Adolf Dygasiński PAN JĘDRZEJ PISZCZALSKI Opowieść z niedawnej przeszłości Pomiędzy Kielcami i Radomiem ciągnie się szosa , która latem wygląda jak biała nitka na zielonej płachcie . Jeżeliś , czytelniku , przed trzydziestu z górą laty przejeżdżał tamtędy w pocztowej karetce , toś poznał pocztyliona ze Suchedniowa . Franek mu było na imię . Ogromną fantazję miał ten człowiek ; bywalec , wesoły , ruchliwy , od półkwaterka nigdy się nie wymawiał , a posiadał taki talent , że na swej trąbce pocztarskiej umiał wszystko wygrać , co mu do głowy przyszło . Od samego Suchedniowa , gdzie w owe czasy konie pocztowe były jeszcze lepsze niż w Orońsku , aż do Szydłowca Franek prawie od ust nie odejmował trąbki . Jechał em raz karetką w lecie i wypadło mi zająć miejsce frontowe , to jest na koźle . Rad temu był em , bo Franek bez przerwy trąbił — wygrywał to krakowiaki , to oberki , to znowu jakieś smutne dumki . Gdy na chwilę przerwał , pytam go : — Jak widzę , lubisz grać na trąbce ? — Przywykł em , to lubię — odparł . — Może służył eś gdzie przy muzyce ? — Kaj miał em służyćl . . . Służył em we dworze za stangreta . — Za stangreta ? I nauczył eś się grać na trąbce ? — A tak ; mój pan lubił takie granie , tom się nauczył . — Cóż to za pan ? Jak się nazywał ? — Porządny pan . . . Piszczalski z Jacków . — Aaa , Piszczalski ! . . . — Może pan myśli , że nieporządny ? — Nic nie myślę . . . Po chwili milczenia zapytał em znowu Franka : — Ciężka też jest służba pocztyliona ? — Różnie bywa — odrzekł Franek . Potem świsnął biczem i tak zaczął opowiadać : — Ja tu już drugim powrotem jestem na poczcie w Suchedniowie . Kiedym pierwszy raz nastał , zaraz jakoś po Godach , woła mnie pan pocztmajster przed wieczorem do kancelarii i powiada : — „ Słuchaj no , pojedziesz mi z nagłą depeszą do Końskich ! " — „ Oj , proszę pana — mówię mu — tak prószy , że świata nie znać . . . Zadymka , niech Bóg broni , konie się na nic pomarnują " — „ Nic nie pomoże — powiada on — musisz pojechać , bo to sztafeta " . — " Ha , myślę sobie , jak jechać , to jechać " . Wychodzę z kancelarii , idę do kuchni ; ludzie tam siedzą , ciepło im , aż miło ; rozpowiadam , że na całą noc pojadę do Końskich , a ci w śmiech , wydziwiają , że mię wilcy zjedzą na drodze . — „ Raz kozie śmierć ! " — pomyślał em i poszedł em do stajni . Patrzę — zawierucha , świata ani widu , a wietrzysko dmie uuu ! . . . aż nijako słuchać . Zładował em szkapy , zaprzągł em do wózka . . . stało biedactwo jak nieswoje , skurczyło się i ogony pod siebie wzięło . Dali mi z kancelarii te sztafetowe papierzyska w torbę , wdziałem płaszcz na grzbiet i rznę . . . Rany Boskie , co się działo ! . . . Dęło tak , że konie z drogi spychało , a mnie o kęs wiatr z kielni nie wydmuchał . — „ Nie ma co — powiadam sobie — trzeba tu naręcznemu zostawić cały kłopot , bo juści bydlę w takowym przypadku ma rozum lepszy od człowieka " . — Takem już zdał się na wolę Bożą i na rozum koński . . . Jedziewa , jedziewa , a tu mię na jeden raz gałęzie zaczynają bić po gębie , trącać po głowie . A no , wjechaliśwa w jakiś bór . . . Choćbym i konie skręcił , wiem to , gdzie jestem ? . . . Niech ta naręczny bieży , kaj go węch niesie ! Tośmy się , mój panie , tłukli i tłukli po tym lesie , Bóg wie jak długo . Naraz słyszę , ktoś woła : — „ Stój ! . . . " — Aż we mnie wszystko skrzepło , bom nie wiedział , co za jedno . Konie się też wzdrygnęły , żwawiej jeszcze biegły , a ten jakiś wrzeszczy , dopada do mnie i od razu za łeb chycił . Jak mnie też szczęśliwie raz wziął w obroty , to bił i bił . . . Nareszcie się ustatkował ; ja leżę w śniegu , ledwie parę puścić z siebie mogę , a on woła : — „ W zadymkę się wybrał eś , myślisz , że w taką słotę można drzewo kraść spokojnie ? . . . Łajdaku jeden ! " — Więc się ledwie zdobył em na powiedzenie : — „ Przecie ja jestem pocztylion za e Suchedniowa , do Końskich jadę ze sztafetą " . — „ Pocztylion ? . . . — pyta tamten ; widno się zmiarkował i udobruchał . — No , no , a ja cię wziął em zzłodzieja , co tu już na niego z tydzień polują . . . I w taką zadymkę cię wysłali ? " — „ Człowieku — powiada — tu by cię wilki zjeść mogły ! " — Ześmielił em się teraz , wstaję z ziemi i powiadam : — „ Wielkie rzeczy , bo to jednego już zjadły ! " — „ Widzę , żeś zuch — on mówi — żal mi , żem ci sprawił takie bicie z pierwszego impetu . . . Weź sobie , masz , żeby ci nie było . markotno " . — I włożył mi w rękę sporo pieniędzy , a potem znowu rzecze : — „ Jakby ś chciał u mnie służyć , to przychodź do dworu w Jackach ; potrzebuję zucha stangreta , a na samych gamoniów natrafiam " . — Kiedym posłyszał , że mi do Jacków przychodzić każe , to mię aż coś podrzuciło i skłonił em się czapką , bom przecie wiedział , co to za pan w Jackach ; osobliwie też konie jedyne na całą okolicę . . . Juści okrutny honor służyć przy takich koniach . Franek umilkł , już miał chęć wziąć się do trąbki ; ale ja był em ciekawy końca tego opowiadania i spytał em : — Powiedzże , co się dalej stało ? — Raźniej mi teraz było jechać , bom i pieniądze czuł przy sobie i myślał em o służbie w Jackach . — A zadymka ustała ? — Zadymka dęła jak siedmioro nieszczęścia . . . Puścił em konie , niby że ten naręczny okrutnie był koń mądry . Około rana spojrzę , a tu wjechał em na jakieś podwórko ; rozglądam się , precz stoją bryki , a każda miała z tyłu napis : „ Końskie " . Widzi pan , ten naręczny poleciał wtenczas taką jakąś krótką drogą przez lasy , żeby człowiek nigdy temu rady nie dał . . . Skoczył em zaraz z bryki i jakem się rzucił koniowi na szyję , tom go szczerze pocałował za tę mądrość . — No , a potem poszedł eś do Jacków ? — Toć panu mówił em , jakom tam służył za stangreta . A jakże , nikomu nic nie mówiący , zabrał em się coś na drugi tydzień ; przychodzę tam do dworu i powiadam , że mi sam pan dziedzic stawić się kazał . Od razu mię służba dopuściła , a on wyszedł i powiada : — „ Hm , to ty jesteś pocztylion ze Suchedniowa ? " — „ Rychtyk ja " — odrzekł em . — „ Ale widzisz , mój bracie , mnie lada kto nie dogodzi — mówi ów dziedzic — bo ja na różne sposoby jeździć lubię . . . Jakby na to przyszło , umiesz ty czwórką , piątką albo i szóstką powozić z konia ? " — „ Czemu nie ; jak trzeba , dam radę . . . Kiej się z konia czwórką powozi , to najlepiej siodłowego ostrogą , naręcznego nogą , lejcowego lejcem , swaślowego biczem " . — „ Doskonale ! — powiedział szlachcic . — Podobasz mi się ; pamiętaj tylko , że u mnie głównie chodzi o to , żeby stangret był zuch . Możesz sobie czasem pałę zalać i za dziewuchami pochodzić — nic nie szkodzi . . . Ale jak krzyknę : — „ Konie ! . . . " — to żeby tam pioruny trzaskały , jazda być musi , rozumiesz ? Pardonu żadnego nie ma : słota nie słota , dzień , noc — wszystko równo ; tyś zawsze powinien być gotów . I to , uważasz , z bata mi wal porządnie , bo jakby ś puknął ni w pięć , ni w dziewięć , zaraz w kark i z kozła precz . Skoroś pocztylion , to i zatrąbić nie wadzi czasem " . Został em , służą . . . Jazda siarczysta , bo konie jak diabły , a pan nikiej iskra . Płacił mi w dubelt i darowiznę dał nieraz . Jedno tylko niedobre : taką ma rękę krzepką , że nim się spostrzeżesz , on już wali , gdzie popadnie . Gorączka , niech Matka Boska broni ! Jak go czasem co podleci , to by uśmiercił . — Wybił cię kiedy ? — Tak dokumentnie , to wszystkiego raz osobliwie . — Za cóż takiego ? — Śmiech powiedzieć , bo tak jak za nic . . . Pojechali śmy raz do Kielc , no i szosą jechał też tam jakiś ciarach w cztery kare konie , a Piszczalski wrzeszczy : — „ Mijaj z kopyta ! " — Ja w konie , a tamten stangret mi zajechał . . . — „ Mijaj , gawronie ! " — woła mój . Odsadził em się , jak mlasnę : pcc , pcc ! . . . Gwałtu ! dopadł em i , żeby pewniej minąć , chlusnął em tamtego furmana biczem po łbie ; on chciał mnie poczęstować i pana mojego w gębę zajechał . Oj , klął też , klął , a rzucał się . Naraz krzyczy na mnie : — „ Stój , durniu ! " — Ledwiem konie zatrzymał , a on mię bierze w rękę , trząchnął będzie ze trzy razy i gruch mię o ziemię . . . Padł em jak jajko , kiedy się stłucze . — Bił cię potem jeszcze ? — Nie ! Opamiętał się , ochłonął . Przyjeżdżawa do Kielc , a on mówi : — „ Franek , wyprząż konie i przychodź do mnie do numeru " . — Poszedł em i anim myślał , że mię takie szczęście spotkaj bo Piszczalski wyjął z kieszeni garść pieniędzy i mówi : — „ Weź sobie , masz ! . . . " — Widzi pan , taki z niego człowiek , jedyna dusza . Niektórzy ludzie to mu się umyślnie pod rękę nawijają , ażeby oberwać w łeb czy inaczej , a potem mieć zarobek . Potem urwała się rozmowa , tak że Franek zapomniał nawet zatrąbić przy wjeździe karetki do Szydłowca . W Szydłowcu stanęli śmy przed stacją pocztową ; pasażerowie wysiedli i zdążali ku restauracji na obiad . Nie miał em apetytu , więc poszedł em przyjrzeć się charakterystycznemu ratuszowi w rynku . Właśnie sięgnął em okiem ku szczytom budynku , kiedym posłyszał dwukrotny trzask z bicza : „ Paf , paf " , i odwrócił em głowę . Cztery dziarskie kasztany , zaprzągnięte do żółto pomalowanego wózka , rwały prosto od strony kościoła w rynek . Konie jak piłki odskakiwały od ziemi , podkowami krzesząc o bruk iskry . Na głowie stangreta paliła się czerwona czapeczka z pawimi piórami , a na plecach takaż suka u sukmany , lśniąca od złotych centek ; trząsł się pas , zdobny mnóstwem większych , mniejszych i drobnych kółek . Na kogo tu patrzeć ? Na pyszne kasztany , jakby ze złota ulane , wstrząsające łbami i karkami , strojnymi w jaskrawoczerwone , na poły szafirowe płaty u chomąt , czy na stangreta z zuchwałą fizjognomią i w tak malowniczym stroju ? Nowe trzaski z bata zagłuszyły mię , kiedy dzielna czwórka stanęła przed samym ratuszem . Wiemy , co to jest zatrzymać od razu energiczne konie , gdy podczas ostrej jazdy nagle je powstrzymuje silna ręka stangreta . Żółty wózek zrobił ruch wsteczny , kasztany kiwnęły łbami , jakby się kłaniały , i kopytami na bruku wybębniały zakończenie swego marsza . Z wózka wyskoczył wtedy wysoki , dorodny mężczyzna , liczący jakie trzydzieści parę lat życia . Miał on twarz sympatyczną , wielce ożywioną , był szczupły a szeroki w ramionach ; bujna , jasnoblond broda , ogorzałe policzki i ciemnoszafirowe oczy pociągały ku sobie jakąś niezwykłością . Zebrani w gromadki , mieszkańcy Szydłowca , przeważnie Izraelici , z uszanowaniem odkrywali głowy przed przybyłym . — Któż to jest ? — pytał em pierwszego lepszego . — Pan z Jacków , pan Piszczalski — brzmiała odpowiedź . „ Więc to ten jest pan Piszczalski — myślał em w duszy . — Znam historię jego rodziny , a pierwszy raz go w życiu widzę . . . To Marceli , syn pana Jędrzeja " . Miał em wielką chęć podążyć za Piszczalskim , przypatrzeć mu się z bliska : ale zabrzmiała już po raz trzeci trąbka pocztowa dając znać pasażerom , że czas zająć miejsce w karetce . Więc poszedł em tylko do zuchwałego stangreta i zapytał em : — Dokąd jedziecie ? — Do Radomia — odparł krótko zapytany . Kiedym się zbliżył do karetki , stał już tutaj Franek ze Suchedniowa , życzył pasażerom szczęśliwej drogi w nadziei otrzymania tryngeltu za życzenia . Miejsce jego zajął teraz Walek , który nie miał talentu do muzyki , ani daru opowiadania przygód swoich . Usiadł em na koźle i pojechali śmy . Po równej drodze toczyła się ciężka karetka dudniąc , a pocztylion , przypiekany przez ciepłe lipcowe słońce , podrzemywał ciągle . Ujechali śmy już z półtory mili od Szydłowca , kiedy naraz szosa zaćmiła się nadzwyczajną kurzawą , a ja w kłębach białego pyłu spostrzegł em cztery złote kasztany i żółty wózek Piszczalskiego . Przez krótką tylko chwilę mogł em się przyglądać ; dwukrotny strzał z bata huknął i wszystko przeminęło . Ocknął się teraz i pocztylion , także trzasnął biczem , zaciął konie i począł niezdarnie trąbić . Przed nami obłok kurzu szybko się naprzód posuwał , jak gdyby go burza niosła . „ Więc to jest ostatni Piszczalski — myślał em — Marceli , syn pana Jędrzeja , tego bohatera , o którym od dzieciństwa babka i matka naopowiadały mi tyle historyj " . Samego pana Jędrzeja jak przez mgłę pamiętam : mężczyzna był otyły i olbrzymiego wzrostu , bez żadnego wcięcia w pasie ; gdy mówił , głos jego huczał głośno ; wzrok miał surowy ; nosił czamarę fałdowaną z tyłu , na głowie — czapkę bobrową , na nogach — wysokie świecące buty . Ostatni raz widział em go w małym miasteczku . Wyszedł z zajazdu i przez rynek podążał ku aptece ; za nim o kilka kroków z tyłu szedł Maciek , stary sługa , a za Maćkiem postępowały dwa wielkie psy moręgowate z obciętymi uszyma . Wszyscy zdejmowali czapki przed panem Jędrzejem , niektórzy z uszanowaniem całowali go w rękę . On kiedy niekiedy kładł rękę do kieszeni i rzucał biednym pieniądze . Piszczalscy pochodzą z Ukrainy . Ojciec pana Jędrzeja , Paweł Piszczalski , około piętnastu lat życia strawił na wojaczce , z której do domu powrócił jako rotmistrz . Liczył czterdziesty drugi rok życia , gdy się ożenił z panną posażną i dobrego rodu . Z tego małżeństwa urodził się syn , którego na pamiątkę dziadka ochrzczono imieniem Jędrzej . Pan Paweł był wzorowym mężem i ojcem ; ale miał przekonanie , że dziecko płci męskiej już od maleńkiego powinni wychowywać mężczyźni , gdyż inaczej „ wśród bab — jak mawiał — chłopak musi wyrosnąć na niewieściucha " . Toteż wnet potem , gdy Jędruś przestał ssać pierś macierzyńską , dostał za niańkę i za pierwszego wychowawcę Maćka Wierzbę , wachmistrza , wojaka z krwi i kości . Ten Wierzba był to gołąb dobroci ; do Jędrusia przywiązał się jak do własnego syna , i do wychowania chłopca zastosował system żołnierski . Zaledwie malec umiał chodzić , już go wachmistrz uczył trzymać się prosto , maszerować , a przy tym udzielał mu lekcyj pierwszych zasad sztuki krzyżowej . Pięcioletni chłopak dosiadał małego kuca i z drewnianą szabelką lub lancą bardzo zręcznie harcował na komendę po dziedzińcu . Jak raz szczęśliwie narwał Maciek panicza rotmistrzem , tak się też tytuł rotmistrza pozostał na całe życie . — Jestem rotmistrz Piszczalski ! — mówił o sobie malec , którego i ubierano w mundurek ułański . Przyszła pora strzelania do tarczy i na tym polu także Maciek dowiódł dużo zdolności nauczycielskich , a chłopiec okazywał nadzwyczajną pojętność marząc ciągle o swej przyszłej karierze żołnierskiej . W całej tej edukacji wielką rolę odgrywały opowiadania Wierzby o staczanych bitwach , przygodach obozowych i żołnierskich trudach w różnych krajach . — Było to we Włoszech — mówił wachmistrz — szło o zdobycie mostu pod Lodi ; powiada do mnie rotmistrz : — „ Jedziemy na rekonesans ! " — I puściło się nas dwunastu , co koń skoczy . Nieprzyjaciół były chmary , podjechali śmy do nich z bliska . Kiedy nas spostrzegła austriacka konnica , w tej chwili wypadło więcej dwustu w pogoń za nami . Oj , byłaż to gonitwa ! Rany Boskie , tylko ziemia stękała od kopyt końskich ! . . . Ja patrzę , a mojego rotmistrza już dwóch tuż , tuż dopada ; on gnał , a szablą naokoło swej głowy tak robił , tak wywijał , że mi się wydawał , jak święty z jasną obrączką nad głową . Jezus Maria , Józefie święty ! Przy mnie by człowiek taki miał zginąć ? Cóż by świat powiedział , jakby m po wojnie wrócił do domu ? Dopiero ja konia ostrogą bodnę i na pomoc lecę . Wręcz do jednego Niemca z lancą dopadam , a jego już na siodle nie ma . — I przy tym Maciek wykonywał ręką ruchy odpowiednie , a Jędruś z roznamiętnionymi oczyma aż rękami trzepotał i wołał : — Cóż dalej , cóż dalej ? — Jednegom zwalił , a tu mnie drugi huzar znowu z lewego boku pałaszem w łeb zajechał i od tego czasu mam oto tę bliznę na czole . . . Ale pożałował łajdak za moją ranę , bom zaraz lancę odwinął i na odlew samym drzewem takem go w łeb grzmotnął , że mi się pod same kopyta konia zwalił . Musi na wieki ziemię liże , bo hurma jazdy wnet po nim przewaliła . Wrócili śmy szczęśliwie , choć pięciu zabrakło . Potem była bitwa straszna , jazda szła na armaty i armaty zdobyła . . . — Jakeście armaty zdobywali ? — pytał chłopiec zentuzjazmowany opowiadaniem . A Maciej wtedy rozpowiadał wszystkie szczegóły swoim prostym , a malowniczym językiem . Innym razem znowu wachmistrz przedstawiał obraz bitwy pod Jeną : — Grzmiało tak strasznie — mówił — że huk armat o dwie mile prawie było słychać ; ale to nic , bo taka muzyka jest najlepszą przygrywką do ataku . . . Krew się w człowieku rozpalała i konia trudno też było w garści utrzymać , boć koń , który służy w wojsku , lubi bitwę , a i czuje , kiedy jej człowiek pragnie . Kawaleria szarżowała tam na kawalerię . Wpadli śmy jak wszyscy diabli ze strasznym ogniem i Niemcy na jedną minutę placu nam nie dotrzymali , łamało się toto wszystko , wiło ; dopiero my dalejże się wprawiać na ich karkach . Miał człowiek dubeltową siłę w ręce . . . Jak dziś pamiętam , było to czternastego października ; zapędził em się w gonitwie za rozsypanym nieprzyjacielem , kiedy naraz ze wszystkich stron otoczyły mnie dragony niemieckie . Pierwszego , co na mnie natarł , od razu zdmuchnął em z konia , spadł jak knotek ze świecy ; ale mię w tej chwili któryś za to z góry tak potraktował , że mi tylko w mózgu trzasło , a w oczach się zaćmiło ; dopadł jeszcze inny i , przelatując , pchnął mię pod żebra . Spadł em wtedy z konia , nic już nie wiedział em , co się ze mną działo , i leżał em tak w błocie chyba ze dwie dobre godziny , zanim mię swoi poznali i między rannych odnieśli . Z tej bitwy wyniosł em sobie oto dziurę jedną w czerepie , a drugą między żebrami . . . Tak Wierzba wachmistrz opowiadał ciągle . Czy rzeczywiście był w tych wszystkich bitwach , czy może o nich tylko słyszał , bardzo trudno to wiedzieć . Ran on miał na ciele dużo , powoływał się na ich świadectwo przed malcem ; ale był to wyborny opowiadacz , a u takiego fantazja przecież działa i nie może się krępować suchym notowaniem faktów . Wachmistrz obrazami całymi myślał i był urodzonym talentem twórczym . — Maćku , powiedz mi , czy rany bardzo bolą ? — pytał Jędruś . — Jak która ; druga to świdruje do szpiku , niektóra , psiakość , piecze żywym ogniem , a inna drze , co się chce człowiekowi gwałtu wrzeszczeć . . . Są rany takie ślamazarne , niebolące i to paskudztwo jest najgorsze , bo człowiek gnije powoli . Te rany , co bolą , są daleko lepsze , bo się z nich robi zawziętość po wyzdrowieniu . Oj , jak przyszło , płatałemże ja też tę niemiecką gadzinę za swoje bóle ! . . . Święty Panie , grzechy mi moje odpuść na tamtym świecie , bom pewno niejednego pludra do piekła posłał ! W takiej to atmosferze bohaterskiej epopei rósł Jędruś i tak się przejął czynami wojowników , że tylko o tym jednym myślał ; na ten temat sam już powtarzał opowiadania o różnych zdarzeniach , a zwykle siebie przedstawiał jako bohatera . On się przejął twórczością wachmistrza Wierzby , układał plany i obrazy bitew , opowiadał nieraz matce , jak zdobywał armaty , jak rozbijał czworoboki nieprzyjacielskiej piechoty lub się ścierał w szarży z jazdą . Pełno ruchu i życia przeglądało z tych naiwnych opowieści dziecka ; ogień mu wtedy pałał z oczu , rozpłomieniały się policzki ; chłopiec w najlepszej wierze miał się za rotmistrza Piszczalskiego . Dla niego istniał na świecie tylko zawód żołnierza ; nie cenił nic więcej , tylko dobrego konia , dobrą szablę . W żywej młodocianej fantazji przerabiały się wielorako wszystkie posłyszane epizody wojenne ; bo malec we śnie i na jawie słyszał wyraźnie wrzawę bitwy , zgiełk , szczęk oręża , huk wystrzałów ; on widział , jak się zwycięża i jak się ginie . — Maciek , czy ty pamiętasz — mówił — jak mię oskoczyli Austriacy , a tyś mi życie ocalił ? . . . Oj , nabili śmy ich też wtenczas , nabili ! . . . Leżeli po polu , jak snopki zżętego zboża . Zachciało się koniecznie chłopcu mieć bliznę na czole i jednego razu nożem poprzecinał sobie skórę . Nie skończył jeszcze Jędruś lat dziesięciu , kiedy go ojciec odumarł . Dla pani Pawłowej , która była wielce niesamodzielną niewiastą , śmierć męża stanowiła ciężką epokę w życiu . Jak tu wychować chłopca z ognistym temperamentem , którego już wcześnie usunięto spod jej wpływu ? A zarząd majątkiem , to także nie na głowę kobiety . Na szczęście , znaleźli się doradcy i opiekunowie , a ci uchwalili , iż czas wielki , aby pomyśleć o nauce Jędrusia . Sprowadzono więc do domu nauczyciela , który jednakże spotkał w chłopcu oporność , nie dającą się przełamać , i rychło ustąpił ze swego stanowiska . Po nim zajął miejsce inny , a temu także nie poszło z uczniem lepiej . Jędruś miał naturę silniejszą , aniżeli systemat pedagogiczny i pokonywał przeto swoich nauczycieli . Dopiero trzeci guwerner wziął się na sposób i był nieco szczęśliwszy od swoich poprzedników ; skoro spostrzegł , że się uczeń do niego nie nagnie , począł się sam do ucznia naginać . Dzięki tej wyrozumiałości nauczył się Jędruś po upływie roku jako tako czytać i pisać . Miał już młody rotmistrz skończonych dwanaście lat życia , kiedy nareszcie matka , ulegając wpływowi krewnych , postanowiła oddać jedynaka do szkół publicznych . Ale i Maciej musiał z nim wyjechać . W tych szkołach Jędruś mało robiłj do książki zaglądał o tyle , o ile w niej znajdował rysunki lub opisy bitew i czynów wojennych ; wszystko inne nadzwyczajnie go nudziło . Prośby , groźby , plagi nawet — wszystko to nic nie pomagało , bo Jędruś przełożonych swoich uważał za ludzi , którzy by nigdy żadnej bitwy nie wygrali . Z kolei rzeczy przełożeni najzupełniej zwątpili o młodym Piszczalskim . Ale za to koledzy bardzo kochali młodego rotmistrza i uważali go za wielkiego zucha . Miał on taki mir u swoich współtowarzyszy , żeby za nim — jak to mówią — każdy w ogień poszedł . Przy lada sposobności wytwarzały się dwa obozy , z których w jednym koniecznie musieli być Niemcy , w drugim Polacy lub Francuzi z Piszczalskim na czele — i ten drugi obóz zawsze zwyciężał . Duch wojenny zapanował w szkole , a pedagogom trudno go było powstrzymać , rotmistrz bowiem podsycał ducha tego swymi pełnymi ognia opowiadaniami o własnych wojennych czynach pod Wagram , Austerlitz , Lodi itd . Prócz tego , weszły w modę nieustanne bitwy i pojedynki ; mało kto myślał o odznaczeniu się w szkole , ale każdy pożądał laurów wojennej sławy . Rotmistrz spotkał zawziętego przeciwnika , który się nazywał Turnia , miał po swojej stronie część szkoły i dumnie wyzywał Piszczalskiego . Pojedyncze bitwy zamieniały się teraz na nieustającą wojnę . Nadeszła zima i Turnia ze swoimi cały czas wolny od zajęć w szkole obracał na budowanie fortecy z wałów śniegu ; praca trwała przez tydzień , a gdy ją ukończono i nagromadzono wewnątrz ogromny zapas kul śnieżnych , Turnia przez adiutanta swego posłał Piszczalskiemu formalne wyzwanie do stoczenia walnej bitwy . Jednego więc dnia po południu dwie nieprzyjacielskie armie wyszły za miasto ; ale jakże się rotmistrz zdziwił , kiedy ujrzał szańce nieprzyjaciół i ogromne zapasy amunicji . — To nic — rzekł do swego zastępu zagrzewając jego męstwo — odważni żołnierze moi , wy się nie potrzebujecie chować za mury ! Z gołymi rękami pójdziemy i zwyciężymy . . . Za mną , za mną , waleczni ! I Piszczalski na czele swej armii przypuścił szturm . Już w pierwszym ataku rotmistrzowscy zdobyli okopy i ukrytych za nimi turniowszczyków wyparli do fortecy . Na oblegających posypał się teraz ze ścian twierdzy grad kul , które były twarde , zlodowaciałe . Szturmujący chcieli zrobić wyłom w ścianie twierdzy , lecz bez użycia narzędzi okazało się to niepodobieństwem . Bramę wchodową zastawili oblężeni jakimiś starymi wrotami , które od wewnątrz podpierały liczne barki . Duch zwątpienia wstąpił w szeregi rotmistrza , już kilku rannych odeszło na bok , innym ręce tak zmarzły , że byli bezczynni . Ktoś nawet doradzał odwrót , ale Piszczalski nie chciał o tym słyszeć ; pomyślał on krótką chwilę i znalazł szczególny sposób zdobycia warowni . W pobliżu znajdował się stóg siana , którym obesłano dokoła fortecę — i siano podpalono ; ze ścian twierdzy lała się teraz woda , a dym , idący w górę , i płomień nie dozwalały oblężonym miotać pocisków . Coraz nowy zapas siana przybywał , coraz też bardziej słabły ściany warowni . Twierdza upadła i rotmistrzowscy zwyciężyli . Turnia jednakże poddać się nie chciał , okrył Piszczalskiego obelgami dowodząc mu , że tylko chytrością umie zwyciężać , nie w otwartym polu . Przyszło do roznamiętnienia , potem do walki na pięści . Nie podobna tu opisywać szczegółów bitwy ; dosyć na tym , że Piszczalski na łeb , na szyję poraził przeciwników . Rozjątrzeni chłopcy walczyli do nocy i wrócili do domów zziębli , poranieni : jednym krew się puściła z nosów , drugim popodbijano oczy , podrapano twarz i ręce , podarto w szmaty ubranie , wyskubano włosy z głowy . Nazajutrz więcej niż połowy uczniów brakowało w szkole . Sprawa wytoczyła się przed władzę szkolną , u której Jędruś już i tak miał złą opinię . Przy badaniu wszystko wyszło na jaw ; pokazało się , że ambitny rotmistrz nieustannie wznieca wojenny zapał , szkodliwy dla celów wychowawczych , że sam nic nie robi , innych odciąga od nauki i w ogóle daje jak najgorszy przykład . Przełożony zawiadomił więc listownie matkę Jędrusia wzywając ją do odebrania syna , na ulepszenie obyczajów którego szkoła nie posiada żadnych środków . Mężny wojownik musiał ustąpić , została po nim tylko przez krótki czas tradycja w szkole wśród niektórych walecznych . Miejsce idei wojny zajęła potrzeba nauki . Razem więc z Maciejem powrócił młody rotmistrz do wsi rodzinnej , a był już wtedy szesnastoletnim wyrostkiem . Teraz nie bawiła go musztra , nie wywijał drewnianą szabelką , lecz hulał na koniu po stepie , ścigając zwierzynę , lub plądrował po lesie . Konie , psy , strzelba — były to ulubione przedmioty rotmistrza , a noc tylko spędzał w domu . Zdziczał , zrobił się z niego barbarzyńca , który częstokroć okazywał nieposkromioną popędliwość , bijąc ludzi , ilekroć woli jego nie czynili zadość . Pomimo tego , cała dworska służba przepadała za paniczem . Zarówno matka , jak krewni i opiekunowie , nie mieli na Jędrusia żadnego wpływu ; ich rady i przestrogi obijały się o uszy chłopca niby o ścianę . Maciej Wierzba miał u niego powagę o tyle , o ile mu imponował swą przeszłością , bliznami ran , otrzymanych w bojach ; zresztą opowiadania wachmistrza ciągle jeszcze sprawiały wielkie wrażenie na umyśle młodzieńca . Jak dąb rozrastał się młody rotmistrz , posiadał na wiek swój niepospolitą siłę , ogromny zapas energii i nadzwyczajnie butny temperament . Lekceważył ludzi słabych , lękliwych , a miał wielki szacunek dla siły fizycznej i dla odwagi . Można go było widzieć codziennie na koniu , jak chart podkasanym i jak chart ścigłym ; prawie cały jego ubiór był ze skóry ; kochał się w rzemiennych pasach , rajtuzach , kurtach i smyczach . Krok w krok jeździł za nim Maciek Wierzba , wojownik starego autoramentu , poważny , najczęściej milczący , surowy i nieustraszony kawalerzysta . Pan Jędrzej miał lat dwadzieścia dwa , gdy go odumarła matka . Kiedy go przycisnęła do piersi w godzinę śmierci i udzieliła mu ostatniego błogosławieństwa , rozżalił się , a pierwsze łzy szlachetnych uczuć popłynęły mu z oczu . Na czas jakiś krótki zmienił tryb życia ; ale silna natura przemogła , wezwała go do życia czynnego . Był on teraz przecież panem , mógł rozkazywać , robić , co mu się podobało , zakupywać nowe konie , gromadzić dokoła siebie myśliwych i junaków . Młody Piszczalski prowadził życie królewskie w swojej dziedzicznej wsi Kuczmirówce , która bez najmniejszych usiłowań ze strony właściciela przynosiła znaczne dochody . Pojawiały się tutaj coraz nowe konie , psy , osobliwe okazy palnej broni , zjeżdżali się myśliwi i zgiełkliwe życie młodzieńca upływało na łowach , wyścigach konnych , na układaniu psów , tresowaniu koni . O kilka mil mieszkał w okolicy szlachcic , Ignacy Worzewski , właściciel Piołunówki , z którym rotmistrz wszedł w bliższe stosunki , ponieważ Worzewski , lubo starszy , był bardzo podobny do Piszczalskiego pod względem swych upodobań . Coś w sierpniu , jednego dnia przypada z tej Piołunówki posłaniec konny i doręcza panu Jędrzejowi list następującej treści : „ Kochany Rotmistrzu ! Właśnie wczoraj powrócił em z Berdyczowa , gdzie wyprzedał em całe swoje tałałajstwo . Oczyścił em sobie najzupełniej raz nareszcie stajnię ; podobierałem fornalki , skompletował em dwie czwórki do wyjazdu , nabył em pysznego wierzchowca wyścigowego — ptak nie koń ; kupił em też wcale dobrego galopeda dla dojeżdżacza , a prócz tego przyprowadził em cztery srokate kuce do kałamaszki — powiadam ci , rotmistrzu , panny nie konie ! Przed samym odjazdem z Berdyczowa trafiam na parę karych ogierów garbonosów ; był by m kpem , gdyby m nie kupił , bo konie jakby dla mnie stworzone ! Ogień , siła , budowa — olbrzymy ! . . . Otóż , pragnę koniecznie , aby ś ty to wszystko obejrzał ; nie bez tego , żeby śmy zaraz nie ucięli jakiej facjendki . Przywiozł em też z jarmarku parę baryłek kawioru , świeżych minogów i innych zakąsek , a wszystkiego tego sam zjeść nie myślę . Ale , ale ! . . . Przywieź ze sobą ze sześciu ogarów i Maćka , bo mam dla ciebie niespodziankę : polowanko takie , że mu buzi dać można " . Niebawem rotmistrz wydał rozkaz , aby mu do bryczki zaprzągnięto w poprzek cztery konie , zabrał ze sobą dwie strzelby , sześciu psów , Maćka — i puścił się w drogę . Już dobrze dwie mile ujechał od domu , kiedy spostrzegł , iż naprzeciwko niego wyciągniętym kłusem pędzi ktoś w trójkę koni . — Mikita , jedź no porządnie ! — odezwał się pan Jędrzej do swego woźnicy . — Niech ten tam jakiś widzi , że rotmistrz Piszczalski jeździć umie ! Na to wezwanie Mikita trzasnął tylko lejcami i puścił konie , które z kopyta , jak wiatr ruszyły . W szalonym pędzie bryka pana Jędrzeja przeleciała około bryki jakiegoś przejezdnego jegomości , który w trzy konie podróżował . Ale ów podróżny w tej chwili ze swej bryczki na cały głos wołać zaczął : — Hola , stój , stój ! — Panie rotmistrzu , to ktoś znajomy jedzie — rzekł Maciej . — Możeby stanąć ? . . . Zatrzymała się czwórka Piszczalskiego , a nieznajomy podróżny kazał swojemu woźnicy zawrócić i podjechać do rotmistrza . Teraz pan Jędrzej spostrzegł przed sobą mężczyznę wysokiego a chudego i z wąsami , przypominającymi Turka ; zbliżył on się szybko do rotmistrza , rozłożył długie ręce jak skrzydła wiatraka , i zawołał : — Jaż się nie mylę ? . . . Rotmistrz Piszczalski — ha ? . . . — Tak jest ! — odrzekł zapytany . — A ty , duszko , mnie nie poznał ? . . . Jaż krewny twój , Eugeni Horda Drakiewicz — aa ! Mało tego , że krewny , ja prawie jak wasz rodzony . . . Za Piszczalskimi ja by w ogień poszedł . . . Dusze moje , kochanieńkie ! A pamiętasz , jak ja odwiedził cię , kiedy ty był w szkołach , za domem ? . . . Trzy ruble tobie zostawił , serce — aa ? . . . Więcej ja dał by , ale w karty zgrał się w nocy . . . Jak Boga kocham , zgrał się . . . Więcej pięciu tysięcy rubli asygnacyjnych ja przegrał . — Matka mi mówiła , że Horda Drakiewicze są bliscy nasi powinowaci . . . — mówił rotmistrz . — Jakżeż powinowaci być nie mają ? . . . Taż są ! . . . A niechże cię , śliczny mój ! . . . Tak ty , serce , Jędrzych Piszczalski ? . . . Byćże może ? . . . Ot i młodzian , jak Boga kocham ! . . . Wszystkiego lat dwadzieścia parę mieć może , a wsadź go na koń — i masz atamana ! . . . Serce moje , robaku , dajże ty mnie wyściskać się , wycałować ! . . . I nie czekając na pozwolenie Drakiewicz wskoczył na bryczkę , a potem twarzą swoją padł na twarz rotmistrza i cmokał ustami , całował , ciągle powtarzając : — Dobry , jedyny ty , kochanieńki synek mój ! Nareszcie przestał całować pana Jędrzeja i pyta : — Serce , ty dokąd wybrał się ? — Jadę do Piołunówki , do Ignasia Worzewskiego . — Do Worzewskiego ? Wy znajomi ? Ślicznie ! . . . Jadę z tobą , nacieszymy się . Psy , serce , ty na moją brykę każ przesadzić , at i miejsca będzie zaraz więcej . . . Widzisz , ja człowiek praktyczny — aa ! A po co ty do Worzewskiego ? Na polowanie , na karty może — ha ? — Igna ś wrócił niedawno z jarmarku w Berdyczowie , więc jadę obejrzeć kupione konie . — Pięknie ! . . . A on dobrze żyje ? . . . Powiedz , duszko , kucharza on trzyma ? Stary jego ojciec żył uczciwie , nie żałował sobie . . . Pewno i on takoż ? Posilił by m się . . . Jaż cztery mil gonię po szklance kawy z bułeczką — oo ! — U Worzewskiego jeść dostaniemy , nie ma o czym mówić — upewniał rotmistrz . Rozmawiając o tym i o owym , przybyli nareszcie do Piołunówki , gdzie pan Ignacy Worzewski przyjął gości z otwartymi rękoma . Piszczalski przedstawił Hordę Drakiewicza , jako swego krewniaka , a Worzewski na to : — Drakiewiczów na Litwie dużo ; dwa lata temu jeździł em do stryja swego , który mieszka w powiecie lidzkim , i poznał em tam Hordę Drakiewicza , człowieka bardzo przyjemnego . — Inaczejże być nie może ! zawołał Drakiewicz . — Jaż pociechę mam z tego , bo gdzie nie zajedziesz , ludzie się odchwalić nie mogą Horda Drakiewiczów : — " At ród — powiadają — ziemianie , godność z każdego prosto kapie . . . " — Wiesz , serce , ja dygnitarzem takoż był by , siedziawszy w domu ! . . . No , ja nie chciał , jak Boga kocham , nie chciał ! Jaż skromny człowiek , bez tego zjem , wypiję , po co mnie marszałek ? Powiedz , kochanieńki , ta Worzewska , co wyszła za Kapsulewicza , powinowata twoja — ha ? . . . Ja na weselu ich był . — Rodzona siostra mojego ojca — odrzekł Worzewski . — Patrz , jak my oba zeszli się ! . . . Ot , Kapsulewicz skarb zdybał , anioła , nie kobietę ! Jak mnie miło , że ona ciotka twoja , serce ! . . . My o niej pogadamy potem , a teraz , duszko , co ja powiem tobie : Jakby ty zajrzał we mnie , to by zapłakał ; powiedział by : — „ Drakiewicz , krew taka , a głodny , żołądek u niego pusty ! . . . " — Widzisz — aa ! — Ależ zaraz , zaraz ! . . . Wypijemy , zjemy ! — zawołał Worzewski i wybiegł gdzieś z izby pośpiesznie . Niebawem gospodarz zaprosił rotmistrza i Drakiewicza do jadalni , gdzie na stole znajdowały się liczne butelki , jako też zakąski . Drakiewicz nie dał się prosić , pochwycił czym prędzej butelkę z wódką i kieliszek , powąchał , popatrzył w butelkę pod światło mówiąc : — Starka ! . . . A ona w butelki dawno zlana , ha ? Jaż się napiję , serce , przed , w środku i po . . . Nie mówięż , że po razu ; co za rachunek był by ? . . . Podjadłszy , my wypijem braterstwo — aa ? Węgierskie tylko ja piję , przywykł . . . Jak nalegają , szampańskie też wypiję . . . Ale potem , serce , potem , na końcu ! . . . Worzewscy , ot mi szlachta , ród duży , jak Boga kocham ! Z tymi słowy nalał sobie Drakiewicz kieliszek po same brzegi , wypił , smakował przez chwilę , a nie wypuszczając z rąk butelki , mówił znowu : — Jak , serce , deszcz pada , to pierwsza kropla wsiąka głęboko i nic z niej nie zostaje ; druga takoż wsiąka , nie to , żeby głęboko , a zawsze wsiąka- , trzecia — at prawdziwa kropla ! Ziemia już jej nie pije . . . Zwierzę-li , roślina-li , człowiek-li tę trzecią kroplę pije ; tak Bóg i zrobił mądrze ! . . . Mnie jeden gwardian raz to wyłożył , ja pojął i po trzy krople zawsze już pijam . . . Trzy przed , trzy w środku i trzy po . . . Wy sobie zapamiętajcie ten metod , jak chcecie zdrowia mieć po uszy — aa ! Wesoło upłynął czas przy śniadaniu , Drakiewicz bawił swoimi konceptami rotmistrza i pana Ignacego , który nareszcie prosił gości , ażeby obejrzeli jego konie . Było co widzieć , bo Worzewski nie tylko kochał się w koniach , ale się znał na nich wybornie . Wyprowadzono wreszcie ze stajni na plac karego ogiera , który szedł , buńczucząc się , drobniutko przebierał zrazu nogami , ogonem ziemię zamiatał , nozdrzami prychał i zdał się gniewnie na świat spoglądać . Naraz podskoczył , chrapnął dziko , wspiął się i podniósł w górę stajennego , który go krótko trzymał . — Hryciu , taż mu popuść , stary ośle ! — krzyknął Worzewski . — Cóż to , konia się boisz ! Hrycio popuścił ; ale koń w tej chwili szarpnął , stajenny padł na ziemię , jak długi , a kary zaczął po dziedzińcu szczupaka wycinać . Bryknął , najeżył grzywę , zadarł nieco swój ciężki , bujny ogon , chrapał i strzygł uszyma , nareszcie puścił się przez dziedziniec w pełnym pędzie , zaledwie nogami tykając ziemi . Dopadł do jakiegoś parkanu , stanął nagle , aż ziemię zarył tylnymi kopytami ; chrapnął , odwrócił się , wierzgnął trzykrotnie w powietrze i , wspaniały , z trzęsącą się grzywą , defilował , jakby się boczył do ludzi . — Cóż na to powiesz , rotmistrzu ? — zapytał gospodarz . — Pyszny koń ! — odpowiedział Piszczalski , wpatrując się w karego z zachwytem . — Hryciu , żeby ś nie był mazgajem , to by ś złowił konia i przejechał na nim oklep ! — zawołał Worzewski . — Ale Hrycio nadaremnie zachodził to z boków , to z tyłu ; koń się rozhulał i podejść go było trudno . Powypadali teraz różni ludzie ze stajni , polowali na karego , który nie dawał się ani ująć , ani do stajni zapędzić . Nareszcie wpadł do swej klatki , skąd go niebawem znowu wyprowadzono , i Hrycio jednym susem , jak pantera , znalazł się na jego grzbiecie . Koń wspiął się na tylne nogi , potem w gwałtownym ruchu poskoczył , wstrząsnął całym ciałem , wierzgnął kilkakrotnie i zwalił Hrycia na ziemię , a sam znowu się puścił w szalone tany po dziedzińcu . — Gdzie jest Michałko ? — zawołał Worzewski , — On jeden jeździć umie ! . . . W tej chwili ukazał się młody chłopak w baraniej czapce ; szedł do rozhukanego konia śmiało , patrzył mu w oczy , a kiedy już był o kilka kroków , rzucił się na niego i pochwycił opuszczone lejce ; szarpnął nimi ku dołowi , potem zarzucił je karemu na łeb i w mgnieniu oka już siedział na grzbiecie ! — Zuch ! zuch ! — zawołał rotmistrz z zapał em . Ale oto ogier w tej chwili rzucił się bokiem całym na ziemię ; porwał się znowu jak oparzony , poskoczył , wierzgnął i padł na bok drugi . Michałko siedział , jakby przykuty do konia . Teraz kary chrapnął , stanął na równe nogi , wspiął się prosto , tak że za chwilę mógł grzbietem runąć na ziemię i jeźdźca ciężarem swoim przytłoczyć . Wtedy Michałko lekko zeskoczył na ziemię , ściągnął konia uzdą ku dołowi i już mu się powtórnie miał na grzbiet rzucić , kiedy ktoś podszedł z tyłu , odebrał kozakowi z rąk lejce i dosiadł karego z nadzwyczajną zwinnością . Był to rotmistrz Piszczalski . Teraz koń z jeźdźcem poleciał , jak szalony ; stanął , chrapał , skóra na nim drżała konwulsyjnie , lecz nie upadł ; piana z ust mu się toczyła i obłok pary nad nim się unosił . Pan Jędrzej głaskał konia jedną ręką , mówił coś do niego , a półgłosem zawołał : — Otworzyć bramę ! Zaledwie bramę otwarto , rotmistrz ścisnął konia łydkami i puścił mu lejce . Zadrżała ziemia pod kopytami , poleciała w górę darń , wyrzucona siłą nóg końskich ; rumak i jego jeździec zniknęli w polu . Wszyscy wyszli za bramę , Worzewski przyłożył dłoń do oka i patrzał za Piszczalskim , potem rzekł : — Hrycio i Michałko na konie , jechać za panem rotmistrzem , bo tam źle będzie ! — Cóż złego ? — pytał Drakiewicz . — Taż on jeździec , daj , Boże , zdrowie ! — Tak , widzę to ale koń go poniósł na stawy i groble ; jedyny mostek jest do przejazdu i to zepsuty , gdyż od dawna nikt po tej drodze nie jeździ . Dwaj stajenni puścili się w pogoń za rotmistrzem , a oprócz nich dosiadł też konia Maciej i wkrótce ich wyprzedził . Tymczasem kary wpadł z Piszczalskim na groblę pomiędzy dwoma stawami i rotmistrz ujrzał przed sobą mostek pełen dziur , w których łatwo było kark skręcić ; zebrał więc wszystkie siły , aby powstrzymać rozszalałego bieguna . Kary , szarpnięty , rzucił się na bok , natrafił na poręcz , która pod naciskiem pękła , i koń z jeźdźcem zwalili się do stawu . Przez jakiś czas nie było widać ani jeźdźca , ani konia — zniknęli oba w głębinach przy samym upuście stawu ; potem wypłynęli w niejakiej odległości jeden od drugiego . Pan Jędrzej podwoił siły , płynął potężnie jak łódź lekka , gnana wiatrem ; w wodzie dopadł konia , chwycił go za grzywę , a kiedy kary na brzeg się wydobywał , rotmistrz już siedział na jego grzbiecie . Przybyli na pomoc ludzie byli zupełnie zbyteczni . Piszczalski , cały zmoczony , zajechał przed dwór w Piołunówce na koniu zupełnie już spokojnym i jeźdźcowi swemu posłusznym . Bo też nie było tak dzikiego konia , którego by on nie ujeździł . Pan Eugeni Horda Drakiewicz osiadł już teraz w Kuczmirówce i poniekąd zawładnął umysłem dobrodusznego rotmistrza . Ale przecież przykrzyło mu się junackie życie pana Jędrzeja . Drakiewicz wolał by żyć w którym większym mieście i od czasu do czasu usiłował wyciągnąć w świat Piszczalskiego , który , będąc zamożnym , nie usunął by przecież krewniaka od swego stołu i rozrywek . Rotmistrz atoli nie bardzo jakoś dawał się powodować . — Duszko — mówił raz Eugeni — jaż tobie dać chcę niejedną dobrą radę . Mów ty sobie , co chcesz , posłuchaj , nie posłuchaj , a u ciebie gospodarstwo zapuszczone , wszystko po staremu , taj koniec . Rodzi się , bo sama ziemia daje , ziemia ukraińska . — Trzeba ci wiedzieć , mój Eugeni , że Kuczmirówka należy do najintratniejszych majątków . . . — Jaż i powiadam : ziemia rodzi sama ! A zawsze ty , serce , tak i wiedz , co teraz postęp jest na świecie — aa ! — Postęp ? — zapytał Piszczalski , który po raz pierwszy w życiu posłyszał ten wyraz , wymówiony ze szczególnym przyciskiem . — No , postęp , mówięż tobie , znaczy się , progres ! . . . Widzisz , ja bywał w świecie , przyjrzał się ; drugi bywa , a nie widzi , ta cóż taki radzić może ? Posłuchasz brata , ot i milioner z ciebie być mógł by ; nie — to nie . . . Serce , taż ty dygnitarz z rodu ; miej pieniądz gruby , a pierwszy pan na Ukrainie ! . . . Piszczalscy ? . . . Wyż starsi od Burbonów ! . Nieboszczyk mój ojciec mówił : Horda Drakiewicze i Piszczalscy , Piszczalscy i Horda Drakiewicze — oo ! . . . Ty się zastanów , kochanieńki , pomyśl dobrze : postęp , znaczy się progres , a progres cóż takiego — ha ? Cóż ma być ? Cywilizacja , taj i wszystko . . . — Eugeni , mości Eugeni ! — zawołał rotmistrz . — Ty chcesz świat przemądrzyć . . . Masz głowę , to widać ; ale co , na przykład , można zarzucić w gospodarstwie mojemu ekonomowi ? . . . — Jak Boga kocham , on dobry człowiek ! A zawsze , widzisz , nie taki , żeby wymyślił , odkrył co — oo ! Taż , serce , wiadomo — zaorać , on zaorze , zasieje , żniwo poprowadzi takoż . . . A zawsze to nie progres . Zastanowienia on nie ma na to , a każ pomyśleć jemu : ot i zdechł