Helena Mniszek Gehenna czyli dzieje nieszczęśliwej miłości Część pierwsza Na szynach Szeroka łąka i poręba wśród gęstych lasów wołyńskich nurzała się w czerwieni zachodzącego słońca . Okrywała ją bujna , wszechpotężna fala roślin , traw i cudownego kwiecia . Pomiędzy pniami ściętych drzew , poziomki rumieniły się gęsto ; duże ich jagody przejrzały , zwisły ciężkie z wątłych szypułek , sokiem , zda się , kapiąc na trawy . Przyroda burzyła się tu namiętną mocą tworzenia . Jej oddech gorący odczuwa się wszędzie : w prądach powietrza , które rozszerza ciała roślin , nadając im kształty niesłychane i wschodnie przepyszne barwy , w ziemi czarnej i lśniącej , która okrywa się miliardami tworzyw roślinnych , pięknych jak z bajki , karmiąc je piersiami nabranymi żyzną słodyczą i wonią . Ziemia tu kwitnie , pachnie , poczynając w swym łonie coraz nowe twory . Czuć niemal bulgotanie soków w jej żyłach , szmer jej krwi wartkiej , wyrzucającej na powierzchnię ciała - cuda za cudami . Jest połowa czerwca . Kwitnienie przechodzi w egzaltację kwitnienia , w szał rozrostu , w potęgę czynu . Kwiaty , zioła , trawy , jagody , chwasty , wszystko pędzi do góry z zapał em i fantazją , plącząc się chaotycznie , tworząc nieprzebity zwał kolorowy , a tak świeży i nieruszony w swych urokach , jakby bór dziewiczy . W niektórych miejscach człowiek może się skryć zupełnie , a bieg zająca oznaczają tylko drżące czuby roślin . Kolczaste osty , bodziaki wołyńskie wystrzeliły ponad ten ocean kwiecia , niby latarnie morskie lub bocianie gniazda okrętów wśród wodnych roztoczy . Nad tym bogactwem ziemi świeciła krwawa ściana zachodu oślepiająco jaskrawa , w górę zaś nieba pocięta na lite pasy kradzione z tęczy . Przeważa seledyn i róż ; ciemny fiolet pojedynczych pasm okala się złotą taśmą , dymek brunatny obłoków pełznie , zmienia cienie i niknie zagłuszony świetlistością . Wzdłuż całej łąki i poręby bieleje suchą , piaszczystą linią prosta droga traktu kolejowego . Błyszczące , ciemne linie szyn w zorzy zachodu wypukłe są , jak węże wyprostowane i pełznące obok siebie w dal . Po obu stronach traktu czerniały sągi drzewa , równo poukładane i przypominające szeregi niskich lepianek . Na jednym z sągów pod rosochatą płaczącą brzozą , której dwie potężne odnogi wyrastały jakby z jednego pnia , siedziała Handzia Tarłówna z ogromnym pękiem kwiatów na kolanach . Włosy jej zdobił wieniec z gorąco purpurowych maków , czarne warkocze lśniące jedwabiście opadały na ramiona . Dziewczynka była zdyszana ze zmęczenia , ale pomimo to , odpoczywając na drzewie , śpiewała półgłosem . W końcu zaczęła wołać . - Jasiu ! Jasiu ! Hop ! Hoop ! Trawy opodal rozchyliły się gwałtownie , wypadł z nich szczupły siedemnastoletni chłopak w bluzie szkolnej , od Handzi starszy o rok . Krzyczy jak opętany : - Nazbierałem całą czapkę poziomek ! Mówię ci Andziu , pyszne ! Chcesz ? - Daj i chodź prędko , będziemy czekali na pociąg . - Ii ! Nie warto , teraz pojedzie towarowy . - Właśnie na ten czekam . Wiesz dlaczego ? Chłopak zdumiony szeroko otworzył oczy . - Cóż ty naprawdę ? Zwariowała ś ! - Wcale nie zwariowała m , a jak ty mogł eś ? No , ja ! Ja jestem mężczyzną , nie babą . - Ty mogł eś to zrobić to i ja zrobię , chociaż jestem dziewczyną . - Handziu ! Bo powiem pannie Ewelinie . - Mów . - Jak mamę kocham , to powiem twemu ojczulkowi . - Ależ mów . Biegnij co tchu z tą wiadomością , ja tymczasem będę pod pociągiem . Czarne , wielkie , wilgotne oczy Andzi rozżarzyły się figlarnym ognikiem . - To dopiero będzie frajda . Hu-ha ! Jaś zbladł z przerażenia . - Handziuniu ! Moja miła , moja dobra , nie rób ty tego , ja się boję . Broń Boże stanie się co tobie , to i ja zginę . Twej krzywdy , zwłaszcza wywołanej przeze mnie , nie ścierpiał by m nigdy ! Zabił by m się od razu . - Nic mi nie będzie . Właśnie pokażę , że umiem być odważna jak prawdziwa Tarłówna . Zresztą pragnę zbadać , jakie to robi wrażenie . - To nie wrażenie , to tylko strach - upewniał Jaś głosem zbolałym . - Tobie coś powiedzieć , to zawsze taki koniec . Andziu , nie rób tego . . . Dziewczynka nie uważa na uwagi towarzysza . - Słuchaj , ale ja wolała by m położyć się pod pociąg pasażerski , cóż tam towarowy . - Jeszcze jej się czego zachciewa ! Pod pasażerskim to nawet ja nie leżał em , tam lokomotywa jest zawsze nowej konstrukcji - może zaczepić , w towarowym maszyna toczy się wyżej nad ziemią . Ty , Handziu , masz wyraźnego fijołka . - Dobrze , dobrze ! Czy masz swój szynel , muszę się nim przykryć . - Jest tu ! Ale . . . Aniu , moja złocista , ja ciebie tak proszę , tak bardzo proszę , błagam cię ! . . . Jaś składa ręce rozpaczliwie ; ona tymczasem zaczyna nasłuchiwać . - Słyszysz ? - pyta szeptem . - To grzmot huczy . - A jakże ! Słuchaj dobrze , to dudnienie pociągu . . . idzie już . Oboje umilkli , wytężając słuch . Na twarzy dziewczynki wytrysnęły silne kolory , źrenice jej się rozszerzają , lekki dreszcz przebiega ciało . - Idzie na pewno . Chłopak załamał ręce . - Anulka , ja nie chcę , żeby ś ty . . . Boże , mój Boże , co ja narobił em ! - Cicho bądź ! O popatrz , widzisz . . . dym . Zęby jej lekko szczękają . - Handziu , jak ci serce bije - szepce gimnazjalista , sam przerażony do najwyższego stopnia . - Słyszysz ? - Słyszę , bije jak młotem . - To z wrażenia . - Prędzej ze strachu . - Nie ! Oboje zdyszani i bladzi patrzą uparcie na czarny kłąb dymu , który wśród ostatnich już ognisk zachodu wygląda niby potworny gad , rozkręcający swe macki . Zmrok osiadł na torach , zmrok gęsty , leniwy , przesiąknięty lekką różowością . Szyny traciły nieskazitelne linie , zasnuwają się mrokiem . Niebo poczerniało , został już jedyny wypukły wał purpury okopconej zmrokiem , oddzielający horyzont . Aż oto z tych ostatnich płomieni oderwały się dwa ognie okrągłe , czerwone i pędzą naprzód nieco nad ziemią w równej od siebie odległości . Poprzedza je głuchy turkot rozpędzonych kół i znamienny grzechot toczącej się masy . Nad nimi bucha czarnym kominem dym , przetkany iskrami złota . - Widzisz latarnie - zbliża się już - szepce Andzia drżącymi wargami . Jaś milczy , oddycha szybko i wczepia się konwulsyjnie palcami w ramiona towarzyszki . Ona zaś walczy z sobą . Zmaga się w niej stanowcze postanowienie z nagle obudzonym strachem . Dwie latarnie parowozu coraz bliższe i bliższe , niosą do niej okropny lęk . Jakiś kosmaty potwór chwyta ją za piersi . - Nie , nie pójdę - słyszy wyraźny szept w struchlałej duszy . - Więc się boisz ? Jesteś tchórzem ! - drwi znowu inny głos . - Nie ! nie ! - zawołała głośno i nagle szarpnęła się . Jaś pociągnął jej ramiona z okrzykiem : - Nie pójdziesz ! Zaraz przeleci . O ! Jak gna . Nie pójdziesz za nic ! Nie puszczę ! Tarłówna wydarła się gwałtownie z rąk chłopca , chwyciła palto i zeskoczywszy na ziemię w kilku susach znalazła się na szynach . Za sobą słyszy przeraźliwy wrzask Jasia , nie jest w stanie opanować rozdygotane szczęki . Orientuje się momentalnie co do tożsamości toru , prędko owinęła szynelem całą swą postać razem z głową i rzucając spojrzenie przed siebie , padła piersiami na nasyp , wyciągając się pionowo jak długa w środku szyn . Żwir zachrzęścił i rozsunął się nieco pod jej łokciami , mocniej naciska go ciałem z raptownym pragnieniem zapadnięcia się pod ziemię . Ale piersi jej i nogi natrafiły na twarde drzewo podkładów . Gwizd lokomotywy przeszył powietrze , brzmi jakoś