Tadeusz Dołęga - Mostowicz Znachor W sali operacyjnej panowała zupełna cisza . Z rzadka przerywał ją ostry , krótki brzęk metalowych narzędzi chirurgicznych na szklanej płycie . Powietrze nagrzane do trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza przenikał słodkawy zapach chloroformu i surowa woń krwi , które przenikając przez respiratory napełniały płuca nieznośną mieszaniną . Jedna z sanitariuszek zemdlała w kącie sali , lecz nikt z pozostałych nie mógł odejść od stołu operacyjnego , by ją ocucić . Nie mógł i nie chciał . Trzej asystujący lekarze nie spuszczali czujnego wzroku z otwartej czerwonej jamy , nad którą poruszały się wolno i zdawało się niezgrabnie wielkie , grube ręce profesora Wilczura . Profesor Wilczur operował wrzód na sercu . Trzymał je oto w lewej dłoni i rytmicznym ruchem palców masował nieustannie , gdyż wciąż słabło . Przez cienką gumową rękawiczkę czuł każde drgnięcie , każdy lekki bulgot , gdy zastawki odmawiały posłuszeństwa i drętwiejącymi palcami zmuszał je do pracy . Operacja trwała już czterdzieści sześć minut . Czuwający nad pulsem doktor Marczewski już po raz szósty zanurzał pod skórę pacjenta igłę szprycki z kamforą i atropiną . „ A jednak nikt z nich nie odważył się ! ” — chełpliwie pomyślał profesor . Tak , nikt , żaden chirurg ani w Londynie , ani w Paryżu , w Berlinie czy Wiedniu . Przywieźli go do Warszawy , wyrzekając się i sławy , i kolosalnego honorarium . A to honorarium to dobudowanie nowego pawilonu lecznicy i coś ważniejszego , bo podróż Beaty z małą na Wyspy Kanaryjskie . Na całą zimę . Ciężko będzie bez nich , ale zrobi to im doskonale . Nerwy Beaty w ostatnich czasach … Jeszcze kilka sekund i ranka była oczyszczona . Cieniutka nić chirurgiczna miała teraz dokonać dzieła . Jeden , drugi , trzeci szew . To było wprost nie do uwierzenia , że te ogromne ręce zdolne są do takiej precyzji . Ostrożnie złożył serce i przez chwilę wpatrywał się w nie uważnie . Pęczniało i wiotczało nierównym tempem , ale niebezpieczeństwo już minęło . Wyprostował się i dał znak . Z płacht sterylizowanych płócien doktor Skórzeń wydobył wypiłowaną część klatki piersiowej . Jeszcze kilka niezbędnych zabiegów i profesor odetchnął . Reszta należała już do asystentów . Mógł im w zupełności zaufać . Wydał kilka dyspozycji i przeszedł do ubieralni . Z rozkoszą odetchnął tu normalnym powietrzem , zdjął respirator , rękawiczki , fartuch i kitel zabryzgane krwią i przeciągnął się . Zegar wskazywał drugą trzydzieści pięć . Znowu spóźniał się na obiad . I to w taki dzień . Beata wprawdzie wie , jak ważną ma dziś operację , ale niewątpliwie spóźnienie w takim dniu sprawi jej dużą przykrość . Umyślnie wychodząc z rana z domu niczym po sobie nie dał poznać , że pamięta tę datę : ósma rocznica ich ślubu . Ale Beata wiedziała , że zapomnieć nie mógł . Co roku tego dnia otrzymywała jakiś piękny prezent , co roku piękniejszy i co roku droższy , w miarę jak rosła jego sława i jego majątek . I teraz już na pewno w gabinecie na parterze jest nowy . Kuśnierz musiał już rano przysłać … Profesor śpieszył się i przebrał szybko . Musiał jednak zajrzeć jeszcze do dwóch chorych na drugim piętrze i do pacjenta operowanego przed chwilą . Czuwający przy nim doktor Skórzeń zaraportował krótko : — Temperatura trzydzieści pięć i dziewięć , ciśnienie sto czternaście , puls bardzo słaby z lekką arytmią sześćdziesiąt do sześćdziesiąt sześć . — Dzięki Bogu — profesor uśmiechnął się do ń . — Pan jest geniuszem , profesorze — powiedział z przekonaniem . — Proszę zawiadomić pana profesora — mówił lokaj — by jak najprędzej wracał do domu . — Pan profesor jest na sali operacyjnej — za każdym razem z jednakową flegmą odpowiadała sekretarka , panna Janowiczówna . — Zapomniał pan , o dziwo , o pięknych kobietach — zauważyła ironicznie . — Nie zapomniał em . Skoro pani tam będzie … — odciął się . Na chude policzki sekretarki wystąpił rumieniec . — Niedowcipne — wzruszyła ramionami . — Choćbym była najpiękniejsza , nie liczyłabym na pańską uwagę . — Sprawiła pani sobie już nowe futro ? Widzę pudło od Porajskiego . — Nie stać mnie w ogóle na Porajskiego , a zwłaszcza na takie futro . — Aż „ takie ” ? — Niech pan zajrzy . Czarne sobole . — Fiu , fiu . Dobrze się powodzi pani Beacie . Pokiwał głową i dodał : — Przynajmniej materialnie . — Co pan przez to rozumie ? — Nic . — Wstydził by się pan — wybuchła . — Takiego męża i tak kochającego mogła by pozazdrościć jej każda kobieta . — Zapewne . Panna Janowiczówna przeszyła go gniewnym wzrokiem . — I ja nie wątpię — skinął lekko głową — tylko wiem , że kobiety najwyżej cenią … Nie dokończył , gdyż do gabinetu wpadł doktor Bang i zawołał : — Zdumiewające ! Udało się ! Będzie żył ! Z entuzjazmem zaczął opowiadać przebieg operacji , przy której asystował . W gabinecie zebrało się jeszcze kilka osób z personelu lecznicy i gdy po chwili zjawił się profesor , zasypano go gratulacjami . Słuchał ich z uśmiechem zadowolenia na swojej czerwonej , wielkiej twarzy , lecz wciąż rzucał okiem na zegarek . Minęło jednak dobrych dwadzieścia minut , zanim znalazł się na dole w swojej dużej , czarnej limuzynie . — Do domu — rzucił szoferowi i rozsiadł się wygodnie . Znużenie mijało szybko . Był zdrów i silny , a chociaż dzięki swojej tuszy wyglądał nieco starzej , miał przecież tylko czterdzieści trzy lata , czuł się jeszcze młodszym . Czasami po prostu jak smarkacz . Przecie umiał z małą Mariolą koziołkować na dywanie lub bawić się w chowanego nie tylko dla jej przyjemności , ale i dla własnej . — Rafale — mówiła — gdyby cię tak zobaczono ! Zwierzeń … Właściwie tylko on się jej zwierzał ze swych uczuć , myśli , planów . Beata nie umiała tego lub też jej życie wewnętrzne było zanadto jednolite , zanadto proste … Może zanadto — Wilczur skarcił siebie za to określenie — zanadto ubogie . Uważał , że uwłacza to Beacie , że ją skrzywdził , tak o niej myśląc . Jeżeli jednak było tak naprawdę , tym większa tkliwość napełniała jego serce . — Ogłuszam ją — mówił do siebie — oszołamiam sobą . Jest taka inteligentna i tak subtelna . Stąd drażliwość i obawa , by nie okazać mi , że jej sprawy są drobne , codzienne , pospolite . Doszedłszy do takiego wniosku starał się wynagrodzić jej tę krzywdzącą dysproporcję . Wnikał z największą uwagą i z przejęciem w szczególiki domowe , interesował się jej strojami , perfumami , podchwytywał każde słówko projektów towarzyskich czy dotyczących pokoju dziecinnego i rozważał je z takim zajęciem , jakby chodziło o kwestie naprawdę ważne . Auto stanęło przed piękną , białą willą , niewątpliwie najładniejszą w całej Alei Bzów , a jedną z najelegantszych w Warszawie . Profesor Wilczur wyskoczył , nie czekając , aż szofer otworzy drzwiczki , wziął z jego rąk pudło z futrem , szybko przebiegł chodnik i dróżkę , własnym kluczem otworzył drzwi i zamknął je jak najciszej za sobą . Chciał Beacie zrobić niespodziankę , którą ułożył sobie jeszcze przed godziną , gdy pochylony nad otwartą klatką piersiową operowanego obserwował powikłany splot aort i wen . W hallu jednak zastał Bronisława i starą gosposię Michałową . Widocznie Beata nie była w dobrym humorze z powodu jego spóźnienia , gdyż mieli miny przeciągnięte i widocznie na ń czekali . Profesorowi psuło to plany i ruchem ręki kazał się im wynosić . Pomimo to Bronisław odezwał się : — Panie profesorze … — Ćśśś ! … — przerwał mu Wilczur i marszcząc brwi dodał szeptem — weź palto ! Służący chciał znowu coś powiedzieć , lecz tylko poruszył ustami i pomógł profesorowi rozebrać się . Wilczur prędko otworzył pudło , wyjął zeń piękne palto z czarnego , lśniącego futra o długim , jedwabnym włosie , narzucił je sobie na ramiona , na głowę włożył zawadiacko kołpaczek z dwoma filuternie zwisającymi ogonkami , na rękę wsunął mufkę i z rozradowanym uśmiechem przejrzał się w lustrze : wyglądał arcykomicznie . „ Głuptasy ” — pomyślał . — Panie profesorze … — zaczął znowu Bronisław , a Michałowa zadreptała na miejscu . — Milczeć , do licha — szepnął i wymijając ich , otworzył drzwi do salonu . Spodziewał się zastać Beatę z małą albo w różowym pokoju , albo w buduarze . Przeszedł sypialnię , buduar , dziecinny . Nie było ich . Zawrócił i zajrzał do gabinetu . I tu było pusto . W jadalni , na ukwieconym stole , połyskującym złoceniami porcelany i kryształami , były dwa nakrycia . Mariola z miss Tholereed jadały razem wcześniej . W otwartych drzwiach do kredensu stała pokojówka . Miała twarz zapłakaną i zapuchnięte oczy . — Gdzie jest pani ? — zapytał zaniepokojony . Dziewczyna w odpowiedzi wybuchła łkaniem . — Co to jest ? Co się stało ? ! — zawołał , już nie hamując głosu . Przeczucie jakiegoś nieszczęścia chwyciło go za gardło . Gospodyni i Bronisław wsunęli się cicho do jadalni i w milczeniu stali pod ścianą . Powiódł po nich przerażonym spojrzeniem i krzyknął rozpaczliwie : — Gdzie jest pani ? ! Otworzył i zaczął czytać : — Gdzie ona jest — krzyknął zdławionym głosem — gdzie ona jest ? ! I potoczył wzrokiem dokoła . — Pani odjechała z panienką — wybąkała cicho gosposia . — Kłamiesz ! — ryknął Wilczur . — To nieprawda ! Profesor , zataczając się , wyszedł do sąsiedniego gabinetu , zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie . Próbował czytać dalej list , lecz minęło sporo czasu , zanim potrafił zmusić się do zrozumienia treści . Odjeżdżam daleko i miej nade mną miłosierdzie : nie szukaj mnie ! Błagam , ulituj się nade mną ! Wiem , że jesteś wielkoduszny i nadludzko dobry . Nie proszę Cię , Rafale , o przebaczenie . Nie zasłużyła m na nie i zdaję sobie sprawę z tego , że masz prawo nienawidzić i pogardzać . Zabieram Mariolę , bo bez niej nie potrafiła by m przeżyć jednej godziny . Sam to wiesz najlepiej . Nie myśl , że chcę ograbić Cię z tego największego skarbu , który jest naszą wspólną własnością . Po kilku latach , gdy już oboje spokojnie będziemy mogli spojrzeć w przeszłość , odezwę się do Ciebie . Beata Ps . Pieniądze i całą biżuterię zostawiam w kasie . Klucz od kasy włożyła m do skrytki w Twoim biurku . Zabieram z sobą tylko rzeczy Marioli ” . Profesor Wilczur opuścił rękę z listem i przetarł oczy : w lustrze naprzeciw zobaczył swoje odbicie w dziwacznym stroju . Zrzucił z siebie to wszystko i zaczął czytać list od nowa . Cios spadł na ń tak nieoczekiwanie , że wciąż wydawał mu się czymś nierealnym , jakąś dopiero groźbą czy ostrzeżeniem . Czytał : … niestety , nie kochała m Cię nigdy … A dalej : … męczył mnie i wielki świat , i bogactwo , i Twoja sława … — Jakże to tak ? — jęknął . — Dlaczego ? … Dlaczego ? … Na dworze zaczynał się wczesny , jesienny zmierzch . Zbliżył się do okna i czytał list Beaty , już nie wiedział sam po raz który . Nagle rozległo się pukanie do drzwi i Wilczur drgnął . Przez jedno mgnienie ogarnęła go nieprzytomna nadzieja . „ To ona ! Wróciła ! … ” Lecz już w następnej chwili pojął , że to niepodobieństwo . — Proszę — odezwał się ochrypłym głosem . — Jak się miewasz , Rafale ? — odezwał się Zygmunt tonem energicznym i przyjacielskim . — Jak się masz — profesor wyciągnął do ń rękę . — Cóż tak siedzisz po ciemku ? Pozwolisz ? — i nie czekając na odpowiedź , przekręcił kontakt . — Zimno tu , pieska jesień . Co widzę ! Drzewo na kominku ! Nie ma to jak kominek . Niechże ten Bronisław zapali … Uchylił drzwi i zawołał : — Bronisławie ! Proszę tu zapalić w kominku . — Tak … Złożyło się tak . — A właśnie telefonował em — nadrabiał prezes swadą — telefonował em do lecznicy . Chciał em wpaść , by zasięgnąć twojej rady . Zaczyna mi dokuczać lewa noga . Obawiam się , że to ischias … — A gdzież Beata ? Twarz profesora ściągnęła się i odpowiedział z wysiłkiem : — Wyjechała … Tak … Wyjechała … Wyjechała … za granicę . — Dzisiaj ? — Dzisiaj . — To dość , zdaje się , niespodziewany projekt ? — od niechcenia zauważył Zygmunt . — Tak … tak . Wysłał em ją … Rozumiesz … były pewne sprawy i w związku z tym … — Rozumiem . Naturalnie . Tylko widzisz , na dzisiaj rozesłali ście zaproszenia na wieczór . Należało by zatelefonować do wszystkich i odwołać … Czy pozwolisz , że się tym zajmę ? … — Proszę … — No , to doskonale . Sądzę , że Michałowa ma listę zaproszonych . Wezmę to od niej . A ty zrobił by ś najlepiej , gdyby ś położył się spać . Co ? … Nie będę ci zawracał dłużej głowy . No , do widzenia … Wilczur ocknął się , gdy trzasnęła klamka . Zauważył , że ściska w dłoni list Beaty . Zgniótł go w małą kulkę i rzucił w ogień . Płomień od razu otoczył ją , zabłysła czerwonym pąkiem i spopielała . Już dawno i śladu po niej nie zostało , już dawno drwa w kominku zmieniły się w kupkę czerwonych węgli , gdy przetarł oczy i wstał . Powolnym ruchem odsunął fotel , obejrzał się . — Nie mogę , nie mogę tu wytrzymać — szepnął bezgłośnie i wybiegł do przedpokoju . Bronisław zerwał się z krzesła . — Pan profesor wychodzi ? … Jesionkę czy cieplejsze palto ? — Wszystko jedno . — Tylko pięć stopni na dworze . Lepiej , sądzę , cieplejsze — zadecydował służący i podał palto . Doktor Rafał Wilczur machinalnie zapiął palto i szedł przed siebie . Ruszył w tamtym kierunku , lecz już po kilkunastu krokach zawrócił . — I cóż z tego , że ją odnajdę ? Nigdy nie zgodzi się wrócić do mnie . Napisała wyraźnie , że nie kocha , że dręczyła ją jego rzekoma wyższość , jego bogactwo , jego sława … a na pewno i jego miłość . Była o tyle delikatna , że tego nie powiedziała wyraźnie … Jakimże prawem on ma ją osądzić , zadecydować o jej losie ? A jeżeli ona woli nawet poniewierkę przy tamtym ? … Jakichże argumentów można użyć , chcąc przekonać kobietę , by wróciła do niekochanego , do … nienawidzonego męża ? … Zresztą czy nie zbyt pośpiesznie doszedł do przekonania , że tamten człowiek jest wyrzutkiem społeczeństwa i chciwym łotrem ? … Beata nigdy nie lubiła mężczyzn tego rodzaju , pociągali ją zawsze idealiści , marzyciele … Nawet Marioli czytywała godzinami liryczne wiersze , których to siedmioletnie dziecko nie mogło zrozumieć . Czytała dla siebie . Człowiek , za którym poszła , musi być młodym , niepraktycznym biedakiem . W jaki sposób , kiedy go poznała ? … Czemu nigdy słowem nie wspomniała o nim ? … I nagle uciekła , postąpiła z całą bezwzględnością , z całym okrucieństwem . Porzuciła człowieka , który dla niej wszystko … jak pies , jak niewolnik … — I za co ? Za co ? ! … I w takich chwilach on ściskał jej chudą rączkę i mówił : — Wszystko to ci dam . Zobaczysz , Beato ! I klejnoty , i stroje z Paryża , i bale , i służbę ! Wszystko ci dam ! Ale miał też wolę ze stali i wiarę potężną , i pragnienie palące jak ogień , by przyrzeczenia Beacie dotrzymać . Zaczął walkę . O stanowiska , o praktykę , o bogatych pacjentów . Duża wiedza , wrodzony talent , niezłomny charakter i praca , zawzięta , wściekła praca zrobiły swoje . A przy tym i szczęście sprzyjało . Rosła sława , rosły dochody . W trzydziestym siódmym roku życia otrzymał katedrę , a w kilka tygodni później jeszcze większe szczęście go spotkało : Beata urodziła córeczkę . Wspomnienie córki nowym bólem ścisnęło serce profesora Wilczura . Nieraz zastanawiał się nad tym , którą z nich bardziej kocha … Gdy zaczęła mówić , jednym z pierwszych słów było : — Tapusiu … A teraz mu ją odebrano . To już było nieludzkie , to już przekraczało wszelką miarę egoizmu . — Musisz mi ją oddać . Musisz ! — mówił głośno , zaciskając pięści . Przechodnie oglądali się za nim , lecz nie spostrzegał tego . — Za mną jest prawo ! Porzuciła ś mnie , ale zmuszę cię , by ś mi Mariolę zwróciła . Prawo jest za mną . I moralne prawo też . Sama to musisz przyznać , ty , podła , podła , podła ! … Nikczemna , czyż nie rozumiesz , że popełniła ś zbrodnię ! Jakaż może być cięższa zbrodnia ? … Jaka , powiedz sama ! … Mierziły cię pieniądze i wszystko . Dobrze , ale czego ci brakowało ? Nie miłości przecie , bo nikt cię tak kochać nie potrafi jak ja ! Nikt ! Na całym świecie ! Nie odczuwał zmęczenia , lecz nogi stały się ciężkie , nieznośnie ciężkie . Musiał być przemoczony aż do koszuli , gdyż każdy podmuch wiatru czuł jak na gołej skórze . Nagle ktoś mu zastąpił drogę . — Panie ozdobny — odezwał się ochrypły głos — pożycz pan bez gwarancji bankowej pięć „ zet ” na hipotekę Polskiego Monopolu Spirytusowego . Pewność i zaufanie . — Co ? — profesor nie zrozumiał . — Czego pan sobie życzy ? — Zdrowia , szczęścia i wszelkiej pomyślności . A nadto winszuję sobie napełnić mój pusty żołądeczek czterdziestopięcioprocentowym rozczynem alkoholu , przy łaskawym współudziale pewnej dozy wieprzowej padliny , zwanej kiełbasą . Obdartus chwiał się lekko na nogach , a z jego twarzy porośniętej niegoloną od wielu dni szczeciną zalatywał odór wódki . Profesor sięgnął do kieszeni i podał mu kilka monet . — Proszę . — Bis dat , qui cito dat — sentencjonalnie orzekł pijak . — Thank you , my darling . Pozwól jednak , hojny ofiarodawco , że w zamian i ja ofiaruję ci coś cennego . Myślę o swoim towarzystwie . Tak ! Słuch cię nie myli , dobry człowieku . Możesz dostąpić tego zaszczytu . Noblesse oblige ! Ja stawiam ! Zmokł eś , sir , i przemarzł eś na zimnie , pójdź do mej chatki i rozgrzej się przy mnie . Wprawdzie nie mam chatki , ale za to posiadam wiedzę . Cóż znaczy jakikolwiek budynek w porównaniu z wiedzą ? … A ja się nią chętnie z panem , mon prince , podzielę . Wiedza moja jest rozległa . Na razie mówię tylko o jej części topograficznej . Wiem mianowicie , gdzie się mieści jedyna knajpa , do której o tej porze człowiek dostać się może bez wyłamywania zamków i krat . Jedno słowo : Drożdżyk . Tu na rogu Połanieckiej i Witebskiej . Wilczur pomyślał , że istotnie alkohol dobrze mu zrobi . Rzeczywiście był zziębnięty . A poza tym monotonna gadatliwość spotkanego pijaka działała ogłuszająco . Mimo woli starał się z jego paplaniny coś zrozumieć , a to już tłumiło tę jaskrawą świadomość doznanego nieszczęścia , która rozpętała pod czaszką całe wiry najboleśniejszych myśli . Zaczynało już szarzeć na wschodzie , gdy po długim stukaniu w zamknięte okiennice dostali się wreszcie do małego sklepiku przesiąkniętego wyziewami beczek od śledzi , odorem piwa i nafty . W izbie za sklepikiem , większej , lecz jeszcze bardziej cuchnącej , pełnej dymu z taniego , kwaśnego tytoniu , siedziało w kącie kilku mężczyzn doszczętnie pijanych . Gospodarz , kwadratowy drab o twarzy zaspanego buldoga , w brudnej koszuli i w rozpiętej kamizelce , nie pytając o nic postawił na wolnym stoliku butelkę wódki i wyszczerbiony talerz z obrzynkami jakichś wędlin . Ale było tu ciepło . Rozkosznie ciepło i zgrabiałe ręce zdawały się rozkosznie , aż boleśnie tajać . Pierwsza szklaneczka wódki rozgrzała od razu gardło i żołądek . Przygodny towarzysz nie przestawał mówić . Pijacy z kąta nie zwracali na przybyłych najmniejszej uwagi . Jeden chrapał głośno , trzej pozostali wybuchali od czasu do czasu bełkotem niezrozumiałych słów . Zdawali się o coś spierać . Druga szklanka wódki przyniosła Wilczurowi pewną ulgę . „ Jak to dobrze — pomyślał — że nikt tu na mnie nie patrzy , że nikt nic nie … ” Podniósł w górę pustą butelkę i zawołał : — Panie Drożdżyk , jeszcze jedną ! Szafarzu wszelkich radości , opiekunie zbłąkanych , dawco świadomości i zapomnienia . Ponury szynkarz bez pośpiechu przyniósł wódkę , szeroką dłonią trzasnął w dno i postawił odkorkowaną przed nimi . Zaśmiał się głośno i duszkiem wychylił szklankę . Stuknął w szklankę Wilczura i wypił swoją . Pochylił się nad stolikiem i wlepił w Wilczura swoje niebieskie , przekrwione gałki oczne . — Prawda ? — zapytał z naciskiem . — Tak . — profesor skinął głową . Wilczur opuścił głowę i odpowiedział głucho : — Porzuciła … Oczy Obiedzińskiego błysnęły wściekłością . — No więc i co ! — wrzasnął . — Więc cóż to jest ? ! — Co to jest ? — Wilczur chwycił go za rękę . — Co to jest ? … To jest wszystko . Wszystko ! W jego głosie musiało być coś , co starczyło za najmocniejszy argument , gdyż Obiedziński uspokoił się od razu , skulił się i zamilkł . Dopiero po kilku minutach zaczął mówić cicho jakimś narzekającym tonem : — Podłe jest życie , a ja mam pecha . Brzydzę się wszelkimi sentymentami , to właśnie los musi wiecznie rozrzucać na mojej drodze