Władysław Łoziński CZARNE GODZINY STARY ORYGINAŁ . Przed laty niespełna dziesięciu zajmował publiczność lwowska , zwłaszcza taka , która znaczną część dnia zwykła przepędzać na ulicy , oryginał dziwnego rodzaju . Spotykać go można było wszędzie i o każdej prawie dobie , latem i zimą na najludniejszych miejscach stolicy — a cała postać jego i zachowanie się były tego rodzaju , że zajmywały takich nawet przechodniów , którzy albo za dużo mają zajęcia , albo za mało obserwacyjnego daru , aby zwracać uwagę na pierwsze lepsze dziwaczne indywiduum . . Był to mężczyzna dość podeszłego już wieku , ale a całego wyrazu jego postaci można było wnioskować , że nie tyle same lata , co nielitościwa dłoń losu i twarda walka życia pochyliły mu czoło i okryły głębokiemi bruzdami twarz jeg . Nizkiego był wzrostu i wątłej budowy ciała , miał jednak w sobie coś z tej zaschłej , zawiędłej żywotności , uderzaj owa żylastą , suchą kompleksją , która jest daleko mniej zwodniczym znakiem wytrwałości i siły fizycznej , niż lica czerstwe i świeżym rumieńcem okraszone . Twarz jego była ściągła , prawie nie naturalnie wązka , żółta i wyschnięta , a skóra pozbawiona prawie zupełnie żywej barwy , pomarszczona i poorana , zdawała się nie ukrywać pod sobą ani krwi kropli ani muszkułów , ale wyglądała tylko na bezpośrednia powłokę policzkowych kości . Kości ie sterczały u naszego ' oryginała w niezwykły sposób , a przy coraz bardziej zwężającym się ku brodzie owalu , nadawały całej fizognomji dziwnie ostrego , jaskrawego wyrazu . Siwe już całkiem ale gęste włosy plątały się w nieładzie po głowie i padały w naturalnych skrętach na zbrudzony kołnierz szaraczkowej kapoty ; głęboko osadzone oczy strzelały z swej wklęsłej , sinawej oprawy spojrzeniami , w których wyraz ponurej jakiejś , czasami nawet idiotycznej zadumy mięszał się co chwila z blaskami gorączki . Ten wieczny niepokój spojrzenia , ta ciągła zmiana jego wyrazu , nadawały osobnej , wielce charakterystycznej cechy całej fizognomji . Oczy tak ruchliwe , tak pełne wewnętrznego , chociaż chorobliwego życia , takim żarem płonące — a niekiedy tylko na chwilę odpoczywające w martwem utkwieniu — stanowiły dziwaczny kontrast z białym włosem starca , z jogo zgrzybiał em i żółtem obliczem i z drżącą kościstą dłonią , opartą zawsze na grubej , ciężko okutej lasce . Jakoż na pierwszy rzut oka wyraz ten spojrzenia uderzał jakąś dziwną nienaturalnością , jakąś przykrą niezgodą z resztą złomanej postać Dopiero po bliższem rozpatrzeniu się w całej twarzy starca zauważyć było można , że ów niespokój gorączkowy jego wzroku korespondował z wyrazem jego fizognomji . Gdyś się uważnie wpatrzył w tę twarz tak nędzna i dziwacznie pofałdowaną , dostrzegł eś , iż równocześnie z błyskami oczu przelatują ją co chwila wyrazy rozmaitych uczuć , że czoło , o ile je widzieć można było z pod kosmyków siwego włosa łączącego się z dużemi krzaczastemi brwiami , to srożyło się marsem gniewu to fałdowało ciężką troską lub wytężonem myśleniem , że pargaminowej , suchej skórze starczyło jeszcze na tyle ruchu , aby zadrgać przelotnym , żywym wyrazem , że wązkie , sine usta , ocienione podstrzyżonemi wąsami , zacinały się jakby pod uczuciem bolu lub zwijały się do weselszego uśmiechu . Taka gra mimiczna musiała tem bardziej zajmywać każdego uważniejszego widza , ileże nie była ona u starca tego odbłyskiem wrażeń zewnętrznych , ale niejako hieroglifami zagadkowemi , któremi się wypisywała dusza , obejmująca swój osobny świat uczuć i wzruszeń , odcięta od wszystkiego co ją na zewnątrz otaczało . Ten dziwny kalejdoskop spojrzeń i wyrazów twarzy był tylko tajemniczą stenografją owej rozmowy , którą pochylony staruszek prowadził z samym sobą , z swem sumieniem , z swym ciężkim Sosem może . . . Czyż niedość tu tematu do takiej ' ukrytej rozmowy , do dyalektyki wewnętrznej ? . . . Starzec ów ubrany był latem i zimą w wytartą i połataną kapotę szaraczkową o przedwiecznym kroju pięta zawsze szczelnie osłaniała przed okiem widza spodnią część ubrania , w buty mocno podrujnowane , ale zawsze czyste a latem nawet błyszczące , w czapkę futrzaną z klapami w formie kaczego dziuba , która latem ustępowała miejsca poczerniałemu już od nieprzyjaźnych wpływów pogody , słomianemu kapeluszowi o ogromnych , podłamanych krysach , który okolony był bielszym nieco paskiem , jedynym pozostałym śladem , że był dawniej ozdobiony szeroką wstążka . W całej tej starej i wytartej odzieży przebijało się ciężkie ubóstwo , szczerzyła się gorzka nędza — ale widać też było , że właściciel podartej kapoty wiódł rozpaczną walkę z głodnym zębem niedostatku , że czynił wszelkie usiłowania , aby pokryć to , co tenże bez miłosierdzia uszkadzał . Kapota była zawsze starannie czyszczona , a z pod jej kołnierza , który już niestety urągał wszelkim usiłowaniom szczotki , wyglądał zawsze biały , cieńki ale fatalnie postrzępiony rąbek bielizny . Taka była postać zewnętrzna oryginała . Siadywał on latem wśród południa na jednej z łeweczek ustawionych na wałach hetmańskich — a pod wieczór spotkać go można było codziennie w jednym z najodleglejszych i najbardziej ukrytych zakątków ogrodu jezuickiego . Wówczas albo wodził owym ruchliwym , rozpłomienionym wzrokiem na około siebie , niby patrząc na wszystkich a w istocie nie widząc nikogo , albo też utkwił oczy w piasku lub murawie i jakby w nich czytał jakie bardzo ciakawe i bardzo wzruszające rzeczy , uśmiechał się to boleśnie to łagodnie , poruszał ustami , poprawiał czapki i uderzał silnie żelaznym końcem swej laski w ziemię . Gdy go kto bliżej podpatrzył , mógł dojrzeć , jak nieraz z sennego i gorącego oka nagle spadło coś nakształt łzy i oszkliło na chwile strzępy siwego wąsa . Wtedy porywał się nasz oryginał , ocierał szybko oczy i oglądał się dokoła , jakby z obawy , czyli go kto nie podpatrzył w słabej chwili . A gdy istotnie spotkał się z czyjemś okiem , wstawał żywo z ławeczki i uciekał przed ciekawym . Czasami wydobywał z kieszeni jakąś książkę z mocno zużytemi i zbrudzonemi kartkami i czytał w niej pilnie — zamyśliwał się i z uśmiechem wyrażającym jakąś wesołą nadzieję pukał laską o ziemię . Czasem znowu zatapiał wzrok W plik papieru lub w gładką kartę listu , a twarz jego wyrażała głębokie rozrzewnienie i blask oczu przygasał jakby pod wpływem cichego uczucia . Nikt go nie widział w towarzystwie , zawsze chodzi ? i siadywał samotnio . Gdy kto usiadł koło niego , wstawał i przenosił się na inne miejsce — a zdarzało się nieraz , zwłaszcza w porę zjazdów obywateli wiejskich , że patrząc na nadchodzących , nagle z przestrachem zrywał się i jakby spotkał się z osobą , przed którą ukryć się pragnął , z nadzwyczajną na swój wiek szybkością umykał w przeciwna stronę . Raz gdy zatopiony w myślach i w niemej rozmowie z samym sobą nie zważał na przechodzących , nadszedł jakiś jegomość , widocznie gospodarz ze wsi przybyły , a przypatrzywszy się starcowi stanął nagle przed nim i zdumieniem zawołał : — Wszelki duch ! . . . A toż to pan . , . Starzec nieznajomy nie dał mu dokończyć , ale porwał się , jakby przez żmiję ukąszony , rzucił okiem na mówiącego i umykając podanej sobie dłoni szybkim pędem zniknął z przed oczu zdziwionego . Nieraz zdarzało się , iż siedząc jak zwykle samotnie , miał tyle smutku w swej zeschłej twarzy , tyle wyrazu boleści w oczach , iż ktoś z przechodniów , zdjęty współczuciem a zwiedziony nędznym ubiorem , podawał mu jałmużnę . Wówczas twarz nieznajomego staruszka przybierała wyraz dumnego gniewu i groźnej urazy , czoło srożyło mu się marsem a usta drgały , jakby cisnąć miały nieproszonemu dawcy słowo zniewagi w oczy . . . Opamiętywał się jednak rychło i nim zmięszany dobroczyńca mógł go przeprosić , znikał w jakiejś bocznej uliczce . Jak to czytelnicy nasi z tych może za obszernych a więc . nużących szczegółów wyrozumieć mogli , nie był to zwykły typ ulicznych dziwaków — ale był to oryginał szlachetniejszego rodzaju , który nie bawił wprawdzie sobą gawiedzi na wzór owych brukowych cudaków , których tyle liczy każda stolica , ale zajmywać musiał wszystkich tych , którzy przejąwszy się zdaniem Goethego , że więcej ujrzeć można na ulicy niż w teatrze , studjują ludzi i życie , gdziekolwiek tylko nadarzy się do tego sposobność . . . Ileż to takich postaci , jak owa tu przez nas wprowadzona , przesuwa się przed naszemi oczyma ? . . . Przechodzimy koło nich prawie codziennie , spozieramy na nie pobieżnie , na widok ich jedni z nas uśmiechną się z pustą wesołością , drudzy uczują w duszy coś nakształt lekkiego , smutnego współudziału , ale rzadko kto dłużej i głębiej zamyśli się nad temi postaciami . . . Nikt nie próbuje domyśleć się , nikt nie kusi się odgadnąć , jakie znaczenie kryje nam takie widowisko życia . , . A przecież te oryginalne postacie , te biedne ofiary gawiedzi ulicznej i pustoty płytkich żartownisiów , są nieraz żywemi , wymownemi kartami z tej nigdy niewyczerpanej ; nigdy nie zgłębionej księgi życia . . . . Są to ilustracje — do których nie szukamy tekstu . . . A gdyby go poszukać , gdyby zapytać , co takich ludzi , których zowiemy ryczałtowem imieniem oryginałów , wyrzuciło po nad gładką , tak zniwelowaną dziś powierzchnie społeczeństwa , co im wycisnęło osobne , uderzające piętno , które ich jaskrawo różni od reszty i palcami wytykać każe jakie sprężyny charakteru , jakie igraszki losu zrobiły z nich to , czem są , przedmiot pośmiewiska lub litości — jakażby to była historja ciekawa życia , jakie zdumiewające pamiętniki losu ! . . . Ale wróćmy do naszego zagadkowego bohatera . Kto tylko zwracał na niego więcej uwagi — a musiał to czynić każdy , kogo raz zajęła żywiej ta dziwna , tyle charakterystyczna , urokiem oryginalnej a zagadkowej niezwykłości pociągająca za sobą postać — ten musiał dostrzedz także że były dnie , w których nasz znajomy starzec nie pojawiał się na zwykłej swej ławeczce na wałach lub w ogrodzie jezuickim , lecz całemi godzinami chodził lub stał na której znajdowała się loteryjna kolektura . . . . W dzień ciągnienia spotkać go już można było zawsze w pobliżu tablic z czerwonemi cyframi , chodzącego tam i nazad niecierpliwie . Twarz jego w takim razie przedstawiała jeszcze żywszą grę wyrazu , oczy biegały jeszcze szybciej , pałały jeszcze silniej , nabierały nawet jakiegoś złowrogiego , prawie demonicznego połysku . . . . A gdy W końcu pojawiła się tablica z owemi pięciu cyframi , na których tyle ludzi opiera słodkie marzenia i nadzieje , nieznajomy zbliżał się do niej nieśmiało , jakby się bał i wahał — i zawsze kilka chwil mijało , nim odważył się podnieść oczy i spojrzeć na tablicę . . . Wówczas można go było widzieć , jak z wlepionemi oczyma stał długo . . . jak twarz jego przedstawiała cala skalę wewnętrznego udręczenia , od gorzkiego uśmiechu aż do rozpacznego , dzikiego gniewu , jak chwiały się pod nim nogi i cała postać przytłoczoną była i złomaną — jak nareszcie przecierał oczy i z pochylonem czołem , z ustami poruszanemi cichym , urywanym szeptem odchodził smutny i znękany . . . . Każdego takiego dnia już go nigdzie na ulicy spotkać nie było można . . . Szedł chwiejnym krokiem za miasto w zaułkowe uliczki , ku miejscu , gdzie miał przytułek , i już go cały dzień nie opuszczał . Pójdźmyż za nim . Pod Wysokim Zamkiem , od strony żółkiewskiego przedmieścia , wśród całej , ciasno ustawionej grupy domków murowanych i drewnianych , stał oparty u stóp Piaskowej góry domek malutki , pochylony , brudniejszy jeszcze i nędzniejszy niż sąsiednie domostwa . Na jego froncie pochylonym , z którego tynk biały poopadał , przybita była zielona wiecha , godło szynku , który się na dole znajdował , a godło to komentował duży , czarny napis , obiecujący strapionym pokrzepienie zapomocą piwa i wódki . Do domku tego wchodziło się przez małe , ciemne sionki , zastawione próżnemi beczkami i przepełnione niemiłą wonią wódczaną . Z sionek rozchodziły się dwa małe korytarzyki do dwóch osobnych pomieszkań i pięły strome , wązkie schodki na stryszek , gdzie znajdowała się licha izdebka . Całe to domostwo przedstawiało opłakany widok nędzy i brudu , dotrzymując wiernie towarzystwa swemu otoczeniu . W tym to domku znikał zawsze nasz oryginał przy schyłku dnia , po przebytej przechadzce po mieście . Mieszkał on właśnie na owym stryszku , o którym wspominali śmy . Była tam izdebka , którą kilku krokami wzdłuż i wszerz zmierzyć było można . Ściany popaczone , z których poopadało wapno , powała belkowa , okryta grubym kurzem i gęstym labiryntem siatek pajęczych , małe okno z szybami czarnemi od brudu , podłoga nie pobita deskami — wszystko to nadawało izdebce tej cechę ostatniej nędzy i zdawało się spozierać na przybysza głodnem , rozpacznem okiem niedostatku . Umeblowanie , jeżeli można nadużyć tu tego wyrazu , było odpowiednie pomieszkaniu , choć coś z sawnego dostatku , coś z śladów lepszego