Józef Ignacy Kraszewski Stara baśń Powieść z IX wieku Poranek wiosenny świtał nad czarną lasów ławą otaczającą widnokrąg dokoła . W powietrzu czuć było woń liści i traw młodych , zlanych rosą świeżo w ciągu kilku takich poranków z nabrzmiałych pączków rozwitych . Nad strumieniami wezbranymi jeszcze resztką wiosennej powodzi złociły się łotocie jak bogate szycie na zielonym kobiercu . Wschód słońca poprzedzała uroczysta cisza — tylko ptastwo zaczynało budzić się w gałęziach i niespokojnie zrywało się z noclegów … Już słychać było świergot i świsty , i nawoływania drobnej drużyny . Wysoko pod chmurami płynął orzeł siwy , kołując i upatrując pastwy na ziemi . Zawiesił się czasem w powietrzu i stał nieruchomy , a potem dalej majestatycznie żeglował … W borze coś zaszeleściło i umilkło … Stado dzikich kóz wyjrzało z gąszczy na polankę , popatrzało czarnymi oczyma i pierzchnęło … Zatętniało za nimi — cicho znowu . Z drugiej strony słychać łamiące się gałęzie , zaszeleścił łoś rogaty — wyjrzał , podniósł głowę , powietrza pociągnął chrapami — zadumał się , potarł rogami po grzbiecie i z wolna poszedł w las nazad … I znowu słychać było łom gałęzi i ciężkie stąpanie . Spod gęstych łóz zaświeciło oczów dwoje — wilk ciekawie rozglądał się po okolicy … tuż poza nim , położywszy uszy pierzchnął przelękły zając , skoczył parę razy i przycupnął . I milczenie było , tylko z dala ozwała się poranna muzyka lasów … Trąciło o nie skrzydło wiosennego powiewu i gałęzie grać zaczęły … Każde drzewo grało inaczej , a ucho mieszkańca puszcz rozeznać mogło szmer brzozy z listki młodymi , drżenie osiczyny bojaźliwe , skrzypienie dębów suchych , szum sosen i żałośliwe jodeł szelesty . Szedł wiatr , stąpając po wierzchołkach puszczy i głośniej coraz odpowiadały mu bory , coraz bliżej , silniej coraz muzyka grała pieśnią poranną . Ponad lasy płynęły zarumienione chmury jak dziewczęta , które się ze snu zerwały zbudzone i uciekały , czując , że obcy pan nadchodzi . Szare zrazu niebo błękitniało u góry , pozłacało się u dołu ; obłoczki białe jak z rąbku obsłonki pościeli rozwiewał wiatr po lazurach . Słońce strzeliło promieniami ku górze … noc uciekała . Widać było ostatki cieniów i mroków roztapiające się w dnia blasku . Nad strumieniami i łąkami jak dymy ofiarne zakipiały pary przejrzyste , ulatując z wolna ku niebu i ginąc w powietrzu . Ukośne promienie słońca ciekawie zaglądały w głębiny , śledząc , co się przez noc rozrosło , zazieleniało , wykwitło . Razem z szumem lasu zawtórował chór ptaków — wszczął się gwar wielki … ożyły w świetle łąki , zarośla , puszcze i powietrzne szlaki — wracało życie . W promieniach wirowały , zwijały się , kręciły niespokojne skrzydlate dzieci powietrza … coś szczebiocąc do siebie , do chmur i do lasów . Kukułki odezwały się z dala , dzięcioły kowale już kuły drzewa . Był dzień … U skraju lasu , nad rzeką leniwą , która go przerzynała , wśród gęstych drzew , gdzie cień schował się jeszcze , widać było kupkę gałęzi niby szałas naprędce sklecony ; kilka kołków wbitych w ziemię , a na nich nacięte konary jodłowe … Obok tuż było wygasłe ognisko spopielałe i kilka w nim niedopalonych głowni . Poniżej , w zielonych bujnych trawach , na sznurach do kołów poprzywiązywanych , pasły się dwa małe , grube , gęstym i najeżonym jeszcze zimowym włosem okryte konie . Szelest jakiś w lesie znać je nastraszył , poznały nieprzyjaciela , nastawiły uszy , rozdęły chrapy , zaczęły niecierpliwie nogami kopać ziemię , jeden z nich zarżał , a echo po lesie poniosło ten dziki głos , który się rozległ i powtórzył słabiej za łąką … Z szałasu pokazała się głowa cała włosami okryta długimi — zarosła rudo ; dwoje oczów ciemnych skierowało się naprzód ku koniom , potem ku niebu , ruch się dał słyszeć pod gałęziami . Wkrótce potem , rozgarniając je , wydobył się spod nich człowiek słusznego wzrostu , krępy i barczysty . Długim leżeniem i snem skostniałe wyciągnął członki , ziewnął , strząsnął się , popatrzał na niebo , potem na konie … te zobaczywszy go , z wolna zaczęły się zbliżać ku niemu . Nadstawił uszu bacznie . Nic słychać nie było prócz szumu lasu , śpiewu ptastwa , mruku strumienia . Człowiek wyglądał dziko , włos bujny , poplątany spływał mu kudłami na barki i osłaniał niskie czoło , tak że oczy wprost spod nich patrzyły . Reszta twarzy także była zarosła , ledwie część policzków , zarumienionych snem i chłodem , dobywała się spod wąsów i brody — wśród których ust prawie znać nie było . Sukienna , wełniana , gruba odzież brunatnego koloru , okrywała mu ramiona , pod szyją spięta na guz i pętlę . Nogi miał też suknem i skórą poobkręcane , a stopy obwite nią i opasane sznurami . Spod rękawów sukni krótkich dobywały się ręce silne , włosem okryte i opalone . Twarz miała wyraz przebiegły , na pół zwierzęcy , pół człowieczy , zuchwały razem i ostrożny … oczy biegały żywo … Ruchy ciała zręczne i silne , nie dawały wieku odgadnąć , choć młodość już pozostawił za sobą . Postawszy chwilę , mężczyzna wrócił ku szałasowi i nogą silnie kopnął w ścianę jego , nie mówiąc słowa . Poruszyło się coś żywo za gałęźmi i wnet spod nich wypełzło chłopię , wydobyło się zza liści — zerwało rześko na nogi … Wyrostek mógł mieć lat z piętnaście , krzepki był i nieco do starego podobny . Twarz mu jeszcze nie porastała , włosy miał krótko ucięte , odzież grubą a wyszarganą , z sukna i płóciennych chust złożoną . Na nogi wstawszy , oczy przetarł kułakami , ledwie miał czas resztę snu z powiek opędzić ; gdy starszego głos chropawy , w mowie dziwnej , obcej , której na tej ziemi nikt oprócz nich dwu nie rozumiał , zawołał : — Gerda , do koni ! Słońce weszło … Usłyszawszy ten rozkaz , poparty lekkim potrąceniem w plecy , chłopiec zbiegł ku koniom , odwiązał sznury , skoczył na grzbiet z nich jednemu i poprowadził je o kilka kroków dalej , gdzie trochę piaszczystego , suchego brzegu do wody przystęp dawało . Na piasku widać też było ślady kopyt koni , które już tam wprzódy napoju szukały . Konie zaczęły pić chciwie . Chłopię siedzące na jednym ziewało , z ukosa spoglądając ku staremu , który około szałasu się krzątał , mrucząc coś sam do siebie . Byłali to poranna modlitwa ? Na ostatek konie napojone podniosły głowy i jak zadumane słuchały lasów szumu , chłopak je sznurem pognał ku szałasowi . Tu już nagotowane leżały suknem i skórką poobwijane juki , które starszy począł na konie zarzucać i przywiązywać . Milczący pomagał mu wyrostek . Na grzbiety koniom zawieszono sukno grube i skóry … Gdy wszystko było w pogotowiu , stary wlazł jeszcze pod szałas i po chwili wyszedł z niego uzbrojony . U pasa miał siekierkę jak młot grubą , krótki nóż w pochwie skórzanej , na plecach łuk , przez drugie ramię procę i krótką pałkę drewnianą krzemieniem nabijaną , którą przed sobą uczepił na koniu . Chłopak też ściągnął swój oręż z ziemi , nóż do pasa i siekierkę , którą do ręki wziął , lekko na grzbiet konia wskakując … Starszy się jeszcze obejrzał na noclegowisko , patrząc , czy czego nie zapomniał na nim , rękami popróbował sakiew na grzbiecie powiązanych i konia swego pod kłodą poprowadziwszy , skoczył na ń zręcznie . Już mieli ruszyć z miejsca i starszy się rozglądał , aby wybrać drogę , gdy z gęstwiny naprzeciw , rozgartując ostrożnie leszczynę i kaliny , niepostrzeżona , po cichu wysunęła się głowa ludzka . Ciekawie , zrazu z jakąś obawą , dwoje oczu jasnych przypatrywało się podróżnym . Zza gałęzi widać tylko było włos płowy , co je otaczał , młodą twarz ledwie zarostem pokrytą , białe zęby w ustach na pół podziwieniem otwartych . Podróżny tymczasem ku słońcu spoglądał i na bieg rzeki . Ponad jej brzegami drogi żadnej śladu widać nie było . Zdawał się chcieć upewnić , czy ma ją przebrnąć , czy z nią , czy przeciwko niej się puścić . Konie rwały się już do pochodu niecierpliwe , obrócone na wschód łbami — starszy pomyślał trochę , oczyma łąkę zmierzył , trzęsawiska i bór , potem zwrócił się na piaszczyste wybrzeże , kędy konie pojono . Tu stanąwszy , myślał pewnie , czy bród znajdzie , bo oczy utopił w wodzie , jakby mierzył jej głębinę . Był by teraz i tę głowę mógł dojrzeć w krzakach , co go szpiegowała — ale się ostrożnie schowała , tylko gałązki opadły i drżały . Powoli konie wchodziły w wodę , która tu nie była grząską ni głęboką , zanurzyły się po brzuchy , zdawało się , że popłyną , ale tuż się znalazła ława piaszczysta i oto już — brzeg drugi … Oba podróżni wylądowali szczęśliwie , ledwie pomoczywszy nogi . Drugim brzegiem , wyższym nieco i suchszym , wygodniej kroczyć było , choć tuż , tuż , za gęstwiną coś szeleściło dziwnie … — Zwierz spłoszony — myślał podróżny . Naokół oprócz noclegowiska śladu człowieka nie dostrzegło oko , bór , jak go stworzył Bóg , ku niebu wyrosły bujno , pnie grube jak słupy proste , oschłe z gałęzi od dołu , u góry w zielone wieńce ubrane . Gdzieniegdzie zwalona burzą kłoda , na pół przegniła , pół z kory opadła , pogięte od wichru wyrostki i poschłe od zgrzybiałości , mchami jak futrem na starość odziane olbrzymy . Jechali . Na wzgórzu … coś bielało nieopodal . Pod dębem leżał kamień wyżłobiony jak misa , nad nim drugi stał gruby i niezgrabny … Ręka niewprawna wyrzeźbiła na nim niby ludzką twarz straszliwą , czapką okrytą u góry … Starszy wstrzymał się trochę , zobaczywszy znak u drogi , obejrzał niespokojnie dokoła i mijając go , splunął na ń z pogardą . W tej chwili świst się dał słyszeć dziwny z krzaków i drzewce ze strzały utkwiło na piersi , w grubej sukmanie starszego . Ledwie poczuwszy pocisk , nie wiedząc jeszcze , czy do broni ma się brać , czy do ucieczki , obracał głowę , gdy chłopak krzyknął . Druga strzała utkwiła mu w nodze . A z lasu dał się słyszeć śmiech , śmiech dziki jakiś , straszny , niby wycie zwierzęce , niby okrzyk człowieka … Zachichotało , rozległo się , zamilkło … Sroka siedziała na kamieniu , na czapce i podniósłszy skrzydła krzyczała , śmiechowi wtórując … A miotała się , jakby i ona groziła . Konie głosami tymi podżegnięte przyspieszyły kroku — ale nieprzyjaciela już ani widać , ani słychać nie było … Cisza panowała nad lasami , drzewa tylko uroczyście szumiały . Starszy mężczyzna kłusował , naprzód konia pędząc skoro — chłopak , który strzałę wyszarpnął z nogi , spieszył za nim , pochylony na szyi swojego … Przebiegli tak staj kilkoro , aż nie słysząc nic , nie widząc pogoni — zwolnili kroku … Starszy się dopiero obejrzał na chłopca ze zbladłą twarzą , z zaciętymi ustami , z wytrzeszczonymi oczyma przylgłego do konia . Nie miał nawet czasu od strzały tkwiącej w piersi się uwolnić . Przebiła ona sukno i znać uwięzła w ciele , bo choć w szybkim biegu ugięła się i opadła ku dołowi , trzymała się jeszcze . Tu dopiero , na polance , konia ściągnąwszy starszy obejrzał się na strzałę i zręcznie ją pocisnąwszy , choć syknął z bólu — wydobył , obejrzał ciekawie i do skórzanego na plecach worka wsunął . Strzała miała z kości białej wyrobione ostrze cienkie , na którego końcu widać było krwi kropelkę . — Pioruny by w nich biły … i burze ! — zawołał warcząc rudy . — Gdzieś się w krzakach znalazło oko , co podpatrzyło i pomściło za bałwana … Tyś ranny w nogę , Gerda ? Chłopak , z oczyma jeszcze obłąkanymi i trwogą , milcząc na nogę skaleczoną wskazywał . Rana jego głębsza była , bo płachty nie wstrzymały strzały . — No — nic to ! Jedna strzała polańska ! — zamruczał starszy — oni ich nie zatruwają . Obawiał em się , aby ich tam więcej nie było . Znać jeden rozbójnik niestraszny . Nie ważył się , zobaczywszy , że śmy zbrojni … Ale może zawołać innych , narobić wrzawy … uchodzić trzeba … Spojrzał na słońce . — Trzymaj się konia , a puść go za mną … Spieszyć trzeba , żeby nas w tym nie zaskoczyli lesie , póki nie dojedziemy do znajomych . Z południa na miejscu będziemy . Chłopak milczał , starszy coś mruczał jeszcze , ku górze patrzył , konia sznurem ściągnął i polecieli gęstwiną , nad brzegiem się ciągle trzymając , bez drogi — rzeka gościniec znaczyła . Puszcza wciąż była dzika , niezamieszkała , milcząca . Raz z dala na wodzie postrzegli jakby głowę ludzką z ciemnym przylgłym do niej włosem i dwoje rąk wiosłujących około niej . Lecz gdy się tętent dał słyszeć , znikła , wir tylko było widać nad powierzchnią wody . Minęli ją … i wyszła znowu z głębiny … na włosach czarnych dokoła opleciony był wianek z łotoci … oczyma strzelała za nimi … Trochę dalej czółno maleńkie jak łupinka ślizgało się , płynąc z biegiem , ponad nim białą chustę widać było … Gdy tętent dał się słyszeć , znikła płachta na dnie i czółenko jak wąż wsunęło się między trzciny , łozy , wiszary , których tylko wierzchy się chwiały … Kilka kaczek zerwało się przestraszonych , wyciągnęły szyje … sznurem leciały gdzieś dalej … plusnęły i padły . Podróżni wciąż biegli brzegiem , to szybciej , to wolniej — dwa razy konie poili zmęczone i jechali dalej bez spoczynku — a słońce też podnosiło się coraz wyżej , grzało coraz mocniej . Choć w lesie świeżo było i chłodno , od łąk i piasków zalatywał oddech gorący . Nie zmieniła się okolica — bór ciągle szumiał nad rzeką . Gdzieniegdzie w piasku między pagórkami świeciło jeziorko — szerzej rozlewały się wody — to ściskały wśród parowu . Mieniały się tylko drzewa , sosny i jodły , potem zielonych liści brzozy i lipy , i osiki , i dęby na pół jeszcze śpiące a głuche na wiosnę . Gdzieniegdzie żółtawą ławą leżał piasek , to kępiasta trzęsawica , którą okrążać musieli . Przed nimi z dala pomykał zwierz , z łąk pierzchały całe stada łosi i jeleni , dobijając się do lasu , na którego skraju stawały , patrzyły jeszcze ciekawie i gnały dalej , znikając im z oczu . Naówczas łomot stad spłoszonych konie straszył i pędziły żywiej , stuliwszy uszy … póki sił stało . Gerda ciągle ręką chwytał za nogę zranioną , czuł , że mu krew ciekła , jakby ciepły sznurek wijący się aż do stopy , i w skórzanym obuwiu zbierała się u nogi , czerwonymi kroplami sącząc szparami chodaka . Ale skarżyć się nie śmiał , zawijać rany hubą z drzew lub liśćmi , co by krew zatamowały — nie było czasu … Starszemu też trochę krwi pokazało się między palcami ręki … otarł je o końską grzywę — nie troszcząc się o to . Rozpatrywał się wciąż po okolicy , dawniej znać sobie pamiętnej , jakby szukając miejsca do spoczynku … Lecz nierychło , nierychło zwolnili biegu . Tu rzeka , płynąc nizinami równymi , szerzej się rozlewała wśród błot świeżą zielonością okrytych . Ze wzgórza nagiego , na którym stali , widać było łąki i trzęsawiska , wśród nich moczary i jeziorka mnogie , opasane gajami … Kilka strumieni zbiegało się tu z borów ku rzece . Las , wśród którego stanęli , wypalony był i zeschły na znacznej przestrzeni . — Gąszcze , co go podszywały , spłonęły do szczętu , daleko więc w głąb jego sięgnąć było można okiem i dojrzeć nieprzyjaciela . Tu starszy z konia się zsunął , rzucił go nie patrząc i legł na ciepłym piasku , obu rękami pot kroplisty ocierając z czoła . Zmęczony był — piersi mu się podnosiły , a że krwawymi palcami dotknął twarzy i ją też sobie całą okrwawił . Ujrzawszy to chłopak , uląkł się i krzyknął . — Co ci to , Gerda ? Czyś ty mężczyzna ? Czy się matka twoja omyliła , że ci nie wdziała chust i spódnicy ? Kropla krwi , a tyle strachu i wrzasku ? Chłopak mu dopiero wskazał na własną twarz jego . — Nie o moją mi strach — rzekł — choć skórznie mam jej pełne , ale o waszą . Twarz , ojcze , macie we krwi całą . Starszy na ręce swe popatrzył , rozśmiał się tylko i nic nie odpowiedział . Gerda tymczasem , na ziemi siadłszy , nogę ranną rozzuł i począł czyścić obuwie , potem ranę ocierać i okładać hubą . Stary patrzył na to obojętnym okiem . W milczeniu dobyli potem z sakiew suszone mięso i placki , które starszy na ziemi rozłożył . Poszedł się wprzód obmyć w wodzie i dłonią jej do ust zaczerpnąć . Gerda za jego przykładem zwlókł się też do wody … Siedli jeść w milczeniu … Konie na chudej trawie leniwie się pasły … Z lasu wyleciała sroka … uwiesiła się na suchej gałęzi nad głową starego , pochyliła ku niemu i krzyczała … Zdawała się zagniewana , trzepała skrzydłami , podlatywała coraz bliżej … wołała coś , jakby na gwałt zbierając drugie … Nadciągnęła w pomoc wtóra i trzecia … i wrzaskliwie to podlatywały , to przysiadały się przy nich … Stary , który się chciał zdrzemnąć , zniecierpliwiony , łuk napiął i strzelił . Nie ranił żadnej , zerwały się z krzykiem … zawirowały w powietrzu i wróciły krakać nad nimi … Gerda z głową zwieszoną , na rękach wsparty , nad końmi czuwał . Las milczał — niebo było czyste — owad tylko , wywołany słońcem do życia , brzęczał , gromadami unosząc się w powietrzu . Po krótkim spoczynku na konie siedli znowu … Stary się do chłopca zwrócił . — O strzałach , o krwi , o niczym ani słowa tam … Najlepiej by ś nie mówił nic i niemego udawał … Niemcami oni nas tam zowią — choć my ich język rozumiemy … Słuchaj , co gadać będą , zda się to zawsze — ale udawaj , że ci ta mowa obca … Tak lepiej — milczeć . Spojrzał na ń czekając , by mu Gerda oczyma odpowiedział . Jechali dalej a dalej . Słońce już się z wolna spuszczać zaczynało ku zachodowi . Brzeg rzeki wyniosły coraz się zniżał , wilgotniejsze otaczało ich powietrze — cień zalegał boru ściany — gdy w dali , nad zaroślami , pokazał się słup dymu siny … Stary zobaczywszy go drgnął z radości czy niepokoju — chłopak też weń oczy wlepił i zwolnili koniom biegu . Dokoła się las rozlegał stary , wysoki , gęsty , a łąka nad rzeką zwężała , płynącą ścieśnionym korytem . — W prawo otwarła się łąka , dokoła zasiekami drzew zrąbanych otoczona … Poza nią z szałasów jakichś , chałup z drzewa i chrustu , opasanych tynami wysokimi — dobywał się ów słup siny … Zbliżając się ku budom , coraz je lepiej rozeznać można było . U brzegu , podniesionego trochę , rzeki stały w prostokąt szczelnie zewsząd zamknięte . Od łąki odgradzały je kłody drzew i tyny , pokopane doły i powbijane pale . Na jednym z nich tkwiła zawieszona biała , od deszczów wypłukana , od słońca zwapniała czaszka końska . Dachy pokryte były kawałami dartymi drzewa , wiszarem i gałęźmi — ściany w słupy z chrustu plecione . W pośrodku tylko z kłód ogromnych w zrąb zbudowana wznosiła się chałupa-dwór , do której szopy wkoło przytykały , z nią razem obejście tworząc , w środku którego małe znajdowało się podwórze . Dojeżdżając , rudy podróżny zwolnił koniowi biegu — oczyma szukając , czy kogo nie zobaczy . Nie widać było żywej duszy . Wahał się jeszcze , jak dać znać o sobie , gdy u brzegu rzeki , na ogromnym , zbłąkanym tu od wieków kamieniu , ujrzał siedzącego starca , który niepostrzeżony od dawna go śledził oczyma . Ubrany był cały w bieli , nic nie mając na sobie oprócz odzieży z płótna grubego . Nogi miał bose , głowę siwą nieokrytą . Ogromna , długa do pasa broda piersi mu osłaniała . Biały wysoki kij trzymał w ręku . Koszulę na wierzch włożoną i do kolan spadającą obejmował pas czerwony . Żadnej zresztą nie miał ani ozdoby , ni broni . U nóg jego dwa psy leżały do wilków podobne — zaczajone , przypadłe do ziemi , oczyma krwawymi wiodące za podróżnymi … Drgały leżąc … i czekając , kiedy się rzucą . Twarz starca spokojna była i poważna , ogorzała , ze skórą jakby spękaną , tak ją fałdy i marszczki pokryły całą siecią gęstą . Nad oczyma siwymi dwa krzaki bujnych brwi sterczały najeżone . Suchą szyję , którą obnażoną widać było spod koszuli , jak twarz pokrajaną , brunatną — niby węże sine oplatały żyły pod skórą nabrzmiałe . W chwili gdy podróżny starca zobaczył , ten właśnie na psy zawołał groźno , ręką im wskazując w tył , za siebie , a kij podnosząc do góry . Podróżni stanęli … rozglądając się ciekawie . — Pokłon wam , stary Wiszu … — rzekł z konia nie zsiadając podróżny , uchyliwszy tylko głowę . — Pokłon wam . Każcie waszym psom do zagrody , bo by nas porozdzierały , a my starzy znajomi i dobrzy przyjaciele , choć nie swoi — a nie wrogi . Słowa te powoli wyrzekł starszy łamaną mową Serbów nadłabańskich — usiłując przybrać postawę i twarz uprzejmą . Stary patrzał , nic jeszcze nie odpowiadając . Na psy naprzód zakrzyczał groźno , aby szły precz , ukazując im zagrodę , bo warczały i zęby szczerzyły patrząc na przybyszów i coraz to