobie w objęcia , wybuchając spazmatycznym , długo tłumionym płaczem . O ciągnieniu losów nie było już mowy . Przez reakcję , która jest zasadniczym prawem duszy ludzkiej , wzajemna zawiść , wywołana bliskością i nieuchronnością śmierci wiszącej nad nami , zamieniła się teraz w uczucie jakiegoś ciepła i serdecznego wylania . Zeszło na nas dziwne , bezbrzeżne ukojenie . Usiedli śmy blisko obok siebie — Marta przytuliła się zwinnym , gibkim ciałem do piersi Tomasza — i zaczęli śmy rozmawiać serdecznie , przyciszonym głosem o mnóstwie drobiazgów , które nas niegdyś na Ziemi obchodziły . Każde wspomnienie , każdy szczegół nabierały dla nas teraz wielkiego znaczenia — czuli śmy , że ta rozmowa to pożegnanie życia . A wóz tymczasem pędził bez ustanku na północ przez niezmierzoną , śmiertelną równinę . Mijały godziny i doby ziemskie ; wskazówka manometru opadała ciągle , ale my byli śmy już spokojni , zgodziwszy się z losem . Rozmawiali śmy , jedli , nawet spali , jak gdyby nic nie było zaszło . Czuł em tylko dziwny , przykry ucisk w okolicy serca i gardła , jak człowiek , który poniósłszy wielką stratę , stara się o niej zapomnieć , a nie może . Około południa znajdowali śmy się już między 31 a 32 równoleżnikiem . Upał , chociaż bardzo znaczny , nie dokuczał nam już w tym stopniu , jak dnia poprzedniego , gdyż pod tą szerokością księżycową słońce wznosi się tylko na sześćdziesiąt stopni niespełna ponad horyzont . Ziemia , zawieszona od południa na niebie w tej samej wysokości , była w nowiu , kiedy bezpromienna tarcza słońca , dotknąwszy płomiennej obrączki jej atmosfery , poczęła z wolna poza nią zachodzić . Mieli śmy mieć zaćmienie słońca , trwające tu około dwóch godzin , a przedstawiające się mieszkańcom Ziemi jako zaćmienie Księżyca . Oświetlenie na Księżycu stało się tymczasem z pomarańczowego czerwonym ; wyglądało to tak , jakby kto wylał krew na mroczną przed nami pustynię . Musieli śmy się zatrzymać , gdyż w tym krwawym i słabym świetle niepodobna byto rozpoznać drogi . Razem z cieniem spadł na nas po zniknięciu słońca i chłód dotkliwy . Otuliwszy się tedy , zbili śmy się razem w kupkę , czekając , rychło słońce się znów ukaże . Nad nami palił się wciąż w niesłychanym przepychu świetlny , rogaty wieniec różnobarwnych płomieni — gdy wtem psy zaczęły wyć , naprzód z cicha , później coraz głośniej i rozpaczliwiej . Wycie to przejęło nas lodowatym dreszczem : przypomniała nam się noc przed zgonem O'Tamora , kiedy Selena tak samo wyła , witając śmierć wchodzącą do naszego wozu . I nagle wobec tych wspaniałości na stropie niebieskim uczuli śmy tak żywo całą bezbrzeżną , straszną nędzę naszego położenia ; zdało się nam , że te ognie i blaski rozpaliły się jakby na szyderstwo ponad głowami umierających , na których słońce już nie chciało patrzyć … W zbiorniku mieli śmy powietrza już tylko na jakie dwadzieścia godzin . Po upływie dwóch godzin rąbek słońca począł się wyłaniać na zachodniej stronie czarnej tarczy ziemskiej , a świetlna aureola zwężała się już i gasła powoli . Na widok słońca doznał em naprzód uczucia niespodziewanego zdziwienia — przywykł em już tak do tej krwawej nocy , tak mi już się zdawało , że jest zwiastunką nocy głębszej , wieczystej , która nas ogarnie pod nieobecność słońca , iż świtający dzień był dla mnie czymś niepojętym . A potem naraz — nie wiem skąd — wstąpiła we mnie otucha , jakby z pojawieniem się słońca cud jaki miał nas uratować . — Będziemy żyć ! — zawołał em tak nagle i z takim przekonaniem , że oczy wszystkich zwróciły się na mnie z wyrazem pytania i nadziei . Wtem stała się rzecz zadziwiająca . Z paki , w której był zamknięty bezużyteczny teraz aparat telegraficzny , doleciało nas