bytu przebijało się w niem jeszcze . Nędzne , popodpierane loże przykryte było dziurawym , wytartym dywanikiem , który dawniej uderzać musiał barwa wytkanych na nim kwiatów , dziś jednak okrył się już dziwnie niezdecydowanym , płowym kolorem . Dywanik ten i skórzana , mocno uszkodzona poduszka osłaniały od biedy zuchwale wystającą słomę , strzępiącą się zdradziecko ze wszystkich krajów łóżka . Nad łóżkiem wisiał obraz Matki Boskiej , stare , zczerniałe malowidło , otoczone zwiędłemi wiankami i palmowemi rószczkami , a zaraz poniżej przybita była do ściany dość spora , piórem rysowana mapa , śladami palców poznaczona , z kaligraficznym napisem u dołu : " Mapa dóbr Zawichrówka " . Koło łóżka stał mały zielony , kuty , na olbrzymią kłódkę zamknięty kuferek — a tuż obok okna kulawy stolik w towarzystwie ochromiałego także zydla . Otoż i wszystkie sprzęty , które można było napotkać na tem poddaszu . To był przytułek starego oryginała . Sprowadził się on tu przed dwoma laty po kilkuletnim poprzednim pobycie we Lwowie . Kiedy się sprowadzał do nędznego domostwa , zabierając miejsce po jakimś emerytowanym woźnym , który zmarł z opilstwa w szpitalu , gospodarstwo jego całe wyglądało zamożniej i nieomieszkało nawet wywrzeć pewnego wrażenia na dotychczasowych lokatorów . Trzeba bowiem wiedzieć , że stary domek , który opisali śmy , miał kilku stałych mieszkańców i tylko piąterko na poddaszu zmieniało ustawicznie swych lokatorów . Każdy z nich jednak , sprowadzając się do owego pomieszkania , przychodził z węzełkiem pod pachą , który stanowił cały dobytek . Tymczasem staruszek sprowadzając się do nędznej izdebki przywiózł na wózku z Krakowskiego swoje sprzęty , czem mocno zaintrygował swoich przyszłych sąsiadów . Były bowiem na tym wózku i dość spory tłumok skórzany , i dwa kufry kute i kłąb porządnej pościeli — na czem wszystkiem arystokraty cznie spoczywał parasol duży jedwabny i dwie antypki z bursztynami . Pan Mateusz Szuć , najdawniejszy i najstalszy lokator domku , i niejako jego patrycjusz i patryarcha , którego kunszt , jak to poznać można było z dużego buta , wykrojonego z czarnego , cukrowego papieru i przybitego nad oknem , zasadzał się na szewiectwie , wybiegł zaraz z żona swoją przed domek , i zdziwionem okiem przyglądał się tak zasobnemu lokatorowi . Porządne wystąpienie staruszka tak zaimponowało nawet majstrowi i jego zacnej , czerwonej małżonce , że choć przyzwyczajeni byli patrzyć z arystokratyczna wyniosłością na wszystkich lokatorów piąterka , tym razem grzecznie skłonili się starcowi , a pan Mateusz podprowadził go nawet na ciemne schodki i zatytułował jegomość . Od tego też czasu została ta nazwa już na zawsze staremu oryginałowi . Nie wiedziano jego właściwego imienia , i nikt też o nie sienie dopytywał ; nazywano go odtąd jedynie jegomość z piąterka . Jegomość grzecznie się skłonił swym nowym sąsiadom , ale wymijał wszelkie dalsze zapytania pana majstra Szucia i nigdy nie uczynił zadość jego niewinnej ciekawości . Wzmagało to bardziej jeszcze pierwsze wrażenie — a wszyscy mieszkańce z pewnem mimowolnem uszanowaniem spoglądali na tajemniczego sąsiada . Nikt nie śmiał zbliżyć się do niego , choć każdy miał do tego ochotę . Po kilku -dniach niecierpliwego oczekiwania doznał jednak pan majster Szuć tej satysfakcji , że nowy lokator zjawił się w jego warsztacie . Pan Szuć porwał się od roboty , pani Szuciowa pospieszyła podstawić gościowi zydelek , a oboje z wytężoną ciekawością wyczekiwali , aby przemówił . Staruszek imponował im swoją dystyngwowaną miną , swym włosem białym i śladami cierpienia na twarzy , a choć cała fizognomja , którą już znamy , uderzała cechą dziwactwa , przecież zanadto była rozjaśnioną wyrazem poczciwości i łagodności , aby nie wzbudzić współczucia w lepszych sercach . Tyle oczekiwana wizyta nie trwała jednak długo . Staruszek grzecznie zapytał panią majstrowe , czyli nie zechce go stołować , usunął krótkiemi słowy jej skrupuły gospodarskie , zgodził się od razu na wyznaczoną cenę i uprosiwszy sobie , aby mu obiad wysełano na górę , powrócił do swojej izdebki . Jeszcze prędzej niż majster Szuć zawarł znajomość z staruszkiem inny lokator małego domku . Był to młody chłopak , znany na całej tej części przedmieścia pod imieniem Staszka piaskarza . Liczył może lat szesnaście , ale silny był i krzepki nad wiek swój — wesoły zawsze mimo gorzkiego niedostatku Jego ramiona , okrągła twarz , z piwnemi , jaśniejącemi oczyma , miała w sobie obok całej poczciwości dobrego chłopaka coś ze sprytu i chytrości wielkomiejskiej kanalji , a ma ustach najczęściej wił mu się uśmiech zdrowia i młodości . Staszek , magistrackie dziecko , . jak zwykli we Lwowie nazywać dzieci , którym nie dano znad ani matki ani ojca , a których ratuje od nędznej śmierci opieka magistratu , szybko , jak to mówią , stanął na własnych nogach , bo zaledwie dorosłszy lat ośmiu oddany został do jakiegoś warsztatu , zkąd jednak uciekłszy niebawem , wałęsał się po mieście i przedmieściach , zmieniał panów co chwila , nadrabiał przemysiosn i sprytem ulicznym i — żył . Sypiał latem na Wysokim zamku , lub na ławce na Szkarpach , czasem jadał , częściej jednak obywał się bez tej funkcji , skostniałe w zimie członki odgrzewał na odwachu lub u jakiej litościwej krupiarki na Łyczakowie — i rósł na łasce Bożej , aż urósł w rozum naturalny i siły fizyczne . Wtedy Staszek począł zamyślać się nad swoim obecnym stanem i nad losem przyszłym . Spoważniał mocno i począł dumać . Rzadziej już uczęszczał na mityng swych rówieśników wieku i towarzyszy niedoli , który odbywał się regularnie na Targowicy drzewnej , a kończył się olimpijskiemi zapasami i jeneralną próba zręczności w ciskaniu kamieni po nad dach bożnicy żydowskiej , zaniedbywał musztry i koncerta muzyk wojskowych , a w końcu zwierzył się poufnie przed starszymi swymi towarzyszami , że zamyślą ni mniej ni więcej — tylko założyć handel . I dotrzymał słowa . Założył handel — etabował się Z zarobionych drobnemi , ulicznemi usługami grajerów złożył sobie kapitał , sięgający do niesłychanie wielkiej wyobrażeniem jego sumy — guldena . Z tego kupił sobie dwa grube worki i powróz mocny . Potem poszedł na Wysoki Zamek nieopodal od kamieniołomu , upatrzył sobie miejsce , podskoczył z radości i zawołał : — Mam fabrykę ! Istotnie dostrzegł miejsce , gdzie był nieruszany jeszcze a nieprzebrany w swej obfitości pokład piasku białego , drobnego i czystego , że aż miło . Otworzył tedy handel i fabrykę . Napełnił worki piaskiem , przewiązał przez barki i wybrał się do miasta . Niebawem do tylu głosów wrzaskliwych , rozlegających się po ulicach i podwórzach Lwowa przybył głos nowy , silny i dźwięczny , wydobywający się z piersi , przepełnionej satysfakcja moralną a prawie dumą : — Piasek ! Biały , śliczny piasek ! Handel Staszka , choć nie protokołowany i bez firmy , szedł dobrze . Staszek umiał się przypodobać kucharkom , tym najlepszym konsumentkom piasku , i zapewnił sobie wkrótce wzięcie . Znał każde podwórze , każdą kuchnię , każdego stróża kamienicznego , umiał się wrodzonym dowcipem i wesołością przymilić wszystkim — ot — krótko mówiąc — zrobił chłopak karjerę ! Niebawem rozprzestrzenił interes przez zakupienie żelaznego rydla , a opatrzywszy tak fabrykę swoją w tę maszynę , pomyślał o rozszerzeniu składu . Wynajął sobie tedy komórkę maleńką w znanym nam już domku . Komórka ta miała zaledwie dwa kroki wszerz , trzy kroki wzdłuż , ale Staszkowi wystarczyła wyśmienicie na mieszkanie i magazyn . I był szczęśliwy miody chłopczyna , przegryzując się przez świat wedle sił swoich . Jedną miał tylko tęsknotę , jedno pragnienie i marzył o tem ciągle , jakby je kiedyś spełnić . Szczytem jego marzeń było , aby kiedyś przemysł swój rozprzestrzenić do tego stopnia , iżby mógł sobie kupie konia i na wzór innych lwowskich piaskarzy rozwozić swój towar wózkiem . Był to jego ideał ! W snach najpiękniejszych stawał mu przed oczyma mały wózek wyładowany workami piasku , a przed wózkiem stary , chudy koń uprzężony powrozem . . . Otoż ten Staszek zrobił jeszcze przed panem majstrem Szuciem znajomość z dziwnym staruszkiem . Zaraz na drugi dzień po jego sprowadzeniu się do małego domku , widział go Staszek bardzo rano , jak dźwigał konewkę z wodą z dalekiej dość studni , a wyszedłszy na ciemne schody nie mógł udźwignąć ciężaru . Chłopakowi coś nakształt litości odezwało się w sercu , a do tego przyłączyła się także i chętka popisania się siła — więc zbliżywszy się do starca i zajrzawszy mu z serdeczną poufałością , w oczy , zawołał : — Anu , daj mnie jegomość ! I nie czekając odpowiedzi wyrwał staremu z rąk konewkę i ująwszy ją silną dłonią w jednej chwili stanął na górze . Po chwili stanął tam za nim i staruszek , a na twarzy malowały się nieukontentowanie i kłopot , Sięgnął do kieszeni i począł szukać długo , aż nareszcie wydobył mały skórzany woreczek i przerzucając monetę wydobył jedną sztukę i chciał ją wręczyć chłopakowi . Staszek żachnął się , zdjął z głowy czapkę , skręcił ją w ręku i uciekł nie przyjmując . Ale od tego czasu , gdzie tylko i kiedy mogł , czynił usługi rozmaite staremu , choć tenże gniewał się nieraz i zżymał , ostremi słowy tłumacząc poczciwemu chłopakowi , że na płatne usługi nie ma funduszów a daremnych nie przyjmuje . Kilka miesięcy już minęło , jak nieznajomy starzec mieszkał w nędznem domostwie pod Wysokim Zamkiem a jeszcze nie przestał intrygować swoich sąsiadów . Pieniądze , za wikt odnosił pani Szuciowej regularnie , kontentował się jaką bądź strawą i jadł bardzo mało — a co pani majstrowej szczególnie dopiekało , jeszcze mniej mówił . Za to tem więcej mówiono o nim . Z początku miano go w sąsiedztwie za majętnego bardzo sknerę , do czego dwa kufry ciężko kute służyły za ważne poszlaki . Ale w krótce przekonano się dostatecznie , że było to niesłuszne podejrzywanie . Pan majster Szuć zasięgnął też w krótce dokładnie języka co do swego tajemniczego sąsiada . Schadzał on się często z znajomymi swymi w jednym z szynków pod zamkową górą i wskazał im jednego razu przechodzącego staruszka . I oto dowiedział się od znajomego stróża kamienicznego z jezuickiej ulicy , ze ten sam jegomość mieszkał dawniej w jego kamienicy , i że wówczas zajmował piękne pokoje i żył w dostatkach ; usłyszał dalej od poprzyjaźnionego sobie woźnego , że tenże nosił mu często rozmaite papiery sądowe , ale starzec już wówczas mieszkał dalej od miasta i w uboższem pomieszkaniu . Z tych drobnych szczegółów można było sobie wykombinować niejako całą historję nieznajomego starca . Między owem pięknem pomieszkaniem przy ulicy jezuickiej a nędznym stryszkiem pod Wysokim Zamkiem przebyć on mudrogę . Była to historja upadku i nędzy . . Los twardy widocznie wypędził go z dostatków , i smagając pędził na dół , przepaścistą ścieżką wzrastającego ubóstwa , aż do opuszczenia , do dotkliwej biedy — do głodu . . . Tak się musiało mieć w istocie , bo i od czasu sprowadzenia się nieznajomego do nędznego zaułku uważano toż me stopniowanie się nędzy . Wkrótce stał mu się za drogi obiad u pani Szuciowej i zaprzestał jadać u niej , a jak się żywił , zagadką było dla wszystkich . Następnie poczęli zaglądać do izdebki na stryszku żydowscy tandeciarz wynosili ztamtąd sprzęt po sprzęcie . Widocznie ostatnia nędza dopiekała starcowi i musiał się wysprzedawać . Wszystko , i co tak imponowało jego sąsiadom , począwszy od dużego kufra , aż do jedwabnego parasola i cybuchów z bursztynami zniknęło — i pozostało tylko to , cośmy zastali , opisując izdebkę . Majster Szuć i Staszek spoglądali z pewnem szczerem półczuciem na biednego starca , ale na twarzy jego nie odkryli znacznej zmiany . Była tylko jeszcze chudsza , jeżeli to być mogło . Zatopiony był zawsze w myślach jak dawniej oczy głęboko osadzone i ruchliwe miały zwykły swój blask gorączkowy . Tak mijały całe miesiące , a sąsiedzi staruszka uważali to stopniowanie się jego niedostatku . Oryginał nie zwierzył się jednak przed nikim , zawsze był zamknięty w sobie i milczący . Nikt też z mieszkańców nędznego domku nieśmiał go bliżej wybadywać . Wiedzieli , ze nieznany starzec tak biednym jest jak oni , a może nawet biedniejszym — ale tym razem i nędza , która bardziej zbliża do siebie ludzi niż szczęście , nie zdołała utorować drogi do bliższej i poufalszej znajomości wzajemnej . Wszystkim lokatorom , nie wyjmując nawet pana majstra Szucia , który jak wiemy , wśród nędznego swego otoczenia najwięcej miał arystokratycznych inklinacyj , imponowała duma i wyniosłość staruszka , i ta żelazna jakaś wytrwałość , która niepozwalała wydobyć się skardze z uciśnionej piersi . . . A że pierś ta była istotnie uciśnioną , że gniotło ją ciężką zmorą cierpienie , nie mogło ujść nawet oczom takich prostaczków , jakimi byli sąsiedzi staruszka . Cierpienie bowiem czy panem jest duszy ludzkiej czy sługą jej