się ku nim targały . Nie chciały odchodzić . — Gospodarz huknął w dłoń … Na głos ten zza tynu ukazała się ostrzyżona głowa parobczaka , który rozkaz zrozumiawszy psy zawołał , wpędził do obejścia i zamknął za nimi wrota … Słychać je było szczekające i wyjące w szopie . — Zdrów bywaj , Hengo . Cóżeście to znowu tak daleko w nasze lasy zawędrowali ? — rzekł gospodarz . Rudy powoli z konia zlazłszy i dawszy go chłopcu , który na swoim pozostał — zbliżał się z wolna do starego . — Ha ! po świecie się tak człek włóczy , ciekaw zobaczyć , jak tam gdzie ludzie żyją — począł mówić — przy tym też jakaś zamiana zrobi się może . Lepiej w spokoju mieniać czego u jednych zbytek , a drugim brak , niżeli napadać zbrojnie , a z życiem razem wydzierać . Ja — wy wiecie — człowiek spokojny , zaopatruję komu czego trzeba … aby żyć … Stary się czegoś zadumał . — Nie bardzo u nas mieniać jest na co … Skór i futer dosyć pewnie u siebie macie , bursztynu u nas niewiele . My śmy też nie zwykli bardzo do rzeczy , które wozicie , swoim się radzi obchodzić … Igła z ości tak szyje jak żelazna . Popatrzał stary na ziemię i znowu się w sobie zadumał . — Zda się to przecie , co ja wożę — mówił powoli Hengo . — A skąd byście wzięli wszystko , co się z kruszcu robi , gdyby śmy wam tego nie dostawili … Do Winedy daleko … — Albo to kości , rogu i kamienia nie dosyć — rzekł stary Wisz wzdychając . — Był czas , że się ludzie tym obchodzili i dobrze im z tym było … Jakeście wy a drudzy wędrowni podwozić zaczęli swoje błyskotki , niewiasty nam popsuli ście , chce im się ziarnek świecących na szyję i iglic gładkich , i guzów , i wszystkich tych zabawek … bez których teraz żadna nie stąpi . Nic by to nie było — ciągnął dalej , patrząc więcej w ziemię niż na przybyłego kupca — ale wy … wy dróg się do nas uczycie , tajemnice nasze wywozicie stąd … i tak samo przyjść może napaść , jak przyszły świecidła . Hengo po kryjomu błyskiem oczu bystrym zmierzył starego Wisza i rozśmiał się . — Próżna to obawa — rzekł . — Nikt o napaściach nie myśli … Ja nie jeżdżę cudzego podpatrywać , ale swoje mieniać . Wy mnie przecie znacie , nie pierwszy raz jestem u starego Wisza … Ja przyjaciel wasz … Żonę miał em z waszej krwi , serbską córkę … a z niej oto tego chłopca , który choć języka waszego nie umie — przecie w nim trocha tamtej krwi zostało . Wisz , który na kamieniu siadł , a na leżący naprzeciw drugi wskazał Hendze — pokiwał tylko głową . — Żonę mieli ście Serbkę znad Łaby — odezwał się — mówili ście mi o tym . Ale jakeście do niej przyszli ? Hę ? Pewnie nie po jej woli ? Roześmiał się Hengo . — Starzy jesteście — odparł — wam tego mówić nie trzeba . A gdzież to na świecie niewiast się o ich wolę pytają ? Gdzie się inaczej żonę bierze jak ręką zbrojną ? Tak jest u was , u nas i na całym świecie … Bo one woli nie mają . — Nie wszędzie — wtrącił stary . — Młodym woli nie dają , a stare u nas szanują . Choć im rozumu odmawiają , przecie duchy przez nie mówią i wiedzą one więcej niż wy … te — wiedźmy nasze … Potrząsnął głową ; milczeli chwilę . — Na noc was o gościnę proszę — odezwał się Hengo . — Co mam z sobą w węzełkach , pokażę … Zechcecie co wziąć ? dobrze — a nie będzie zgody ? nie pogniewamy się o to . — O gościnę prosić nie trzeba — zawołał Wisz wstając . — Kto raz spał pod dachem naszym , zawsze ma pod nim spocząć prawo . My wam radzi . Kołacz i piwo , i mięso się znajdzie ; baby strawę wieczorną już warzą . Chodźcie ze mną . Wisz wstał z kamienia i przodem go wiodąc , ku wrotom się skierował . Gdy stary na kamieniu siedząc rozmawiał z przybylcem z tej ziemi , którą krajem „ niemych ” , języka narodu nieznających zwano — zza tynu i zagród głów ciekawych zaczęło się ukazywać mnóstwo . Rzadkością to było , ażeby w taką lasów głębinę i puszcz wnętrza docisnąć się śmiał obcy człowiek . Więc gdy się ukazali ludzie i konie nieznane , a parobczak począł psy zamykać — co żyło w zagrodzie , choć z dala i przez tynu wierzchołki , przez płotów szpary , biegło się dziwić obcemu . Widać było białe chusty niewiast zamężnych , włosy dziewcząt z wiankami zielonymi , głowy mężczyzn z długimi włosy i postrzyżone parobków , i dziecinne oczy przelękłe spośród gęstych kudełków , którymi się im czoła jeżyły . Podnosiły się one nagle i niknęły , ukazywały i pierzchały … Stare nawet baby drżąc wyglądały zza płota , a że się obcego lękały , rwały trawę i ziemię rzucając je na wiatr i pluły przed się , aby im jakiego nie rzucił czaru . Stara Wiszyna , a imię jej było Jaga — zobaczywszy , że się wiodą ku wrotom z gościem rudym , wystąpiła , usta zakrywając fartuchem , naprzeciw mężowi , dając mu gwałtowne znaki , aby z nią pomówił na osobności . Już się do wrót zbliżali , które im otwierać miano , gdy im zastąpiła drogę . — Po co tu obcego , Niemca wiedziecie ? — szepnęła wylękła . — Możnaż to wiedzieć , co on z sobą niesie ? Jakie on uroki rzucić może ? — Ten ci to sam , Hengo znad Łaby , co to naszyjniki przywoził i szpilki , i noże … Przecie się nam nic nie stało … Nie ma się go co obawiać , bo kto za zyskiem goni , temu czary nie w głowie . — Źle mówicie , stary mój — odparła Wiszowa . — Gorsi to ludzie od tych , co z nożami i maczugami napadają . Ano wola twoja , nie moja … I szybko ustąpiła mrucząc , nie oglądając się już za siebie , aż weszła do dworu wewnątrz zagrody . A że na inne niewiasty w podwórku po kątach poprzytulane skinęła , pierzchnęły wszystkie , chowając się , gdzie która mogła . Parobków tylko kilku i dwu synów gospodarza zostało . Hengo wszedł rozglądając się trwożliwie , choć męstwem nadrabiał . Chłopak jego z konia nie złażąc z nim wjechał w podwórze . Ludzie wszyscy stali , patrząc na nich ciekawie i szemrząc miedzy sobą . Wisz prowadził do świetlicy . Chata w zrąb na mech budowana , stara — w pośrodku się wznosiła , wyżej nad inne szopy — drzwi do niej wiodły z progiem wysokim , ale obyczajem starym bez zamka żadnego , bo ich nigdy nie zawierano . Z sieni w lewo była izba wielka . Tok w niej ubity gładko , posypany był zielem świeżym , w głębi ognisko z kamieni stało , na którym nigdy ogień nie gasnął . Dym się dobywał z niego przez nieszczelny dach ku górze . Ściany i belki , i wszystko szkliło się od niego czarno . — Dokoła przy ścianach ławy na pniach były przymocowane … W rogu stał duży stół , a za nim dzieża do mieszania chleba , białym płótnem okryta … Nad nią wisiały wianki już poschłe i wiązki różnego ziela . Na stole , ręcznikiem szytym zasłanym , chleb też nadkrojony leżał i nóż przy nim mały . U drzwi na ławie stał ceber z wodą i czerpakiem . W kącie , w głębi widać było żarna małe i kilka bodni chustami poosłanianych . Niewielkie okno zasuwane wewnątrz okiennicą stało teraz otworem , tyle światła wpuszczając , ile go do rozpatrzenia się w izbie było potrzeba . Gdy Wisz i Hengo przestąpili próg , stary podał rękę gościowi i pokłonił mu się mówiąc , a zarazem wskazując . — Oto chleb , oto woda , oto ogień i ława — jedzcie , pijcie , ogrzejcie się , spocznijcie i niech dobre duchy będą z wami . Hengo się niezgrabnie pochylił . — Błogosławieństwo temu domowi ! — odezwał się krztusząc . — Niech go choroba omija i smutek . To mówiąc na ławie przysiadł , a Wisz ukroiwszy chleba kawałek rozłamał go z nim i do ust podnosząc zjadł , co też i obcy uczynił . Trwało to chwilę … gość już był uroczyście przyjęty i pozyskał prawa pewne . Niewiasty się nie ukazywały , ale że na cudzoziemca przez szpary patrzeć musiały , znać było z tego , że szepty i stłumione śmiechy dolatywały do uszu jego . — Teraz — odezwał się Hengo po chwili — kiedyście mnie przyjęli w gościnę , póki jeszcze dzień jasny , pokażę wam , co wiozę z sobą … Niech oczy widzą , że zwodnictwa nie ma … a jest popatrzeć na co ! Stary nic nie mówił , ruszył się tedy ku drzwiom ; jeden z czeladzi do szopy go poprowadził , gdzie już konie z chłopcem stały . Gerda spoczywał na drzewie siadłszy , ciekawie się rozglądając i przysłuchując … Sakwy przy nim na ziemi leżały . Hengo ujął z nich dwie i z taką siłą i zręcznością zarzucił je sobie na ramiona , jakby unikał pomocy obcej lub chciał się popisać ze zręcznością . Przez podwórze też , niosąc je , umyślnie zdawał się stąpać lekko i zwinnie , jakby wcale obarczony nie był . Pochyliwszy się nieco we drzwiach , wszedł do dworu i tu , przy okienku , około ławy szerokiej sznury rozplątywać począł . Chłopcy domowi ciekawym go otoczyli kołem . Z wielką wprawą i zręcznością Niemiec sakwy otworzył , pomyślał chwilę i obejrzawszy się ku staremu , zaprosił go ku sobie . — Ale , cóż to ? … Wy sami tylko — odezwał się . — A niewiastom waszym ani nawet oczu nacieszyć nie dozwolicie ? Jam już człek niemłody , mnie też ani się wstydzić , ani lękać nie macie powodu . Wisz zawahał się nieco , potem ręką dał znak i sam podszedł ku drzwiom bocznej komory . Tu stara Jaga na straży stała , drzwi sobą zapierając , ale nie pomogły groźby jej i obawy ; gdy stary gospodarz dał swobodę , niewiastki i dziewczęta tłumnie wpadły do izby . Pędziła je ciekawość , a strach hamował , i zaledwie wparły się do świetlicy wąskimi drzwiami , poczęły nazad uciekać . Pierwsza , co rudego Niemca oczy spotkała , krzyknęła i cofnęła się ; za nią jak pierzchliwe stado pobiegły inne . Śmiechy , szepty i łajania Jagi razem zmieszane słyszeć się dały . Hengo tymczasem klęcząc przy ławie , dobywał z sakiew coraz coś nowego , ukradkiem ku drzwiom spoglądając . Oczy jego tam i sam ciekawie biegały , choć udawał , że tylko towarem swym jest zajęty . Lękając się i pragnąc , walcząc ze strachem i ciekawością , dziewczęta , jak woda na jeziorze , to się ode drzwi na izbę posuwały , to cofały nagle , jakby do komory nazad uciekać chciały . Niemiec , którego bystre oczy najwięcej siały trwogi , coraz mniej na pozór zważał , co się tam za nim działo , niby nie widział , niby się nie zajmował niczym , tylko towarem , który na ławie rozkładał . A było go pod dostatek , świecił i porywał oczy . Leżały naprzód igły długie do spinania chust , misternie się zamykające , a posplatane tak z kruszcu jasnego , jak