różne ofiary sentymentów . Diabli nadali … Nie ulega wątpliwości , że to rzecz względna . Jednego maczuga z nóg nie zwali , drugi pośliźnie się na pestce od wiśni i łeb sobie roztrzaska . Nie ma żadnej miary , żadnego kryterium . Pij , bracie . Wódka to dobra rzecz . Sapristi ! Nalał szklanki . Gospodarz zwlókł się ze swego legowiska w alkowie i przyniósł butelkę , po czym zgasił światło . Nie było już potrzebne . Przez okno z brudnego podwórza zaglądał pochmurny i dżdżysty , ale już zupełny dzień . Towarzystwo z kąta , porzuciwszy chrapiącego kompana , wysypało się na ulicę . Obiedziński oparł się na łokciach i w pijackim zamyśleniu mówił : — Tak to jest z kobietami … Jedna przyssie się do ciebie i wszystkie soki wyciągnie , inna obedrze cię z tego , co masz , trzecia oszuka na każdym kroku , albo i taka będzie , co cię wciągnie w szarzyznę , w powszednie błoto … Pranie , sprzątanie , pieluchy i takie rzeczy . Ot i życie … Ale to nieprawda , to wszystko od mężczyzny zależy . Jaki jest ! Po jednym spłynie gładko , drugi jak postrzelony kot zakręci się , zapiszczy i zdycha , a taki jak ty , amigo ? … Twardy musisz być . Jak wielkie drzewo . Gdyby cię z kory obłuskano , porósł by ś nową , gdyby ci gałęzie obcięto , wyrosły by nowe … Ale ot , wyrwało cię z korzeniami z gruntu … Rzuciło cię na pustynię … Wilczur pochylił się ku niemu i wybełkotał : — Z korzeniami … to prawda … — A widzisz . I siła nie pomoże , gdy oparcia nie ma . Grunt rozmiękł , rozpłynął się , przestał istnieć . Już Archimedes powiedział … Co to on powiedział … Zresztą pies z nim tańcował … Aha ! … O czym mówił em ? Że korzenie ! Najsilniejsze korzenie nic nie pomogą , jeżeli nie mają czego trzymać się . O ! … Pieskie niebieskie … takie życie … Język mu się plątał coraz bardziej . Wreszcie kiwnął się , wsparł się o ścianę i zasnął . Wilczur resztkami przytomności powtarzał w myśli : „ Jak drzewo wyrwane z korzeniami … Jak drzewo wyrwane z korzeniami … ” Nie spał zapewne długo , gdyż obudzony bezceremonialnymi szturchańcami , z trudnością otworzył oczy i zatoczył się . Alkohol nie zdążył wyparować . Na stole znowu stała wódka , a prócz nocnego towarzysza było jeszcze trzech nieznajomych . Profesor Wilczur z trudem uświadomił sobie , gdzie się znajduje , i nagłym ostrym bólem odezwało się w nim wspomnienie Beaty . Zerwał się i przewracając po drodze krzesła , skierował się do drzwi . — Hej , panie szanowny ! — krzyknął za nim gospodarz . — Co ? — A płacić to nie łaska ? … Rachunek czterdzieści sześć złotych . Wilczur machinalnie wydobył z kieszeni portfel i podał mu banknot . — Ale forsy ! Fiu , fiu — zagwizdał cicho jeden z kompanów . — Stul mordę — warknął drugi . — Drożdżyk ! — zawołał trzeci . — Co strugasz frajera ! Oddaj gościowi resztę ! Widzisz go ! Gospodarz spojrzał na ń nienawistnie , odliczył pieniądze i podał Wilczurowi . — A ty , łobuzie — mruknął — pilnuj swego . Wilczur nie zwrócił na to najmniejszej uwagi i wyszedł na ulicę . Padał gęsty , mokry śnieg , lecz jezdnia i chodniki pozostały czarne , gdyż natychmiast tajał . Środkiem jezdni ciągnęły wozy naładowane węglem . — Porzuciła mnie … porzuciła … — powtarzał Wilczur . Szedł przed siebie , zataczając się . — Jak drzewo wyrwane z korzeniami … — Szanowny pan na Grochów ? — usłyszał obok siebie czyjś głos . — To może lepiej obejść Rawską . Błoto mniejsze . Poznał jednego z kompanów . — Wszystko mi jedno . — machnął ręką . Wilczur nie odpowiedział . — Wiadomo , rzecz ludzka . A ja panu powiem , że na zmartwienie to jeden jest tylko sposób : zalać cholerę na glanc . Wiadomo , nie w takiej norze jak u tego Drożdżyka , któren kanciarz jest i wędlinę ze strychninami gościom daje . Ale tu niedaleko na Rawskiej ulicy jest porządna knajpa jak się patrzy . I zabawić się można , kielnerki gościom obsługują . A cena ta sama . — No , to wstąpiem , czy jak ? … Najlepiej zalać . To już tutaj . Na jednego . — Dobrze — zgodził się Wilczur i weszli do knajpki . Pierwszy łyk wódki nie przyniósł ulgi . Przeciwnie , jakby otrzeźwił zamglony umysł , następne jednak kolejki zrobiły swoje . W sąsiedniej izbie chrapliwie grał orkiestron . Zapalono światła . Po jakimś czasie przyłączyli się do nich jeszcze dwaj mężczyźni , z wyglądu robotnicy . Tłusta , mocno wymalowana kelnerka przysiadła się również . Pili już trzecią butelkę , gdy nagle z bocznego pokoiku rozległ się głośny śmiech kobiecy . Dwie gazowe lampy jasno oświetlały nieduży pokój . Przy stoliku siedział brzuchaty , krępy człowiek i jakaś piegowata dziewczyna w zielonym kapeluszu . Z wolna zawrócił , ciężko opadł na krzesło i wybuchnął łkaniem . Potrząsnął Wilczura za ramię . — Pij , bracie ! Co tam ! Po kilkunastu minutach domy przerzedziły się . Po obu stronach tu i ówdzie między parkanami błyskało światełko naftowej lampy . Wreszcie i te znikły . Natomiast w nozdrza uderzył cuchnący odór wielkich zwalisk śmieci . Dorożka skręciła w bok , ustało od razu klaskanie kopyt końskich . Na miękkiej , gruntowej drodze nie było ich słychać . Dojechali do pierwszej glinianki . — Stój , najlepiej tu — odezwał się cichy głos . Nasłuchiwali przez chwilę . Z daleka jednostajnym głosem huczało miasto . Tu dokoła panowała zupełna cisza . — Wylewaj go — rozległa się krótka komenda . Trzy pary rąk wczepiły się w bezwładne ciało . Po chwili zawartość kieszeni została wyjęta . Bez trudu zdjęli też palto , marynarkę i kamizelkę . Nagle , widocznie pod wpływem zimna , Wilczur oprzytomniał i zawołał : — Co to , co robicie ? … — Cholera ! — zaklął jeden — nie mogł eś przytrzymać ? — A po co ? — Durny szczeniak ! Po co ? Złaź teraz do glinianki po buty i portki . — Sam złaź , kiedyś taki chytry . — Co ty powiesz ? ! — pierwszy zbliżył się do ń groźnie . — A ja mówię : jadziem . Chcecie , żeby nas tu nakryli ? … Mężczyźni opamiętali się i wskoczyli do dorożki . Koń ruszył z miejsca . Przed wjazdem na główną szosę zatrzymali się , dorożkarz wyciągnął spod kozła stary worek i dokładnie obtarł wszystkie koła ze śmieci , które się do nich poprzylepiały , po czym wskoczył , cmoknął na szkapę i wkrótce na polach zapanowała dawna cisza . Właśnie skończył i mościł sobie na pokrywie worek z resztkami siana , gdy z dołu posłyszał wyraźne stękanie . Przeżegnał się na wszelki wypadek i nastawił uszu . Stękanie odezwało się głośniej . — Ej tam ! — zawołał . — Co za licho ? — Wody — zajęczał słaby głos . Rozejrzał się . Ciemno jeszcze było , na wschodzie ledwie szarzało . Jeżeli Piotrowski swoją furmankę tu zostawił , koń na pewno sam powlókł się do Byczyńca . — A to wy , panie Piotrowski ? — zapytał . — Wpadli ście czy jak ? … Jedyną odpowiedzią był cichy jęk . Pomacał nogą pochyłość , po namyśle wrócił