mocy — nigdy się zupełnie ukryć nieda . Jako pan jest ono tyranem , jako sługa buntownikiem i zdrajcą ustawicznym . . . Toż choć zdaje ci się , że przemogł eś tę hydrę bolu , że ją okował siłą twej duszy i hartem charakteru , żeś zamknął ją w najtajniejszej głębi twego serca i zasunął za nią wrzeciądze zaciętego milczenia — ona szydzi z twych wysiłków i wygląda zdradziecko z każdego spojrzenia oczów , boleścią omroczonych , z każdej fałdy czoła , pooranego smutkiem , szczerzy się z każdego udanego uśmiechu ust zsiniałych . . . Zdaje ci się , żeś pogwałcił upiora i w suchym , wymuszonym śmiechu widzisz tryumf żelaznej twej woli — a to nie ty się śmiejesz , to nędza twoja , którą chcesz przygnieść i zdławić , śmieje się szyderczo z ciebie . . . Nigdy nie będziesz miał w boleści twej sługi , choćby ś potrójnym spiżem okrywał pierś i maska otulał oblicze . . . Jeśli nie panem twoim , wojującą przynajmniej będzie stroną — a jeśli nie może na całej twej postaci zatknąć czarnego sztandaru zwycięztwa , krwią ci przynajmiej wybłyśnie z oczów , na znak że walczy z tobą . . . Tak się leż miało i z naszym nieznajomym starcem . Kiedy wracał późnym wieczorem z swej całodziennej przechadzki po mieście i nie obawiał się , ie go podgladny niepowołane oczy — wówczas twarz cała wykrzywiała mu się wyrazem ciężkiego bolu i zadrgała od czasu do czasu kurczem rozpaczy . . . Wtedy w oczach jego majaczyły owe dzikie błyski , które wspólne są zarazem i szałowi gniewu i mękom boleści , nie łagodzonej żadną nadzieją ulgi . I cierpienia bowiem mają , swój szczyt w srogim gniewie , a gniew ten tem dzikszy , im bezsilniejszy , godzi wówczas albo w nas samych , albo grozi światu i ludziom , ciska klątwę na los , lub bluźni — samemu Bogu . . . Jest to ostatnie słowo protestu zkatowanej duszy . . . Nieraz , w takich chwilach podglądnął nieznajomego wzrok jakiegoś przechodnia , i z lękiem się odwrócił od przykrego widoku . A na progu starego domostwa spotkali się nieraz z takim . wyrazem twarzy starca majster Szuć i Staszek . Wówczas trącał Staszek pana Szucia łokciem i wskazywał mu nadchodzącego starca — a obaj wpatrywali się weń dziwnem , lekliwem nieco spojrzeniem . Oczy ich wlepiały się w zeschłe oblicze a potem jakby celem dopełnienia sobie obrazu , zsuwały się po wytartej , połatanej kapocie i zatrzymywały się przy kieszeni , z której wyglądał z pomiędzy plików papieru bochenek chleba . Na tym chlebie , który w kieszeni nędzarza służy tylko jakby ku jaskrawszemu uwydatnieniu biedy , a który widocznie już zczerstwiały sterczał jak twardy , ostry kamień z kapoty ; staruszka , zatrzymywał się zazwyczaj dłużej wzrok pana majstra i Staszka . Wiedzieli oni bowiem dobrze , że od niejakiego czasu stanowił on jedyne pożywienie staruszka . Gdy powracający jegomość przed samym progiem podniósł wzrok dotąd wlepiony w ziemię lub utkwiony w powietrze , i ujrzał przed sobą sąsiadów , usiłował poskromić owe uczucia , które wybiły mu się na twarzy , i przybrał minę spokojniejszą . Znać było zaraz , jak ciężki gwałt zadawał sobie . Ale maska pokoju odpadała od twarzy , i niechciała się trzymać rysów , wykrzywionych smutkiem i cierpieniem , a oczy zamiast swobody przybierały wyraz dziwnie pomięszany , zamiast spokoju wyrażały obłąkanie . Pochylał więc coprędzej twarz swą ku ziemi i mruknąwszy w odpowiedź na ukłony pana Szucia i Staszka , przyspieszonym krokiem dążył na schodki . Pan majster Szuć przybijał dużym palcem ogień w fajeczce ; puszczał kłąb dymu i robił uwagę : — Słuchajno Staszku , ten jegomość jakoś mi się nie podoba . . . — Dlaczego ? — pytał naiwnie chłopak i oglądał się mimowolnie za staruszkiem . — Niby to pan , a dziad gorszy od nas wszystkich . . . Z głodu mrze a pyszny . . . . Bieda go bije a nie krzyczy . . . A przytem djabeł go dójdzie , co za jeden i co tu robi . . . . W tem już z pewnością jest jakaś nieczysta sprawa . . . . — Hm . . . hm . . — mruknął Staszek patrząc z pełną poszanowania uwagą na pana Szucia . — A do tego widzisz — ciągnął dalej pan Szuć — z twarzy mu nie dobrze patrzy . . . Widział em dosyć ludzi na bożym świecie , ale takiego dziwnego człowieka nie pamiętana . . . . Albo to bardzo zły człowiek , albo bardzo nieszczęśliwy , . , — Bardzo nieszczęśliwy ! . . . — utrzymywał wtedy Staszek , wiedziony poczciwym , naturalnym instynktem . NA WYSOKIM ZAMKU . Było to pięknego , jesiennego dnia , już około południa . W małym domku pod Wysokim Zamkiem cicho było jak zawsze , szynk na froncie był próżny , co pozwalało żydkowi zdrzemać się słodko nad szynkfasem — i tylko z izdebki pana majstra Szucia słychać było głuchy stuk szewskiego młotka . Izdebka to była mała i z nizka belkowa powałą , a przytykał do niej ciemny alkierzyk . W alkierzyku było sanctissimum pani Szuciowej , a w izbie znajdował się warsztat . Tak bowiem szumnie zwykł był nazywać pan Szuć mały nizkie stoliczek , zasypany okrawkami skóry i narzędziami i dwa nizki stołki , z których jeden służył samemu panu majstrowi , drugi małemu rudemu chłopcu z przeciętym nosem , który reprezentował całą czeladź . Pan majster Szuć zatrudniony był podlatywaniem jakiegoś ogromnego buta , ale snać oprócz roboty zajmywała uwagę jego jakaś myśl niespokojna , która odrywała go co chwila od pracy . Pan Szuć kręcił się dość niespokojnie na stołku i wyglądał przez małe szybki okna na ulicę , jakby kogoś wyczekiwał . Od czasu zaś do czasu , o ile mu na to pozwalało widoczne roztargnienie , budził pan Szuć z nieprawnego snu swoją czeladź , tj . rudego chłopaka , który dłubiąc nad jakimś kawałkiem starej skóry , drzemał ustawicznie . — Wicek ! Znowu spisz drabie ! — wołał pan Szuć i dodawał do słów swych dobitny szturkaniec . Wicek zrywał się za każdem takiem niemił em dotknięciem , jakby oparzony , przecierał małe oczki i wyszczerzał duże i białe zęby . — Bodaj to z ta czeladzią ! — mruczał p . Szuć — Ale gdyby to tylko kto nadszedł ! Cała doba akuratnie , jak go nie widać . . . Coś w tem być musi . . . Kłapnąć nie kłapnął , bo tłucze się czasami na górze . . . Ot . . . W tej chwili dał się słyszeć jakiś stuk na górze . Wychodził on z izdebki , w której mieszkał staruszek . — Wicek nie spij ! — zawołał pan majster i skubnał chłopaka za czerwoną czuprynę — Co mu być może ! Gdyby tylko Magdusia przyszła albo Staszek się pokazał . Wicek bodaj cię ! Wicek nie spij ! Wicek roztworzył oczy i usta i począł znowu dłubać w skórze , aby za chwile zadrzemnąć znowu . Tak skracał sobie czas oczekiwania pan majster Szuć mruczeniem i ciągł em obudzaniem ze snu czeladzi , gdy nagle na skręcie uliczki pokazała się postać Staszka . Chłopak dźwigał na plecach worki z piaskiem i idąc raźnym krokiem świstaf sobie wesoło . Skoro się zbliżył ku domkowi , majster Szuć wychylił się z okna i zawołał na niego : — Staszku , pójdźe no tu ! Staszek zrzucił z siebie ciężar i obcierając pot z czoła wszedł do izby . — Czy niewiesz ty , co się dzieje z jegomościa ? — zapytał pan majster Szuć , odkładając na bok robotę . — A cóż by się z nim dziać miało — odparł Staszek — pewno chodzi jak zwykle po mieście , albo gapi się przed loterją , bo to dziś ciągnienie . . . Pan majster kiwnął głową przecząco z pewnym naciskiem uroczystym . — Oj nie ! — dodał — coś dziwnego się z nim stać musiało . . . Minęła akuratnie . doba cala a jeszcze . . . — Nie wrócił może do domu . . . — poderwał Staszek . — Jeszcze gorzej . . . Nie wychodził wcale . . . . — Nie wychodził ! — powtórzył Staszek z zdziwieniem . Istotnie tak długie przebywanie staruszka w izdebce mogło w słuszne zdziwienie wprowadzić jego sąsiadów . Dotąd bowiem jegomość z piąterka przychodził zawsze dopiero późnym wieczorem do domu a skoro świt opuszczał już swe pomieszkanie . — A co , nie dziwna rzecz ! — zapytał pan majster Szuć — Tego , jak pamiętam nigdy nie bywało . . . Wicek , nie spij kanaljo ! Staszek chwilkę się namyślił a potem zawołał : — Ej , coby też w tem mogło być dziwnego , starowina może nie domaga . . . a może i naprawdę mocno zachorował . . , Ostatnie słowa wymówił poczciwy chłopak głosem , w którym przebijał się wyraz współczucia . . . — Zachorował , mówisz ? A prawda , że to być może — odezwał się p . majster podziwiając bystrość domysłu Staszka , i skrzywił się troche , jakby mu przykro było , że zamiast domyślać się jakiejś dziwnej i nowej tajemnicy w postępowaniu staruszka , nie rozwiązał zagadki w tak prosty i łatwy sposób , jak Staszek . — Ha kiedy słaby , to niech zdrów choruje . . . — dodał , nie uważając , że mimowolna ta sprzeczność jego powiedzenia wywołała lekki uśmiech na usta Staszka . — Nie szanuje się to — prawił dalej — łazi całemi dniami bez dobrego okrycia , mrze z głodu , cóż więc dziwnego , że się chwyci choroba . . . Wicek , ty rudy borsuku , nie spij , bo cię kropnę ! . . . — Ale kiedy chory — zauważał Staszek — to trzeba by zaglądnąć do niego . , . Może go jak poratujemy . . . — Głupi Staszku — odparł pan majster — jakże my go poratujemy i czem ? . . . Trafił swój na swego ! Alboż to człowiek sam nie przymiera z głodu ! Wicek , ejże Wicek ! . . . — No , dać , nic mu nie damy , ale tak choć zaglądnąć , przypilnować . . . Może mu do apteki pobiedz , może kropli wody nie ma . . . Ot chyba ja tam zaglądnę . . . — Jak tam chcesz — toć ty i tak już z nim w jakieś koszachty zaszedł eś . . . A gdy tam zobaczysz , co się dzieje , to wstąpże i nam opowiedz . Staszek już niedosłuchał ostatnich słów pana Szucia , ale zostawiwszy piasek w sionkach , poskoczył na pierwsze piątro . Gdy się znalazł już przed samemi drzwiami izdebki , zawahał się chwilkę . Uczuł nagle jakąś obawę wejść do środka , gdzie go może czekało jako nieproszonego gościa cierpkie powitanie ze strony dziwnego staruszka . Stał więc chwilkę pod drzwiami i począł nadsłuchiwać . Z izdebki dochodziły go jakieś urywane , stłumione słowa , z pomiędzy których odzywały się głośniejszem echem jakby jęki cierpienia . Staszek zebrał odwagę , pokrzepił się uczuciem poczciwej swej intencji i pocisnął za zardzewiałą klamkę . Widok , który go tu spotkał , przejął go przerażeniem i przykuł kroki jego do proga . — Czego chcesz ? — usłyszał głos stłumiony i ochrzypły na powitanie . Na nędznem łożu , z którego zniknął już i spłowiały dywanik , leżał nieznajomy staruszek . Ujrzawszy niespodziewanego gościa podniósł się nieco z łoża i w na pół leżącej pozycji wytężył wzrok swój ku drzwiom . Na zeschłej i zżółkłej twarzy jego wypiekły się tym razem dwa ciemnopąsowe rumieńce , dwie plamy gorączkowe , podobne do oczu upiora . . . Wzrok iskrzył się chorobliwym ogniem , usta blado -sine drżały , jakby od febry lub moralnego wzburzenia . Staszkowi , który nie mógł oprzeć się przerażeniu i osłupiałym wzrokiem patrzył na leżącego starca jak na senne widziadło , wydało się że oprócz tych obu dużych ognistych oczu patrzy na niego jeszcze jedno , bez blasku i życia , czarne i głębokie . . . Dopiero po chwili przekonał się , że był otwór lufy pistoletu , który starzec trzymał w swej zeschłej , kościstej i żylastej zarazem dłoni . . . — Czego chcesz ? — zapytał znowu głosem szorstkim iprawie groźnym . Staszek nic nie odpowiedział — ale ochłonąwszy już nieco z pierwszego wrażenia spojrzał śmiało na leżącego . W tej chwili jednak ubogi chłopczyna , choć milczał , tak był wymownym swą twarzą , niemym wyrazem całej swej postaci . — że stów wcale nie potrzebował ? Twarz jego czerwona , pyzata i tryskająca zdrowiem przedłużyła się mu od zdziwienia , usta grube rozwarły się gapiowato i odkryły duże i białe jak kość słoniowa zęby , a z poczciwych oczów jego , których źrenice od zdumienia ogromnie się rozszerzyły , przebijał się pomięszany wyraz lęku , zdziwienia i ujmującego , dziecięcego współczucia . . . W takiej sytuacji postać Staszka wyglądała i pięknie i komicznie zarazem . Naszemu starcowi , który o ile sądzić było można ze wszystkiego , przebywał jakąś straszną chwilę moralnego przesilenia , postać ta musiała się wydać dziwnym gościem , stanowiła bowiem poniekąd kontrast do swego otoczenia . Rozognione oczy nieznajomego , z których wyglądał szał rozpaczy , spotkały się z wzrokiem naiwnym , pogodnym chłopaka i spoczęły na jego rumianej twarzy . Widok ten sprawił na starcu niejako orzeźwiające wrażenie . Patrzył się długo na Staszka , który nawzajem znowu nie spuszczał z niego szeroko rozwartych oczów — i usta jego przebiegł uśmiech słaby . Odetchnął ciężko i opuścił głowę na poduszkę , a wraz z ręką upadł także na łóżko i pistolet . . . — Rzecz dziwna — szepnął sam do siebie nieznajomy starzec — w takiej chwili taki gość ! . . . Co za pełnia życia w tym nędzarzu , jakie źródło obfite zdrowia i spokoju w jego oczach ! . . . A taki nędzarz , taki nędzarz jak i ja . . . Staszek nie rozumiał tego szeptu , patrzył tylko ciągle na staruszka . — Czemu tak patrzysz na mnie ? — zapytał tenże . — Go jegomości jest ? Jegomość podobno chory ? — odpowiedział nawzajem zapytaniem Staszek . Starzec westchnął tylko ciężko i otarł pot z czoła . — Przeminęło . . . — szepnął znowu do siebie . — Kto wie czy to lepiej , czy gorzej . . . Ha , może i lepiej : jeszcze spodziewać się , jeszcze walczyć , jeszcze czekać . . . Jeszcze czekać ? . . . Mój Boże — dopókiż , i na kogo ? . . . — Może wody podać jegomości — odezwał się Staszek — O tak wody . . . Bądź łaskaw podaj mi wody , usta moje spalone łakną jej , a nie mam ani kropli wody . . . Staszek jak strzała wybiegł z pokoju , porwawszy z sobą gliniany dzbanek z izby . Po kilku chwilach był już na stryszku i podał staremu świeżej wody . Staruszek przyłożył dzbanek do ust i pił długo i chciwie . Zdawało , się , że woda świeża pokrzepiła jego umysł i siły fizyczne . Odetchnął swobodniej i podniósł się nieco raźniej z łóżka . . . — Przeklęta febra . . . — rzekł sam do siebie z gorzkim uśmiechem — Nie wiem , . jak daleko sięga sroga inwencja losu , co wynajdzie jeszcze , aby nawidzieć swego wybrańca ! Potem zwracając się do Staszka , dodał : — Dziękuję ci dobry chłopcze . . . za wodę ! . . . I jeszcze za coś powinienbym ci może podziękować , ale nie wiem , czy to była przysługa . . . Wątpię . . . Staszek nie zrozumiał stów staruszka . — A teraz pomóż mi , mój drogi , muszę wstać . . . — Ej zostań jegomość w łóżku . . . kiedyś tak chory . . . — przedstawiał Staszek . — Muszę . . . — powtórzył staruszek i wyciągnął ręce , aby się oprzeć na Staszku . Staszek podźwignął staruszka , ale ten wstawszy zachwiał się napowrót . Osłabienie po przebytym paroksyzmie gorączki było tak silne , że chory niemógł stąpać , jak tylko przy pomocy . — Chciał by m wyjść koniecznie . . . muszę wyjść . . . a nie mogę . . . — szepnął usiądając na łóżku . — To niech jegomość zostanie — a ja pobiegnę . . . — ofiarował się z usłużną gotowością Staszek . — Mamże się zdradzać przed tym chłopakiem z dzieciństwem , z głupstwem . . . — szeptał do siebie z cicha staruszek . Ale dla czegóż niezrobić ostatniej , ostatniej próby głupstwa . . . I głupstwo jest środkiem , niekiedy tak dobrym jak inne — a zwłaszcza dla ludzi chwytających się cienia ratunku . . . — Cóż mi przeszkadza rzucić jeszcze ostatni kęs chleba , który mnie odgradza od ostatecznego głodu , na szalkę brukowej fortuny , tej jedynej boginji nędzy ulicznej . . . Dobrze , Staszku . , jeźli chcesz uczynić mi przysługę , to proszę cię o nią . Staszek chwycił za czapkę . Staruszek sięgnął do kieszeni swej kapoty . Wyciągnął z niej zeschły kawał chleba , który mu przeszkadzał poszukiwać dalej , a w końcu zebrał sporą garść miedziaków . Wybrawszy je , wytrząsł i wywrócił kieszenie . . . Potem z drugiej kieszeni wydobył kartkę , zapisaną numerami . . . Zwracając się do Staszka wręczył mu kartkę i pieniądze i spuścił oczy ku ziemi , jakby się wstydził zajrzeć w twarz chłopakowi . — . Idź i rzuć . . . — Numera na loterję — dorozumiał się Staszek i jakby delikatnie pojmywał pomięszanie staruszka , niepytając dalej wybiegł z izdebki . Nieznajomy nasz starzec , zostawszy sam w izdebce , powiódł okiem w około siebie i rzekł półgłosem : — Nędza dobiega swego kresu . . . Daremnie walczyć z nią dalej , żelazną swą przemocą złomała mi już siły duszy , a teraz staje przed łożem mojem i wyciągając dłoń swą wychudłą , woła : Daj mi zdrowie twoje . . . . I nie ustąpi snać od głowy znękanej , nie odczepi się od piersi wyschłej , aż ulitowawszy się , będzie mogła przysłać amnestję dla skazańca — śmierć ! . . . Zdrowie i życie . . . wszystko by m oddał łatwo . . . — mówił dalej sam do siebie — ale wyrzec się tego celu , do którego szedł em przez głód , przez upokorzenie , przez nędzę , wyrzec się tych planów , które chleb mi zastępowały , krzepiąc siły i dźwigając w trudach , wyrzec się zemsty . . . o ! to Mówiąc to staruszek się zapalał , gorączka , ta nierozłączna towarzyszka febry , która go dopiero co niedawno opuściła , zdawała się powracać napowrót i rozniecać żar w oczach a usta owiewać tchem płomiennym . . . — I marzeń się wyrzec i tego tryumfu , aby stanąć kiedyś przed nimi i rzec : Patrzcie , zapomniany , pogrzebany , odwalił ołowiane wieko upokorzenia i nędzy , które go żywego przygniatało w grobie — wstał i jest oto przed wami , Piotrowin drugi ! . . . Starzec zapalał się coraz bardziej a zapał ten dodał mu tyle sił , ie porwał się z łoża i silnym , gwałtownym krokiem zmierzył izdebkę . . . — Nie , czuję , że nie ulegnę ! . . . Lat siedmdziesiąt , cały szereg katastrof , nie złomały mnie , pioruny biły w tę siwa głowę , a nie strzaskały jej , aby się kiedyś dumnie - podnieść mogła ! . . . O tak ! dzięki niech będą zrządzeniu losu czy opatrzności , że mi wyrwały z ręki broń samobójczą . Była by to kapitulacja , tchórzostwo ! Muszę żyć i będę żyć . . . Ale po tych wybuchach namiętnych nastąpiła wkrótce reakcja zwątpienia i rozpaczliwej boleści . Starzec powstrzymał krok , pochylił głowę i zamyśliwszy się na chwilę , szepnął bezdźwięcznym głosem : — Żyć . . . . ale czem ? . . . Spalony mózg ! od złudzeń odwyknąć nie może . . . Czy nie lepiej było skorzystać z paroksyzmu gorączki i skończyć walkę . . . ot . . . tak salwą wesoła ! . . . Honor strzału należy mi się nad grobem , walczył em przecież jak żołnierz mężny ! . . . Ale walczyć dalej sił nie staje . . . Cóż za koniec ? . . . Nędza wygoni mnie z tego nędznego przytułku , wyrzuci na bruk ulicy , a jeżeli już nad miarę zechce być łaskawą , uścieli barłóg śmiertelny — w szpitalu . . . . I nieszczęśliwy starzec upadł znowu bezwładnie na łóżku , a zakrywszy twarz swą dłońmi , wydal ciężkie westchnienie . . . — O pamiętam , jak w dzieciństwie jeszcze uczuwał em trwogę w sercu , gdy słyszał em zdania , że w życie każdego człowieka wplatają się ponurym szlakiem czarne godziny . . . Młoda dusza z lękiem odwracała się od obrazu , w jaki ujmywała imaginacja te czarne godziny żywota . . . Czemże wyobraźnia wobec prawdy ! Wówczas zdawało mi się , że nie może być całkiem czarno na świecie , nad którym Bóg słońce rozniecił . . Nie widział em , ie może się ściemnieć tak życie , żeby wśród czarnych cieni jego nie widać było ani ludzi , ani światła , ani Boga . . . Smutne te reileksje cisnęły się coraz gromadniej do głowy starca i zdawały się coraz bardziej wzmagać jogo ciężkie utrapienie . Jakby się chciał obliczyć z zapasem , który mu pozostał jeszcze do dalszego życia , spojrzał po nagich ścianach izdebki i zatrzymał wzrok na resztce suchego , czarnego chleba . — Otóż i cały mój zasób , cały majątek ! — zawołał z goryczą , wyciągając dłoń swą i wskazując na kęs chleba . — Na jak długo wystarczy ten czerstwy okruch ? . . . Gdyby m go pomnożył nawet stokrotnie wytrwałością , nadzieją jakiegoś cudownego polepszenia losu — żywić mnie będzie nie na dnie ale na godziny . . . Kilkanaście godzin , a potem głód ostateczny ! Ostatni grosz wydał em , Mucajac go na kartę losu . . . Niechaj połknie te ostatnie , twarde miedziaki człowieka stojącego na progu śmierci głodowej , który zamiast chleba wolał kupić sobie kilka chwil głupiej nadziei ! . . . Starcowi zaczęło się robić duszno i ciężko w izdebce . Zdawało mu się , że wszystkie mary nędzy występują z jej kątów , że z ziemi ubitej , służącej zamiast podłogi , wyrasta przed nim szkieletowy upiór głodu i rozwiera ku niemu kościane ramiona . . . Zerwał się na równe nogi i chwytając za czapkę i kij sękaty wybiegł , jakby go kto gonił . Z szybkością , niewytłumaczona przy tak osłabionych siłach , zbiegi ze schodów i nie namyślając się nad kierunkiem drogi , leciał naprzód jakby pędzony przez pogoń niewidzialną . . . Nie szedł tym razem według zwyczaju swego na dół ku miastu , ale piął się przez krzaki i lasek na górę zamkową z krzepkością , którą tylko gorączkowy szał , chwilowe napięcie nerwów nadać mu mogły . Pnąc się tak bez wytchnienienia na szczyt góry , znalazł się starzec wkrótce na chodniku spacerowym . Było to . już dobrze popołudniu a łagodne jesienne , słońce miało się ku zachodowi . Dzień był prześliczny jeden z tych cichych , jasnych i smętnym urokiem owianych dni , któremi obdarza nas jesień . Drzewa zachowały jeszcze trochę z swej zieloności , ale u stóp ich rozpostarły się już żółto czerwonym kobiercem zeschłe , opadłe liście , jakby uścielić chciały grób miękki swym młodszym towarzyszono co pod . jesiennem słońcem dopełniały jeszcze na gałązkach swego zielonego życia . Na spacerowych chodnikach było mnóstwo ludzi z miasta . Wszędzie przechadzały się gromadki panów i dam — a drogą szeroka przewijały się eleganckie ekwipaże z strojnemi paniami wyższego świata i kłusowała na dziarskich koniach młódź arystokratyczna . Starzec , jakby się przeląkł nagłego widoku tylu ludzi , uśmiechniętych swobodą — zatrzymał się na szczycie , zawahał , a nawet cofnął się trochę na dół . Potem wierny swemu zwyczajowi , ukrywania przed okiem ciekawych swego moralnego stanu , rzucił wzrok po sobie , jakby się chciał przekonać , czy nie nosi widocznych śladów swej nędzy na sobie . Zapiął kapotę , której długie poły powiewały dotąd na obie strony , podgarnął siwe , w bezładzie spływające włosy i nasunął czapkę głębiej na czoło . Z początku chciał się wrócić i ta samą drogą zejść na dół , ale zauważał , ze jedna gromadka przechodzących spostrzegła go , i że nagł em cofnięciem jeszcze bardziej stanie się przedmiotem dziwowiska . Pochyliwszy głowę na dół i i nie oglądając się wcale około siebie , z oczyma w piasek chodnika wlepionemi , przebiegł szybko promenadę i z drugiej strony zbiegł na dół , kierując swe kroki ku dalszym wierzchołkom i piasczystym wąwozom . Znalazł się wkrótce sam , w jednej z przepastnych i piasczystych partyj Wysokiego Zamku . Chłodny wiatr , który się właśnie podniósł , owiał go swym tchem orzeźwiającym , i chłodząc rozpłomienione jeszcze gorączką skronie , igrał splotami jego siwych włosów . Czując się samotnym , starzec zwolnił kroku i swobodniej oddawał się swym myślom i uczuciom . Tak zaszedł w wąwóz , którego jedna ściana zsypywała się białym pokładem piasku . Nagle wesołe gwizdanie obiło się o jego uszy i przerwało zadumę . Staruszek żachnął się i jakby niekontent , że i tu zastał ludzi , chciał odwrócić swe kroki w inną stronę , gdy naraz usłyszał głos wesoły i donośny : — Dobry wieczór jegomości , dobry wieczór ! Staruszek oglądnął się w stronę wołającego i ujrzał Staszka . Klęczał on po hylony u stóp ściany wąwozu i rydlem wygarniał piasek biały , napełniając nim swe worki . Dostrzegłszy , że starzec patrzy na niego , zaśmiał się ku niemu wesoło i zdjąwszy małą niebieską furażerkę , kłaniał mu się kiwaniem głowy . Starzec ukłonił się uprzejmie Staszkowi a przez usta jego przewinął się nawet uśmiech , gość bardzo rzadki . Zeszedł na dół i rzekł serdecznie : — Jak się masz , mój chłopcze ! — Ja zawsze jednako , ot grzebię piasek . . . Bo to musi jegomość wiedzieć , to moja fabryka . . . Ale jak się jegomość miewa i czemu to jegomość chodzi przy chorobie ? . . . — Dziękuję ci , zdrów , już jestem dzięki Bogu , febra i gorączka już mnie opuściły . I długo tu jeszcze grzebać będziesz ? . . . — Ot , jak jegomość widzi , worki już będą zaraz pełne . Na dzisiaj dosyć będzie . . . byleby jutro przedać wszystko . . . I chłopak wziął się co żywo do pracy , aby ją rychło ukończyć . Staruszek patrzył uważnie na robotę Staszka a w oczach odbijało mu się dziwne zamyślenie . . . — Jaki ty szczęśliwy Staszku ! Zazdroszczę ci — rzekł po chwili . — A to czego ? . , . — zapytał naiwnie chłopak . — Bo dogrzebiesz się tego , . czego chcesz . . . Staszek spojrzał ciekawie na starca . — I jabym się mógł dogrzebać czegoś . . . złota , dużo złota , ale cóż , kiedy nie mam do tego środków . . . . I oczy starca zamigotały blaskiem gorączkowym . — Czy słyszał eś - ty kiedy o tem — mówił dalej jakby sani do siebie — że pod ziemią leża skarby ? . . . — Tak mówią — ale co ja wiem . . . Pan majster Szuć opowiadał , że sam widział , jak pod Paparówką paliły się dukaty zakopane . . . Ale zakopanych skarbów djabeł pilnuje . . . . — Przekopać . . . przekopać . . . . pewno się znajdzie . . . — mówił starzec sam do siebie , nie słuchając słów Staszka . — To nic pomoże . . . — poderwał Staszek — akcyźnik jeden szukał tam niedaleko czartaku skarbu , bo mu się śniło , że tam same złoto i srebro leży . Kopał , kopał po nocach , aż się ziemia osypała i zadusiła go . Dokopał się grobu . . . — Co ty myślisz o tem ? . . . — pytał się starzec , który zawsze pogrążony był w tej samej zadumie i widocznie nie słuchał opowiadania Staszka . — Ja myślę , że nie potrzeba nikomu kopać sobie grobu , bo mu grób darmo wykopać muszą po śmierci . . . Starzec myślał ciągle zadumany , aż nareszcie ocknąwszy się szeptał tonem zmienionym : — Czy możesz ty sobie wyobrazić , co to za męka , wiedzieć o skarbie , a nie módz go wykopać ! . . . — O