gdyby plecione były ze lnu lub wełny . Niektóre z nich miały guzy błyszczące , inne poplątane były jak łodygi kwiatów , gdy zwiędną . Do wyboru było dosyć . Leżały dalej naszyjniki bogate , obwieszane blaszkami , kółkami i dzwoneczkami . Hengo je sobie do szyi przykładał , nic nie mówiąc , a pokazując , jak się na suknie bogato i pięknie wydawały . Jedne naszyjniki plecione były jak dziewcząt kosy , inne gładkie , z mocnego kruszcu , szyi od pocisku i strzały bronić mogły . Na długim sznurze cała kopa może kolców kruszcowych wisiała , nanizanych jak obwarzanki , które na rękach noszono . Były większe i mniejsze , i takie , co wężem rękę niewieścią aż do łokcia opasać mogły . Drugie , dla mężczyzn przeznaczone , mocniejsze były i grubsze . Pierścieni też miał Hengo do wyboru bogactwo wielkie , kowanych i plecionych , wyrzynanych mądrze i ozdobnie . Dla mężczyzn powabniejsze były siekierki długie , noże z pochwami , dłuta i kliny , na ramiona kładzione kręgi , których ani miecz , ani strzała przebić nie mogła . Te gdy na ławę wykładać począł , rzucili się chciwie parobcy , aż oczy im do nich zaświeciły i ręce zadrżały . Stary Wisz nawet przystąpił bliżej , a temu , z pochwy skórzanej wydobywszy go , podał Hengo mieczyk błyszczący , wykrojony jak liść kosaćca , u pięści piękną rękojeścią opatrzony . Gospodarz , w prawą go rękę ująwszy , uśmiechnął się rad , przypatrując się ostrzu , które od słońca świeciło . — Lepsze to — zawołał śmiejąc się Hengo — od waszych starych kości i kamieni ; więcej wytrzyma , lepiej broni i wnukom służyć będzie . Czy człowieka , czy zwierzę dzikie , byle prawica silna — zmoże ; a doma też tym wiele zrobić potrafi , kto umie . Gdy to mówił , a męski sprzęt ów ukazywał parobkom , niewiasty się powoli , jedna drugą naciskając , zbliżyły tak , iż prawie głowami nad ławą zawisły , pożerając oczyma spinki , pierścienie , naszyjniki i kolce . Hengo ostrożnie zwrócił na nie oczy . Wszystkie odziane były w bieli ; przecież wśród czeladzi i służby rozeznać było łatwo między nimi dwie hoże niewiastki gospodarza i dwie córki jego w zielonych wiankach , z kosami długimi . Grubszym płótnem okryta czeladź z tyłu się trzymała . Z dwojga dziewcząt jedna , ta , która najbliżej stała , piękną była tak , że i między najcudniejszymi mogła otrzymać pierwszeństwo . Lice też miała bielsze i mniej opalone ; znać może więcej siedząc za tkackimi krosnami niż po polu biegając . Biała i rumiana , z usty różowymi , wielkie oczy szafirowe wlepiała z kolei w pierścienie , to w cudzoziemca , to nimi wodziła po siostrach i braciach . Lecz wzrok się jej nie palił do tych błyskotek . Ręce trzymała na piersiach złożone , a śmielej rozglądała się niż towarzyszki . Na białej koszuli jej spływał sznur nieforemnych obłamów bursztynu , do których niebieskie i czerwone ziarna się mieszały . Na głowie ruciany wianuszek świeży zieleniał wesoło . Twarze innych śmiały się dziecinnie , jej lice smutno i poważnie patrzało . Między wszystkimi zdawała się panią . Hengo parę razy spojrzał ku niej ; dziewczę zarumienione cofnęło się nieco ; lecz wnet , odzyskawszy śmiałość , na pierwsze miejsce wróciło . Niemiec wziął nieznacznie z ławy jeden z pierścieni i na palcu go potrzymawszy przeciw oknu , wyciągnął ku dziewczynie . — Niech to będzie mój gościniec za gościnę — rzekł podając go pięknej córce Wisza , która zmieszana , dumnie spoglądając cofnęła się i potrząsnęła głową . — Przyjmijcie go , on wam szczęście przyniesie — rzekł Niemiec . Nie mówiąc nic , nie posuwając ręki dziewczyna cofnęła się powoli . Ojciec na nią spojrzał , potrząsła głową i skryła się za inne . Hengo więc podał go drugiej siostrze , która zapłonąwszy mocno rękę wyciągnęła fartuszkiem okrytą i podarek z radością przyjęła . Wnet bratowe i czeladź skupiły się około niej , aby to cudo oglądać . Szybko pobiegły z nim do komory … do matki … Słychać było szeptanie długie , jakby gniewne … a po chwili wyszła obdarowana , w końcu fartuszka niosąc zawinięty kawałek bursztynu ciemnego . Spojrzała na ojca , który głową skinął i nic nie mówiąc , na ławie go przed Niemcem położyła . — Weź to ! — rzekł Wisz . — Nam się za gościnę podarków brać nie godzi . Z uśmiechem Hengo zabrał bursztyn , obejrzał go i wpuścił do worka , który miał pod suknią . Nim to jednak uczynił , splunął na ń nieznacznie , aby czary odpędzić . Wisz zamyślony stał , na kiju się oparłszy , nóż obejrzany położył i milczał posępnie … Chłopaki szeptały między sobą , to biorąc ostrożnie z ławy siekierki i noże , to je z żalem nazad składając . W oczach ich łatwo czytać było , że się im tych skarbów chciało — ale gospodarz jeszcze się był nie odezwał — a bez niego nic się tu nie działo . Był głową domu i panem . Woli swej nikt tu nie miał , jeśli on mu jej nie podał … Hengo , co miał pod ręką rozłożywszy , patrzał zwycięsko po otaczających . Niewiasty wróciły , parobczaki stały … Milczenie panowało w izbie : wtem oczy starego padły na coś leżącego wśród innych ozdób na ławie , czego znać nie widział w życiu . Był to świecący krzyż z uszkiem … Do noszenia na szyi . Błyszczał tak jakoś , że oczy wszystkich zwrócił na siebie … — A to co jest ? — zapytał stary , wskazując … Hengo zdaje się , że dopiero teraz postrzegł , iż go wydobył , i pochwycił skwapliwie . — A ! to — zawołał zmieszany — to jest znak … Dla ludzi innej wiary niż wasza … który im szczęście przynosi … — Namże on by nie przyniósł szczęścia ? — zapytał Wisz . Hengo zamilkł i schował go do worka … Nastąpiła znowu chwila milczenia . To schowane tak szybko godło tajemnicze obudzało ciekawość , lecz Niemiec już się z nim ukrył . — Trudno się to oprzeć — odezwał się gospodarz . — Kiedy samo co pod dach przychodzi , a do życia pomóc może . Za dawnych czasów , ledwie u księdzów i żupanów coś podobnego widzieć było można , teraz i my kmiecie ważyć się na to musimy . Nie wyjdzie z domu dziewka , żeby jej do wiana nie dać kolców i szpilek . Skinął na starszego syna , poszeptał mu na cicho … . Wyszło ich zaraz dwu z izby . Wisz na ławie siadł i po jednemu odkładać począł , co dla siebie i swoich chciał zatrzymać — wybrał piękny miecz liściasty , siekierek kilka , młotów , nożyce , kilka pierścieni , dwa naszyjniki z wisiadłami … myślał i liczył , czy tego będzie dosyć . Wtem Hengo zdjął z ławy dwa chrzęszczące naramienniki i podniósł je do góry . — Staremu Wiszowi by się to zdało — zawołał — i przystało . — Po co ? — rzekł gospodarz . — Chyba , aby mi synowie włożyli do mogiły … Na wojnę iść już nie myślę , na to są chłopcy dorosłe — a doma — co mi po tym ? — Rzekli ście do mogiły — odezwał się Hengo . — Niech was bogowie długo chowają — ano i do grobu to wziąć nie szkodzi … Wszak ci u was zwyczajem , że na stos się ubiera i zbroi , jak takiemu bogatemu kmieciowi przystało . Stary ręką zamachnął w powietrzu . — Co mi tam ! — rzekł . — Chcieć i brać łatwo , ale co dać za to ? Nie bardzośmy zapaśni . — Jużci choć bursztyn i skóry macie , bo wam tu do morza bliżej , a i w ziemi go tu kopiecie … Wisz patrzał na drzwi , skąd się powrotu synów spodziewał . Ukazali się też wkrótce oba , jeden dźwigając wór duży , drugi na plecach niosąc pęk spory skór różnych , powiązanych pyskami . Rozłożono to na ziemi , Niemiec chciwie w worku grzebać się zaczął , aż mu oczy błyszczały . Wydobywał po jednemu bryły muł em i ziemią okryte , gdzieniegdzie jasnymi obłamy połyskujące … W tych zdawał się świecić , jakby zamknięty płyn jakiś , który stężał i zmarzł na kamień . Skóry też zwierza zabitego zimą , włosem świeciły lśniącym , a gdy Niemiec palcami ich próbować zaczął , nic mu w nich sierści nie pozostawało . Dopiero się targ rozpoczął , milczący , bez słowa … Hengo odkładał , co mieć pragnął , stary głową trząsł i odrzucał … Razy kilka tak liczono skóry i to , co na stole leżało , ważono w rękach kawały bursztynu , ujmowano i dodawano . Wisz , to Niemiec trzęśli głową . Jeden to drugi coś ustępował , jeden narzucał , to drugi … Szło to powoli , niekiedy przestankami dzielone długimi , w ciągu których umowa zerwaną się zdawała . Hengo niby swój towar chciał pakować , chłopcy skóry brać zaczynali . Ociągano się z tym jednak , aż nareszcie Hengo rękę wyciągnął i stary w nią uderzył dłonią . Zgoda zawartą została . Wisz zgarnął licząc swój nabytek i natychmiast rozdzielać go począł , wśród powszechnych oznak radości . Ściskano go za kolana . Dwór cały odzywał się wykrzykami … Niemiec wiązał skóry i pakował bursztyny . Pot mu ciekł z czoła , napił się wody i usiadł na ławie . — Patrzcież no — odezwał się gospodarz . — ileśmy to wam dać musieli , a wiele od was bierzemy . We dwie garście się to zmieści . Czemu wasze ma być tak drogie , a nasze tak tanie ? Hengo uśmiechać się począł . — Naprzód — rzekł — tom ci ja niemal stawił życie , wioząc wam tu towar do dworu . Niezdrowo to przedzierać się lasami . A to , co ja wożę , tego ziemia nie rodzi , ani ludzie robią , ale duchy po pieczarach mieszkające , które małych człowieczków mają postać … Oni aż do wnętrzności ziemi za tym kruszcem wdzierać się muszą . Taki człowiek , jak ja , wiele świata przejechać musi , zanim się do nich dostanie i cokolwiek wyprosi . Ani dzień , ani dwa , ale miesiące i lata wędrować trzeba , nim się człowiek do nich dobije . Życie się stawi co dzień i od dzikiego zwierza , i od obcych ludzi , którzy radzi złupić podróżnego . Choć się rzeki i góry , i parowy zna , często się zbłądzi , głodem przymrze , nie dośpi … a rad , kto wyjdzie ze skórą całą . Co za dziw , że dużo wziąć potrzeba . Wam w las pójść za zwierzem , którego u was pełno , to zabawka — bursztyn samo wyrzuca morze albo ziemia rodzi … Wisz milczał słuchając . Parobcy i synowie rozstąpili się ku ognisku i w głąb świetlicy , każdy chwaląc tym , co otrzymał . Niewiasty szepcząc kryły się w komorze i jedna tylko córka gospodarza , piękna Dziwa , w przymkniętych drzwiach wyglądała ciekawie . Rozmawiali powoli , słuchano ich pilnie . — A jeśli wam tak ciężko i niebezpieczno — mówił stary — po co wędrujecie ? Macie swoją chatę i pole ? Hengo brwi