kołatanie . Z początku nie wierzyli śmy własnym uszom , ale kołatanie słychać było coraz wyraźniej . Rzucili śmy się ku pace : po jej otwarciu okazało się , że aparat stuka istotnie , jak gdyby odbierał przesyłaną skądś depeszę . Nadaremnie jednak starali śmy się treść depeszy wyrozumieć . Coś się było popsuło czy pomieszało , zaledwie mogli śmy złowić kilka oderwanych słów : „ Księżyc … za godzinę … od środka tarczy … pod kątem … niech … Francja … tamci … a jeżeli … śmierć … ” Ogarnęło nas bezbrzeżne zdumienie . Varadol poskoczył do aparatu i zatelegrafował : — Kto się odzywa ? Czekali śmy chwilę — żadnej odpowiedzi . Piotr powtórzył pytanie po raz drugi i trzeci , ale bez skutku . Aparat zamilkł i stukanie już się nie ponowiło . Minęło pół godziny najzupełniejszej ciszy i zaczęli śmy już przypuszczać , że cała ta sprawa była jakimś niepojętym złudzeniem . Słońce wyszło było właśnie spoza Ziemi i stało na niebie obok niej . Upał wzmagał się znowu . Wtem mignęło coś i błysnęło przed nami w promieniach słońca , a równocześnie grunt pod nogami zatrząsł się jak mur uderzony kulą armatnią . Krzyknęli śmy z przestrachu i podziwu . Rzuciwszy się ku oknu , spostrzegli śmy masę jakąś o metalicznym połysku , która odbiwszy się od powierzchni Księżyca , zatoczyła w naszych oczach ogromny łuk w przestrzeni i uderzyła znów dalej , i znowu się odbiła po raz drugi , trzeci , czwarty , sadząc w potwornych kozłach ku północnemu zachodowi . Milczeli śmy zdumieni , nie mogąc zdać sobie sprawy z tego zjawiska , aż nagle Piotr zakrzyknął : — Bracia Remognerzy przybywają ! Teraz rozjaśniło nam się wszystko ! Wszak to upłynęło właśnie sześć ziemskich tygodni od czasu , gdy śmy około północy spadli na Księżyc — to jest termin , w którym miała podążyć za nami druga wyprawa . Aparat nasz telegraficzny kołatał pod wpływem depeszy , przesyłanej widocznie z bliskości Księżyca przez braci Remognerów na Ziemię . Mógł już i przedtem słabiej się odzywać , tylko kołatanie wewnątrz paki , gdzie był zamknięty , uszło naszej uwagi . Również bracia Remognerzy nie zauważyli widocznie naszej depeszy , zajęci w ostatniej chwili przygotowaniem do spadku . Wszystkie te uwagi przebiegły mi błyskawicą przez myśl , gdy śmy w największym pośpiechu puszczali w ruch motor poruszający nasz wóz . W parę chwil później pędzili śmy już całą siłą w kierunku , gdzie pocisk znikł sprzed naszych oczu , opętani jedną , potężniejszą w tej chwili nad wszystko inne myślą : „ Bracia Remognerzy mają ze sobą powietrze ! ” . W niespełna pół godziny dojechali śmy do miejsca , gdzie pocisk upadł nareszcie po kilkakrotnym odbiciu . Straszliwy widok przedstawił się naszym oczom : wśród rozrzuconych szczątków strzaskanego pocisku leżały dwa pokrwawione i zmiażdżone trupy . Przywdziali śmy co prędzej powietrzochrony i wypełniwszy je resztą naszego zapasu , wyszli śmy z wozu , drżąc ze wzruszenia , wywołanego ( po cóż to ukrywać ! ) nie tyle straszliwym zgonem przyjaciół , jak raczej obawą , czy ich zbiorniki powietrza nie ucierpiały podczas katastrofy . Dwa pękły istotnie i leżały próżne wśród pogruchotanych płyt metalowych , ale cztery inne zostały nienaruszone . Byli śmy ocaleni ! Na chwilę ogarnął nas istny szał radości , tak mało licujący z tym , co się dokoła nas znajdowało . Ale wszak my śmy przez trzysta pięćdziesiąt godzin umierali , a dowiedzieli śmy się teraz , że będziemy żyć ! Upewniwszy się co do swego losu , mogli śmy dopiero zastanowić się nad losem , który spotkał braci Remognerów . Ostatecznie ta sama okoliczność , która nas ocaliła , stała się przyczyną ich śmierci . Czysty przypadek , wprowadzający jakąś niedokładność w obliczenie , kazał im spaść tuż przed nami zamiast