skarbie ? Więc jegomość wie o skarbie . . . — O dużym , dużym bardzo skarbie ! . . . — - zawołał , zapalając się staruszek . — I niemożesz go jegomość wykopać ? . . . Dla czego ? . . . — Bo niemam jak ! — A rydlem . . . I Staszek podniósł swój rydel i potrząsł nim w powietrzu . Starzec uśmiechnął się . — To mało . . . Trzeba tysiąc takich rydlów jak twój i tysiąc takich rąk jak twoje . . . — Tysiąc rydlów i tysiąc- rąk ! . . . — zawołał Staszek z przerażeniem — To musi być ten skarb bardzo głęboko . . . — O głęboko . . . bardzo głęboko . . . — Tysiąc rydli ! Mu ! Do piekła by się człek dokopał . . . — Do nieba , głupi chłopcze , do nieba . . . — Niebo tam ! . . . I Staszek spozierając z tajemną obawą na staruszka , wskazał na pogodny , lekką , srebrzaną mgłą osuty błękit jesiennego nieba . — Chyba daj sobie pokój jegomość . . . . — dodał po chwili , zawiązując worki i spoglądając z ukosa na slarca . — Dla czego . ? — zapytał z szorstkim naciskiem oryginał . — Anuż niema tego skarbu pod ziemą . . . — Jest , jest , jest ! — zawołał jakby w gorączkowym szale starzec i trzykroć nogą uderzył o ziemię . Staszek nic nie odpowiedział , spojrzał tylko z pewnem politowaniem na starca , jak gdyby go żałował i począł ładować na barki worki z piaskiem . — Już idę . Chodźmy jegomość . Wieczór niedaleko , będzie chłodno , a to dla jegomości nie zdrowo . Staruszek machinalnie poszedł za wezwaniem Staszka i postępował za n . m zwolna i z pochyloną na dół głową . Wyszli na jeden z grzebieni Wysokiego Zamku . Staszek zmęczony dźwiganiem swego ciężaru , rzucił go na ziemię , i zatrzymał się na spoczynek , ocierając kroplisty pot z zarumienionego czoła . Starzec stanął obok niego , zdjął czapkę , i rozgarniając swe siwe włosy , rzucił okiem na Lwów , którego widok rozpościerał się w oddali . Wzrok jego utkwił na Łyczakowskiem przedmieściu . Wprost naprzeciw wzgórza , na którem stali staruszek i piaskarz , sterczał gmach duży i nieforemny . Był to szpital główny , tak zwane " Pijary " . Gmach ten posępny zajął uwagę starca . Coś dziwnie ponurego , strasznego prawie , biło z tego olbrzymiego zabudowania . Żółty kolor , którym okryte są jego ściany , przymglony przez wpływy powietrza szarawą powłoką , zdawał się być podobnym do cery trupiej , a ciemne okna , szczerzyły się jak zsiniałe jamy oczu , co raz na zawsze zamknęły się już przed słońcem . . . Staruszek nie mógł oderwać oczu od tego ponurego widoku , który wyobraźnia otacza zawsze cieniami jakiejś głębokiej , przenikającej grozy . . . Patrzył milcząc a twarz jego była spokojniejszą , ale i smutniejszą niż zazwyczaj . — Na co jegomość tak patrzy ? — zapytał Staszek , który odpocząwszy gotował się do dalszej drogi . Staruszek wskazał ręką na gmach szpitalny . — To Pijary , szpital . . . — Czy tam dobrze ? . . . — zapytał tonem bez dźwięku starzec . — Czy dobrze ? . . . niechaj tego wróg ciężki próbuję . . . — odpowiedział Staszek z pewną zgroza . . . — Umierać wszędzie jednako . . . — Oj ! wolał by m pod płotem jak pies skonać . . . — zawołał Staszek . — Oj tam ciężko umierać . . . — Boisz się śmierci ? . . . — Albo ja wiem . . . Ale tam by m umierać niechciał . . . — Czy był eś tam kiedy ? — Nie , nigdy ! Boże uchowaj ! — Zkądże wiesz , że tam źle . . . — Źle i straszno , tak mi mówili . Oj , biedny Kuba wiedział to dobrze ! — Co to za Kuba ? . . . — Ot , Kuba , syn krupiarza tam hen z dołu . Umarli mu rodzice , a biedni byli , to biedował tak jak ja . Trzymali śmy się zawsze jak kamraci , tuśmy razem spali w nocy na tej górze w lecie i nie raz i nie sto razy ! Aż naraz jednej zimy zachorował , coś mu się w piersiach popsuło i głowę mu gorączka zajęła . Kazał go dać łanwójt do szpitalu i tam leżał biedaczysko . Kiedym go odwidził , to aż płakał przedemną , że mu tak ciężkostraszno . . . Oj strasznoż bo i mnie tam było , że jak wybiegł em z tych murów , to jakby mi serce urosło ! Kuba mi mówił , ie ucieknie ztamtąd . Ja mu odradzał em , ale sam sobie myślał em , żeby m inaczej był niezrobił . Jednego wieczora Kuba uciekł na prawdę ; tak jak leżał w koszuli , podbiegł pod dom , gdzie matka jego dawniej mieszkała i tam pod parkanem skonał . . . Wolał umrzeć pod płotem , na śniegu . . . — Chodźmy ! Chodźmy ! — zawołał nagle starzec i nie dając skończyć Staszkowi opowiadania , szarpnął go za ramię , . Staszek ruszył z miejsca i tak szli obaj dalej , kierując się znowu w stronę ku plantom . Na Wysokim Zamku było jeszcze więcej publiczności , niźli wtedy , kiedy staruszek pierwszy raz przezeń przechodził . Wieczór się zrobił prześliczny , lekki chłód czynił przechadzkę tem przyjemniejszą . Mnóstwo powozów pędziło w około . Staruszek i jego młody towarzysz trzymali się ubocznej ścieżki , pierwszy od czasu do czasu tylko spoglądając ku stronie przejeżdżających , drugi zapatrzony w dzielne konie i połyskujące ekwipaże . Naraz nadjechał cały szereg powozów , i cała grupa młodzieży na koniach . Była to kawalkada stanowiąca widocznie jedno towarzystwo , bo damy rzucały sobie z powozów francuskie słówka , a młodzi panowie , jadący na koniach , podtrzymywali tę konwersację . , to rozdzielając się pomiędzy pojedyńcze powozy , to grupując się znowu około jednego , W jednym . z przednich powozów siedział rozparty wygodnie jakiś szpakowaty już , otyły mężczyzna , którego twarz ; gładko ogolona , ocieniona była wątkiem pasmem bakenbardów i rozmawiał z swoim towarzyszem , jakimś wybladłym mężczyzną w średnim wieku . Gruby ten pan z bakenbardami miał minę arystokratyczna i wiele dumy w twarzy — ale jedno i drugie nie było widocznie swobodnym wypływem nawyknienia , ale raczej rolą odgrywaną dość niezgrabnie i obliczoną na efekt . Tuż za tym powozem pędził przepyszny , wybornego smaku , francuzki koczyk , uprzęiony dwoma dzielnemi końmi wysokiej miary i szlachetnej rasy . Na koźle siedział obok furmana lokaj , obaj ubrani w świetną liberję , połyskującą od szlif i herbownych guzików , z srebrnemi akselbantami i w śnieżnych kamaszach . W samym powozie siedziały dwie prześliczne kobiety , obie walczące z sobą niejako o tryumf pierwszeństwa w piękności , choć różniące się znacznie wiekiem i wyrazem postaci . Dama siedząca po prawej stronie , otulona w biały burnus , który sutą , fantastyczną draperją okrywał jej przepyszną kibić , o ile takową z powozu oglądać było można , mogła mieć już lat dwadzieścia kilka i rozkwitała całą pełnią wdzięków kobiecych . Twarz jej zarysowana w najpiękniejszy owal , śnieżnej była białości , co odbijało w niezwykły sposób od bujnych , Kruczych włosów , połyskujących nad gładkiem czołem w dużych puklach . Rysy jej twarzy pełne były harmonji i wyższego , rzecby można klasycznego wdzięku , począwszy od szlachetnie sklepionego , czoła aż do różowych ust , wciętych w formie nieporównanie powabnej . Czarne , gorejące oczy rzucały płomienne blaski z pod dużych rzęs i nadawały wyrazowi twarzy coś z namiętności południowych kobiet . W całej postaci , choć była dość wątła i powiewny , i w twarzy , choć nęciła całym czarem niewieściej urody — przebijało się niemniej przeto wiele energji a na czole i około ust osiadał wyraz dumy , nie tyle dostojny i imponujący , co chmurny i pyszny . To też przy całem bogactwie wdzięków brakło tej postaci jednej z najpiękniejszych , najnadobniejszych cech niewieścich , pogody i miękkiej słodyczy . . . Energiczny wyraz twarzy , posępna , junonicznym nimbem królująca na czole duma , i czarny płomień oczu namiętnych — nadawały coś ostrego , odstraszającego tej kobiecie i zdawały się zapowiadać , że zarówno stworzoną jest na boginię miłości , jak na kapłankę nienawiści . . . Śliczna to kobieta siedziała a raczej na pół leżała w powozie , w pozycji pełnej niedbałej gracji , z wyciągniętą naprzód nóżką maleńka i dziwnie zgrabną , a ujętą w powódź koronek , które wyglądały z poza rąbka ciemnej sukni . Zdawała się być zajętą rozmową z kilku młodymi ludźmi , co wyprzedzając się na dzielnych koniach i potrącając nawzajem , cisnęli się do niej po słówko , spojrzenie lub uśmiech — ale przypatrzywszy się jej bliżej , można było wyczytać w jej twarzy coś nakształt roztargnienia czy zadumy . Obok niej skromnie i z dziewiczą że tak powiemy surowością siedziała druga kobieta . Twarz jej do połowy zasłoniętą była czarnym woalem , a z pod jego omroczą poły skiwały duże , ciemnobłękitną oczy , zwrócone częściej na dół lub ku górze , niźli na otaczających powóz panów . Cera jej uderzała delikatnym , prześlicznym inkarnatem ; zdawało się , że widzisz na niej ów puch dziewiczy , co okrywa szlachętne , dojrzewające owoce . Cała postać tej kobiety , jak stawała na równi co do urody z opisana już damą , odbijała od niej cichym , łagodnym wyrazem i pensjonanarską prawie nieśmiałością . . . Kiedy cała ta świetna kawalkada miała minąć starca i i Staszka , zatrzymali się obaj mimowolnie i spojrzeli na połyskujące ekwipaże . Staszek patrzył z chłopięcą ciekawością i z naiwnem zajęciem , w spojrzeniu starca przebijała się gorycz . . . Tuman kurzu okrywał przejeżdżających , ale mimo to twarze ich dobrze rozróżnić było można . Starzec , który patrzał zrazu z obojętnością i z goryczą na nich , zmienił nagle swoją fizyognomię . Utkwił on wzrok w otyłego pana z szpakowatemi bakenbardami , który jechał w przednim powozie . Wzrok jego , który zrazu tylko przebiegł po twarzy nadętej tego mężczyzny — zwrócił się ku niemu teraz bystro , wlepił się weń , wpił jak pijawka , a w miarę jak powóz się oddalał , ścigał go i przeszywał . . . Za wzrokiem popędziła i stopa , starzec wysunął nogę naprzód , jakby się chciał puścić za powozem i cichy , stłumiony głos wydobył mu się z piersi . . . Staszek zbudzony tem z swego zapatrzenia się , oglądnął na staruszka . Twarz oryginała bledszą była niż z rana wśród paroksyzmu chroby , drgała mocniej niż zazwyczaj . Muszkuły jej wytężyły się , wyciągnęły kurczowo , jakby chciały dorównać oczom , ścigającym , przejeżdżający powóz . . . Oczy zaś te wyszły prawie z swej osady i wystąpiły naprzód , tak że aż czerwoną obwódkę widać było z pod pomarszczonych powiek . Tlał w nich żar namiętny , zdawały się kłuć ostrzem sztyletu , grozić strzał em piorunu . . . Brew krzaczasta najeżyła się i dodawała spojrzeniu jeszcze więcej zgrozy . . . Drżał na całem ciele jak liść , jedną ręka ściskał kutą laskę , którą zawiercił głęboko w piasek , okrywający chodnik , drugą rękę wyciągnął na chwile za odjeżdżającym , a potem szarpał nią swój wąs siwy . . . Zdawało się , że oddech zaparł mu się . w piersi i że zaledwie tyle go starczyło , aby wyrzucić z siebie prawie niezrozumiałe , urywane słowa : — Nie , nie moge się : mylić . . . to on ! . . . — Chyba chodźmy — odważył się przemówić Staszek i dotknął się zlekka ramienia staruszka . — Czekajmy trochę , może wrócą . . . — odparł starzec ciągle w stanie głębokiego wzburzenia . Staszek umilkł i tak stali parę minut . Nagle podniosła się za nimi znowu kurzawa i odezwał się tentent , koni Całe towarzystwo objechawszy dokoła , wracało w to samo miejsce . Tym razem starzec wybiegł spojrzeniem wytężonym na spotkanie pierwszego powozu . Wpatrywał się w otyłego mężczyzny i jakby domysły jego się sprawdzały , chmurzył coraz bardziej twarz swoją i szarpał coraz namiętniej wąs siwy . — Tak ! — To on ! — zawołał raz jeszcze . I jakby się zdobył na jakąś stanowcza decyzję postąpił naprzód , zeszedł z ścieżki przeznaczonej dla pieszych i stanął na brzegu drogi tak , aby powóz tuz obok niego musiał przejeżdżać . Powóz nadlatywał szybko — już na kilkanaście kroków zaledwie był oddalony . Wzrok staruszka spotkał się z wzrokiem otyłego mężczyzny , lecz ten ostatni spojrzą ! tylko niedbale i obojętnie . — Nie poznał ! . . . — zawołał staruszek — Trzeba mu się przypomnieć , ukłonić . . . I kiedy powóz już dojeżdżał do niego , postąpił jeszcze krok naprzód , tak , że konie otrzeć się o niego musiały , i zdejmując czapkę ukłonił się bardzo nizko . . . Gdyby ktoś z przechodzących z wrażliwym umysłem widział był dobrze ten ukłon , nie był by go zapomniał nigdy w życiu . . . Był to widok , który i najobojętniejszego musiał zająć , najzimniejszego poruszyć i przerazić nawet . Nazwali by śmy ukłon ten szatańską trawestją pokory , gdyby nazwa ta oddawała zupełnie to wszystko , co się w nim malowało . . . Twarz starca pochyliła się z wyrazem okropnej ironji , a z pod ugiętego niby pokornie czoła błyskały oczy strasznym gniewem i miotały błyskawicami nienawiści . Podczas gdy prawa ręka ściskała sękaty kij , jakby go wznieść i ugodzić nim chciała , lewa z parodjowana uniżonością chyliła się z czapką aż ku ziemi . . . Tyle było w tym ukłonie zjadliwej ironji , tyle pogardy i nienawiści — a to wszystko tak uwydatniało się jaskrawo przy owej formie uniżonego pokłonu ; że gdyby był uważał to ów mężczyzna w powozie , był by musiał zadrżeć lub unieść się gniewem