namarszczył . — Dlaczego wy na łowy idziecie , choć zwierz bywa dziki ? Człowiek się rodzi do swojego życia i odmienić go nie może . Nie tyle za bogactwami goni , co za dolą swoją , która go w świat pędzi . Narody całe płynęły nieraz kędyś ze wschodu … ze starych siedzib na nowe , albo to im tam ziemi brakło ? Tak i mnie duch mój włóczyć się każe . — A dużoście już świata zjeździli ? — zapytał Wisz . Hengo się uśmiechnął . — Tak dużo , że nie zapamiętam , z ilu rzek pił em wodę , przez wiele gór wierzchołkim się przedzierał , widział em dwa morza … a języków , którem słyszał , nie zliczę … a ludzi różnych … — Przecież ze wszystkich narodów naszych pono najwięcej — odezwał się stary — My , Polanie , rozmówić się możemy i z tymi , co u Odry , i co nad Łabą siedzą , i z Pomorcami , i z Ranami na Ostrowiu , i z Serby , i z Chrobaty , i Morawiany , i aż do Dunaju … i dalej . A któż policzy … jest nas jako gwiazd na niebie . — Hm ! — mruknął Hengo — i nas też niemało … — A ziemi też dla wszystkich dosyć — dokończył Wisz . — Każdy u siebie doma ma , czego mu trzeba — ziemię matkę pod nogami , słonko nad głową , wodę w strumieniu , chleb w rękach . Hengo słuchał milczący . — Tak ci jest — rzekł — przecie jedni drugich nachodzą — i z głodu , i z chciwości , i dla niewolnika , gdy go zabraknie . — Dzieje się tak u was — przerwał stary . — My wojny nie pragniemy ani w niej smakujem . Nasi bogowie pokój miłują jako my . Niemiec się skrzywił . — Kto wam tu co zrobi ? — mruczał . — Kraj szeroki , pustynie — łatwo by wejść , ale wynijść trudno . — My śmy też — rzekł Wisz — od was się nauczyli bronić i wojować , bośmy tego dawniej nie znali . Prawda , że tam u zachodu wasze duchy lepszy oręż kują , ale i nasz kamień stary , i pałka niczego . — My śmy już o kamieniu zapomnieli — odezwał się Hengo — pogrzebali śmy stare młoty po mogiłach i już ich prawie nie widać . Nie zdał się już teraz kamień , gdy o kruszce łatwo , a ludkowie nasi po pieczarach coraz więcej go znoszą . — My też mamy go od morza i od lądu , z różnych stron przywożonego — ciągnął Wisz — przecie dzieci uczymy kamień szanować , bo go pierwsi bogowie pokazali , jak obrabiać , praojcom naszym . I każdemu do grobu wkładamy młot — siekierę bożą , kamienną , aby się u swoich bogów nią wyświadczył , kim jest i skąd idzie . Inaczej by go nie poznali . A będzie tak na wiek wieków i u wnuków naszych . Hengo słuchał ciekawie . Wtem stary podniósł się z ławy i sięgnął ręką na półkę , ponad dzieżę chlebną , gdzie rzędem leżały młoty i siekiery kamienne , pooprawiane w drzewo i powiązane mocno . Ujął ich kilka w rękę pokazując Niemcowi . — Po dziadach , pradziadach my śmy je odziedziczyli — mówił . — Biły one ofiary bogom i łby wrogom , i zwierzom rogi . Gdyby nie kamień , nie było by człowieka i życia . Z kamienia powstał człowiek i kamieniem żył . Z niego wyszedł ogień pierwszy , żyto kamień starł na mąkę — i błogosławiony jest . Wasz kruszec zjada woda i ziemia , i powietrze , a kamienia nieśmiertelnego nic nie pożre . To mówiąc młoty swe z poszanowaniem na półce położył . W ciągu rozmowy niewiasty służebne koło ogniska się kręciły rozpalając je . Przez drzwi od komory otwarte dozorowała je Jaga . Pracowały z nimi niewiastki i córki , tylko Dziwa w wianku , z założonymi rękami z dala się temu zachodowi przypatrywała . Najmłodszą była w domu , najpiękniejszą i najukochańszą , a pieśni najśliczniejsze śpiewała . Matka ją najciekawszych baśni uczyła , ojciec najstarszymi podaniami karmił . Wiedzieli wszyscy , że ją duchy nawiedzały , że we snach szeptały jej o tym , o czym nikt , ani ojciec , ani matka , ani siostry nic nie wiedziały . Kto chciał wiedzieć przyszłość , jej pytał — pomyślała , popatrzała , powiedziała . A pieśni się u niej rodziły tak jak na wiosnę nad strumieniem kwiaty . Gdy na rozstajach i u świętych zdrojów ofiary składano , nikt tam nie przodował , tylko ona jedna i szanowali ją wszyscy , a z młodzieży nikt nawet spojrzeć na nią nie śmiał zuchwale . Wszyscy wiedzieli , że ją sobie duchy wybrały za oblubienicę . Dlatego , gdy drugie siostry i bratowe same w las się iść lękały , tam gdzie duchy latają unosząc się nad strumieniami , nad jeziorami , nad górami i wąwozami — Dziwa szła śmiało , wiedząc , że się jej nic złego nie stanie , że niewidzialna ręka zwierza i wilkołaka odegna , smoka i węża nie dopuści . U ogniska warzyła się i piekła wieczerza , a że gość był w chacie , dostatniejsza niż powszednio . Ćwierć kozłowa obracała się u ognia , w wielkim garncu warzyło mięsiwo z krupami . Jaga też zawczasu w cebrzyk drewniany utoczyć kazała piwa , jeden z chłopców przyniósł miodu , który tylko dla gości dawano . Znać było dostatek w domu , bo i nabiału nie brakło , zwierzyny , kołacza i chleba . Wszystko to na stół zniesiono , a Wisz skinieniem gościa zaprosił ; sam siadłszy w rogu , gdzie jego miejsce było . Niżej na ławach synowie siedli , a niżej jeszcze parobcy … Dziewki i niewiasty , nie śmiejąc usiąść z mężczyznami , służyły . W milczeniu zabrano się do mięsa palcami je odrywając , tylko Hengo noża na skórzanym pasku dobywszy , dla siebie krajać je zaczął . Na ten obcy zwyczaj dziwnie patrzano , bo krom chleba dużego wszystko się palcami brało i jadło . Postawiono garnuszki i czerpaczki przed siedzącymi z wodą , piwem i miodem . Wisz zlał trochę na ziemię … Głodny podróżny raczył się i popijał do syta , a nierychło mu na myśl przyszło , iż dziecko głodne w szopie przy koniach zostawił . Szepnął więc coś staremu Wiszowi , który głową pokiwał . — Jedzcie spokojnie — rzekł . — Nie zapomną o nim — u nas obyczaj nie tylko o panu pamiętać , ale i o sługach , a gdyby ście psy mieli z sobą , i te by głodu nie zaznały . Zwierzęta też , którym bogowie mowę odjęły , kto wie , co w sobie noszą ? Przecie naszą mowę rozumieją , w życiu nas strzegą , a po śmierci żałują . Mówił to właśnie patrząc na psy swoje , które dobywszy się z zamknięcia , gdy zwietrzyły wieczerzę , wcisnęły się do chaty i pod stół , kości gryząc , które im rzucano . Słońce się miało ku zachodowi , gdy najadłszy się i napiwszy , Wisz wstał , tuż za nim wszyscy z ław ruszyli . Podniósł się i Hengo ; miejsce opróżniając dla niewiast , wyszli na podwórko z chaty . Stary , na kiju się opierając , Niemca z sobą powiódł ku rzece , dawszy mu wprzód sakwy zrzucić w szopie , bo się nazajutrz do dnia w drogę wybierał . Siedli znowu oba na tych samych kamieniach nad wodą . W łozach śpiewały słowiki … Nad błotami zwijały się czajki krzykliwe i niespokojne , w lesie kukułka coś liczyła po jednemu , a na moczarach bąk kiedy niekiedy jak stróż na czatach — hukał … z daleka . O kilkanaście kroków od nich dwa bociany , których gniazdo na szopie widać było , wieczorną odbywały przechadzkę , dzióbiąc żabki przestraszone … Pomilczawszy chwilę Wisz spojrzał na Niemca . — Dostali ście się tu szczęśliwie — a dalej ? Dokąd myślicie ? — Dokąd ? — z wolna powtórzył , jakby nie chcąc się z tym zdradzić , co zamierzał , Hengo . — Dokąd ? Ot , sam dobrze nie wiem . Wy tu na znacznej przestrzeni sami ze swoimi siedzicie i panami jesteście … Ja , żem tu już raz się kiedyś zabłąkał , przywlokł em się i teraz . Dalej puszcza , iść choćby za rzeką obłąkać się łatwo , a na złych ludzi trafię gromadę — którzy z życiem nie puszczą . Po lada jakich chałupach w lesie tłuc się nie myślę , pożytku z tego mało … ale … toć też gdzieś , nieopodal kneź wasz siedzi … Gdyby do jego grodu nad jeziorem nie było daleko … puścił by m się … Wisz brwiami siwymi ruszył , a ręką w prawo , nie mówiąc nic , pokazał . — Jestże ci kneź … na grodzie nad jeziorem , a do niego w dzień niespełna stanąć łatwo . Kneź , kneź ! — powtórzył z przekąsem . — Ten kneź już sobie prawa do wszystkiej naszej ziemi rości , po wszech kniejach poluje , a ze swymi zbrojnymi ludźmi czyni , co chce … To srogi człek — jemu się w paszczę dostać , jak wilkowi głodnemu … Ano , i na wilki ludzie sposoby mają . Niemiec zmilczał . — Wasz ci to kneź , nie obcy — rzekł po chwili . — Trzeba przecie , żeby naród miał głowę i wodza — a co by począł , gdyby go wróg naszedł ? — Niech nas od tego bogi bronią — mówił stary . — My to wiemy , póty naszej woli , dopóki pokoju . Przyjdzie wojna , z nią iść musi niewola . A kto z wojny skorzysta ? Nie my , ino kneź nasz i jego słudzy . Nam wróg chaty popali , bydło zajmie , oni niewolnika nabiorą dla siebie i łupu . Tyle z tego , że nam dzieci poginą ; a kto padł w wojnie , temu i mogiły nie usypią , krucy ciała rozniosą . I westchnął . — Pan to jest mocny , ten , co na grodzie siedzi ? — spytał Hengo . — Bogi mocniejsze od niego — mruczał Wisz — a i gromada silną bywa … Ja nie wiem więcej , dań mu dają , jaką każe — i znać go nie chcą ; ani jego , ani całego ich Leszków plemienia . — Wyście u siebie panem — dorzucił pochlebiając Hengo . — A pewnie — rzekł Wisz . — Gdyby m nim tu nie miał być , toć są jeszcze ziemie puste , poszedł by m , jak ojcowie chadzali , z moimi gdzie indziej , gdzie wojna nie dochodzi i niewola . Zaorał by m nową granicę wołami czarnymi i siadł . Jakiś półuśmieszek szyderczy Niemcowi się po ustach przesunął i dodał : — Hej no — gdyby ście mi rozpowiedzieli a ukazali drogę do Gopła , a do stołba kneziowego — kto wie ? powlókł by m się jeszcze … zobaczyć i tego świata trochę . Gospodarz pomyślał nieco . — Czemu nie ! Próbujcie szczęścia — rzekł . — Z waszych tam już niejeden bywał , niejednego też może znajdziecie . Kneź ma żonę z niemieckiego kraju , po niemiecku rad rządził by nami . Wstał stary z kamienia . — Słońce nie zaszło jeszcze , macie dobre nogi ? — zapytał . — Pójdziemy za las , na górę , skąd świata widać niemało … Stamtąd wam drogę ukażę łatwo … Chcecie za mną ? Niemiec , który łuk i procę zostawił we dworze , prawie będąc rozbrojony , zawahał się nieco . — Tak ? Z rękami gołymi ? — spytał . — Jam tu na mojej ziemi — odparł stary obojętnie — mnie tu zwierz nawet szanuje . Innej broni nie potrzebuję — dodał , róg wyjmując z zanadrza — nad tę jedną . Gdy się głos rozejdzie po lesie , zrozumieją . Szli więc