na środek księżycowej tarczy , oddalony od nas w tej chwili blisko o tysiąc kilometrów . Ten przypadek zaopatrzył nas w zapasy powietrza , ale ich zabił . Spadając bowiem w tej okolicy , upadli nie prostopadle na księżycową powierzchnię , lecz pod kątem ; pocisk tedy uderzył o twardy grunt bokiem , gdzie nie był zabezpieczony rusztowaniem ochronnym , i odbijając się parę razy , musiał się wreszcie roztrzaskać . Mróz nas przeszedł , gdy śmy pomyśleli , że to samo mogło się było stać z nami … Pogrzebawszy starannie trupy wśród kamieni , zajęli śmy się spadkiem po nich . Wybrali śmy spomiędzy szczątków wszystko , co nam się mogło przydać , więc przede wszystkim przenieśli śmy do naszego wozu owe tak cenne zbiorniki ze zgęszczonym powietrzem , następnie żywność , zapasy wody i niektóre mniej uszkodzone narzędzia . Z drżeniem serca szukali śmy ich aparatu telegraficznego w nadziei , że może będzie dość silny , aby się znieść za jego pomocą z mieszkańcami Ziemi . Ta nadzieja atoli okazała się płonną ; aparat podczas rozbicia uległ zniszczeniu . Ten sam los spotkał większość astronomicznych instrumentów . Motor wozu zabrali śmy , choć mocno jest uszkodzony . Co za szczęście dla nas , że przynajmniej miedziane zbiorniki powietrza przetrwały bez szkody tę okropną katastrofę ! Po zabraniu dobytku nieszczęśliwych braci Remognerów puścili śmy się niezwłocznie w dalszą drogę ku północy , gdyż upał , przerwany chłodem podczas zaćmienia słońca , wzrastał znów szybko i należało znaleźć jakąś wyniosłość , która by nam mogła użyczyć cienia . Zatrzymali śmy się dopiero tutaj , między niewielkimi kraterami c – d . Stożki te , bystre , stykające się niemal podstawami , są niewątpliwie wulkanicznego pochodzenia . Cała okolica , pokryta siarką , żółci się w oślepiającym blasku słonecznym . Głębokie żleby , którymi zbocza kraterów pokryte są od wierzchu aż do podstawy , dają nam doskonałe schronienie przed piekącym upał em . Jesteśmy ocaleni , a jednak przygnębienie nie opuszcza nas ani na chwilę . Mimo woli mam na oczach okropne , pokaleczone trupy Remognerów ; nie jesteśmy w niczym winni ich śmierci , a przecież czuję jakby wyrzut : wszak ich śmierć nas ocaliła … Zmęczony jestem tymi wszystkimi przejściami , zmęczony długim pisaniem . Trzeba się położyć i wypocząć nieco przed dalszą podróżą . Trudy bowiem , a zapewne i niebezpieczeństwa jeszcze się dla nas nie skończyły . Ostatecznie niebezpieczeństwo minęło na razie i lepiej , że psy żyją . Przez swą zwierzęcą prostotę przypominają nam one więcej Ziemię , niż my sobie możemy przypominać nawzajem swymi osobami . Z rozczuleniem patrzę na te zwierzęta … Jesteśmy tak samotni i tak strasznie od Ziemi oderwani . Dwóch ludzi wysłała za nami , ale my zobaczyli śmy już tylko ich trupy . Mieli śmy nadzieję , że z przybyciem braci Remognerów zyskamy towarzyszów , a zarazem sposób porozumiewania się z Ziemią , tymczasem ocalili nam oni życie , ale skazani jesteśmy za to na wieczyste osamotnienie . Na Mare Imbrium , 9 ° zach . dł . , 37 ° pn . szer . księż . , druga doba . 152 godziny po południu . O ! ludzie nie umieją cenić piękności Ziemi ! — Gdyby się dostali tutaj , gdzie my jesteśmy , kochali by ją tak , jak my ją teraz , straconą na wieki , kochamy , i tak jak my śnili by o niej w snach gorączkowych , niespokojnych , pełnych upartej a bolesnej tęsknoty … Ach ! jakże te sny są nużące ! Budzę się po kilku godzinach i widzę , że słońce stoi na niebie prawie w tym samym miejscu , gdzie stało , nim zasnął em , a wóz nasz mimo nieustannego ruchu wciąż na tej samej jest pustyni , jednakowo od widnokręgu odległy — i zaczynam przypuszczać , że nie ma czasu ani przestrzeni , lecz tylko bezmiar a wieczność ! Dla rozrywki i aby w tej pustce nie oszaleć , opowiadamy sobie rozliczne a długie , czasem dziecinne historie albo czytamy zabrane ze Ziemi książki . Mamy trochę dzieł przyrodniczych , obszerną historię cywilizacji , kilku najznakomitszych poetów i Biblię . Biblię zwłaszcza czytujemy często . Zazwyczaj Woodbell rozkłada księgę i dźwięcznym , wyraźnym głosem odczytuje rozdziały z Genesis lub Ewangelie … Marta tonie całą duszą w tych opowieściach , a gdy Tomasz skończy czytanie , zadaje mu różne , nieraz dziwne pytania … Wszystko odnosi do naszego obecnego położenia … Niedawno powiedziała do Tomasza : „ My jesteśmy tu oboje jak Adam i Ewa ” . — Istotnie , oni tutaj są pierwszą parą ludzi , wygnaną z Ziemi na pustynię , jak ongi tamci byli z raju wygnani — ale my z Piotrem , czym że my jesteśmy ? Jest coś nieludzkiego w naszym obecnym istnieniu : Tomasz i Marta mają sami w sobie rację swego bytu , lecz my — po co my żyjemy ? Pali mnie jakaś straszna gorączka , gdy na nich patrzę , gdy myślę o nich . Żyjąc na Ziemi przez trzydzieści sześć lat , należał em do tych — przyznaję dziś — szaleńców , dla których istnieje jedna tylko miłość : wiedzy , i jedna tęsknota : za prawdą . Teraz zaczynam tęsknić za tą wielką tajemnicą wieczystego życia , którą ma w sobie kobieta , i za tym świętym obłędem , w którym się owa tajemnica objawia — za miłością … Cha ! Cha ! — jakże śmiesznie wygląda to zdanie tu napisane ! Jestem sam i sam będę aż do śmierci , co wpadnie na mnie i zdławi mnie wraz z tą niewyzyskaną potęgą stwarzania życia , wraz z tą wiedzą bezużyteczną , jak źródło bijące wśród skał niedostępnych i nieurodzajnych … Marta … Nie wiem , czemu to imię napisał em . Cóż mnie obchodzi ta półdzika Malabarka , piękna jak młode zwinne zwierzę , którą na ten świat setki tysięcy kilometrów od Ziemi odległy zagnała nie najszczytniejsza żądza docieczenia tajemnic , lecz zwykła , głupia miłość do mężczyzny ? — Tak , nic mnie nie obchodzi , a jednak myślę o niej bez ustanku , uparcie , aż boleśnie . Jest nas tu trzech mężczyzn , silnych , mądrych — a jednak nie my śmy na ten świat człowieka przenieśli , lecz ona , ta głupia , wątła kobieta . Z nas ten tylko ma wartość , którego ona wybrała … My dwaj jesteśmy niczym i w istocie służymy tylko tamtym dwojgu swym mózgiem , tak jak zwierzęta robocze mięśniami . Właściwie to jest niesprawiedliwość . Dlaczego on , dlaczego tylko on , dlaczego właśnie on ? … Marta mówiła na Ziemi , prosząc nas , by ją wziąć na Księżyc : „ Będę waszą niewolnicą ” . A w istocie my jesteśmy jej niewolnikami , chociaż ani ona nam kiedy rozkazuje , ani my nie staramy się jej służyć . Jesteśmy jej niewolnikami przez tę tak ogromnie prostą rzecz , że mimo woli służymy , choć w różny sposób , do celu , który ona jedna może urzeczywistnić : stworzyć tu nową ludzkość . Hej ! gdzie mnie myśl unosi ! Zaledwie widmo śmierci zeszło z mych oczu , a już starym , ziemskim , ludzkim zwyczajem myślę o przyszłości , która się może nigdy nie spełni . Ludzkość , nowa ludzkość ! a tu dokoła nas pustynia , a tu kraj bezpowietrzny , bezwodny i martwy . Księżyc jeszcze nam nic nie dał , żyjemy dotąd tą odrobiną Ziemi , którąśmy ze sobą zabrali . Nie mamy nawet zgoła danych , mogących nas utwierdzić w przypuszczeniu , że znajdziemy tutaj warunki do życia . Przebyli śmy już około kilkuset kilometrów , nie spostrzegłszy wcale zmiany w ukształtowaniu powierzchni gruntu ani w gęstości atmosfery . Powietrze tu ciągle tak rzadkie , że nie jest zdolne we dnie zaćmić gwiazd ani pomalować na błękitny kolor czarnego nieba ; na skalistym podłożu nie widno nigdzie śladów , iżby tu kiedykolwiek była i działała woda . A jednak nie tracimy nadziei .