ciężkiej obrazy . . . Właśnie w chwili , kiedy nasz starzec nachylił się tak do ukłonu i czapka swą przesunął w powietrzu , nadleciały konie i spłoszone jego postacią i nagłym ruchem , spięły się w szalonym skoku w górę . . . Woźnica chcąc je powstrzymać ściągnął silnie lejce , konie skręciły ku starcowi i uderzyły na ń tak silnie , że powalił się na ziemię . . . Otyły jegomość siedzący w powozie popatrzył gniewnie na upadającego , starca i zawołał : — Dobrze tak ! To bezczelne , natrętne żebractwo ! . . . Słowo " żebractwo " zasłyszał staruszek , i jakby tknięty iskrą elektryczną , która mu nowych sił i nowej zaciekłości dodała , porwał się w okamgnieniu z ziemi , wyprężył się dumnie , ścisnął dłonie , i wzrokiem nienawiści i oburzenia : spojrzał na mówiącego . . . Tymczasem jednak powóz ruszył i minął starca . . Podczas gdy to w przeciągu jednej chwili się stało , odezwał się w powozie , w którym jechały damy , okrzyk trwogi i przerażenia . Wydała go owa młodsza , do pół zawoalowana kobieta i spójrzała wzrokiem przestrachu i żywej litości na okrytego pyłem staruszka . . . — Ach ! co za nieszczęście ! — zawołała głosem dźwięcznym , który drżał z lekka , i dotknęła ręką swej sąsiadki biedny staruszek , może się uszkodził . . . — Ils ne peuvent donc pas se ranger ! — zawołała druga , owa piękność z czarnemi oczyma i włosami — czego się pchają na drogę , dla nich jest osobna ścieżka ! . . . — i odwróciła pogardliwie wzrok od grupy , która się zgromadziła około staruszka . — Ależ to biedny , chory jakiś staruszek , może błagał jałmużny . . . — mówiła tonem rzewnym i pełnym miękkiej słodyczy pierwsza . — Trzeba go może czem wesprzeć . . Usłyszawszy te słowa , jeden z grzecznych kawalerów , Wysoki , z dużemi jasnemi faworytami , skręcił swego konia ku starcowi i rzucił mu sztukę drobnej monety . . . Starzec podniósł ja , zadrgał , i rzucił monetę na jeźdzca . . . Grosz chybił celu i ugodził w nozdrze konia , który spiął się w górę . . . . Młody mężczyzna zbladł z gniewu i podniósł groźnie szpicrut . . . — Panie ! . . . — odezwał się wykrzyk z powozu , z ust dziewczęcia o błękitnych oczach . W słówku tem jednem malowało się tyle lęku , tyle litości i prośby , że młody mężczyzna opuścił mimowolnie szpicrut . . . Dama z czarnemi , ognistemi oczyma i wyrazem dumy na twarzy spojrzała z pewną niechęcią na swoja towarzyszkę , która nie spuszczała swych pięknych oczu z staruszka i spojrzeniem niejako prosiła go , aby przebaczył . . . Tę krótką , niemą scenę przerwał woźnica , który na dany znak zniecierpliwionej starszej kobiety puścił w pełny pęd konie . Powóz ruszył szybko z miejsca . Staruszek , który stał chwilkę drżący od wzburzenia , spotkał się raz jeszcze z błękitnemi oczyma , które patrzyły na niego z żalem i widocznem współczuciem . Jakby pod wpływem tego anielskiego spojrzenia , twarz starca złagodniała na chwilę ; ale wkrótce zachmurzył się znowu groźnie a z oczów strzeliły mu błyskawice gniewu . — To on był , On ! Dopędzę go , zatrzymam ! — zawołał prawie z wściekłością . I wytężając wszystkie swe siły , rzucił się za odjeżdża jacemi powozami . Pędził co tchu , bez upamiętania . Czapka zleciała mu z głowy , a siwe włosy rozsunęły się na wszystkie strony i unosiły się w powietrzu . . . Na skręcie ujrzał powozy spuszczające się w dół ku miastu . . . Przyspieszył biegu , aby nie zniknęły mu z oczów , ale w tej chwili sił mu zabrakło , oczy czarna mgła zaszły , zachwiał się i upadł . . . Staszek , który przerażony do głębi , leciał za nim , trzymając przy tem silnie swe worki na plecach , znalazł go bez znaku życia . W jednej chwili zebrała się dość liczna gromadka ludzi , i otoczyła leżącego starca . Poczęto robić nad nim uwagi : — Go mu jest ? Zemdlał ! — Stratowali go ! Te szelmy ! — Pewnie choroba św . Walentego ! Biedny staruszek ! — Co tu gadać i gapie się daremnie — zawołał jakiś poważny jegomość — zabrać go trzeba i zanieść do szpitalu ! Na te słowa Staszek , który nachylił się do starca , porwał się jakby ukąszony przez żmiję i zawołał : — Co do szpitalu ? Po co do szpitalu ? To sobie taki dobry pan jak kto inny . ! On ma swoją stancją i ma się gdzie przytulić . Ja go nie dam do szpitalu ! I przelękniony do głębi począł szarpać co siły staruszka za rękaw , wołając : — Jegomość , chodźmy ztąd , chodźmy zaraz ! Do szpitalu chcą brać jegomościę , do szpitalu ! Szarpanie to obudziło staruszka , śpoglądnął na około siebie , podniósł się i chwytając za ramię Staszka stanął na nogach . Staszek uradował się tem ogromnie i ciągnął za sobą starego , aby go czemprędzej wywieść z pośród grona ciekawych . Było to widocznie także życzeniem starca , bo dobywał sił ostatnich , aby oddalić się spiesznie . Staszek uprowadzając chwiejącego się nędzarza , spojrzał raz jeszcze na pół gniewnie , na pół z tryumfem na poważnego jegomoście , jakby mu nie mógł przebaczyć owej propozycji — i wkrótce zniknęli obaj wśród drzew Wysokiego Zamku . JAŁMUŻNA LITOŚCI I JAŁMUŻNA LOSU . Powróciwszy do swojej izdebki i niepożegnawszy nawet , Staszka , który po kilka razy składał mu życzenia dobrej nocy mierząc go spojrzeniem , pełnem zdziwienia i pewnego lęku zarazem — starzec nasz znajdował się pod całym wpływem gwałtownego a nieodgadnionego zajścia na Wysokim Zamku . Ów dziwny , mieszany wyraz jego twarzy wyschłej , który dotąd składał się zawsze z smutku , ciężkiej zgryzoty i gorączkowego niepokoju myśli — stał się teraz tłumaczem jednego tylko , namiętnego uczucia , a uczuciem tem był gniew srogi , nienawiść łaknąca zemsty . Starzec drżał na całem ciele jakby w febrze i biegał prawie po izdebce ściskając kurczowo dłonie lub szarpiąc gwałtownie wąs siwy Wkrótce jednak nastąpiła reakcja fizyczna i moralni osłabione przebytym niedawno paroksyzmem gorączki sily poczęły ubywać , a umysł stargany gwałtownem wzburzeniem zdawał się wpadać w rodzaj głuszy i stępienia . . . Takie chwile zupełnego znużenia , taka błogosławiona reakcja , która dusza i ciało zarazem zdają się podnosić rokosz przeciw cierpieniom i osłaniają się dziwną tarcza nieczułość — są nieraz jedynem pokrzepieniem wśród gwałtownych cierpień lub namiętnych uniesień . . . Głowa wtedy przestaje myśleć — serce czuć i bić prawie . . . Tyle wtedy życia w człowieku — ile iskierek potrzeba w wygasłem ognisku , aby je później znowu w płomień rozniecić . . . Chwile takie wyręczają poniekąd śmierć leniwa , która przywoływana i upragniona , nie spieszy się , aby zamknąć oczy nędzarza i aby kładąc swą dłoń zimną na serce cierpiące , wyrzec miłosierne , zbawcze słowo : Dosyć . . . Taki stan opanowal teraz naszego nieszczęśliwego starca . . . Pochyli ! się na swoje ubogie łoże , opuścił osłabłe ramiona i tak leża ! nieruchomo , z oczyma patrzącemi martwo przed siebie , z cichemi usty , na których zastygł ostatni wyraz bólu . . . Podczas gdy nieznajomy mieszkaniec izdebki na stryszku używał takiego martwego spoczynku — zasiadło przed progiem domostwa całe gronko jego ubogich sąsiadów i zajęte było bardzo ciekawą rozmową . Właśnie teraz dopiero słońce zaczęło zachodzić — a po nad Lwowem , rozpostartym u dołu , szarzało świetlane jeszcze omrocze pogodnego wieczora . Na ławeczce , ustawionej przed starym domkiem siedział najpierw pan majster Szuć z nieodpiętym jeszcze , zasmolonym fartuchem , w kaszkiecie wypłowiałym , który widocznie , przemocą rozłączony z posiadanym dawniej daszkiem , uchodził teraz za wygodną myckę domową , — i puszczał duże kłęby dymu z swej krótkiej fajeczki . Koło niego siedziała przezacne , zażywna pani Magdalena , żona p . Szucia , z twarzą jak burak czerwona i z nierozliczonym marsem na czole ; u ich stóp usadowił się na ziemi Staszek , a tuż niedaleko przy samej ścianie , zwinięty w koło spał w najlepsze Wicek , nie budzony już tym razem przez pana majstra . Na twarzach pana Szucia i jego połowicy malowały się najżywsza ciekawość i ogromne zajęcie — a Staszek opowiadał coś gestykulując mocno rękami . — Dziwny pan , powiadam wam panie majster , strach , jaki dziwny ! . . . — konkludował coś Staszek zawracając swemi siwemi , dużemi oczyma . — Hm . . . hm . . . — odezwa ! się p . Szuc , przybijając wielkim palcem ogień w fajeczce — licho go dojdzie co za jeden ! . . . Ale chciał by m jeno wiedzieć , co to za skarb ! — Okrutny skarb , moc złota — tysiąc rąk i tysiąc rydlów potrzeba , aby go wykopać ! — dorzucił z efektem Staszek — Sam mi to rozpowiadał . . . — Duch święty z nami ! — zawołała pani Szuciowa z przestrachem , to już chyba jakaś nieczysta praktyka ! . . . — At ! nieczysta , nie czysta — odpowiedział z powagą pan majster — albo to teraz trzeba konszachtów z djabłem , aby skarb wykopać ! ! . . . Teraz to są tacy ludzie , . jometry , to ci łańcuchem wymierzy , gdzie skarb , i jak kartofle wykopie . . . — A mnie się zdaje — odważył się oponować Staszek — ie on nie " jometra " . . . Ja na jometrów dobrze się napatrzyć jak bruk nowy bili . . . ale jeszcze nie słyszał em , aby jaki skarb wykopali . . . — A co ty słyszał , urwiszu ! — odparł trochę rozgniewany tą uwaga pan majster — Jeżeli on nie jometra to już na pewno jakiś skasowany hrabia . — Skasowany hrabia ? — powtórzyli razem pani majstrowa i Staszek . Pan Szuć kontent widocznie , ie uwaga jego sprawiła wrażenie — ciągnął dalej — A jużciż , że nie inaczej . Skoro , jak powiadasz , zaczepia takich wielkich panów po drodze a nawet kijem się do nich zamierza , to już widać , że on z nich pochodzi . Harda dusza , toć zły że go z hrabjostwa wyrzucili . Tak samo , jak ja znał em jednego majstra szewskiego z Żółkwi . Tenci był cechmistrzem , ale coś przeskrobał , to go zrzucili . To leż potem , jak spotkał jakiego cechmistrza , to , czy było za co , czy nie było , rozbijał . To ty cechmistrz ? — A cechmistrz . — a palże go po czuprynie ! . . . A hrabia , to niby akurat Iaki cechmistrz między dziedzicami . . . — Ba ! a za cóżby go skasowali z hrabiego ? — zapytał Staszek . Pan majster Szuć zadumał się , jakby szukał przypuszczalnych powodów takiego faktu — i już chciał coś odpowiedzieć , kiedy nagle nowy przedmiot zajął żywo uwagę całego zgromadzenia . Brudną uliczką szedł w kierunku do starego domku zwróconym , jakiś szpakowaty już człowiek . Ubrany był w czarny frak liberyjny z dużemi srebrzonemi guzikami , na których wybite były herby i cyfry — nogi jego tkwiły w opiętych czarnych kamaszach a na głowie połyskiwał mu czarny wysoki kapelusz . Człowiek ten , widocznie kamerdyner z jakiegoś ' bogatego domu , szedł zwolna , oglądał się na domy i stawał od czasu do czasu , zapytując o coś mieszkańców brudnej uliczki . Gdy jednak ujrzał gromadkę siedząca przed starym domkiem , wpatrzył się bystro w Staszka i jakby znalazł to , czego szukał , przyspieszył kroku i zbliżył się wprost do ławeczki . Całe grono popatrzyło ciekawie na lokaja , który w tej części miasta był niewidzianem nigdy zjawiskiem . Lokaj zbliżywszy się do domku , przybrał minę jeszcze poważniejszą , jeżeli to być mogło , i wyciągnąwszy główny palec prawej ręki do Staszka , dążył wprost ku niemu . . — Lamparcie , słuchaj no ty lamparcie — rzekł tonem protekcyjnym , stanąwszy tuż przed Staszkiem — gdzieś podział twego dziada ? Staszek nie porzucił swojej pozycji , popatrzył tylko z dziwieniem na lokaja , którego ton mocno go obraził . — Ouu ! — odgryzł się śmiało — a pan z kad , pewnie z pod Sroki . . . . Dobre piwo pod Sroką , ha ? Lampart , nie lampart , a dziadów nie wodzę . . . Lokaj stracił kontenens , śmiała i drwiąca odpowiedz chłopaka zmięszała go niepomału i popsuła mu cała uroczystość apostrofy . — Ot jak skacze do oczów , opryszek ! — rzekł po chwili uśmiechając się rad nie rud — To ty przecież szedł eś dzisiaj przed chwila z tym starym . . . — Z jegomościa ? — odpowiedział Staszek — a jakby ja , to co ? — Z tym , co wlazł pod konie ? — A jakby z tym ? . . . — No to wiesz , co on za jeden . . . — No to co ? — To zaprowadź mnie do niego . — A poco ? . . . Moie pan tam policaja zostawił za sobą ? Niedosyć , że ście go chcieli stratować ? Niechce mi się . . . — Nie bój się głupi — uspokajał lokaj — i nie marudź , bo nie mam czasu . Twój stary bedzie mi pewnie dziękował ! I poklepał dłonią po kieszeni z znaczącą miną . Staszek jeszcze raz niedowierzająco spojrzał na lokaja a potem na pana majstra , jakby go się chciał poradzić , a nareszcie powstał i rzekł do lokaja : — No to chodź pan — ale co będzie , jak pana za drzwi wyrzuca ? . . . Niespodziewane takie i nadzwyczajne poselstwo zaintrygowało niesłychanie mieszkańców starego domku . Pan Szuć i jego małżonka nie mogli się żadną miarą oprzeć swej ciekawości i udali się za Staszkiem i za lokajem na schody . — Żeby choć coś podsłuchać , podpatrzyć — szepnął p . Szuć do swojej żony — bo to wierutne jakieś dziwy się dzieją z tym człowiekiem . . . Gdy stanęli na poddaszu , pan Szuć z żoną przysunął się do