razem . Od strumienia lekko się podnosząc ku górze , zielona łąka wiodła ich ku lasom . Stary wśród zasieków znalazł przełaz i ścieżkę . Wprędce byli już wśród ciemnej gęstwiny — a tu Wisz jak w domu , choć nigdzie śladu drogi żadnej nie było , kierował się nie patrząc prawie . Hengo drapał się za nim — milczeli idąc oba … Wzgórze , niezbyt wyniosłe , z wolna , nieznacznie wspinało się , lasem okryte . W zaroślach ptastwa mnóstwo zlatywało z gałęzi , na których się już noclegować zabierało . Zdawały się gniewne na starego gospodarza , że ich spokój zakłócił . Mignęły sine skrzydła kraski , sroczka w białej spódniczce podniosła się gderząc , podlatując , przysiadając i zrywając się przed nimi , aby ich łajać , przeprowadzając dalej . Spod drzewa , u którego czatował , mignął lis żółtym ogonem , zawinął się i znikł wsunąwszy do jamy . Na gałęziach pomykały wiewiórki , ledwie dojrzane , tak zwinnie skakały z jednego wierzchołka na drugi . Stary po drodze podnosił głowę ku barciom , bo ich tu pełno było na drzewach , reszta pszczół spóźnionych wracała z łąk niosąc plon , cisnąc się do nich przed rosą , aby im skrzydła nie ociężały . Szli tak coraz głębiej , a Niemcowi , nienawykłemu do pieszej wędrówki , za starym trudno było nadążyć . Wtem las się rozstąpił , polanka , trawą bujną zarosła , wierzch wzgórza okrywała . Wśród wielkiej płaskiej przestrzeni wznosiła się sypana mogiła , z której widok rozlegał się na okolicę , jak oko sięgnąć mogło . Wspaniały był i wielki … Wisz stanąwszy tu i oglądając się po swej ziemi , mógł się czuć panem . Hengo , spojrzawszy na niezmierną przestrzeń u nóg swoich rozłożoną , stanął zdumiony i widocznie rozradowany . Dolina , którą mieli u stóp swoich , była w większej części lasami okrytą . Zachodzące słońce jaskrawym blaskiem ją oblewało , promienie czepiały się wierzchołków drzew gdzieniegdzie w złotych odbijających jeziorach i przeglądających między drzewami i łąkami rzek wstęgach . Patrząc na ń z góry , rzekł by ś , że cały kraj ten , cały świat zarastała puszcza jedna , szeroka jak morze i jak morskie równiny siniejąca w oddaleniu . Jak fale też kołysały się bliższych drzew wierzchołki . Wśród tej ciemnej zieleni jodeł i sosen , gdzieniegdzie młodych złocistych lip i brzóz , i majowych łąk zieloność się przebijała . Dalej ściśnięte drzewa już oku nic widzieć nie dopuszczały nad wierzchołki , nad które mało starszych samotnie strzelało ku górze . Głuchy szum zaledwie chwytało ucho … W dwóch tylko miejscach sinego dymu słupy wznosiły się ku górze , niezgięte żadnym wiatru powiewem … Na widnokręgu pasami długimi rozścielały się do snu mgły wieczorne . Wisz wskazał Niemcowi w prawą stronę . — Tam … w końcu dnia z końmi waszymi dostaniecie się łatwo . Trzymajcie się ciągle rzeki , a minąwszy do niej wpadające strumienie , szukajcie brodu i przejedźcie na drugą stronę . Chciał mówić dalej , gdy ucho jego , do chwytania i rozumienia najmniejszego szelestu nawykłe — coś z dala uderzyło . Zatrzymał się , głowę spuścił i słuchał . I Hengo też w dolinie pochwycił jakiś oddalony tętent głuchy , który się zdawał przybliżać . Wiszowi twarz się zachmurzyła , ręką pokazał na kierunek i spytał . — Rozumiecie ? A teraz — dodał — chodźmy ; boję się , czy śmy wilka nie wywołali z lasu . Tętent słyszę … Jeżeli jedzie kto , to chyba kneziowscy słudzy , utrapiona zgraja , która nigdy z próżnymi nie odchodzi rękami . Smerdowie jego i posłańcy … Po co ? Wiedzą chyba oni sami . Dokąd ? Nigdzie jak do Wisza , u którego miód stary stoi … Stary poruszył się z żywością prawie młodzieńczą i nie patrząc już prawie na Niemca posunął się tąż samą drogą w dół , którą na górę wchodzili . Lecz teraz pędził żywiej i przesunąwszy się przez las — spoza ostatnich drzew ujrzeli rychło zieloną łąkę , a na niej brzegiem rzeki posuwających się pięciu konnych , na których Hengo ciekawe zwrócił oczy . Przodem jechał dowódca , parami za nim czterej inni … Łatwo w pierwszym poznać było starszego , koń pod nim roślejszy i pokaźniejszy ubiór odznaczał kneziowego sługę . Był to barczysty chłop , z włosami długimi , które mu gruby kark okrywały . Na głowie miał czapkę ze sterczącym przy niej piórem białym . Odzież na nim z sukna jasnego obszycie miała czerwone , u boku miecz sterczał w pochwie , na plecach łuk nad głową się podnosił i łubiany wór na strzały . Jadący za nim w rękach trzymali toporki , zbrojni też w łuki i proce , obwieszeni sakwami … Wisz zobaczywszy jeźdźców jak noc się zachmurzył — porwał róg zza koszuli i trzy razy prędko raz po razu zatrąbił , do chaty znać oznajmując o nadjeżdżających . Gdy głos ten się dał słyszeć , jezdni na koniach poruszyli się żywiej i pierwszy z nich obejrzał dokoła , szukając sprawcy … mógł już z brzegu rzeki , nad którą jechał , zobaczyć Wisza , a ten też niezwłocznie pospieszył na przełaj , ku niemiłym gościom . — Ej ! gadziny przeklęte ! — mruczał idąc . — Smoki nienasycone … Smerda pański ! Bodaj ich razem obu pioruny ze skóry darły ! — Odwrócił się do Niemca . — Wam to na rękę , bo was pewnie i wasze sakwy ze sobą chętnie zabiorą , ale mnie … Hengo nie okazywał twarzą wcale , czy był rad lub nie spotkaniu . — Juścić — rzekł — gdyby co złego groziło , prawa gościnności bronić mnie każą . — Jeżeli ja sam siebie od nich obronię — mruknął Wisz . — Pięciu ich , nie tak to straszna rzecz , moi chłopcy powiązali by ich na skinienie , ale u stołba znajdzie się ich dziesięć razy tyle , gdyby się mścić chcieli . Szli co prędzej ku zagrodzie . Smerda kneziowski jadący przodem konia zatrzymał , starego poznawszy lub się domyślając gospodarza . On i jego towarzysze mniej się mu jednak niż Niemcowi przypatrywali . Czuli w nim obcego , a obcy dla nich zawsze był dobrym obłowem … Gdy podeszli , starzec się smerdzie pokłonił , chociaż ten mu nie myślał oddać powitania . Skłonił się i Hengo , ale mu twarz pobladła , czuł , że chciwe oczy wszystkich na niego się skierowały . — Kogóż to z sobą prowadzicie , stary ? — wołał smerda . — Obcy ? Skąd ? Czterej jezdni wnet go obstąpili dokoła . — Znad Łaby jestem , przekupień , człek spokojny , nieobcy … — rzekł , nabierając śmiałości trochę , Hengo — nieobcy , bom tu nieraz bywał z towarem … wszędy mnie swobodnie przepuszczano … — Znamy my tych ludzi spokojnych ! — krzyknął śmiejąc się smerda — Znamy … Kto wie , na co wypatrujecie drogi po kraju , szukacie brodów po rzekach , zaciosujecie znaki po drzewach … Aby potem poprowadzić … — Spokojny człek — odezwał się Wisz powoli — dajcie mu pokój , chleb z nim łamał em . — A mnie co do tego ? — zawołał smerda gniewnie . — Kneź surowo zakazuje , aby się tu obcy po kraju nie wałęsali . — Pójdzie z nami . — Pojadę z wami po dobrej woli , miłościwy panie — rzekł szybko Hengo — A gdy na twarz padnę przed kneziem , łaskę u niego zyszczę , bo pan jest sprawiedliwy … Jam samowtór z chłopięciem … i — cóż ja złego zrobić mogę ? — Związać mu ręce — krzyknął smerda — ano , zobaczymy … Gdy to mówił , dwóch pachołków skoczyło z koni , aby rozkaz jego wykonać . Smerda skierował się ku zagrodzie . Stali tu już parobcy i synowie , stała we drzwiach stara Jaga , z równie starą sługą — żadnej z młodszych niewiast widać nie było . Na znak dany przez ojca wszystkie się ukryły po kątach i zbiegły do lasu , aby się z obcymi ludźmi zuchwałymi nie spotykać . Wyjaśniła się też twarz Wisza , gdy w podwórku ani córek , ani synowej żadnej nie zobaczył . Smerda zlazł z konia u wrót , ludzie jego także , dwu z nich poprowadziło Henga z sobą , wydrwiwając się z niego , popychając i bijąc . Ręce już miał w tył związane sznurem , którego koniec trzymał jeden z pachołków . Konie poszły do szopy , ludzie wprost kroczyli do dworu . Tu Jaga , pokłonami ich witając , zapraszała . Wisz stary szedł zamyślony i chmurny . Zaszumiało wnet w izbie , gdy obcy się do niej wcisnęli . Smerda padł na ławę , pierwsze , gospodarskie zajmując miejsce . Wołali już piwa i miodu , które zaraz niesiono , aby sobie gardła zalali . Gospodarz , nic nie mówiąc , z dala zajął miejsce na ławie . — No , stary gospodarzu — ozwał się smerda — wy to już wiedzieć powinni ście , z czym my jedziemy … Należy kneziowi dań … — A dawnoście ją brali ? — mruknął stary . — Myślicie się rachować z nami ? Kmieć z kneziem ? — rozśmiał się smerda . — Kmieć z kneziem , bo ja tu , na tej ziemi , kneziem jestem — mówił Wisz . — Ze skóry nas drzecie pod pozorem obrony . Smerda chciał się śmiać , ale popatrzywszy na starego , rychło mu ochota odeszła , spowolniał jakoś . — Pijcie i niech wam tak będzie na zdrowie , jako życzę — dodał stary . — A potem o sprawie . Kneziowski sługa , pomyślawszy , stał się łagodniejszym , czerpakiem piwa z cebra nabrawszy , począł je chciwie żłopać . Towarzysze też jego garnuszkami czerpać jęli , aby ugasić pragnienie . Hengo związany stał u progu . Chwilę trwało przerywane chlipaniem milczenie . Smerda wąsy otarł i zwrócił się do Niemca . — Gdzie twoje konie i sakwy ? — Znajdą się jutro razem ze mną przed kneziem — rzekł Hengo . — Proszę was , w pokoju mnie zostawcie . — Zrobię z tobą , co chcę ! — krzyknął smerda . Wisz chciał bronić obcego , gdy Hengo z rękami związanymi , za sobą sznur wlokąc , szybko podszedł do siedzącego na ławie smerdy , przysunął mu się do ucha , zasłonił dłonią i żywo , długo coś mu szeptać począł . Z twarzy nie widać mu było przestrachu … Gdy mówił , z wolna lice kneziowskiego sługi mieniło się , marszczyło , rozjaśniało . Popatrzał z ukosa na Niemca , głową potrząsnął i rzekł do swoich ludzi : — Rozwiązać mu ręce — pojedzie jutro z nami , na grodzie się z nim rozprawim . Uwolniony tak cudownie od sznurów , które mu ręce krępowały , Hengo ze spuszczoną głową usiadł w kącie . Smerda , już co innego mając na myśli , zwrócił się do starej Jagi . — Matko stara — zawołał — a gdzież to niewiastki i córki wasze ? Radzi by śmy na nie popatrzyli , gładkie mają liczka . — I dlatego wam ich nie pokażą — wtrącił gospodarz . — Co wam do nich ? A Jaga dodała : — Nie ma ich od rana . Poszły w las wszystkie za grzybami , za rydzami , chyba i na