pies , on głupi , jak korek — aa ! — Cóż chcesz , żeby on robił ? — Toż mówię , powiadam tobie — postęp , progres , cywilizacja ! Jaż , serce , w mieście bywszy , i do gazety zaglądał . . . Bez polityki mnie nie wyżyć . . . Ot punkt ! Piszczalski zamilkł , ponieważ był drażliwy na punkcie braku swej wiedzy ; wyrazy : postęp , progres , cywilizacja , polityka ciężko go odurzały , a był za ambitny , aby wypytywać o ich znaczenie . Eugeni korzystał ze swej umysłowej przewagi nad rotmistrzem , stanął więc przed nim i , gestykulując jak kaznodzieja , prawił dalej : — Nie szkodzi , serce , ty nie pojął mnie , jaż widzę . . . Ot , wyłożę tobie jasno na przykładzie : słyszysz , rotmistrzeńku , jak krowa w oborze mleko daje , to cóż za postęp , progres — ha ? . . . Siana-li , koniczu-li najadła się , to i daje . . . A widzisz , duszko , jakby ty bez krowy mleko sam zrobił , w tym i rzecz , postęp zaraz był by — oo ! — Et , brednie z przeproszeniem ! . . . Z kredy czy z wapna mleka narobisz , mości Eugeni ? — powiedział Piszczalski , uśmiechając się ironicznie . — Ty jeszcze mię nie pojął , to ja tobie lepiej powiem : ludzie prosto cud robią na świecie . . . Nie to , żeby dnia dzisiejszego gnój na niwę wywieźć — wielkaże sztuka ! Widzisz , serce , z buraka cukier ci zrobią , a z cukru — ha ? Jaż nie jem karmelków , a zawsze oni tak - i robią . . . Lepiej robią , mówięż ci — proszek miałki , drugi za cukierek zjadł by — oo ! . . . Posypiesz ziemię , obrodzi : żyto , pszenica nad głowę wyrósłszy . Rozkosz , jak Boga kocham ! A twój ekonom , cóż on — ha ? — Wymysł , mości Eugeni , wymysł ! Żeby mi kto powiedział , że bez prochu i ołowiu strzelać można , to by m tak samo nie uwierzył . — A ty wiesz , serce , agronomia co takiego ? Nie wiesz , tak po co mówisz ? Jaż grafa poznał jednego , to on mnie mało sto razy powiedział : barbarstwo wszystko u Polaków ! Tak i jest , kochanieńki ! . . . Maszyny , powiadam tobie , są takie , jak Boga kocham , angielski zwyczaj . . . Widzisz , pańszczyzna na nic , konie na nic , służba na nic , woły takoż ! . . . Sprężynę naciągniesz i masz : chcesz żąć — żnij , orać — órz , a nie — to młóć ! Jak Boga kocham , angielski zwyczaj , a u nas wszystko barbarstwo ! — O takich maszynach , to i ja coś słyszał em . Żydek mi jeden opowiadał , że toto morzem skądsiś od Odessy przychodzi . — Widzisz , serce ! . . . A zawsze ty tak i od Żydka tylko słyszał ; mnie graf mówił , duży graf ; takoż krewny nasz . . . W gazecie ja potem znowu czytał raz , drugi , trzeci . . . Tak prawda — ha ? My po świecie przejedziem się oba ? Co tobie siedzieć w Kuczmirówce ? Takie mowy Drakiewicza rotmistrz nazywał morałami i niechętnie słuchał udzielanych sobie nauk . Eugeni macał wszystkie strony swego krewniaka , a widząc , że mu wykłady o postępie nie przypadają do myśli , napoczynał z innej beczki ; prawił o koniach , o polowaniach , opowiadał o swoich przygodach rzekomo wojennych . Piszczalski skorzystał przy Drakiewiczu pod jednym względem : nabrał gustu do gorących napojów . Przy butelce wina lub szklance ponczu gwarzyli późno w noc nieraz i wtedy rotmistrz , jak małe dziecko , układał całe historie bitew z Niemcami , Hiszpanami , Arabami itd . , a zawsze siebie przedstawiał jako bohatera . Eugeni przyświadczał , upewniał nawet niekiedy pana Jędrzeja , że słyszał już o niektórych jego wojennych czynach . Chronologia i geografia nie miały tu najmniejszego znaczenia . A ileż to znowu przygód myśliwskich doświadczył w życiu młody rotmistrz ! Nie było zwierząt takich , na które by nie polował . Drakiewicz potakiwał , bo i on przecież polował na lwy , tygrysy , słonie ; co więcej , opowiedział raz rotmistrzowi straszną przygodę nad Morzem Czarnym z krokodylem . — Włosy mnie , serce , dębem na głowie stają — mówił — jak wspomnę , co mógł zginąć , a ocalał . Pojedziem raz do Odessy , to ja tobie pokażę miejsce , gdzie tego krokodyla ubił . . . A buty nosił ja przez cztery lata z jego skóry . . . Cóż , podarły się ! Mówięż ci , mnie w Odessie monument chcieli postawić . . . Nie chciał , jak Boga kocham , i źle zrobił . Bal wyprawili , to przyjął , szampańskim upił się . . . Pięknie — aa ? Serce , ty pojedź ze mną do Odessy ! . . . Kobietki lubisz — co ? Nu , kto nie lubi ? Tak i po cóż człeku żyć w Kuczmirówce po pustelnicku ? Pieniądze , duszko , w kieszeń bierz i jedziem — aa ? — Konie mi się pomarnują , psy pozdychają , gdy z domu odjadę . . . Jak i teraz na przykład — najpiękniejsze dwie kobyły źrebne . . . Spodziewam się ja koni — ho , ho , ho ! . . . Jakich koni ! — Taż bez ciebie one krów nie urodzą ! — Widzisz , mości Eugeni , ty sobie źrebięcia czy szczeniaka w niczym nie masz , a ja co innego . — Jak nie mam ? Co tobie w głowie ? Jaż kocham psy , konie ! Bez psów a koni nie wyżył by . . . Niech będzie do tego co zjeść , wypić i już dobrze — oo ! A zawsze tak i miasteczko pachnie . . . Na karnawał pojedziem — co ? Mnie żal krwi twojej , rotmistrzeńku , taż ty gotów dla psów się zmarnować , człowiek taki ! Nastały czasy polowania i rotmistrz o wyjeździe do miasta nie pozwalał sobie wspominać . Drakiewicz , bez względu na swoje pojęcia o postępie i cywilizacji , włóczył się całymi dniami z gromadą myśliwych po rozmaitych wertepach . W ostateczności dbał tylko gorliwie o to , ażeby na polowaniu był zawsze dostatek pokarmów i napojów . Nieraz kazał sobie rozniecić ognisko , zapalał fajeczkę na krótkim cybuchu i mówił do towarzyszy : — Wy sobie używajcie polowania , a ja zostanę ot tutaj . . . Jaż inny człowiek , ja demokrat , zwierzęciu krzywdy zrobić nie lubię . . . Na stole , to i zjem , bo jak już zabite — co robić ? . . . Smoka mi dajcie , tygrysa-li , krokodyla , ot i strzelę ! . . . Ale gdy się został przy ognisku , kazał służbie wydobyć z bryk czy z sanek bigosy , różne mięsiwa i napoje , potem jadł , popijał , oczekując powrotu myśliwych . Jesienią polowano na dropie , na ptastwo wodne , uganiano się z chartami za lisem lub zającem , urządzano obławy na wilki . W zimie puszczał się pan Jędrzej na wyprawy i po tygodniu trwające ; wyjeżdżał z nim Drakiewicz , a pozostawał przy domu Maciej , aby stajnia należytą miała opiekę . Cóż , kiedy rotmistrz tęsknił wtedy za końmi i wachmistrzem , a wachmistrz — podobno za rotmistrzem . Jednego dnia liczna drużyna , coś w pięcioro sanek , powracała z łowieckiej wyprawy aż od granic Wołynia . Był z nimi także i Igna ś Worzewski , który prosił usilnie , aby po drodze wstąpiono na odpoczynek do Piołunówki . W Piołunówce zeszło do północy : jedli tu , pili , grali w karty i Drakiewicz był bardzo uszczęśliwiony , ponieważ ograł wszystkich . Bojąc się , aby w dalszej grze nie stracił tego , co zyskał , namawiał pana Jędrzeja do odjazdu . Toteż rotmistrz , który niezbyt chętnie grywał w karty , wstał od zielonego stolika i rzekł : — Dosyć tego bałamuctwa , komu w drogę , temu czas ! — Zostań , rotmistrzu , zostań , tak nam tu dobrze razem ! — wołali współtowarzysze . — Pojedziesz jutro rano . Ale Drakiewicz przypomniał Piszczalskiemu , że na wczoraj jeszcze obstalowano do Kuczmirówki sławnego weterynarza aż z Kijowa , i ten jutro rano może odjechać , nie doczekawszy się pana dziedzica . — Nie zatrzymujcie mię , bo zostać nie mogę ! — powiedział rotmistrz głosem stanowczym . Zajechały sanki i pan Jędrzej , pożegnawszy przyjaciół , wyszedł do sieni , gdzie się zrywała zaspana służba : jedni podawali futra rotmistrzowi i Eugeniemu , drudzy wynosili na sanki strzelby , jako też inne przybory myśliwskie . — Zaczekajcież , wypijemy strzemiennego ! — zawołał Worzewski , kiedy już rotmistrz z Drakiewiczem siedzieli na sankach . — Ot i pięknie ! Pożegnać się z nimi trzeba — oo ! — mówił Drakiewicz . Przyniesiono do sanek szklanki , odkorkowano butelki , a Worzewski w te słowa się odezwał : — Słowo honoru , nie odjedziecie , dopóki nie wypróżnimy tej baterii . . . — Ah , ty duszo moja ! . . . Serdeczny , jedyny ! . . . — zawołał Drakiewicz do Worzewskiego . — Podejdź , niech ja ucałuję ciebie ! Wypróżniono butelki i rotmistrz krzyknął : — Mikita , jazda ! Konie ruszyły natychmiast . Zaledwie wyjechali za Piołunówkę i znaleźli się w świeżym polu , posłyszeli głos dzwonków , a niebawem też nadjechała czwórka rozpędzonych koni z sankami . — Nie jedźcie dalej , zawracajcie ! — odezwał się głos ze sanek . — Wilki ! I czwórka popędziła ku Piołunówce . Drakiewicz zrobił ruch niespokojny , a po chwili , jakby się ocknął — zawołał : — Wilki ? Rotmistrzuniu , ty słyszał ? Tak każże Mikicie zawracać . — Jeszcze czego ! Powiedzieli by , że Piszczalski wilków się boi . . . Jazda ! — Nie o siebież mnie chodzi , no ty , serce , na zgubę lecieć nie powinien . . . — Jazda ! — zawołał rotmistrz . Mikita potrząsnął lejcami , a konie parsknęły , jakby chciały dać dowody energii i odwagi . Drakiewicz zakręcił się na siedzeniu , pochwycił konwulsyjnie lufę strzelby i siedział cicho . Była to jedna z wcale niepięknych zimowych nocy . Choć było w połowie stycznia , powiewał wiatr , przypominający pierwsze wiosenne podmuchy , które odwilż zwiastują . Niebo wydawało się być czarnym , a jednak jakiś odcień ciemnofioletowy czy granatowy bił z góry i nadawał tło wszystkim przedmiotom . Śnieg się nie iskrzył , nie sprawiał oczom wrażenia tłuczonego cukru , ale — pokrowca z miękkiego aksamitu lub z puchu . Czuło się , że sanie mkną , jak po maśle , że na miękkim owym posłaniu ryją po sobie ślady , a kopyta koni lgną , jakby w gęstym błocie . Wartko rwały cztery siwki rotmistrza , jęczały na nich dzwonki , sprawiając jakiś odurzający hałas . Pan Jędrzej , otulony w obszerne futro niedźwiedzie , siedział nieruchomy , jak kawał kamienia ; za to Drakiewicz wykonywał ruchy , podskakując w górę , chyląc się na prawo i na lewo . Tu i ówdzie przy drodze stały drzewa , których gałęzie pokrywał jakby dach śniegowy ; ten dach zapadał się z łoskotem i wówczas Drakiewicz mimo woli przytulał się bliżej do pana Jędrzeja . Inną rażą Eugeni był by gawędził , teraz wytężał oczy , rozpatrując pola , gdzie każdy krzak , ciemny jakiś przedmiot budził podejrzenie wilka . Mikita jechał żwawo , co mu jednak nie przeszkadzało drzemać . Naraz konie chrapnęły i skoczyły w lewo ; woźnica się ocknął , coś mruknął , konie popędziły raźniej jeszcze . — Czy ty aby nie śpisz , Mikita ? — przemówił rotmistrz . — Konie ponoszą ! . . . Mikita spał rzeczywiście , ale słowa pana zupełnie go ocuciły ; w silne dłonie pochwycił co prędzej lejce i powstrzymywał rwące się do biegu konie . Widocznie bardzo trudne miał zadanie , bo coraz więcej wytężał swe siły , a konie pędziły , jak szalone . Wtem Drakiewicz trącił rotmistrza i , wyciągając w kierunku pola rękę , szepnął : — Wilki ! . . . Piszczalski spojrzał i zobaczył tu i owdzie migające jakby świeczki , które to płonęły , to znów gasły . Sięgnął ręką po dubeltówkę a odwodzone kurki szczęknęły . Podobneż świeczki ukazały się po drugiej stronie drogi , liczba ich rosła i nie było już żadnej wątpliwości , że to są wilki . Ciągle spokojny Mikita spojrzał za siebie i oznajmił w krótkich słowach , iż za sankami pędzą wilki , ponieważ poczuły wewnątrz trupy zwierzyny , zabitej przez rotmistrza na polowaniu . — Taż im wyrzuć sarenkę do czarta , niech jedzą , kiedy głodne ! — mruknął Drakiewicz . — Chcesz , wyrzucę — ha ? . . . — Dla wilków ja zwierzyny nie biję — odrzekł rotmistrz . To powiedziawszy , pan Jędrzej położył się piersiami na sankach i mierzył strzelbą . Konie gnały nadzwyczajnie , wydając niekiedy przeraźliwe chrapanie . Mikita obejrzał się znowu , a gdy spostrzegł , że rotmistrz ma zamiar strzelić , rzekł : — Na miłość Boga , niech pan nie strzela jeszcze , póki nie napadają ! . . . Tych bestyj jest tu setka albo i więcej . . . — Pilnuj koni , to rzecz twoja ! — odrzekł pan Jędrzej obojętnie . — Ja wiem , co mam robić . Zaledwie to powiedział , huknął z obu luf od razu . Dwa strzały zdały się jak piorun spaść na konie i na wilki . Czwórka gnała już teraz tak , że sanki zdawały się po powietrzu lecieć , a w polu ozwało się urywane wycie wilków . Sanki podskakiwały , chyliły się , trzeszczały i w tym szalonym pędzie nie można było myśleć o nabijaniu strzelby . Rotmistrz pochwycił dubeltówkę Drakiewicza , który opuścił się na samo dno sanek . Chwila była straszna . . . Być może , iż dzwonki odstraszały cokolwiek napastników od rzucenia się na konie ; ale natomiast upolowana zwierzyna , którą rotmistrz wiózł do domu , musiała wonią swoją wabić wilki , bo cała ich zgraja oskakiwała sanki . Upatrzywszy stosowną chwilę , pan Jędrzej znowu dał ognia , a potem wyjął ostry kordelas , przykucnął w sankach i postanowił bronić przystępu w taki sposób . Drakiewicz był niemy z przerażenia i bezczynny . Konie zdawały się ustawać w biegu , a zaciętość wilków wzrastała tak , że je rotmistrz kordelasem spychał ze sanek . Nagle i wilki zaczęły coś jakby odwagę tracić : schodziły z drogi , uciekały w pole , nie nacierały już tak zaciekle . — Chwała Bogu , ktoś jedzie ! . . . — odezwał się Mikita głosem spokojnym , jak gdyby dotychczas nie doznał najmniejszego wzruszenia . — Spostrzegł eś ? — zapytał rotmistrz . — Nie , ale Watażka zarżał , a on zawsze tak rży , jak poczuje z daleka znajome konie . . . Słowa te przerwał Mikicie huk kilku wystrzałów w odległości może dwustu kroków . W mgnieniu oka zniknęła cała czereda wilków ; konie natychmiast stanęły , nastawiły uszy i drżały niespokojnie po przebytych wrażeniach . Pan Jędrzej niebawem począł broń nabijać , a Drakiewicz na wierzch się wydobył . Znowu posłyszano huk licznych wystrzałów , które się rozległy za jadącymi . — Igna ś Worzewski ! — rzekł rotmistrz . Istotnie , on to był . Po odjeździe Piszczalskiego i Drakiewicza przyjechał do Piołunówki stryjeczny brat pana Ignacego , który w drodze swej spotkał się z pierwszymi pikietami wilków , a potem z sankami pana Jędrzeja . W Piołunówce opowiedział on wszystkim , iż nie usłuchano jego ostrzeżenia , i wyraził obawy swoje z tego powodu . Worzewski natychmiast zgromadził dużo ludzi i z gośćmi swymi puścił się za sankami rotmistrza . Pomoc przybyła w samą porę , a ponieważ wiatr wiał od strony Piołunówki , poczuły ją więc zarówno wilki , jak konie ; ale pierwsze pierzchły , drugie stanęły . Ta okoliczność sprawiła , że rotmistrz zaprosił prosto z drogi całe już towarzystwo do siebie , ażeby nazajutrz , skoro świt , wyprawić bal wilkom . Byli tacy , którzy radzili , aby natychmiast puścić się za zuchwałymi napastnikami ; noc jednakże była za ciemna . Nadszedł kwiecień , głos żurawi dawał się słyszeć , przeciągały sznury dzikich gęsi , a Piszczalski robił wyprawy na tokujące głuszce lub cietrzewie , jako też poszukiwał przeciągających słonek . Pora tego polowania była już krótka , należało ją dobrze wyzyskać , właśnie więc pan Jędrzej zachęcał Drakiewicza , aby się z nim wybrał na jakąś odległą wycieczkę . Eugeni zrazu odradzał , wreszcie propozycję przyjął i robiono przygotowania do drogi . Wtem przychodzi Maciej , a w te słowa się odzywa : — Oj , panie rotmistrzu , coś złego jest z naszymi psami ! — Nie rozumiem ! — odpowiada Piszczalski . — Chore ? . . . To poślij po weterynarza ! — Weterynarz na nic się tu nie przyda , bo tej choroby nikt u psa nie wyleczy . . . — Jakaż to choroba ? — pytał rotmistrz widocznie zaniepokojony . — Wścieklizna ! — odparł wachmistrz . — Sam nic nie wiedział em , co się stało , dopiero ludzie oto opowiadają , że kiedyś wpadł tu pies obcy ; nasze psy wzięły go zaraz w obroty i na drobne kawałki rozszarpały . Nieraz się to przecie trafiało , więc nic dziwnego ; ale to gorsze , że pies był wściekły , pogryzł naszą psiarnię i teraz bieda . W tej chwili kazał em a to Hajdamaka zamknąć na osobności , bo posmutniał , jeść nie chce , szczególnie jakoś poszczekuje , a na własne oczy widział em , jak chwycił kłak siana i zjadał . . . Wściekł się niezawodnie . — Co , Hajdamak ? . . . — krzyknął rotmistrz . — Hajdamak się wściekł ? — On pierwszy zrobił początek , ale przyjdzie kolej na inne , bo wszystkie psy są pokąsane ; trzeba je będzie wystrzelać . — A to służba , niegodziwe gałgany ! . . . Psów mi dopilnować nie umiecie ! Wam wszystkim , a nie psom we łby postrzelać . . . — ryczał prawie , nie mówił , pan Jędrzej . — I ty , stary ośle , co się we wszystkim spuszczam na ciebie , takżeś o niczym nie wiedział ! Ha , wisielcy jedne ! — Stało się ! . . . Cóż robić ? Czy mnie to psów nie żal także ? Porwał się Piszczalski gniewny i prędkim krokiem szedł psy swoje oglądać , a najprzód chciał zobaczyć ulubionego charta Hajdamaka , który odosobniony leżał teraz w izbie pod zamknięciem . Kiedy tam przybył rotmistrz z Maciejem , pies wcale nie zwrócił na nich uwagi ; zdawał się drzemać na posłaniu . — Hajduś , tu ! Hajduś ! — wołał pan Jędrzej . Ale Hajdamak nie powstał i w odpowiedzi jakby rzucił w bok głową , szczęknął zębami na prawo i na lewo ; podobne ruchy wykonywają psy , gdy chcą złowić dręczące je muchy . Pan Jędrzej podszedł bliżej jeszcze do psa i znowu powtórzył wezwanie . Teraz Hajdamak się porwał na nogi ruchem , który sprawiał wrażenie skurczonego podrzutu ; pies stanął i wzrokiem przymglonym , bez blasku spojrzał na swego pana , a oczy miał jakieś głęboko zapadłe , nos i wargi pokryte śliną , która wisiała jak nici . — Niech się pan rotmistrz stąd usunie — mówił Maciej głosem , którego dźwięk prośbę wyrażał . — Psu oto napad wścieklizny w tej chwili grozi i może być wielkie nieszczęście . — Milcz ! — wrzasnął rotmistrz , spoglądając ze współczuciem na ulubionego charta . Pies chwiał się na nogach i , posłyszawszy wyraz „ milcz " , zwrócił osłupiałe oczy na pana Jędrzeja ; włosy z jeżyły się na nim i zgrzytnął zębami . Zaledwie to spostrzegł Maciej , a już stanął pomiędzy chartem i rotmistrzem , jedną ręką w mgnieniu oka uchwycił psa z góry za kark przy samej czaszce , drugą — za skórę na grzbiecie , podniósł go w górę i z całej siły uderzył o przeciwległą ścianę . Zdawało się , że od tego rzutu kości potrzaskały w Hajdamaku ; padł , wydając jakiś ochrypły skowyt . — A to co znowu znaczy ? — zawołał Piszczalski głosem strasznym , podczas gdy iskry gniewu sypały mu się z oczu . — To znaczy , że gdyby m psu nóg nie połamał , był by pana rotmistrza śmiertelnie pokąsał . — Durniu ! . . . — krzyknął pan Jędrzej i zamierzył się ręką tak , jakby wachmistrza chciał na miejscu zabić . Maciej cofnął się o parę kroków , a potem rzekł z zupełnym spokojem : — Ta mnie może pan rotmistrz choćby i zabić , ale Hajdamak się nie podniesie , żeby pana skaleczyć , bo ma połamane nogi — i nie powstanie . Podniesiona ręka opadła Piszczalskiemu , w oczach przygasł ogień gniewu , twarz przybrała smutny wyraz . — Cóż robić ? — zapytał głosem zgnębionym i cichym . — Wszystkie psy co do jednego trzeba wystrzelać . . . Pan rotmistrz sam dobrze wie o tym , że na wściekliznę nie ma żadnego innego lekarstwa . Tymczasem Hajdamak z połamanymi nogami wił się pod ścianą , toczył z ust pianę , zębami zgrzytał , jakby w konwulsjach . Chwytał siano , gryzł je , to znowu chciał ścianę kąsać . Pies miał napad wścieklizny , a w ruchach był uniedołężniony . Jego pan widocznie nie mógł znieść widoku strasznych męczarni swego ulubieńca , bo wyjął z kieszeni krucicę , zbliżył się do psa na odległość trzech kroków i w łeb mu strzelił . Chart wydał straszliwy jęk , ochrypły jakiś skowyt cierpienia czy wściekłości , podrzucał się w górę ciałem , drgał nogami . Piszczalski teraz oburącz za głowę się chwycił i , jak pijany lub w obłędzie , szybkim krokiem uchodził do domu . — Biedny mój rotmistrz ! — mruczał Maciej , patrząc za biegnącym w ten sposób panem Jędrzejem . — Chorobą może to wszystko przypłacić . . . — A tobież co stało się ? — zapytał Drakiewicz , widząc rotmistrza nadzwyczajnie zmienionego . — Ty , serce , jakby cholery dostał ! Ale Piszczalski nie słyszał zapytania , zamknął się , aby w samotności przeboleć stratę ulubionego charta . Niedługo się jednak otrząsnął ze smutnych wrażeń , przychodzi do Drakiewicza i powiada : — Szkoda moich psów , już drugich takich nie znajdę ! — Po czym opowiedział całe przykre zdarzenie z Hajdamakiem . — Chcesz , ja tobie wyszukam piesków ? — rzecze Drakiewicz . — A jakby wolał , to lepiej niż piesków . — Ej , ty , mości Eugeni , nie masz w sobie żyłki myśliwskiej ; strata dobrego psa nic dla ciebie nie znaczy , a dla mnie dobry pies wart więcej , niż lichy człowiek . — Prawdę powiem , co ja dziś inny , ja , widzisz , nażył się ! . . . Ot , serce , stracił raz majątek , ty wiesz — w szawelskim powiecie — sześć tysięcy dusz miał i stracił ; koło Pińska miał potem dwa tysiące dusz , takoż stracił , tak gdzie mnie głowa do psów , do polowania — ha ? Wtenczas to polował , nad Morzem Czarnym takoż polował . — Ale psów takich , jak moje , nie miał eś , bo takich drugich nie ma na świecie . — Ta na cóż mnie psy ? Jaż lepszą sztukę wymyślił , tam koło Pińska . Pomyślał ja raz sobie : Pies — psem , nu , zabrał się , tak i pojechał ; uważaj , serce , umyślnie ja pojechał do miasta Korca na Wołyniu . Cóż , miasto Korzec , nic osobliwego , a w tym sztuka , co tam Żydówka jedna była w mieście Korcu , Szure Łaje . No cóż — Żydówka , nic osobliwego