ściany i zatrzymał się , aby później zająć wygodniejsze stanowisko obserwacyjne , podczas gdy Staszek zapuka ! śmiało do drzwi i nie czekając odpowiedzi rozwarł je na sciężaj . Staruszek obudził się z swego strętwienia i ujrzawszy obok Staszka nieznajomego człowieka we drzwiach , porwał się żywo z nędznego posłania . Wzrok jego utkwił pytająco na lokaju . — Czego chcesz ? — zapytał szorstko . Lokaj , który na pierwszy widok ubogiego stryszka przybrał był swą najprotekcjonalniejszą minę i nawet nie odkrył był głowy , zmięszał się i mimowolnie stanął przy drzwiach . Zapytanie było tak pewne i takim imponującym , pańskim tonem wygłoszone , że wyćwiczony sługus z bezwiednym pośpiechem zdjąłkapelusz z głowy i ukłonił się grzecznie . — Ja tu z interesem . . . z rozkazem . . . — zabełkolał . — Od kogo ? — zapytał tym samym tonem staruszek . — Od Jaśnie pana Mrokowskiego . . . — Od kogo ? — powtórzył głośniej staruszek i twarz jego przybrała nagle dziwny wyraz . — Od Jaśnie pana Mrokowskiego . . . — Od Mro . . . Mrokowskiego . . . — powtórzył starzec zająknąwszy się , jakby głos mu odmawiał swych usług , i zachwiał się na nogach . Wzrok zamajaczył mu znowu płomieniem , twarz pobladła , a brwi siwe nastrzepiły się jakby od gniewu . . . Wpatrzył się bystro w lokaja i nagle cofnął się w ciemniejszy kąt pokoju , jakby się bał , aby ten nawzajem nie przypatrzył mu się bliżej i nie poznał go może . — Do kogo ci kazali iść ? — zapytał po chwili . — . Alboż moi państwo wiedza , jak się . . . jak się pan dobrodziej nazywa . . . kazano mi iść do tego pana , co miał ten przypadek z jaśnie panem na górze . . . Staszek patrzył z nietajonem uradowaniem na uszanowanie lokaja i podniósł twarz z pewnym dumnym tryumfem , jakby pól splendoru owego tytułu pan dobrodziej spadło na jego nierozczesaną czuprynę . Staruszek odetchnął swobodniej . — Czego chce odemnie ten . . . . pan Mrokowski — zapytał tłumiąc glos , który drżał znacznie . — Po prawdzie — odezwał sio sługus — to nie pan Mrokowski , ale jaśnie panna , jego córka , kazała rai iść za panem . . — Jego córka ! — zawołał głośno starzec i postąpił kilka kroków naprzód , jakby pod wpływem jakiegoś silnego wewnętrznego poruszenia . . . — Panna Ludwika . . . z pierwszej żony Jaśnie Pana . . . — Ludwika ! Ludwika ! — powtórzył starzec z głębokiem wzruszeniem . — Imię matki . . . — To pan dobrodziej pewnie zna nasze Jaśnie Państwo , ho nieboszczka pani akurat nazywała się także Ludwika . Oczy starca zaszkliły się — ale , nie był to już żar ów namiętny , który mu przedtem z wzroku , połyskiwał — była to łagodnie lśniąca łza . . . Usunął ją prędko dłonią drżącą i zapytał dalej : — Twój pan ożenił się po raz drugi ? — Przed dwoma laty . . . Starzec milczą ? chwile . Zdawało się , ze pasuje się sam z sobą . Usta zacisnął , jakby chciał zamknąć drogę całemu nawałowi zapytań , które mu się cisnęły z piersi . . . — Więc pocożeś tu przyszedł ? — zapytał przybierając dawniejszy głos szorstki . — Jak dzisiaj ten wypadek stał się na górze , kiedy to konie się spłoszyły i mało co pana nie stratowały , to kiedy śmy zjechali na dół , panna Ludwika kazała mi iść za panem i patrzeć z daleka , gdzie pan pójdzie , a potem wracać zaraz do domu . Ja się tak z daleka przyglądnął em , gdzie pana ot ten lampart zaprowadzi . . . — Ouu ! . — przerwał specyficznie lwowsko - przedmiejskim wykrzykiem Staszek , i zmierzył obrażonym wzrokiem lokaja . Lokaj nie brał tego do wiadomości , ale opowiadał dalej : — Potem pobiegł em do domu i stawił em się przed panną Ludwiką . A trzeba wiedzieć , że to bardzo dobra panienka , tak się wdała w nieboszczkę panie . . . — Tyś znał nieboszczkę panie ? — zapytał starzec maskując wzruszenie obojętnym głosem . — Oho ! i jak ! I nieboszczkę panię znalem i jej ojca nieboszczyka . . . — No , i cóż dalej , nudzisz kochanku ! — przerwał szorstko starzec . — Otoż panna Ludwika dała mi ten pakiecik i ten list i kazała zaraz iść i oddać to panu dziś jeszcze . . . — Pokaż ! — Wołał nagle staruszek i z gwałtownym pośpiechem wyciągnął rękę . Lokaj wydobył z kieszeni mały pakiecik i liścik i doręczył je starcowi . Niemi świadkowie tej sceny , to jest Staszek , stojący tuż obok lokaja i państwo Szuciowie , spoglądający od progu przez drzwi otwarte , stłumili w sobie oddech z ciekawości . . . Starzec pochwycił najpierw za list i rozłamal pieczątkę . Ręce mu drżały febrycznie , cienki papier miął się i szeleścił w jego niecierpliwych palcach . Otworzywszy go począł czytać z pośpiechem , a twarz jego była dziwnie wzruszoną . Liścik okryty był perełkowem pismem kobiecem , widocznie z pośpiechem , ale wyraźnie skreślonem . List ten opiewał : " Panie ! Niewiem , jak krok mój przyjmiesz — bo nie znam Cię , panie . Ale postać Twoja wydała mi się tak szanowną , a w twarzy Twej było tyle wyrazu rozpaczy jakiejś przerażającej , że nigdy jej nie zapomnę . Kiedy po wypadku nieszczęśliwym , który stał się dziś przed godziną , spotkał się Twój wzrok z moim , widziała m , że oprócz gniewu , który mnie drżeniem przejmował , malowało się w nim także głębokie uczucie boleści , które mnie do głębi wzruszyło . Musisz być bardzo nieszczęśliwym , panie . . . i to mnie ośmiela do kroku , który Cię może powtórnie rozgniewa . . . Wierz mi , szanowny panie , że dzisiejsza przygoda , która mnie dotąd żalem przejmuje , niestała się z winy mego ojca . Przebacz ją szanowny panie — a nie dziw się memu postąpieniu . Twoja posta cała , panie , złomana cierpieniem i wiekiem , wzbudziła we mnie tyle głębokiego a nieodgadnionego udziału , tyle szczerego współczucia , że dziwnemu popędowi mego serca żadnym sposobem oprzeć się nie mogła m . . . Mówiono mi , ie iakie bezwiedne , instynktowe uczucia nigdy nie mylą . . . Ośmielam się załączyć tę paczkę . Wnoszę , że jesteś dumnym — dla tego dowiedz się o historji tego złota . Moja śp . droga mama . . . " — Czy panna wasza pamięta jeszcze o swej matce ? — zapytał starzec przerywając sobie czytanie . — A któżby o niej zapomniał — odparł lokaj z szczerym naciskiem uczucia — toć my służba o niej zapomnieć nie możemy , a cóż dopiero panienka ! Święta to była pani ! . . . Starzec zakrył twarz papierem i czytał dalej : " . . . . jakkolwiek byli śmy bogaci , trzymając się starodawnego zwyczaju , zwykła była od czasu do czasu rzucać grosz oszczędzony przy własnych wydatkach do osobnej przedziałki swej staroświeckiej szkatułki . . Przedziałka ta miała dewizę : Na czarne godziny . Wraz z innemi pamiątkami po matce pozostały mi uskładane tym sposobem rulony dukatów . Nie wiem , czy mogła by m lepszy z nich zrobić użytek , czy mogła by m lepiej trafić w pobożną myśl mej matki , jak ofiarując ci część tego złota . . . Racz je przyjąć , panie , błogosławieństwo jest przy niem . L . . " Starzec dawno już przeczytał ten liścik , ale jeszcze trzymał go przed oczyma , zakrywając nim przed wzrokiem obecnych twarz swą , drżąca od najgłębszego wzruszenia . Tak stał niemy dość znaczną chwilę , aż nareście ochłonąwszy nieco z swych wrażeń — wydobył z skórzanego , poszarpanego kufereczka arkuszek czystego papieru i ołówek , bo nie było w izdebce innych przyborów do pisania , usiadł odwrócony od służącego i zaczął pisać . Z pod niepewnej i drżącej dłoni wypłynęły na papier następujące słowa : " Drogie dziecię ! Nie gniewaj się , że tak cię nazywam , pani . Nie w wieku jedynie leży powód tej śmiałości . Twoja anielska dobroć , która ci podyktowała krok Twój , każe rai cię nazwać najsłodszem imieniem , jakie istnieje na ziemi , a ja , starzec samotny u schyłku życia , nie znam słodszego nad to nazwanie . Twój dobry uczynek ma jeszcze inne znaczenie niż mu przypisujesz , dziecię moje — jest on cudowną prawie wskazówką zagadkowego igrzyska losu — albo raczej tajnych : dróg Opatrzności . . . Gdyby ś wiedziała , pani , jak dziwnem , przejmującem zrządzeniem jest czyn twój miłosierny , do którego zniewolił Cię , jak sama wyznajesz , niewytłumaczony popęd serca ! . . . Gdyby m Ci mógł dać komentarz do tych słów mych ciemnych , wówczas według własnych wzruszeń pojęła by ś może moje w tej chwili . . . Ale milczeć muszę i kto wie czy dano mi będzie przemówić kiedy . . . Może nadejdzie czas , w którym spotkamy się w życiu . . . . Wówczas — wówczas — nie będziesz potrzebowała pytać , czemu ręka ma tak szalenie drżała , kiedym te zagadkowe wiersze kreślił do Ciebie . . . A przecież daru Twego przyjąć nie mogę , nie przyjmuję . . . Tak , jestem dumnym mimo nędzy mojej — ale nie duma tym razem każe mi odsunąć od siebie jałmużnę dobrotliwą . Błogosławieństwo jest z twem złotem — ale czy i dla mnie ? Złoto to , zebrane oszczędną dłonią twej matki , przeznaczonem jest na niesienie ulgi i spokoju . A moje życie , moje zamiary i marzenia — i starcy marzą — nie są niestety dziełem pokoju i miłości . Nie . . przyjąć nie mogę . . . Racz uwierzyć i przebacz . . . Niechaj zostanie grosz ten , z rzewną złączony pamiątką , przy Tobie , choć go nie będziesz nigdy potrzebywała . tak ! Ty nie bodziesz nigdy znać czarnych godzin jak tylko z opiekuńczego zwyczaju Twej matki i z wspomnienia dzisiejszego twego kroku . . . Życie Twe złoży się z chwil tak jasnych , jak dusza Twoja — tak czystych , jak łza , która Ci zabłyśnie w oku , kiedy wspomniesz na matkę Twoją " — bo wspominasz o niej często , nieprawdaż ? . . . Bądź tak szczęśliwą , jak nieszczęśliwym jest dziś ten , który Ci takie składa życzenia . Widzisz moje dziecię , ludzie nieszczęśliwi wszystko mierzą miarą swych cierpień — nawet szczęście obce . . . O ileż miał by m Ci do napisania . . . ale dosyć . . . dosyć . . . Żegnam cię ! Do widzenia ? Może . . . Bóg to wie ! . . . On ieden rzucić może kiedyś światło w labirynt mego losu , w pasmo czarnych mych godzin — on jeden pogodzić może we mnie te dwa uczucia , które dziś potężniej niż kiedykolwiek ozwały się w mojej duszy : najczulszą miłość i nieprzebłaganą , namiętną . . . . . . Nie dopowiem , bo zgrzeszył by m przeciw tobie , pani . Zaiste , prawda to : okrutnym żartem jest życie . . . Błogosławię Ci , moje dziecię ! Harnasz . " Napisawszy te słowa , staruszek zwinął kartkę i chciał ją oddać służącemu . Nagle , jakby sobie coś przypomniał , podjął porzucony ołówek i u spodu dopisał jeszcze słów kilka . — Masz tu odpowiedź — rzekł sucho do lokaja , maskując , swe głębokie wzruszenie — oddasz je samej pannie Ludwice , rozumiesz ? — O rozumiem . . . I panna Ludwika prosiła mnie także o sekret . . . . Starzec wziął paczkę i rozwiązał szybko sznurek . Na stół posypały się z głośnym brzękiem błyszczące dukaty . Staszek wypatrzył się na nie z przerażeniem prawie — a pan Szuć i jego żona ledwie zdołali stłumić okrzyk zdumienia . Starzec wziął jeden dukat i podał go lokajowi . — To masz za drogę Jacku ! — rzekł do niego . Lokaj porwał dukat , spojrzał na ń , a potem na staruszka , i roztworzył usta od zdziwienia . — Jacku . . . . . powtórzył — zkąd pan dobrodziej wie , że mnie Jacek . ? Starzec tymczasem zawinął i związał dukaty i wręczył je zdziwionemu sługusowi . — Odniesiesz to nazad pannie Ludwice . Braknie tam tylko jednego , tego , który ci dał em . A kochaj twą pannę i służ jej wiernie , pamiętaj ! — Ale zkąd pan dobrodziej ? . . . — mruczał lokaj wpatrując się w staruszka wzrokiem zgłupiałym z zdumienia . — — A teraz ruszaj i nie zgub pieniędzy . W liście jest wzmianka , że ci jeden darował em . . . Bądź zdrów ! . . I wskazał na drzwi . Lokaj odchodził powolnym krokiem Wzruszając ramionami i oglądając się po za siebie . . . Staszek tymczasem stał nieruchomy , jakby przykuty do podłogi , aż go staruszek wziął za ramię i z lekka wypchnął za próg . Potem przymknął drzwi , zaryglował i padłszy na łóżko , zakrył twarz dłońmi . Pierś wznosiła mu się i opadała , jakby od łkania . . . . . . — Warjat ! oczywisty warjat ! — mruczał tymczasem schodząc ze schodków p . Szuć i patrzył to na Staszka to na żonę , jakby czekał na potwierdzenie swych słów . — Cuda ! — dodała pani majstrowa — Dziwy niesłychane ! I podczas gdy Staszek zniknął w swojej komórce , zacne stadło szło powoli przez sionki do swej izby , aby łamać sobie głowę nad całem zagadkowem zdarzeniem i przez noc całą śnić o błyszczącem złocie i dziwnym niepojętym staruszku . . . Co tymczasem działo się z naszym nieznajomym starcem — czyli jak go odtąd nazywać będziemy według jego własnego podpisu na liście do Ludwiki — co się działo z Harnaszem , nie będziemy zdawać sprawy czytelnikowi . W izdebce jego na stryszku cicho było przez noc całą , ciszej niż kiedykolwiek — ale nie wiemy , czy była to błogosławiona cisza snu , czy spokój modlitwy , czy głusza ciężkich myśli i dumań , niesionych na ciemnych skrzydłach nocy ludziom , co mają zanadto powodu do marzeń , aby zasnąć mogli . . . Na drugi dzień , skoro pierwszy świt wschodzącego słońca rumienić się począł nad Wysokim Zamkiem , otwarły