noc nie powrócą . — W las ! — zaśmiał się smerda , któremu zawtórowały śmiechy jego towarzyszów , piwem rozochoconych . — Oj ! Szkodaż to , szkoda , że śmy ich po drodze nie spotkali . Było by się z kim zabawić , choćby i do jutra . Wisz spojrzał z ukosa na mówiącego , któremu śmiech zamarł na ustach . — Przy takiej zabawie — rzekł Wisz — jakby was ojciec i bracia zastali , mogli by ście i na wieki w lesie pozostać , a nigdy z niego nie wrócić . — Wilcy z krukami tylko by o was wiedzieli . Cicho , ponuro wymówił te słowa . Smerda je usłyszał i zachmurzył się . Drudzy znowu około kadzi z piwem chodzili i on też , milcząc , do niej powrócił . Tymczasem na dany znak synowie Wisza podeszli do rozmowy , podsunęła się i Jaga , a Wisz z wolna poszedł naprzód ku ognisku , potem od niego ku drzwiom , gdzie się z wiadra wody napił . — Tu nieopodal rozwiązany siedział Hengo , gospodarz dał mu znak i wyszli razem do sieni . Nic nie mówiąc , stary ręką ukazał Niemcowi na drzwi i wrota — dając do zrozumienia , by uchodził , lecz Niemiec — obejrzawszy się , szepnął mu do ucha : — Ja się ich nie boję , nic mi nie zrobią — dostanę się z nimi do knezia . Towaru tylko nie wezmę z sobą wszystkiego — by darmo się nie wozić z ciężarem . Wisz popatrzał na ń zdziwiony . — Dlaczegóż uchodzić nie chcesz ? Spod mojego dachu na co ma cię spotkać nieszczęście ? Hengo uśmiechnął się chytrze , głową potrząsając . — Nie boję się — nic mi nie zrobią … Wykupię się im , bądźcie spokojni , tylko wam jedną sakwę zostawię . Milczeniem gospodarz zgodził się na to , a Niemiec wysunął zaraz ku szopie , skąd parobek wyniósł po chwili sakwę , którą w komorze ukryto . Hengo podziękowawszy gospodarzowi , wrócił do izby i siadł znowu w swoim kącie , nim postrzeżono , że go nie stało . W izbie gwar był i śmiechy . Smerda orzeźwiał też po piwie , ze starą babą żarty strojąc , a towarzysze mu rozgłośnym śmiechem wtórowali . Trwało to aż do nocy , wniesiono łuczywo suche , którego drzazgi między kamienie wetknięte zapalono , aby izbę oświecały . Zobaczywszy światło , smerda się dopiero obejrzał za gospodarzem dokoła . — Gdzież gospodarz ? — zawołał . Wisz stał u progu chaty — trąciła go Jaga , niechętnie się zawlókł do środka . Ludzie mu widocznie nie w smak byli . Zobaczywszy starca , smerda wstał , idąc ku niemu , skinął i na podwórze z sobą prowadził . — Od knezia jadę do was i do drugich kmieci , i żupanów — rzekł . — Kneź was pozdrawia uprzejmie . Stary skłonił głowę i po siwych włosach powiódł zafrasowany pomarszczoną dłonią . — Pozdrowienie łaskawe — rzekł — ano , na tym nie koniec . Kiedy zdrowia życzy , pewnie czego żąda , inaczej by o kmieciu nie wspomniał . Smerda brwiami ruszył . — Ludzi nam bardzo , bardzo brak — rzekł . — Jednego ze swoich dać musicie do kneziowskiej drużyny . Wszak ci to ona was i ziemi broni . — Cóż to ? Na wojnę myślicie ? — rzekł Wisz . — My jej nie wydamy nikomu , ale na grodzie ludzie muszą być pogotowiu , do obrony — mówił smerda . — Dwóch nam zmarło z zarazy , jednego zwierz rozdarł w lesie , a kneź też ubił jednego , trzeba nam ludzi … U nas się źle nie dzieje … Głodu nie mają , jedzą razem ze psy kneziowskimi , a po całych dniach na brzuchach się wylegają . I piwa się im nie skąpi . Przyjdzie wyprawa , z łupu się co dostanie . — Albo się pójdzie w niewolę — dodał Wisz . — Jeżeli nie dwu , jednego musicie dać — zakończył smerda . — A jak żadnego ? — zapytał Wisz . Smerda się zamyślił . — To was na sznurze powlokę do grodu — rzekł smerda . — Chociem kmieć wolny ? — spytał gospodarz spokojnie . — Mnie co do tego ! Kneź przykazał . — Tak , tak ! — zawołał Wisz zadumany patrząc w ziemię . — Wziął się obyczaj taki . Patrzcie tylko , żeby was kiedy kmiecie na postronkach nie ciągnęli , jak się im naprzykrzy . Zmilczał posłaniec . — Nie przeciwcie się — szepnął po cichu . — Kneź tymi dniami zły bardzo … Przez sen , gdy w podsieni zadrzemie , zgrzyta zębami i jak wilk człapie . Na kmieciów się odgraża bardzo . Zamiast dwu , dajcie mi jednego człowieka — i skórę na kożuch , bo mi się mój dobry podarł na usługach . Zamyślony stał gospodarz długo w podwórzu , skinął potem na smerdę , by z nim szedł , wrócili do chaty . Na ławie siadł stary , kij między nogi wziąwszy , wsparł ręce na nim i po chłopcach swoich poglądał , jakby szukał ofiary . — Hej , Sambor — odezwał się do stojącego z tyłu za gromadką , śmiejącego się z dworakami chłopaka . — Sambor , chodź tu ! Przywołany tym imieniem parobczak wyprostował się i podszedł . — Tobie w polu nie bardzo się chce robić , a koło domu też nie lepiej — rzekł do niego . — Więcej leżysz i śpiewasz , niż pracujesz … Ty by ś się zdał do lekkiego chleba , przypasawszy mieczyk drugich ganiać i piórko za czapkę wetknąwszy , popisywać się urodą . Ty na kneziowski dwór pójdziesz z ochotą ? Nagle zagadnięty parobczak , choć mu się niedawno twarz śmiała , posmutniał nagle . Oczyma niespokojnymi potoczył dokoła — zobaczył , jak mu się smerda przypatrywał ciekawie , ogarnęła go trwoga i padł przed starym na kolana . — Ej ! ojcze panie , po cóż mnie w niewolę dajecie ? — krzyknął . — Co za niewola — przerwał smerda . — Będziesz wojakiem . U knezia lepiej niż tu , a jak się spodobasz panu , kto wie , co będzie z ciebie . Wisz po schylonej jego głowie ręką pogładził . — Musi jeden iść za wszystkich … — rzekł . — Na ciebie kolej , Sambor . Stara Jaga , opodal stojąca , ręce załamała , bo choć parobczak synem jej nie był , ale się w chacie wychował i jak dziecko własne go kochano . Drudzy parobcy tym oznajmieniem strwożeni cofnęli się w głąb — opuściła ich wesołość . A tuż i smerda dłoń szeroką na ramię Samborowi położył , jakby go brał w posiadanie . — Pójdziesz z nami — rzekł . Podniósłszy oczy parobczak spotkał wejrzenie Wisza , skierowane ku niemu — które do ń coś mówiło , coś , co oni tylko dwaj rozumieli . Sambor się uspokoił i wstał , smutny jeszcze , ale milczący , nie narzekając już na losy swoje . Kto by się wsłuchał był w głosy , które wewnątrz chaty się ozwały , gdy Jaga wyszła , załamawszy ręce — domyślił by się , że tam niewiasty za Samborem zawodzić musiały . Nikt jednak nie śmiał ozwać się głośniej , aby obcy nie posłyszeli głosów niewieścich i nie domyślili , że się od nich pochowały . Dano jeść przybyłemu smerdzie i ludziom jego , a piwo z cebrów dokończywszy wszyscy poszli do spoczynku . Wisz ich zaprowadził do obszernej szopy , na siano . Obok niej stały konie niemieckie . Niemca też puszczono , nie bardzo się troszcząc o niego — i szedł przy nich nocować . Gospodarz z Samborem sami pozostali w podwórku . Chłopak chciał zacząć rozmowę , gdy stary dał mu znak , aby z nim za wrota szedł , i wywiódł go nad rzekę . Księżyc wschodził nad lasami . Siadł stary , milcząc długo . Słowiki tylko krzyczały … — Nie płacz ty i nie narzekaj — począł po cichu Wisz . — Nikt nie wie , gdzie go jaka dola czeka . Chcieli wziąć jednego z was , a ja by m i sam im dał … bo mi tak było potrzeba … I nie tylko mnie , ale i drugim . — Za cóż ja idę ? — nieśmiało spytał Sambor . — Boś ty rozumniejszy od drugich — mówił stary . — Bo masz oczy i język , bo więcej nas kochasz niż drudzy , bo ja tobie ufam i miłuję cię . Jesteś obcy , a mam cię za syna . Posłał by m syna … oni oba ziemianie i rolniki , i myśliwce , i bartniki … a ty śpiewać lubisz , ale myśleć umiesz . Zatrzymał się trochę , wsłuchując się w wieczorną ciszę — a potem mówił dalej , głos zniżając . — Słuchaj , Sambor — ja ciebie nie na zgubę ślę , ale z potrzeby . Wielkie się u nas rzeczy gotują , kneziowie nas za łby chcą wziąć , postrzyc w niewolniki i Niemców z nas porobić . Z Niemcami się znoszą … Nam dojadło to … My nic nie wiemy , co oni tam robią , aż nam na szyję więzy spadną . Ty idź , patrzaj , słuchaj , nastaw uszy . Musimy wiedzieć , co się u nich dzieje . Po to ja tam ciebie ślę … Usta zamknij , oczy otwórz , posłuszny bądź … kłaniaj się nisko … a o nas nie zapominaj . Czasem tam kto z bliźniakami przyjdzie , z pokłonem … Powiecie mu , co posłyszycie . Przyszedł czas … przyszedł czas … albo Leszki nas spętają , albo my ich wyżeniem i wydusim . Ano — st ! st ! Stary palce położył na ustach . Sambor przystąpił do ń i objął za kolana . — A ! — rzekł . — Iść między obcych , porzucić was , ciążka to dola . Myślał em — z wami poczęło się życie i przy was skończy . Wisz przerwał mu . — Nie na wieczność tam idziesz — rzekł cicho — jak będzie pora , skiniemy na cię — powrócisz … Nauczysz się tam wiele , napatrzysz , dowiesz , bo cię się strzec nie będą . Na Kupałę , na koladę do mnie ci pozwolą … A od stołba do nas nie kraj świata ! I pogłaskał go po głowie … ale Samborowi mimo tych obietnic ciężko na sercu było . — Mój ojcze — szeptał tęskno . — Co ty każesz , ja muszę . Alem ja tu tak jak wolny był , tam idę na pęta i pod grozę . U was my wszyscy dziećmi , tam wszyscy niewolnikami . Gorzki to chleb , co go w pętach jeść potrzeba . Wisz , jakby skarg tych słuchać nie chciał , nie odpowiedział na nie . — Patrz a ucz się — powtarzał . — Zapamiętaj wszystko . Nam się stamtąd wszystkim niewola gotuje , jeśli o sobie nie pomyślimy . A kto z nas wie , co się w tym wilczym dole praży i smaży ? Żaden z kmieciów nie ma tam swojego . Ja tam twoje oczy posyła m za moje . Kneź — sroga bestia , ale pokłony lubi , bij mu je , zyszczesz łaski , nie będą się taić przed tobą . Piją , a po pijanemu wygadają , co u trzeźwego na myśli . Stary szeptał coraz ciszej , kiedy niekiedy chłopaka bijąc po ramieniu … ten stał z głową zwieszoną , zachmurzony , księżyc już się był podniósł w górę i świecił w rzece odbity , gdy po długiej rozmowie się rozeszli . Sambor jak wkuty na podwórku pozostał , oparty o wrota . Psy przyszły mu się łasić do ręki , pogłaskał je . Słuchał śpiewu słowików i klekotania żab , i hukania bąka na błotach , jakby chciał sobie w pamięć wrazić tę muzykę nocną puszczy , którą nierychło znowu usłyszeć się spodziewał . Sen go nie brał — siadł na kłodzie i przesiedział noc całą do dnia . Już się we dworze niewiasty ruszać zaczęły , gdy parobczak poszedł