do konia , odwiązał postronki zastępujące lejce , sczepił je , mocnym supłem przywiązał do osi i trzymając się sznura zszedł na dół . — Panie Mateuszu , a odezwijcie się , bo ciemno — zawołał . — Gdzie wy ? — Wody ! … — posłyszał głos tuż przy sobie . Pochylił się i namacał ramię . Ubił nogami śmiecie , zaparł się i szarpnął bezwładnym ciężarem . — Ruszcie się . Dalej go ! Sam nie dam rady . — Nie mogę . — Ooo ! Nie mogę ! Natężcie się . Dyć nie będziecie tu zdychać . Ręce Bańkowskiego natrafiły na gęstą ciecz oblepiającą włosy . Powąchał swoje palce i zapytał : — Zabili was , co ? — Nie wiem … Chłop zastanowił się . — Tak czy siak , nie będziecie tu zdychać . Tfu ! … Uważacie , mam postronek , żeby ście jeno wstali , to jakoś się podciągniecie . — Nie ma co — orzekł — trzeba iść po pomoc . Pewno już ludzie nadjechali . — Ledwo go w portkach zostawili psiekrwie — zaklął jeden z gospodarzy . — Trza by do komisariatu — zauważył drugi . Bańkowski wzruszył ramionami . — Nie moja sprawa . Podwiozę go do Byczyńca , i tak po drodze , a tam niech jego synowie robią , co chcą . Czy na posterunek , czy jak . — Ano — przytaknęli — pewno . Ich rzecz . Stary podsunął leżącemu worek z sianem pod głowę , sam usiadł na gołych deskach i targnął lejcami . Gdy wjechali na szosę , usadowił się wygodniej zdrzemnął się . Kobyła sama dobrze znała drogę . Obudził się , gdy już jasno było na niebie . Obejrzał się i przetarł oczy . Za nim na wozie przykryty derką leżał jakiś nieznajomy człowiek . Duża , obrzękła twarz , czarne włosy zlepione na ciemieniu zakrzepłą krwią . Bańkowski przysiągł by , że nigdy w życiu go nie widział . A już do Piotrowskiego z Byczyńca wcale nie był podobny . Wzrostem chyba i tuszą , bo też był kawał chłopa . Spod krótkiej , dziurawej derki wyzierała cienka , podarta koszula , umazane w błocie spodnie i miejskie trzewiki . — Ki diabeł ! — zaklął i zamyślił się , co tu z tym zdarzeniem zrobić . Kalkulował , kalkulował , a wreszcie przechylił się w tył i potrząsnął pasażera za ramię . Pasażer z wolna otworzył oczy i podniósł się na łokciu . — Coś pan za jeden ? … — gniewnie zapytał chłop . — Gdzie jestem , co to ? — odpowiedział pytaniem pasażer . — A dyć na moim wozie . To nie widzisz ? — Widzę — mruknął człowiek i z trudem usiadł , podciągając nogi . — No ? — A skąd ja się tu wziął em ? Bańkowski odwrócił się i splunął przed siebie . Należało się namyślić . — A ja wiem ? — wzruszył wreszcie ramionami . — Ja spał em , a ty pewno na wóz wlazł eś . Z Warszawy , co ? — Co takiego ? — To i pytam , pan warszawiak ? … Bo jeżeli tak , to nie masz czego ze mną jechać do Wólki ani do Byczyńca . Ja do domu jadę . A pan przecież nie do Wólki . O , już mnie za tamtym wiatrakiem skręcać trzeba … Wysiądźcie czy jak ? … I tak do rogatki będzie stąd z dziesięć kilometrów … — Dokąd ? — zapytał człowiek , a w jego oczach było zdumienie . — Dyć mówię , do warszawskiej rogatki . Wy z Warszawy ? Człowiek wytrzeszczył oczy , przetarł czoło i powiedział : — Nie wiem . — Cóż to udajesz głupiego — warknął — nie wiesz , skąd jesteś ? — Nie wiem — powtórzył człowiek . — To ci się chyba rozum pomieszał . A tego , kto ci łeb rozbił , pewno też nie wiesz ? Tamten obmacał sobie , głowę i mruknął : — Nie wiem . — No to złaź z wozu ! — krzyknął zirytowany do ostateczności chłop . — Dalej go ! Złaź ! Ściągnął lejce i kobyła stanęła . Nieznajomy posłusznie zgramolił się na szosę . Zlazł i stał rozglądając się , jakby nieprzytomny , na wszystkie strony . Bańkowski widząc , że obcy nie ma widocznie żadnych złych zamiarów , postanowił mu jednak przemówić do sumienia . Nieznajomy patrzał na ń szeroko otwartymi oczami . — Jak ? … nazywam się ? … Jak ? … Nnnie … nie wiem … I w jego twarzy skurczyły się mięśnie jakby ze strachu . — Tfu ! — powtórzył i podciął szkapę , aż przeszła w kłusa . Oto do willi profesora przy Alei Bzów na próżno szturmowali reporterzy . Bez trudu wprawdzie zdołali dowiedzieć się , że żona profesora wraz z siedmioletnią córeczką nie jest obecna w Warszawie , służba jednak nabrała wody do ust i odmawiała wszelkich dalszych informacji . Bardziej natarczywych dziennikarzy odsyłała do kuzyna zaginionego , do prezesa sądu apelacyjnego , Zygmunta Wilczura . Ten zaś z niezmąconym spokojem powtarzał : — A czy pan prezes może nam powiedzieć , gdzie obecnie znajduje się pani Beata Wilczurowa ? — pytali dziennikarze . — A cel jej wyjazdu ? Prezes z uśmiechem zrobił ręką nieokreślony gest . — Jednakże taki nagły wyjazd w dniu czy też na kilka dni przed balem , na który były już rozesłane zaproszenia … — Minęło już tyle dni — zauważył jeden z reporterów — niepodobna , by do profesora nie dotarł alarm całej prasy . Dał by o sobie znać . — Zapewne . O ile alarm do ń dotarł . Jest jednak wiele takich zakątków za granicą , cichych pensjonatów w górach , ustronnych miejsc wypoczynkowych , dokąd pisma warszawskie nie docierają . — Depesze o zaginięciu profesora podała cała prasa zagraniczna — upierał się dziennikarz — no , i radio . — Radia można nie słuchać . Ja sam na przykład nie znoszę radia . A ileż to osób podczas wypoczynku do rąk nie bierze dzienników . Nie każdy ma na nie ochotę w jakimś Tyrolu czy Dalmacji . — Tak , panie prezesie . Ale jest jeszcze jedna okoliczność . Oto profesora nie ma ani w Tyrolu , ani w Dalmacji , ani w ogóle za granicą . — I w jakiż sposób zdołał pan to stwierdzić ? — z uśmiechem zapytał prezes . — To nie było trudne . Po prostu stwierdził em w starostwie , że paszport zagraniczny profesora Wilczura był wystawiony z rocznym terminem ważności . A termin ten upłynął dokładnie przed dwoma miesiącami i nie był prolongowany . Zapanowało milczenie . Wreszcie prezes rozłożył ręce . Zawdzięczając właśnie tej prośbie , wyrażonej przez człowieka zajmującego ogólnie szanowane stanowisko w życiu publicznym , jak też i z racji powszechnej sympatii , jaką cieszył się zaginiony profesor , prasa wyrzekła się ponętnej okazji do wentylowania spraw z jego życia osobistego . Nie przeszkodziło to oczywiście powodzi plotek kursujących wśród znajomych i nieznajomych , te jednak , niepodsycane świeżymi wiadomościami , stopniowo zaczęły przycichać . Z dalszych zeznań służby nie wynikało nic pewnego . Pani Beata codziennie w rannych godzinach udawała się samochodem na dłuższy spacer do Parku Łazienkowskiego . Szofer zostawał z wozem przed bramą i nigdy nie widział nikogo , kto by pani towarzyszył . Za to stróże w parku w okazanej fotografii poznali od razu panią , która codziennie spotykała się tu z młodym , szczupłym blondynkiem w dość zniszczonym ubraniu . Rysopis owego blondyna nie odznaczał się wszakże żadnym szczegółem charakterystycznym . W biurku profesora