się drzwi izdebki i wyszedł z niej Harnasz , ubrany całkiem . Blady byt i znużony , jakby po ciężkiej , bezsennej nocy . Zeszedł po cichu ze schodów na dół i stanąwszy przed małemi drzwiczkami , które wiodły do komórki , zajmywanej przez Staszka piaskarza , zapukał do nich z lekka . Staszek nie spał już ; właśnie co kończył swój pacierz poranny . Poskoczył szybko do drzwi i otworzył . Na widok Harnasza zdziwienie jego było tak wielkie , że stał chwilkę osłupiały i niemy , nie mówiąc ani słowa . Harnasz wszedł do komórki i chciał zamknąć za sobą drzwiczki . — Dzień dobry jegomości — zawołał teraz dopiero Staszek . — Niechże jegomość drzwi nie zamyka , bo ciemno będzie , jak w rogu , bo tu nie ma okna . . . I odchylił drzwi napowrót , aby wpuścić falę dziennego światła . W komórce istotnie nie było okna , a za przymknięciem drzwi wypełniała się ona nieprzeniknioną ciemnością . Była to klateczka kwadratowa na cztery kroki długości i szerokości . Stojąc sięgało się głową desek powały — a zabrawszy raz miejsce trudno było postąpić choćby na krok jeden . Gospodarstwo Staszka bowiem , albo raczej skład towaru , którym handlował , zajmywał większą prawie polowe całej komórki . W jednym jej rogu stały dwa worki pełne piasku , obok , nich dwa woreczki mniejsze ręczne , z któremi zwykł był odbywać kurs swój po mieście . Około jednej ściany stał rodzaj tapczanu , zbitego z dwóch starych desek i czterech nieociosanych patyków , produkt samorodnego ciesielskiego talentu Staszka . Tapczan ten służył , mu za łóżko . Tak przynajmniej domyśleć się można było z skąpej warstwy słomy , którą był okryty . Nad łóżkiem przylepiony był chlebem mały obrazek Matki Boskiej , z którego znikły już barwy z wyjątkiem ogromnej żółtej aureoli . Najokazalszym sprzętem jednak w pomieszkaniu Staszka była duża paka drewniana , z rodzaju tych , które używa się do przesyłania towarów . Paka ta spełniała wybornie wszystkie te posługi , które gdzie indziej spełniają , szafy , komody i kufry . Była ona przez długi czas celem marzeń Staszka . Posiadanie takiej paki wydało mu się wybrykiem komfortu kawalerskiego , założeniem węgielnej podwaliny do porządnego gospodarstwa . Od kiedy tylko założył swój handel i etablował się na własną rękę , marzył o nabyciu takiej paki . Ile razy szedł po pod sklep , jaki i widział stojące paki rozmaitej wielkości , wzdychał z tęsknotą . Nareście udało mu się osiągnąć cel swych pragnień . Na mocy ugody osobnej , z stróżem jednego z sklepów lwowskich , zawartej uroczyście nabył ją za kilkadziesiąt centów , z warunkiem , że sumę tę zwróci , in natura dostarczaniem piasku . — Dwadzieścia woreczków piasku kosztuje mnie ta szelma — mawiał swym towarzyszom i kolegom , gdy już miał pakę u siebie i z tryumfem ja pokazywał — dwadzieścia jak oko ! Ale co paka to paka , aż miło patrzeć . Ma człowiek przynajmniej co gdzie schować ! Miejsce na chowanie było — ale nie było czego chować . Po jednym roku nowego zawodu skrzynia przynajmniej przy samem dnie się wypełniła . Staszek się oporządził — kilka starych sztuk odzieży uroczyście złożył do swej szkatuły . Do tego przybyła żelazna drapaczka , kilka sznurów i inne graty i drobiazgi . To były dlań kosztowności . Ale Staszek nie kontentował się samem posiadaniem paki — pomyślał wkrótce o jej świetnem upiększeniu . Przez kilka miesięcy zbierał do tego potrzebne materjały , wyszukując je albo sam albo nabywając od swoich towarzyszy w drodze zamiany lub drobnych remuneracyj . Materjał em tym były malowane papierki , etykiety i inne świecidełka , któremi oblepiał kunsztownie swoją pakę , robiąc z niej sprzęt nietylko cenny ale i elegancki . Niebawem nagie , surowe deski paki zniknęły pod przepysznem okryciem . Nie można też było wyobrazić sobie coś zabawniejszego i dziwaczniejszego nad to obicie paki . Oblepiona była najrozmaitszemi papierkami . Obok staniolowego papieru z czokolady , miłej pamiątki z lat młodych , nabytej jeszcze dawno jako honorowa nagroda sportu , t . j . za najwyższe rzucenie kamienia , ujrzał eś tam wybornie zachowany " egzemplarz anwelopy z herbaty z złocistemi smokami i fantastycznym rysunkiem chińskiego alfabetu , obok tego etykietę przepyszną odartą z stłuczonej i porzuconej butelki burgundzkiego wina , dalej złocisty znaczek z bławatnego sklepu , dalej czerwone kartki z łańcuckiej wódki , kilkanaście Echte Jamaica - Rum'ów , kilka winietek menażeryjnych i kuglarskich , jeden cały czerwony napis Entrée frei , jeden tytuł opery Trovatore wycięty z afisza i przylepiony odwrotnie , kilka błyszczących pasków z napisem Havannah - Cigarren itd . — a w samym środku na froncie paki , jako najświetniejsza jej ozdoba , ogromny , jaskrawo czerwony pełnoróg , z którego sypały się złociste dukaty i wiązki kwiecia , oplatającego olbrzymie cyfry gorącej barwy : " , złr . wygranej . . . . Z dumą spoglądał Staszek na swą pakę , gdy się już prawie cała pokryła świecidełkami . Dziwne myśli musiały się jednak gromadzić w głowie każdego , kto z mniejszą naiwnością oka patrzał na Ie wystrojoną pakę i widział , jak tu świat zbytku i elegancji afiszami swemi tapetował przybytek nędzy i niedostatku . . . jak dawał świetną swą etykietę skrzyni , w której obok szmat ubogich przechowywał się kawał czarnego , zeschłego chleba . . . jak wszystkie te papierowe obiecanki i zapowiedzie zabaw , uciech i łakoci zmięszane w chaotyczny , krzyczący bezład , patrzyły swemi jaskrawemi napisami na stojący naprzeciw barłóg słomiany . . . Ale Staszek czytać nie umiał — eleganckie etykiety patrzyły na ń sfinksowemu oczyma zagadki , której nie starał się dociec , bawiąc się z dziecinnem zadowoleniem grą szychu i kolorów błyskotliwych . . . Zdawało mu się może , że dostał . lepszą połowę tego wszystkiego , co obiecywały te emblemata , etykiety i napisy . . . Ciemny , dziecinny umysł prostaczka nie dopatrywał tego krzyczącego kontrastu , w jaki ustroił swą nędzna komórkę . . . I niechże nam kto powie , czy nie był Staszek równie szczęśliwym jak ci , co wzięli treść łakoci , rzucając tytuł jej na śmiecie . . . Oczy i umysł nędznego chłopaka rozkoszowały moie bardziej tym złocistym tytuł em , niż podniebienie smakosza kosztownem winem , który tytuł ten zapowiadał . Ale oto wpadli śmy mimo wiedzy w dygresją , w której czas się już zatrzymać . Powitawszy staruszka patrzył na ń Staszek z zdziwieniem , jakby nie mógł pojąć , co mu sprowadzą zaszczyt tej wizyty . — Więc ty tu mieszkasz Staszku ? — rzekł machinalnie Harnasz . — Tu , jegomość , prawda jak szczur ? — odparł chłopak z uśmiechem . — Dobrze mieszkasz . . . i ładnie nawet . . . — odparł Harnasz , spoglądając z gorzkim uśmiechem na tapety paki . Staszek zanotował w myśli swej uśmiechem zadowolenia , że tak wytworny sprzęt nie uszedł uwadze gościa . — Ty umiesz czytać ? — zapytał dalej Harnasz , patrząc na oblepioną pakę . — Nie , proszę jegomości — odparł chłopak skrobiąc się w głowę . — To dobrze . . . — szepnął z znaczeniem Harnasz i znowu gorzko się uśmiechnął . Po chwili milczenia starzec odezwał się do swego młodego przyjaciela : — Przyszedł em prosie cię o pomoc , mój chłopcze . . . Muszę natychmiast wyprowadzić się z tego domu . . . — A to dla czego , czy tu źle jegomości ? — Owszem dobrze mi bardzo . . . Ale mimo to wyprowadzić się muszę koniecznie . — Gzy jegomość chce się schować przed tym hrabią może , co wczoraj przysyłał do jegomości ? — zapytał Staszek z tajemniczą miną . — Choćby i tak było — rzekł Harnasz z przymuszonym uśmiechem — ale tak postanowił em i tak być musi . Otóż widzisz ; chciał by m , aby śmy mieszkali razem . Jak mi się zdaje , dobry jesteś chłopak , będzie nam weselej i . . . lepiej może . — Ma się wiedzieć ! — zawołał chłopak , któremu myśl ta wcale się podobała . — Otoż , jeśli zgoda — prawił dalej Harnasz — to przejdź się gdzie po przedmieściu i wyszukaj komórkę . . . ot dwa razy tak dużą jak twoja , tylko żeby było okno , choćby maleńkie okno . . . choćby jedna szybka tylko , aby słońce choć ukradkiem zaglądnąć mogło , bo by mi duszno było . . . — O czemu nie , zaraz znajdę ! — Ale uważaj Staszku — ciągnął dalej Harnasz — ja jestem biedny , bardzo biedny ; biedniejszy może od ciebie , więc pamiętaj , aby izdebka była bardzo , bardzo tania . . . Wreście niech nie będzie i okna . . . — dodał z westchnieniem . — Miano mi przysłać pieniądze — mówił po chwili dalej — ale nie przysłano . . . Mam jeszcze jeden sposób do życia , będę uczył dzieci u jednego rzemieślnika . . Już dawno sobie to miejsce wyszukał em . . . Coś się sprzeda , więc . . . — tu nagle urwał Harnasz , jakby się zawstydził , że z taką otwartością mówi o swojem ubóstwie . . . Dotąd nikt z mieszkańców starego domku nie usłyszał ani słowa o jego opłakanych stosunkach . Pierwszego Staszka spotkał ten niezwykły dowód zaufania . . . — Chciał by m źyć jeszcze i czekać choć trochę . . . . Zwłaszcza od wczoraj przyszła mi ta śmieszna chętka . . . Ale ty tego nie rozumiesz , chłopcze . . . Więc zgoda ? Pójdziesz szukać stancyjki ; wieczorem się spotkamy ; powiesz mi , coś znalazł . . . Ale tanio , pamiętaj tanio ! Staszek patrzył na starca słuchając , aż nagle zapytał się obcesowo : — A czemuż pan wczoraj tych dukatów przyjąć nie chciał ? — Dziecko jeszcze jesteś i nie pojął by ś tego , choćbym ci powiedział . . . Nie łam sobie głowy nad tem i nie dziw się temu , na nic ci się to nie przyda . . . Harnasz mówił głosem spokojnym , z lekka drżącym — w ogóle całe jego usposobienie zmieniło się od dnia wczorajszego . Nie był już tak gorączkowo rozdrażnionym , tak niespokojnym jak zawsze , nawet twarz tak ruchliwa i oczy palące się zawsze wewnętrzną rozterką , były teraz łagodne i uderzały smutkiem tylko i rozrzewnieniem . — Rzuć że się zaraz do roboty — mówił do Staszka — tylko prędko , jak najprędzej . Jeżeli będzie można , to się w nocy ztąd wyniesiemy . Będziemy razem mieszkać , wspierać się nawzajem . . . Ot widzisz , czytać cię i pisać nauczę . . . Więc do widzenia się dobry chłopcze , do widzenia ! I Harnasz zabrał się już do odejścia , gdy nagle Staszek , jakby sobie nagle coś przypomniał , poskoczył w górę , klasnął w ręce i zawołał : — Jegomość ! jegomość , a toż my na śmierć zapomnieli ! — czem ? — zapytał Harnasz wracając się do komórki . — A co było pozawczoraj , . nie pamięta jegomość ? — Co ci strzeliło do głowy ? — Cha , cha ! to powiadają dobry znak , gdy kto zapomni ! A loterja , loterja ! Harnasz drgnął cały i uderzył się dłonią po czole . — Prawda , zapomniał em na wieki ! Jak mogł em zapomnieć ! . . . Ale tyle wypadków wczorajszych , tyle wzruszeń . . . Więc postawił eś ? — A jakżeby nie . . . Wczoraj było ciągnienie . Harnaszowi zamigotały oczy gorączkowo , twarz jego przybrała znowu dawny wyraz niepokoju . Po chwili jednak rzekł smutnym głosem : — I cóż z tego , pewnie przegrali śmy . . . — Kto to wie ! Albo jegomość , widział już numera ? Chodźmy , zobaczymy ! Harnasz , jakby go coś pod stopami paliło , porwał się z miejsca i ruszył na ulicę . Staszek zaniknął swoją komórkę na ogromną kłódkę , która przy niej wisiała . — A ryszkunda , jegomość , ryszkunda ! Tak się nazywa w ustach ludu karteczka loteryjna : . risconto , Harnasz pochwycił z rąk Staszka kartkę i spieszył dalej , a Staszek szedł obok niego . W twarzy i całej postaci starca zaszła zmiana . Ustąpił z niej ów łagodny wyraz smutku i rozrzewnienia , który przybrała była od wczoraj , i powróciła znowu dawniejsza gorączkowość i trawiący niepokój . Wzrok starca majaczył błędnym ogniem a chwilami przybierał coś dzikiego . Głowę pochylił w dół i biegł ku miastu , co mu sił stało . Staszek tymczasem przypatrywał się sam sobie z wielkiem zadowoleniem . Było to bowiem właśnie w niedzielę a Staszek ubrany był po świątecznemu . Zwykle chodził boso , ale dzisiaj miał pysznie wyczernione buty , zakupione na tandecie starzyzny , ale wyrestaurowane wyśmienicie przez P . majstra Szucia , pantalony z grubego płótna były nienagannej czystości , czarna stara kurtka żołnierska z czerwonym kołnierzem i z świecącemi guzikami , choć mocno połatana i wytarta , prezentowała się paradnie , a na niebieskiej furażerce powiewało z junacka pawia piórko . Zatopiony tak w oglądaniu swej zewnętrznej okazałości biegł Staszek za Harnaszem i obaj nie mówili z sobą ani słówka . Ale im bliżej już było do najpierwszej kolektury a zarazem do najpierwszej tabliczki z numerami , tem bardziej zwalniał kroku staruszek . Może to było znużenie — może obawa przed rozczarowaniem , które go czekać mogło , a prawdopodobniejszem było o tysiąc procent od ziszczenia nadziei . Wkrótce znaleźli się Harnasz i Staszek na ulicy Krakowskiej i zbliżali się do kolektury . Harnasz przystanął i odetchnął ciężko . — Gdyby . . . — szepnął i oczy jeszcze żywiej mu błysnęły . — Nie biegnijmy tak Staszku — dodał po chwili — nie ma się po co tak spieszyć . . .