obchodząc zagrodę ku tylnym wrotom , jakby się tam kogo spotkać spodziewał . Jaga wyszła naprzód i pospieszyła ku niemu . — Samborze , mój miły , nie trwóż się i nie tęsknij — powrócisz . Ale sama łzę fartuchem otarła . Wtem przez drzwi wpółotwarte pokazała się Dziwa , która w rękach trzymając kosy , zadumana plotła je powoli . Spojrzała na chłopaka i smutnie mu się uśmiechnęła . — Co ty tak stoisz ponury ? — rzekła powoli , głosem jakimś spokojnym , a jak śpiew przeciągłym . — Co tobie ? Nie wstyd ci mieć strach w sercu , a łzy w oczach ? Nie każdemu dano siedzieć w chacie i spoczywać , różne losy , różne dole . Dobrej myśli bądź ! Czasem ja widzę , widzę daleko , widzę jasno , czasem ja jutro odgadnę … Nie smuć się , Sambor . Złego ci się nic nie stanie . — Szkoda mi was porzucić — rzekł chłopak — a tęskno będzie . — I nam za wami ! — rzekła Jaga . — Nam za wami ! — powtórzyła Dziwa . — Ano , wy do nas wrócicie . — Kiedy ? — zapytał Sambor . Dziwa puściła z rąk włosy , oczy utopiła w ziemię , cała jej postać przybrała uroczysty wyraz i poczęła mówić z wolna , nie patrząc na chłopca . — Wrócicie , wrócicie , gdy nad Gopłem łuna stanie , trupy spłyną po jeziorze … Kneź stary z lasu wyjedzie , nowe przyjdzie panowanie , gdy popioły wiatr rozwieje , kiedy krucy się nasycą , kiedy bartnik zbierze pszczoły . Kiedy zrąb nowy postawią nad Lednicą u jeziora . Powrócicie , zdrowi , cali … Z jasnym mieczem , z jasnym czołem . Coraz ciszej mówiąc , zamilkła , podniosła oczy na stojącego przed sobą Sambora i rękami obiema śląc mu pożegnanie , z uśmiechem , jakby oprzytomniona nagle , chwyciła rozpuszczone kosy , wbiegła do chaty i drzwi zatrzasnęła za sobą . Wszystko się już budziło po szopach i oborach … Parobcy szli wypędzać stada … Dziewczęta czerpały wodę u studni . Smerda ze swoimi wstawał , napędzając do drogi , Hengo chłopca słał do wodopoju , na ognisku stare sługi rozpalały ogień . Wisz , który sen miał lekki , z siermięgą na plecy zarzuconą wyszedł o kiju obejrzeć naprzód , jaki się dzień obiecywał . Niebo nad rankiem szare chmury okryły , od strony tylko wschodu rumieniały one , a choć wiatru czuć nie było na ziemi , górą obłoki pędziły żywo wyprzedzając się i kłębiąc . Nad błotami stały gęste opary , poruszały się to bledniejąc , to szarzejąc . Rosa kroplista , biała okrywała trawy i szkliła się na zielonych liściach młodych . W szopie słychać było beczące owce , na pastwiskach rżące konie , u brzegu mruczącą rzekę i jeszcze zawodzącego nieznużonego słowika . Dwa kruki z zachodu z wolna ciągnąc zatrzymały się nad chałupą i poleciały dalej leniwo … Stary obejrzał się za nimi i pokiwał głową . Sługi z szopy niosły świeżo udojone mleko kobyle . W izbie stał już znów ceber piwa i placki dla gości , aby o głodzie ze dworu nie wyjechali . Na ławie Wisz zawczasu położył niedźwiedzią skórę , której mu było żal , ale smerdzie ją trzeba było dać , aby złej woli nie miał i nie skarżył przed panem . Sambor , posłuszny , już węzełek swój na drogę wiązał , skórznie ozuwał i mocno około nóg sznurował … Procę i łuk nałożył na siebie , toporek u pasa uwieszał . Smutnoż mu było . A przecież , młody , pocieszał się trochę , że na białym świecie dużo zobaczy … Więcej za jeden dzień niż w zagrodzie za życie całe . I żal mu było wszystkich , bo ku chacie spoglądał , ale oprócz starej Jagi , która mu kołacz do torby przyniosła , nie zobaczył już nikogo . Parobcy tylko na szyi mu się wieszali . Smerdowi towarzysze , on sam i Hengo , i gospodarz stary , zebrali się około ogniska . Wszyscy jechać spieszyli , bo się im zdało , że deszcz lunie prędko , tak groźne ciągnęły chmury , tylko Wisz spokojny ręczył , iż się niebo rozpogodzi . Niemiec nie zdawał się frasować wcale , że go zabierano do kneziowego grodu , szedł jakby po dobrej woli , choć oczy towarzyszów chciwie się na jego sakwy zwracały . Milczący Gerda więcej nadeń był strwożony i z tego nikt się słowa nie dopytał . Śmieli się z niego wszyscy , palcami wytykając : Niemy ! Po dobrej chwili , najadłszy i napiwszy się , ruszyli wszyscy do koni . Sambor staremu do nóg padł , ale ten skinąwszy tylko , odprawił go sucho . Konia mu z domu nie dawano — musiał więc pieszo zdążać za drugimi . Smerda ruszył przodem , za nim czterej jego towarzysze , około których szedł nowozaciężny z głową spuszczoną , dalej Hengo z chłopakiem . Tak wyciągnęli za wrota i brzegiem rzeki się kierując , wkrótce znikli w zaroślach z oczów staremu Wiszowi . Sambor , obejrzawszy się , nie dojrzał już nic , tylko słup dymu nad zagrodą wzbijający się ku górze . Jak przepowiedział stary , tak się stało — mały tylko jak rosa deszczyk przekropił , zapachniały po nim brzozy , niebo się jasne zza szarych zaczęło ukazywać obłoków . Cała chmur nawała zbiła się na zachodzie , nad głowami podróżnych wyjaśniło się i blade słońce wyjrzało zza przejrzystych rąbków , jak oblubienica , gdy się z pościeli podnosi . Podróżni jechali w milczeniu . Konie ich same prawie torowały sobie drogę , choć znaku jej żadnego nie było . Smerda jadąc drzemał — spali też na koniach , choć ciągle się budząc jego towarzysze , Hengo tylko i Sambor czuwali . Jadąc to samym rzeki brzegiem , to się spinając nieco ku górze — łąkami naprzemiany i gąszczami , które konie łamały , liście w pyski chwytając — posuwali się dalej coraz milczący … Tuż na prawo stały lasy ciemne , podszyte , szeroko zwieszając gałęzie . Gdzieniegdzie z tych głębi puszczy , gniły strumień , trawą i mchami obrosły dobywał się szemrząc i ciekł do rzeki wąskim korytem . Ćwierć dnia tak już upłynęło , gdy na pagórku ujrzeli kamień wielki , a dokoła niego pomniejsze ustawione jakby na straży . Niektóre z nich już były w ziemię zapadły , na innych mech siwy porastał … Stary , zgarbiony człek , z kijem białym , około kamienia się przechadzał . Było to prastare uroczysko , gdzie niegdyś składano ofiary … Stary około kamienia stanąwszy ręce wyciągnął , coś mruczał i ziele jakieś na ń rzucał . Lecz wprędce go z oczów stracili . Dalej sypana mogiła wysoka stała u brzegu , cała darnią porosła , u dołu zarzucona zielonymi gałęźmi . Tu każdy , ułamawszy wić po drodze , rzucił ją wymijając , Hengo tylko , choć patrzał ciekawie , wstrzymał się od tej ofiary . — Co to za mogiła ? — zapytał Sambora . — Leszkową się zowie — odparł chłopak . — Tu kneź stary , broniąc wrogowi przejścia rzeki , strzałą rażony zginął . Wojsko się rzuciło , najezdnika rozbiło , a panu swemu po garści rzucając ziemię , mogiłę usypało … Pod mogiłą skarby wielkie być mają , których duchy pilnują . Raz w rok na Kupałę otwiera się mogiła i może wnijść po skarby kto chce , a brać ile mu się podoba ; ale musi spieszyć z powrotem , bo gdy kury zapieją , zamyka się mogiła i niejeden już w niej pozostał . Samborowi ze smutku na baśń się zebrało , mówił więc , jak jeden chciwy skarbów parobek podkradł się nocą kupałową pod mogiłę , jak w nią wszedł , znalazł gmachy wielkie , cudne izby pełne złota , i jak coraz idąc dalej , nie opatrzył się , aż kury zapiały … I rok go cały nie było … Dopiero gdy się znowu otwarła , wyszedł z niej żyw , ale niemy , gdyż duchy mu usta zamknęły , aby ich tajemnic nie zdradził . Dalej kraj było widać ludniejszy nieco , w prawo i lewo po gajach dymiło się w chiżynach , nad rzeką spotykali gęsto wygasłe ogniska i końskich kopyt ślady … Tu i owdzie leżała kość biała … Około południa stanęli w dębinie zielonej , gdzie i pasza dla koni była obfita , i woda blisko — dla wypoczynku . Tu zsiadłszy , wszyscy pokładli się w cieniu , a kto co miał , spożywał . Sambor dobył białego kołacza Jagi , popatrzał na ń i schował — głodnym być wolał , niż go stracić … był to kołacz domowy ! Słońce jak wczoraj dopiekało , najmniejszy prawie powiew wiatru nie ochładzał skwaru . Naokół znowu nic więcej widać nie było , jeno lasy i gęstwiny , łąki i moczary . Gdzieniegdzie w kotlinie leżało jezioro jasne , lśniące jak oko , zdając się przyglądać krajowi , nad nim jak rzęsy sterczały trzciny i jak brwi pasy lasów stały . W pół dnia wszystkie nawet ptastwo ucichło , brzęczały tylko koniki i polatywały bąki , milczenie wielkie do snu kołysało . Smerda drzemał , Hengo brwi ściągnąwszy coś rachować się zdawał , gdy Sambor w dali głos ludzki posłyszał . Nie widać było nikogo , uszu jednak dolatywało śpiewanie powolne , które się coraz zbliżało . Cichy to był i stłumiony śpiew , drżącym nucony głosem samemu sobie , brzęk jakby poruszanych strun mu towarzyszył . Słów jeszcze nie mogło pochwycić ucho — ale nuta była żałosna , grobowa , smętna . Wszyscy ciekawie oczy zwrócili ku brzegowi rzeki , skąd się głos dobywać zdawał . Dołem , wybrzeżem piaszczystym , szedł starzec ślepy , mały go chłopak prowadził . Wlókł się z wolna , w ręku trzymał gęślę , po strunach jej przebiegając ręką drżącą . Smerda , który się przebudził , ujrzawszy go z góry , zawołał : — Bywaj tu , stary ! Ślepiec się zatrzymał , z wolna głowę podniósł i oczy białe , krwawymi obwiedzione powiekami . — Bywaj tu stary , chodź , spocznij — powtórzył smerda — placka przełamiemy z tobą i posłuchamy pieśni . Śpiewak struny przebiegać zaczął palcami , ale pieśń się przerwała . Stanął , myślał , potem chłopcu dał znak kijem i ku wzgórzu iść zaczęli . — Dokąd idziesz , stary ? — spytał smerda . — Albo wiem ? — po świecie … — rzekł oślepły . — Z pieśniami idę od chaty do chaty . To mówiąc , miejsce , na którym stał , począł kijem obmacywać i ostrożnie osunął się na ziemię . Gęślę złożywszy na kolanach , dumał . Pomilczawszy nieco , jakby życie jego pieśnią być musiało , jakby mu ona , nie wylewając się z piersi , nabrzmiewała w nich , jakby mu była tchnieniem … bez którego ostać się nie mógł , niezrozumiale , cicho , sam sobie nucić zaczął . Milczeli wszyscy . Jeden z pachołków dobył z torby placek i położył go na rękach starego , który powoli do ust zaniósłszy , gryźć począł . Chłopak , który go wodził , poszedł do rzeki garnuszkiem zaczerpnąć wody . Sambor siadł przy nim . — Stary Słowanie — rzekł — na noc … zajdźcie do Wiszowego dworu … Tam was ugoszczą radzi .