takoż , a w tym sztuka , co wilczki i lisy chowała — oo ! Mówięż ci , serce , prosto szkoła , pensjonat . Przyjechał do miasta Korca , rozpytał ludzi o Szure Łaje , poszedł — pięknie — aa ! Ja , rotmistrzeńku , miał czym płacić , więcej dziesięciu tysięcy rubli srebrem zapaśnych miał w kieszeni ; w Warszawie pohulać sobie mógł by — oo ? A , duszko , do miasta Korca ja przyjechał . Przyjechał — znaczy się do Szure Łaje ja przyjechał . . . Rozkosz , co ja u Żydówki tejże zobaczył ! Powiadam tobie — liski i wilczki ona chowała . Błazenki takie maleńkie jedne , na mleku się chowawszy , igrały . . . A drugie , serce , większe — kości ogryzały — oo ! . . . Duże wilki w klatkach ona trzymała , głodem morzyła ; mówięż ci , prosto szkoła , pensjonat , jak Boga kocham ! — A to bardzo ciekawe ! Nigdyś mi nie opowiadał , żeś widział takie rzeczy . — Wszystkiegoż ja ci nie mogę opowiedzieć naraz ; pożyjem , tak i opowiem , jak ty mnie , serce , posłuchasz . . . Ja o Warszawie tobie ciekawsze rzeczy powiem . . . Ot , wesołe miasteczko . Bywało , idziesz ulicą , spotykasz kobietkę , a ona śmieje się — prosto raj ! . . . Podoba ci się , dobrze ! . . . Rozmawiać zaczniesz , a ona śmieszka kochanieńka . . . — Powiedzże mi o tych lisach i wilkach w Korcu , skończ tamto , a potem opowiesz o Warszawie ! — rzekł rotmistrz z niecierpliwością w głosie . — Jaż mówił : Szure Łaje wilczki i lisy chowała ; miał czym płacić , tak kupił ja sztuk dziesięć wilczków , lisków tyleż ; no i wielmożna uciecha , jak wrócił do domu , około Pińska mieszkawszy . Na cóż mnie psuć proch a ołów ? Puścił do lasu zwierza , taj koniec , on sam nałowił . Nie chciał ja , to wsiadł na konika , a wilczki i liski za mną gonią ; poszczuł zajączka , ot i zabawa , korzyść takoż — oo ! — A czy Szure Łaje jeszcze żyje ? — Żyć powinna , onaż nie była stara , jak ja z nią miał znajomość . — Ile mil będzie stąd do Korca ? . . . Wtem rozległ się huk wystrzału , a po nim dał się słyszeć skowyt psa . — Maciek strzelił i zabił Rusałkę . . . Ona się także wściekła — mówił rotmistrz przeciągając rękę po czole . Nastąpiła chwila milczenia i znowu strzał się rozległ , znowu skowyt psa słychać było . Pan Jędrzej sposępniał , zrobił się jakiś dobry , potulny , wziął Drakiewicza tkliwie za rękę i rzekł : — Pojedziemy do miasta Korca ? Po tych psach ja już innych chować nie mogę . — Ślicznie , pojedziem ! Zobaczysz , serce , jak ludzie żyją . Na Kijów takoż jechać można ; z Kijowa to i wstąpim do Żytomierza — ha ? . . . Taż , ty , rotmistrzeńku , nigdzie nie bywał . . . W szkole był , w Winnicy , nu cóż , Winnica nie świat ! . . . Warszawa — rzecz druga ! Koroniasza ty w życiu widział ? Ciekawy naród , jak Boga kocham ! Wiesz , u nich rozumu takiego nie ma , jak u nas , a zawsze taki oni chytre ludzie . Prosty warszawiak , duszo , na miejscu obełże naszego brata . . . Kobietki , mówiąż , kobietki ! . . . . Ty by po prostu się zaszalał . — Te wilki z Korca kto ci układał ? — Jaż strzelców trzymał , pan był , serce ! . . . Sześć tysięcy dusz w szawelskim powiecie — poszło . . . Dwa tysiące dusz koło Pińska — i to poszło . . . Nad Morzem Czarnym jaż własną tylko miał duszę . . . To ja stracił — drugie zarobił : kobiety lgnęły do mnie . . . I było do czego , ja zuch , widzisz ! Podjeść , podpić mnie trzeba , a potem człowiek wesół . Warszawka tobie nie pachnie — co ? Taż ty młody . . . Pojedziem ! — Cóżeś ty robił w tej Warszawie ? — Każ , serce , dać butelkę , opowiem ! Rotmistrz klasnął w ręce ; na ten znak wpadł kozaczek i odebrał rozkazy . Wnet potem ukazała się butelka wina i lampki , wydęte jak bańki . Eugeni zrobił próbę wina , a następnie począł opowiadać : — U koroniasza , duszko , choć bieda , on pośpiewuje , nie poznasz . . . Głodny , szelma , a frak na grzbiet włoży i pląsa . . . ha , ha , ha ! Uwierzysz , serce , co ja półgąska tam tygodnie dwa szukał ; taż koroniasze po francusku żyją . A jakże , etykieta u nich , niech Bóg broni ! Prosi cię taki na obiad , myślisz sobie : Obiad , tak już obiad ! Człowiek zje porządnie w gościnie . . . No , ja raz , drugi złapał się . . . Nie głupi ! Taż oni , rotmistrzeńku , ze swoją modą poszaleli . Myślisz , co oni zjeść ci dadzą ? . . . Tfu ! . . . Wódki ? . . . I to nie wszyscy piją , a jak piją , eh , jaki tam kieliszek ! . . . Mówiąc to Drakiewicz wielkość kieliszka oznaczył przez pokazanie pierwszego członka małego palca , a potem wyciągnął od razu całą lampkę i prawił dalej : — Kto kogo u nas prosi na herbatę ? Jak sam przyjdzie , niech pije , ile zechce , daj Boże zdrowie ! . . . Jaż , zasiadłszy , dziesięć , piętnaście szklanek wypiję , zagryzę cukru i to nie zawsze — oo ! Ja żołądek wypłukać , wykadzić muszę — przed śniadaniem-li , przed kolacją , pięknie — ha ? A u koroniaszów , serce , na czystą herbatę cię proszą i to w farfurze podają ; prosto — pić nie możesz . Jedno ślicznie , ot , politykę tną ! Zacznie mówić koroniasz — rozkosz ! . . . Francuz dla niego , jak swój , Anglik — takoż , Niemiec-li , Turek , poganin każdy czy dusza chrześcijańska — wszystko polityka gładka ! . . . Tak , ci duszko , rozjaśni Europę , że głodny wracasz do domu , a myślisz sobie : At mądrości się dziś nasłuchał ! Pomyślisz o tym przed snem i powiesz sobie : Nałgaliż koroniasze , a pójdziesz między nich znowu jutro wieczór — masz to samo . Jaż ciągle myślał o tych mowach i nie mógł połapać się : łgarstwo czy prawda ? Rozkosz , jak oni mówią ! Marszałek szlachty u nas i to nie każdy przegadać może koroniasza . . . U nas lepiej żyjesz w domu , u nich lepiej w restauracji ; kto lubi , może sobie do cukierni zachodzić takoż . Nie chcesz — idziesz na teatr , a nie , to remizę najmujesz ; za miastem takoż zjeść , wypić można , pojedziesz — oo ! Teatr ? Cóż , komedia , żart z ciebie robią , taj koniec . Uwierzysz , serce , ja raz zapłakał , a poznał , że to żart , sztuka , to więcej na teatr nie poszedł . . . Ja , Eugeni Horda Drakiewicz ! Mnież na muchy komedianty brać mają ? . . . Nie poszedł więcej , co by durnia z siebie nie robić — oo ! Wstydził się sam za siebie , jak Boga kocham . Na cóż mnie teatr ? . . . Kolację ja i bez teatru zjem ; drugi apetytu tego nie ma , niech chodzi : przeczeka godzin kilka na teatrze i apetyt mu przyjdzie . Widzisz , rotmistrzuniu , at i Warszawa taka , raj — mówię tobie ! . . . Pojedziem — ha ? Kto chce , na bal idzie . Czemu nie ? Jaż chodził , jak mnie powiedzieli , co w diabełka tam zagram . Raz ja ubawił się , no dużo stracił . . . Mnie nie żal , zabawę miał ! . . . O maskaradzie , serce , ty kiedy słyszał ? Nie słyszał — ha ? Żal , widzisz . . . We fraku się chodzi , kapelusz bierzesz wysoki , rękawiczki białe wdziewasz — oo ! Postęp , duszko , cywilizacja , to musisz . . . Kobietki w maskach zaczepiają ciebie , pod rękę biorą , pięknie — co ? Przychodzi jedna , druga , trzecia , jaż się opędzić nie mógł . . . Mądre ! . . . Szampańskie pili my potem , no dużo ja wtenczas stracił . Do rządcy swego pisać musiał , bo żyć nie miał by za co , jakby mnie pieniędzy on nie przysłał . . . A zawsze tak i ubawił się , znajomości zabrał , taj dobrze ! Pan Jędrzej i Drakiewicz wybrali się w czerwcu do Korca ; Maciej pozostał w domu , jako opiekun stajni — psów już nie było . Zatrzymali się w Żytomierzu , dzięki raczej namowom i pragnieniom Drakiewicza , aniżeli życzeniom rotmistrza . — Tydzień zabawim w Żytomierzu i pojedziem dalej — mówił Eugeni . Drakiewicz miał tu dużo znajomych , a między nimi wielkiego przyjaciela swego , Szymona Rykowieckiego , który od ośmiu już lat prowadził sławny majątkowy proces ze starszym bratem , Hilarym , i dla procesu ciągle przemieszkiwał w mieście . Ten Rykowiecki , żyłka pieniacka , był też jednocześnie melomanem , wyprawiał u siebie muzykalne wieczorki męskie , po których można było zjeść kolację i zgrać się w karty . Eugeni wprowadził pana Jędrzeja na taki raut , poznał go z różnymi ludźmi i rotmistrz musiał przez trzy godziny słuchać muzyki , a potem grał w karty i to z wielkim powodzeniem . Ale Piszczalski już po trzech dniach pobytu w mieście nudził się niewymownie , mówił , że życie miejskie usposabia człowieka do samobójstwa ; zrobił się jakiś ociężały , małomówny , a ciągle go zdejmowała śpiączka . Drakiewicz za to gonił nieustannie , odnajdywał bliższych i dalszych znajomych , od których dowiadywał się znowu o innych . Wpada raz po południu do hotelu , budzi drzemiącego rotmistrza i co tchu mówi : — Serce , taż ty nie pokładaj się , cóż ty na spanie do miasta takiego przyjechał ? Nowość powiem tobie , nowość wielką . — Et , do licha ciężkiego , ja tu zdechnę w tym Żytomierzu — odrzekł rotmistrz ziewając . — Nie zdechniesz , pożyjesz uczciwie . . . A wiesz , co ja za nowość tobie przyniósł ? Kapsulewicza spotkał ja , duszko , widzisz , Kapsulewicza , mówię ! — Toż ja go nie znam . — I poznać ty go powinien . . . Człowiek — ho , ho ! Spotyka mnie i pyta : „ Oczyż mię mylą — Eugeni Horda Drakiewicz w Żytomierzu ? . . . " — Ja go za szyję ściskam i opowiadam , co po świecie się nażył , taj na Ukrainę pojechał ; z rotmistrzem Piszczalskim świat poznać puścił się i ot historia . . . Dopieroż Kapsulewicz o Piszczalskich w pochwały — ślicznie , ha ? Małoż tego , on nam dziś wizytę zapowiedział , o szóstej godzinie tu będzie . . . Zobaczysz , rotmistrzeńku , posłyszysz Kapsulewicza — at polityk , niechże go ! Ministrów we Francji , a Niemców , jak zacznie sypać , to prosto głowa ci puchnie . Taż on ze stryjanką Ignasia Worzewskiego żonaty — godny człowiek ! . . . Ja tobie mówię , duszko — człowiek , to człowiek . . . W domu u nich ? Rozkosz — serwis srebrny na sto sześćdziesiąt osób . . . Umrze ten marszałek , ot i nowy gotów . Ta któż by inny na Wołyniu ? Jaż łamał sobie głowę , a drugiego nie znalazł . — Wolał by m go wcale nie poznawać , bo jutro myślę się stąd wynosić . Pojedziemy do Korca do Szure Łaje , a potem wracam do Kuczmirówki , mości Eugeni ; ja by m tu zginął . . . Chcesz , to sobie zostań sam w Żytomierzu . — Co ty powiedział ? Gdzież ja by został bez ciebie ? . . . A tobie cóż tu brakuje ? — Nic mi nie brakuje , ale się dziwne rzeczy ze mną dzieją : nuda , chorym i smutny , i zły — brrr ! . . . — Dziwakiem - że nie bądź ! Cóż ty przy Kapsulewiczu się znudzisz — ha ? A jak zaprosi on nas do siebie , to my nie pójdziem — co ? Nogami ty człowieka takiego deptać chciał by ? — Ja wcale nie mówię o Kapsulewiczu ! Upierasz się , to z tobą pójdę — wszystko mi jedno , dokąd . Powiadam ci tylko , mości Eugeni , że wolę w Kuczmirówce gryźć pieprz , łykać ocet , aniżeli tutaj żyć marcepanami . — Zardzewiał ty , jak Boga kocham , zardzewiał ! Nie bądź mnie przy tobie , to honor ty stracił by , serce , — zasmucił by ty Piszczalskich , Horda Drakiewiczów , co w grobie leżą . . . Tak zginąć tobie nie można — oo ! — Do miasta , do ludzi ja niestworzony ! Nie przekonasz . . . Ale punkt o szóstej przybył Kapsulewicz , mężczyzna dorodny , w sile wieku , dostatnio ubrany i po pańsku , umiejący obracać się między ludźmi ; znał on rodziców pana Jędrzeja , a syna — jak mówił — pragnął gorąco poznać . Kapsulewicz należał do rzędu tych ludzi , których nazywają dobrze wychowanymi , ponieważ się umieją szybko naginać do wyobrażeń i upodobań każdego , z kim mają do czynienia . Rozmową zaczęto od polityki , a skończono ją na koniach i polowaniu , czym Kapsulewicz bardzo sobie ujął Piszczalskiego . — Bardzo mi przyjemnie — mówił do rotmistrza — że poznaję młodą generację Piszczalskich , bo wszyscy oni odznaczali się w obywatelstwie . O panu słyszał em dużo dobrego od siostrzeńca mojej żony , Ignasia Worzewskiego . . . Tylko , panie rotmistrzu , trzeba się ludziom dać lepiej poznać . Pan Jędrzej i Drakiewicz otrzymali solenne zaproszenie na wieczór do państwa Kapsulewiczów , którzy całymi miesiącami przemieszkiwali w Żytomierzu , ponieważ ów Kapsulewicz — jak mówił o sobie — „ gorliwie się zajmował sprawami wołyńskiego obywatelstwa " . Zabawiwszy blisko godzinę czasu w hotelu , pożegnał on nareszcie rotmistrza i Eugeniego , z gracją naciągnął rękawiczki , wziął kapelusz , laskę ze złotą gałką i wyszedł . — Jaż nie myślał , żeby Kapsulewicz tak długo siedział u nas na wizycie , a siedział — oo ! . . . To ryba , serce , duża ryba ! Z oczu marszałek mu patrzy , at i wielki zaszczyt , jak Boga kocham , zaszczyt dla nas ! — powiedział Drakiewicz . Teraz Eugeni robił panu Jędrzejowi uwagi , dotyczące toalety , w jakiej należało się pojawić na wieczornym zebraniu u Kapsulewiczów . — Będzie tam komu rękę podać i ukłonić się komu : czoło szlachty z całego Wołynia tam znajdziesz — oo ! — mówił Drakiewicz . — Człowiek młody , ty spodobać się możesz ; czart wie , czy marszałkównie Zdolskiej w oczy nie wpadniesz ? Czemu nie ? Ja by sam kochał takiego , kobietą bywszy . . . Teraz pociechęż ja chcę mieć z ciebie . Taż wczoraj ty ślicznie wystąpił u Rykowieckiego ! Muzyczki posłuchał — głupstwo ! A zawsze , widzisz , serce , to po pańsku : pograć , pośpiewać przed kolacją . Mój Szymek Rykowiecki tak — i zuchl Jeść dobrze kazał podać wczoraj ; duszko , onże wiedział gust mój i , wiesz , mnie na stół osobno kołduny podali , — to ja zjadł sztuk pięćdziesiąt — oo ! . . . Kołdun — rzecz dobra , a wypić po nim trzeba . Mnie jeden stary doktor mówił : — „ Panie Drakiewicz , kołduny sobie jadaj , nie szkodzi , a napitku potem nie żałuj . . . i zdrów będziesz " . Wystrojeni , jak tylko można najlepiej , Drakiewicz i Piszczalski udali się wieczorem do domu Kapsulewiczów , gdzie już zastali byli różnych gości . W obszernym salonie pańskim jaśniało dużo światła , a znaczna część zgromadzonych otaczała w koło fotel , na którym siedział jakiś człowiek dobrze łysy i z twarzą zupełnie wygoloną . Gospodarz powitał nowoprzybyłych , przedstawił Piszczalskiego swojej małżonce , damie , która nieustannie używała wachlarza ; potem wziął pana Jędrzeja pod rękę i prowadził do jegomości , siedzącego na fotelu , mówiąc : — Pozwól , rotmistrzu , że cię przedstawię głowie naszej szlachty , panu marszałkowi , Sewerynowi Zdolskiemu . Ten marszałek zdawał się być posągiem lub obrazem jakiego bóstwa , przed którym kiwali się dziwacznie rozmaici czciciele . Słysząc , iż Kapsulewicz przedstawia rotmistrza , rzekł : — Pi . . .szczal . . .ski , aha ! . . . Pi . ..szczalski , rozumiem , wiem . . . Na Ukrainie mieszka ? . . . Hm , na Ukrainie . . . Czekajże , co ja chciał em powiedzieć ? Cóż takiego ? No , nic . . . Kogóż wy tam macie w okolicy ? Rotmistrz zaczął wyliczać rozmaite nazwiska , a za każdym z nich marszałek mówił : — „ Wiem " . — Ale po niejakim czasie przestał to powtarzać , a rotmistrz zauważył , iż pan Zdolski podczas jego opowiadania w najlepsze drzemie . Wnet się jednakże ocknął pan marszałek i powiedział : — Juści wiesz o tym , że układam herbarz szlachty wołyńskiej , ukraińskiej i podolskiej ? . . . Skoro wiesz , pamiętajże to rozpowiedzieć między ludźmi ! . . . Piszczalscy , hm ! Dotąd doszedł em do litery K . . . Czekajże ! . . . Ostatni są Krzepścińscy . . . Tak , tak . . . A twój herb ? . . . No , przecie nie Leliwa , nie Kopasina ? . . . Bodajże cię , cóż ja chciał em powiedzieć — hę ? Marszałek znowu się zdrzemnął i znowu mówił : — Wszystko mi pomącił , widzisz , mój sekretarz , poprzekładał w szufladach kartki i teraz dojść nie można , kto kogo rodzi . . . Ale zaraz . . . Z Bokrzewskiej Martyny urodzili się : Tymoteusz , Apolonia , Scholastyka . . . Któraż jeszcze ? . . . A bodajże cię . . . Pojadę do Warszawy po innego sekretarza . . . Czekajże , czekaj . . . Manswet i Bonifacy . . . Co ja też mówię ? . . . Piszczalscy pomieszali mi się w głowie ze Skrzypalskimi . . . Wasz jest Dominik i . . . ten tego . . . Jakże jej tam ? Kartki pomieszane i nic nie dojdziesz . . . Nastąpiła pauza drzemki , po której pan marszałek znowu głos zabrał : — Pi . ..szczalscy — trzy czwarte krwi koroniarze , uważasz ? . . . Tymoteusz , Apolonia . . . Scholastyka — nie pamiętam . . . Gałgan , ten mój sekretarz ! A z poddanego go wychował em . . . Możeby ten tego . . . co ? Jakby m ja herbarza nie ułożył , to kto ? Na nic , bo kartki pomącone . Szczęście chciało , że Kapsulewicz przedstawił właśnie jakiegoś nowego gościa , a tymczasem Drakiewicz czatował już na pana Jędrzeja , odprowadził go nieco na bok i mówi : — Pod szczęśliwą gwiazdą ty się urodził , niech mię diabli wezmą ! — No , cóż takiego ? — Taż tu oczy wszyscy na ciebie , serce , zwracają ! Marszałkówna mnie o ciebie pytała , jak Boga kocham ! Marszałkówna — pierwsza partia na Wołyniu . . . A Kapsulewiczowa , Worzewska z domu , pulchniutka taka , ta tam na kanapie , wiesz , co powiedziała ? No , kompliment — mówię ci — to kompliment ! — „ Panie Eugeni — ona powiada : — Ten twój rotmistrz Piszczalski — toż persona , śliczny człowiek ! . . . " — Jaż , serce , ze szczęścia prosto stopić się gotów ! Zaszczyt , zaszczyt ! Gdzie tobie żyć w Kuczmirówce , jak ty do marszałków stworzony ? Tak , pójdźże , duszko , marszałkównie ja ciebie przedstawię ! Za chwilę potem rotmistrz siedział przy pannie Julii Zdolskiej i prowadził z nią rozmowę . Panna marszałkówna liczyła już z górą lat dwadzieścia pięć ; była ona szczupła , wątła , średnio przystojna , ale miała piękne , wymowne , czarne oczy i szczerość jakąś w obcowaniu z ludźmi , co ją czyniło powabną . Ojciec jej był od dawna wdowcem , więc zapewne wskutek tego córka jedynaczka miała niektóre odcienie charakteru męskiego . Młodych mężczyzn traktowała dosyć despotycznie i lekceważąco ; być może , iż pamiętała o tym , że jest marszałkówna , a przy tym posażną panną . — W którym roku życia został eś pan rotmistrzem ? — zapytała niespodzianie Piszczalskiego . — Został em nim zaraz po urodzeniu ! — odrzekł pan Jędrzej śmiało i dobrodusznie . Ona miała chęć zadrwić z niego ; według swego zwyczaju chciała go potraktować z góry , lecz gdy teraz spojrzała na ń , spotkała jego duże niebieskie oczy , pełne życia i energii , uderzył ją wyraz twarzy łagodnej , spokojnej , zapowiadający dzielność i pewność siebie . To wszystko zmieszało ją , zaniepokoiło ; miała chęć jego wprawić w kłopot , a tu sama spuściła oczy . Nie wiedziała , co powiedzieć , i zapytała : — Jakże się pan bawi w Żytomierzu ? — Przykrzy mi się i chciał by m odjechać jak najprędzej . — Nudzi się pan ? Ależ to nieprzyjemnie dla tych , którzy się z panem bawią ? — Mało kogo znam tutaj , a nie chciał by m być niczyją zabawką . Panna Julia przygryzła usta , bo wszyscy , których dotąd znała , z chęcią oddawali jej się jako zabawki . — A w domu , na wsi , cóż pan robisz ? — zapytała znowu . — Bawię sam siebie : końmi , psami , polowaniem . — Oryginalny człowiek z pana ! . . . Konie , psy , polowanie i nic więcej ? . . . — Nic a nic ! — odrzekł pan Jędrzej naiwnie . — Więc pan jesteś w koniach zamiłowany ; ja także lubię konie , a raczej lubię jeździć konno — jest to bardzo przyjemne . Rotmistrza zadziwiło to wyznanie , bo po raz pierwszy spotkał kobietę , która mu powiedziała : — „ Lubię konie " . — Skoro się panu tak przykrzy w naszym mieście , to mamy obowiązek bawić swego gościa . . . Proponuję panu na jutro wspólną wycieczkę konną — zgoda ? — I owszem — odparł pan Jędrzej , którego z kolei pomieszały teraz czarne oczy panny marszałkówny . Oni tak rozmawiali ze sobą , a tu przybywali coraz nowi goście i między innymi wszedł do salonu młodzieniec wyperfumowany , uczesany nader starannie , zręczny , pełen salonowej gracji w ruchach i ukłonach . Był to pan Afred Retkowski , typ złotego młodzieńca , którego w Żytomierzu nazywano powszechnie paryżaninem . Przeszedł on salon , a każde jego spojrzenie , każdy gest cechowała sztuka , którą sobie przyswoił jakby drugą naturę . Z każdym inaczej się witał , inaczej rozmawiał ; czuć było człowieka pragnącego podobać się wszystkim , a zawsze na inny sposób . Przystąpił właśnie do marszałkówny , witał ją z przesadną grzecznością , a kiedy się zaznajamiał z rotmistrzem wykonał ukłon tak ściśle etykietalny , że jaki mistrz ceremonii mógł by mu tego pozazdrościć . — Panie Alfonsie , ja tu z rotmistrzem prowadzę bardzo ciekawą rozmowę — rzekła panna Julia . — Zgadnij pan , o czym ? — Temat rozmowy daje się wtedy tylko odgadnąć , jeżeli ani jedna z rozmawiającej pary nie życzy sobie dać poznać , o czym jest mowa . . . Im większa bowiem tajemnica w takim razie , tym bardziej ograniczone pole domysłu . . . To , co chce ukryć dwoje ludzi , jest jawne dla wszystkich . . . — Rozmawiali śmy o koniach — przedmiot , którego zwykle w salonie nikt nie porusza . — Och , o koniach ! Jako sport , konie są bardzo dobre , lecz rozmową o nich mogą się zajmować tylko tak zwani koniarze . — Pan lubisz zwykle rozmawiać o niczym . Co do mnie , jestem bardzo szczęśliwa , że znalazła m kogoś drugiego , z którym podzielam upodobanie . . . Ale widzę , iż pan nie masz chęci brania udziału w naszej rozmowie . . . — To już nie jest żadną zagadką , co powinien em uczynić w takim razie — rzekł Retkowski przygryzając lekko górną wargę . — Pokazuje się , że pan , gdy chcesz , umiesz odgadnąć tajemne życzenia już nie dwojga , ale nawet jednej z rozmawiających osób . — Wobec swojej królowej poddani zawsze przecież są takimi .