znalazł komisarz Górny nabity rewolwer . — Czy pan komisarz sądzi , że mógł wiedzieć , gdzie go należy szukać ? — Nie . Przypuszczam , że nawet nie domyślał się jego istnienia . Młodzieńca o takim wyglądzie nie widział nikt ze służby w Alei Bzów . Jednak jestem przekonany , że odnalezienie tej pary da nam odpowiedź na pytanie , co się stało z profesorem . — Więc pan potwierdza moje obawy ? — pytał prezes . — Więc jednak dopuszcza pan ewentualność utraty pamięci ? — Jeżeli mam być szczery , nie wierzę w to . Póki jednak zwłoki nie wypłyną , nie wolno mi zaniedbać i tej możliwości . Z tej samej racji nie zaniechał em też hipotezy o morderstwie . Chociaż mam niemal pewność , że może być mowa tylko o samobójstwie . To pewne . Wyszedł z domu oszołomiony nieszczęściem i dlatego nie powziął jeszcze żadnej decyzji . Chodził zapewne długo po mieście , może pił dla zalania robaka … — Nigdy nie pił — przerwał prezes . — Wątpię . Beata miała zasady … — I ja tak sądzę . — A jeszcze i to ! Z doświadczenia wiem , że zbrodniarz nie umie prawie nigdy zdobyć się na cierpliwość . Każdemu z nich pilno osiągnąć to , co pobudziło go do przestępstwa . I zawsze wybiera taktykę kręcenia się pod nosem policji . Pewniejszy się czuje , gdy świeci obecnością , niż kiedy chowa się w cień , co może na ń ściągnąć podejrzenia . — To prawda . Prezes przytaknął . — Może i lepiej było by , gdyby śmy ich nie znaleźli … Przynajmniej do czasu , aż sprawa ostatecznie się wyjaśni . — Może i lepiej — przyznał komisarz . Zresztą nic innego nie mógł powiedzieć , bo dotychczas policja nie mogła wpaść na najmniejszy ślad po Beacie Wilczurowej , jej córce i po owym nieznanym człowieku . Mijały miesiące , a w ustawicznej karuzeli , jaką jest życie każdego wielkiego miasta , stopniowo zapomniano o profesorze Rafale Wilczurze i o jego tajemniczym zniknięciu . Foliały akt śledztwa z wolna pokrywał w szafach urzędowych kurz . Potem spiętrzyły się na nich stosy spraw następnych . Aż po roku zapakowano je w skrzynie i przewieziono do archiwum . Praca ta kończyła się słowami : „ Składając hołd nieodżałowanej pamięci najlepszego Człowieka , mądrego Nauczyciela i wielkiego Uczonego , polski świat lekarski pozostaje okryty żałobą po jego tragicznym zniknięciu , które niestety już zapewne na zawsze pozostanie okryte mrokiem bolesnej tajemnicy ” . Sobczak stawiał szeroko nogi , chwiał się przy każdym kroku niby kaczka na obie strony i niósł pod pachą wielki arkusz dykty do tego swego laubzegowania . Brodacz musiał być robotnikiem z tartaku , i to od niedawna . Przodownik Kania widział go po raz pierwszy , a przecież znał wszystkich w Chotymowie i naokoło w promieniu dziesięciu kilometrów . Poza tym to , że Sobczak sam niósł dyktę , dawało do myślenia . Widocznie nie uważał za wskazane skorzystać z usług towarzysza , a zatem z owym towarzyszem nie wszystko było w porządku : towarzyszył Sobczakowi nie z dobrej woli . Po chwili drzwi otworzyły się i obaj weszli . Brodacz zdjął czapkę i stanął przy drzwiach . Sobczak zasalutował i złożył meldunek : — Ten oto człowiek zgłosił się do tartaku Hasfelda o pracę . Zatrudniono go , ale okazało się , że żadnych dokumentów nie posiada i że nie wie , jak się nazywa ani skąd pochodzi . — Zaraz zobaczymy — mruknął przodownik Kania i skinął ręką na brodacza . — Macie jakie dokumenty ? — Nie mam . — Sobczak , obszukaj go . — Skąd że ście się tu wzięli ? Co ? — zapytał przodownik . — Przyszedł em z Czumki w surskim powiecie . — Z Czumki ? … A po coście przyszli ? — A jak nazywał się właściciel tartaku w Czumce ? — Fibich . — Długoście tam robili ? — Pół roku . — A urodzili ście się też w surskim powiecie ? Brodacz wzruszył ramionami . — Nie wiem . Nie pamiętam . Przodownik spojrzał na ń groźnie . — No , no ! Tylko nie mnie będziecie zawracać głowę ! Piśmienny ? — Tak . — Więc gdzie byli ście w szkole ? — Nie wiem . — Wasze imię i nazwisko ? — krzyknął zniecierpliwiony Kania . Brodacz milczał . — Głusi jesteście ? — Nie , panie przewodniku , i niech pan nie gniewa się na mnie . ] a przecież niczego nie zrobił em . — No , to mówcie prawdę ! — Więc co ! Nigdy nie mieli ście dokumentów ? — Nigdy . — To jak was do pracy przyjmowali ? Bez papierów ? — Po miastach to wszędzie papierów żądali i nie chcieli tak przyjąć . A po wsiach to nie każdy na to zważa . Ot , nazwą jakkolwiek , jak komu wygodnie , i już . Tu , w tutejszym tartaku też podał em nazwisko , jakim mnie w Czumce przezwali : Józef Broda . Ale panu posterunkowemu sam powiedział em , że to przezwisko . Ja nic złego nie zrobił em i sumienie mam czyste . — To się okaże . Przodownik zamyślił się . Już nieraz w swojej praktyce miał do czynienia z różnymi osobnikami , ukrywającymi swoje nazwisko , a jednak zawsze podawali jakiekolwiek zmyślone . Ten zaś uporczywie twierdził , że nie ma nazwiska . — A gdzie wasza rodzina ? — Nie wiem . Nie mam żadnej rodziny — z rezygnacją odpowiedział brodacz . — A byli ście sądownie karani ? — Tak jest . Przodownik szeroko otworzył oczy . — Gdzie ? — Za co ? — Za włóczęgostwo . Ale niesprawiedliwie . Czy jak kto pracy szuka , to włóczęga ? … Po prawdzie , to za to , że dokumentów nie miał em . I prosił em i w sądzie , i na policji , i w więzieniu , żeby mi wystawili jaki dokument . Ale nie chcieli . Mówili , że takiego prawa nie ma . To co mam robić ? Chrząknął i rozłożył ręce . Wyciągnął z szuflady arkusz papieru i zaczął pisać . Długo się namyślał , bo brak nazwiska i miejsca urodzenia zatrzymanego osobnika psuł mu cały schemat protokołu . Wreszcie skończył i spojrzał na brodacza . Szpakowaty zarost i włosy wskazywały , że musi mieć coś koło pięćdziesiątki . Siedział bez ruchu , wpatrzony w ścianę , a jego przeraźliwa chudość i zapadnięte policzki sprawiały wrażenie szkieletu . Tylko ogromne , spracowane ręce poruszały się jakimś dziwnym , nerwowym ruchem . — Przenocujecie tu — powiedział Kania — a jutro odeślę was do powiatu . Wstał i dodał : — Jak inaczej nie można , to nie ma rady — ponuro mruknął brodacz . — A teraz chodźcie tu . Gdy zamknęły się , brodacz położył się na sienniku . I zaczął rozmyślać . Zarówno ten przodownik , jak i drugi policjant nie byli złymi ludźmi , a jednak widocznie prawo nakazywało im być złymi . Za cóż znowu pozbawiono go wolności , za co wciąż patrzą na niego jak na przestępcę ? … Czy to taka naprawdę konieczna rzecz mieć dokumenty i jakoś się nazywać ? … Czy od tego człowiek stanie się inny ? … Na próżno całym wysiłkiem woli usiłował wyrwać się z chłonącego bagna . Przestać myśleć , skupić uwagę na jakimś przedmiocie , ratować się . Jedynie fizyczny ból przynosił lekką ulgę . Wpijał zęby do krwi w ciało , gryzł ręce i tłukł głową o ścianę aż do utraty sił , do omdlenia . Wtedy leżał bezwładny i do ostateczności wyczerpany , niemal martwy . Jednakże ponowne zatrzymanie przez policję , męczarnia badania i groźba ataku kazały mu zastanowić się nad koniecznością uchronienia się przed tym wszystkim na przyszłość . Na to zaś był jeden tylko sposób : mieć dokumenty . A ponieważ legalną drogą niepodobna było ich sobie wyrobić , należało je ukraść , zabrać komuś . Nie wiedział jeszcze , jak to zrobi , ale postanowienie zapadło . Brodacz obejrzał się na policjanta : stał odwrócony plecami i czytał jakieś ogłoszenia naklejone na drzwiach . Teraz trzeba było tylko położyć czapkę na biurku , tak by przykryć nią papiery . — Proszę zabrać tę czapkę — oburzył się staruszek . — Też znalazł sobie miejsce . — Przepraszam — bąknął brodacz i zsunął ją wraz z paczką papierów , po czym zwinął je w rulon i ukrył w kieszeni . Pan Oksza widać po ojcu odziedziczył usposobienie odludka , do sąsiadów , których zresztą daleko przyszło by szukać , nie lgnął , a i oni go nie nachodzili . Domator też był pomimo młodego wieku wielki , czemu nie dziwiono się również , gdyż żonę miał piękną i — jak mówił gajowy Barczuk — „ bardzo przychylną ” , córeczkę jak aniołka i szczęście w domu . W sobotę to było , gdy już pani gajowych całkiem nie wpuściła . Wyszła do nich do kuchni , sama blada i mizerna , i powiedziała cicho : — Mąż tak źle się czuje , że … że nie można go męczyć . I rozpłakała się . — A żeby tak doktora przywieźć , paniczka — odezwał się jeden . — Zawsze lżej mu umierać będzie . — Pan nie chce doktora — potrząsnęła głową . — Sama błagam go o to , nie chce zgodzić się . — Ja by pojechał po doktora — ofiarował się inny . — A panu leśniczemu można powiedzieć , że doktor sam przejazdem , znaczy się po drodze zajechał . Na tym stanęło i pani Okszyna otarła łzy i wróciła do sypialni . Po wielu nieprzespanych nocach sama ledwie powłóczyła nogami . Gdy jednak zbliżyła się do łóżka chorego , usiłowała uśmiechnąć się i udawać dobre myśli . Bała się , by wzrok Janka nie wyczytał prawdziwych , tych strasznych i bolesnych myśli , które zadręczały jej biedną duszę . Gdy on zapadał w sen , wówczas klękała i modliła się żarliwie . — Boże , przebacz mi , nie karz mnie , nie mścij się nade mną ! Nie zabieraj mi go . Zgrzeszyła m , zrobiła m wiele zła , ale wybacz ! Wybacz ! Nie mogła m inaczej ! I łzy jej ciekły po przezroczystej twarzy , a usta drżały w szepcie niezrozumiałych słów . Lecz Janek budził się prędko . Przychodził nowy atak kaszlu i na ręczniku zjawiała się nowa krwawa plama . Trzeba było podawać lód i lekarstwa . — Zdaje mi się , że będę żył ! — Tak myślę . Czy Mariola jeszcze nie śpi ? Nigdy nie nazywał jej tym imieniem . Nie lubił go i od początku nazywał ją po prostu Marysią , do czego z czasem przyzwyczaiła się i Beata . — Nie , jeszcze nie śpi . Odrabia lekcje . — Więc jeszcze masz czas na lekcje z nią ? … Umilkł , a po chwili powiedział : — Boże , ile ja tobie i jej wyrządził em krzywdy . — Janku ! Jak możesz mówić takie okropne rzeczy ! — przeraziła się . — To prawda . — Sam w to nie wierzysz . Dał eś nam tyle szczęścia , tyle najpiękniejszego szczęścia ! … Przymknął oczy i szepnął : — Kocham cię , Beato , z każdym dniem bardziej . I to ta moja miłość nie pozwoli mi umrzeć . — Nie umrzesz , nie możesz umrzeć . Bez ciebie życie dla mnie było by gorsze od śmierci . Ale nie mówmy o tym . To już minęło , dzięki Bogu . Wiesz co ? Zawoła m Marysię . Już tak dawno ciebie nie widziała . Pozwól ! — Nie powinien em . Tu powietrze pełne zarazków . Już i to mnie przejmuje obawą , że ty wciąż nim oddychasz . Dla jej młodziutkich płuc to trucizna . — Niech więc stanie na progu . Zamień z nią chociaż kilka słów . Ty nawet nie wiesz , jak się ona o to dopomina . — Dobrze — zgodził się . Beata uchyliła drzwi i zawołała : — Marysiu ! Tatuś pozwala ci przyjść . — Tatusiu ! — rozległ się z głębi domu radosny pisk , a później tupot prędkich kroków . — Tatuś ma się dziś lepiej — prędko mówiła Beata — ale pozwala ci tylko stać przy drzwiach . Wkrótce już wstanie i będziecie znowu razem chodzić do lasu . — Jakże tam ci idzie , drogie dziecko ? — zapytał Oksza . — Dziękuję , tatusiu . A wie tatuś , że podmyło tę krzywą brzozę przy Siwym Ruczaju ? — Podmyło ? — Tak . Mikoła powiada , że się jak nic przewróci . I mówił jeszcze , że jego syn , Gryszka , widział wczoraj cztery łosie przy brodzie humińskim . Szły jeden za drugim . — To pewno te z Czerwonego Lasu . — Aha , Mikoła też tak myśli . — Wcale nie , tatusiu ! — zapewniała i na potwierdzenie tego zaczęła wyliczać , czego nauczyła się sama . Po krótkiej rozmowie Oksza pożegnał dziewczynkę , posyłając jej ręką całusa . Ręka była wychudła i nienaturalnie biała . Gdy Marysia wyszła , powiedział : — Jak ta dziewczyna rośnie . Ma dopiero dwanaście lat , a już jest prawie taka jak ty . W przyszłym roku będziemy jednak musieli oddać ją do szkoły . Mam nadzieję , że wreszcie księżna dostanie pozwolenie wyrębu i my wówczas staniemy na nogi . — Bóg da . Byleś tylko ty prędzej wyzdrowiał . — Tak , tak — przyznał z energią — muszę wyzdrowieć i zakrzątnąć się koło interesów . Jeżeli wyrębu nie będzie , zdecydował em się szukać innej posady . Ciężko rozstać się z Odryniecką Puszczą , ale Marysia dorasta . To ważniejsze . Zamyślił się i po chwili zapytał : — Dużo znów wydała ś na lekarstwa ? — Nie troszcz się o to . — Wiesz , zastanawiał em się , że gdyby m teraz umarł , niewiele zostało by ci po zapłaceniu kosztów pogrzebu . To mnie dręczyło najbardziej … Ze sprzedanych mebli starczyło by ci na jakiś rok . Zwłaszcza te stare makatki . Są podobno cenne . — Janku ! O czym ty mówisz ! — zawołała z wyrzutem . Na twarz Beaty wystąpiły rumieńce . — I to ty mówisz , Janku ? ! — zawołała , nie ukrywając oburzenia . Oksza spuścił oczy . — Nie mam prawa skazywać jej na nędzę . — A ja nie mam prawa wyciągać ręki po jego pieniądze . Sto razy , tysiąc razy wolała by m umrzeć . Nigdy , słyszysz , Janku , nigdy ! — Na pewno , kochana , na pewno — przytulił twarz do jej ręki . — No widzisz ! — rozpromieniła się . — A teraz musisz postarać się zasnąć . Już późno . — Dobrze . Czuję się trochę senny . — Dobranoc jedyny , dobranoc . Sen jeszcze ci sił doda . — Dobranoc , moje szczęście . Osłoniła lampę , owinęła się pledem i ułożyła się na sofie . Po kwadransie jednak przypomniała sobie , że musi mu jeszcze przed nocą dać krople . Podniosła się , odliczyła dwadzieścia kropel lekarstwa pachnącego kreozotem , dolała wody i pochyliła się nad chorym . — Janku — odezwała się półgłosem — trzeba wypić lekarstwo . Nie obudził się . Delikatnie dotknęła jego ramienia i pochyliła się nad nim . Wtedy zobaczyła , że ma otwarte oczy . Już nie żył . Akurat na połowie drogi między Radoliszkami a Nieskupą stał od niepamiętnych czasów młyn wodny , niegdyś własność ojców bazylianów z klasztoru w Wickunach , przez nich założony za czasów króla Batorego , obecnie należący do Prokopa Szapiela , zwanego powszechnie z białoruska Prokopem Mielnikiem . Tak samo było i w Nieskupej . W Nieskupej siedzieli Moskale , staroobrzędowcy , co tu z Rosji kiedyś przyszli . Chłopy wszystko wielkie , zdrowe , robotne , co im nie sztuka była od wschodu do zachodu za pługiem chodzić , a orać tak głęboko , że i w Bierwintach tak nie orali . W Radoliszkach zaś , jak to w miasteczku , były Żydki , co na mniejszą skalę zajmowali się skupem zboża po dalszych wsiach , zarówno na potrzeby miasteczkowych , jak i na wywóz z Wilna . Od nich Prokop Mielnik też robotę miał . Toteż nie narzekał i byle posucha nie przyszła , byle wody w stawach nie zabrakło , to i nie miał przyczyny . A posucha zdarzała się rzadko w tych stronach i musiała być już nie wiadomo jak długotrwała , by wody na koło nie starczyło . Bo stawy , chociaż paręset lat temu kopane , solidne były , głębokie , no i co dziesięć lat szlamowane , by nie zarosły . Za miasteczkiem , wiorst jeszcze ze dwanaście , w fabryce też amatorów było niemało , ale tu trzeba było natrafić na okazję . Pieszo za daleko , a stary Prokop konia na takie rzeczy nie dawał , choć ten już całkiem był zastały , a spasiony jak świnia . Obroku mu , wiadomo , nie brakowało . Stał tylko , z nogi na nogę przestępował i parskał , aż po całym chlewie się rozlegało . Chlew był duży , mocny , z grubych okrąglaków budowany . Oprócz konia stały tam dwie krowy i w przegrodzie świniaki . Pod daszkiem było miejsce na wóz i sanie . Strasznie takie gadanie gniewało Prokopa . Ścierpieć tego nie mógł i niejeden już za swoje podejrzenia dobrze od niego oberwał . I z córką nie powiodło się Mielnikowi . Wyszła za mąż za majstra w cegielni , ale majster przy pożarze zginął , a ona , że to w ciąży była akurat , widać z tego urodziła dziecko chore , na padaczkę cierpiące . — Tego roku na jesieni jeszcze jeden kłopot przybył : młodszego parobka , Kaziuka , brali do wojska . Na jego miejsce byle kogo Prokop przyjąć nie chciał . We młynie praca jest odpowiedzialna , wymaga roztropności i siły . Byle pastuch do tego się nie nadawał . Długo zastanawiał się stary , aż wybór jego padł na Nikitkę Romaniuka z Poberezia . Ojciec Nikitki miał i tak dwóch żonatych synów , a najmłodszy nawet do miast chodził za pracą . Chłopak zdrowy , do rzeczy i nawet szkołę ukończył . Prokop kiwnął mu ręką i zaczął iść obok wozu . Uścisnęli sobie dłonie . — No , co tam ? — zapytał Romaniuk . — Tuczysz się , bracie ? — Żyję z bożą pomocą . Ale zmartwienie mam . — Słyszał em . — Nie to . Tylko Kaziuka do wojska biorą . — Biorą ? — A biorą . — Tak to ? … — Wiadomo — przyznał Romaniuk . — Tak ja sobie pomyślał em , że twój , niby Nikita , podchodził by do takiego zajęcia . — Czemu nie . — Nu , to jak ? — Co jak ? — Nu , z Nikitą ? — Ano , żeby u ciebie , do pracy ? — Aha . Romaniuk podrapał się po głowie , w jego małych , siwych oczkach błysnęła radość . Powiedział jednak obojętnym tonem : — Chłopak zdrowy … — To i chwała Bogu — śpiesznie mruknął Prokop w obawie , by Romaniukowi nie przyszło do głowy zapytanie o zdrowie Wasila . — Tylko żeby na przyszły piątek przyszedł , bo w piątek Kaziuka biorą . — Roboty szukać ? — A pewno . — Ale wróci ? — No , to i dobrze . Żeby na piątek … — Toż rozumiem . — Pracy teraz wiele . Nie zdoła m bez dwóch parobków — dodał Prokop . — Przyjedzie na czas . — To z Bogiem ! — Z Bogiem . Romaniuk potrząsnął lejcami , na co zresztą mały , brzuchaty siwek nawet nie zwrócił uwagi , i pogrążył się w myślach pełen zadowolenia . Wielkie to jednak było wyróżnienie , że Mielnik spośród tylu wybrał jego syna . Odwrócił się i spojrzał na żonę . Z grubych chustek , które szczelnie opatulały jej głowę , widać było tylko nos i oczy . — Naszego Nikitę Mielnik bierze — powiedział . Baba westchnęła : — Boże , mój Boże ! … Cieszył się i Prokop . Strasznie nie lubił zmian i niepokojów . Teraz sprawa była załatwiona . Tak mu się przynajmniej zdawało , a zdawało się aż do piątkowego wieczoru . — Czekaj ty , szczenię zatracone — warczał cicho , kręcąc brodę . Następnego dnia , jako w niedzielę , młyn był nieczynny , Prokop , pomodliwszy się , choć mu gniew w pacierzach przeszkadzał , wyszedł przed dom i usiadł na ławeczce . Długo żył , ale nie zdarzyło mu się jeszcze , by ktoś zrobił mu taki zawód . Chciał chłopcu łaskę wyświadczyć , a ten nie zjawił się . Oczywiście , musiał w Oszmianie pracę znaleźć i dlatego nie przyjechał , ale i to go nie usprawiedliwiało . — Pożałują tego te Romaniuki — mruczał , pociągając dym z fajki . — W dzień święty takie rzeczy — splunął . — Boga się nie boją . Przyszedł , ukłonił się , po bożemu pozdrowił i zapytał : — Czy pozwolisz przysiąść i o wodę poprosić ? Dzień gorący i pić się chce . Młynarz obrzucił go uważnym spojrzeniem , odsunął się , robiąc obok siebie miejsce na ławce i skinął głową . — A skądże to Bóg prowadzi ? — zapytał Prokop , gdy nieznajomy wrócił i usiadł , ocierając wierzchem dłoni krople wody , osiadłe na brodzie i na wąsach . — Z daleka . A teraz spod Grodna idę . Za pracą . — I od Grodna toś pracy nie znalazł ? — W Mickunach ? Tak . — Znam tamtego kowala . Czy to nie Wołowik ? — Wołowik , Józef . Z jednym okiem . — To prawda . Iskra mu wypaliła . A znaczy się ty sam też kowal . Przybysz uśmiechnął się : — I kowal , i nie kowal . Każdą robotę znam … — Jakże to tak ? — Ano już lat ze dwadzieścia po świecie chodzę , to i nauczył em się wielu rzeczy . Stary zerknął spod krzaczastych brwi . — A po młynarskiej części też pracował eś ? — Nie , nie zdarzyło się . Ale ja także , panie Mielnik , prawdę powiem . Nocował em ja w Pobereziu u niejakich Romaniuków . Dobrzy ludzie . I tam słyszał em , że ich syn do pracy u ciebie zgodzony . Ale on w Oszmianie robotę dostał w kooperatywie i wracać nie chce . Prokop nachmurzył się . — To ciebie Romaniuki przysłali ? — Gdzież tam . Ale posłyszał em , to , myślę , skorzystam . Zajść i zapytać nie grzech . Chcesz , to weźmiesz mnie , nie chcesz , nie weźmiesz . Prokop wzruszył ramionami . — Jakże ja mogę ciebie wziąć , do domu obcego człowieka puścić ? — Ja i nie napraszam się . — To i mądrze robisz . Nie znam ciebie ani nikt ciebie tu nie zna . Sam rozumiesz . Może ty i dobry człowiek , bez żadnych złych zamiarów , ale może i zły . Nawet twego nazwiska nie wiem , ani skąd ty rodem . — Nazwisko moje Antoni Kosiba , a rodem ja z Kalisza . — Kto by go wiedział , gdzie ten sam Kalisz . — Pewno , że daleko .