łagodnie , chociaż donośnie , smutek i tęsknota , czy nawet skarga , płynie w tym przeciągłym tonie świstu . - Może to moja śmierć toczy się tam - myśli dziewczyna chłodem w mózgu . Wpiła się ciałem w podkłady , przeraża ją szybki , jednostajny turkot coraz bliższy , bliższy . Ziemia drży , wydając z siebie jęk ponury , głuchy ; zwiększa się on i rośnie , huczy w głębi ziemi , jakby wszystkie groby przemówiły . Przytłumiony ten zew zlewa się z dzwonieniem szyn cichym , drażniącym . W żyłach Andzi krew skrzepła , żelazne sztaby dźwięcząc skracały się coraz bardziej , idąc posłusznie pod ciężar pędzącej machiny . Szum się wzmógł , stukot kół i suchy klekot buforów spłynął w jeden potężny , mocarny odgłos . Drobna postać skulona w sobie , ale płasko przylepiona jakby do ziemi , leży cichutko . Ciało jej bez ustanku przebiegają dreszcze , lecz jednocześnie ogarnia ją bezwładność . Twarz ma w żwirze , w głowie przykrytej paltem panuje zamęt myśli nagłych i niknących , jak błysk piorunu . - . . . Lokomotywa zabije mnie , szyny brzęczą jak nożyce na stole , w który pięścią się wali . . . Boże , jak ten nasyp drży ! . . . Co ja zrobiła m głupia wariatka ! . . . Zobaczy mnie maszynista i dopiero będzie awantura . Jezus , Maria ! Zerwę się i ucieknę - jeszcze czas . Ale nie ! . . . Wytrwam , przecież i Jasia nie zabiło , więc czemu . . . Nagle uczuła chęć zobaczenia pociągu jeszcze raz . Huk spotężniał - czarna masa potwora z krwawymi ślepiami jest tuż , tuż , blask czerwony lunął na tor i oświetlił szarą , drobną postać dziewczyny . Podniosła głowę , spojrzała . Szalony rzut przerażenia porwał ją za włosy ; odruchowo niby wiórek podrzucony wichrem , uniosła się w górę i znów opadła , lgnąc do ziemi całą swą siłą . Trwało to sekundę . Wola zwyciężyła strach , który już by ją zabił , bo na ucieczkę było za późno . Hałas , wściekły szum , zawrotny pęd . Lokomotywa wtacza się nad nią , bierze ją pod dach swego olbrzymiego ciężaru , wali nad nią żelazne cielsko , z hukiem i z sykiem pary . Dziewczynka ogłuszona , zdrętwiała , straciła na chwilę pamięć i czucie . Siła bezwładności trzymała ją sztywno przy ziemi . W skroniach odczuwa wrażenie strasznego ciężaru , miażdży ją okrutny hałas i gorącość , w jej uszach biją dzwony , warczą bębny . Długi , zda się nieskończony , aż bolesny ciężar , piekielny upał , łomot , syk i ta tłocznia głucha , przeogromna , niwecząca myśl . . . Już ! . . . Już lżej , co to jest ? . . . Tłok zelżał , przewiał wiaterek i zmienia się od razu w prąd ostry , kolący swym pędem . . . Głośny , rytmiczny trajkot . Trata-ta . Trata - tata . Instynkt zatrzymuje Andzię na miejscu . - Aha , to wagony się toczą - błysnęła ocucona myśl . Trata-ta . Trata- ta - brzmi bez przerwy w jeden akord zlane , brzęk łańcuchów i stuk buforów . - Jestem uratowana ! Żyję ! - woła Tarłówna . Żwir trzaska jej w zębach i kłuje w podniebienie . Teraz unosi głowę - lekko , ostrożnie - spojrzała do góry . Czarny sufit wagonowych spodów przerywa się raz po raz , prędko jak oddech . Zamajaczy szare niebo spod łańcuchów , żelazo zadźwięczy i znowu ciemność , znowu turkot , łoskot , wrzawa . Po bokach kręcą się koła grube i mocne . Andzia brodę wsparła na dłoniach , patrząc już śmiało na biegnące nad nią wagony . Chce je liczyć , ale jest ciemno , więc liczy tylko przedziały krótkie i nagłe , idące w rytmie urywanej gamy , jakby wozy coraz bardziej unosiły się w górę i znowu spadały . Bawiło to Handzię , jest z siebie zadowolona , dumna , że strach zwalczyła . Nie rozumie , dlaczego jest cała mokra . Poruszyła ciałem i doszła do wniosku , że jest tak spocona jakby wyszła z łaźni . Twarz miała zlaną potem , kolana jej drżały . Nagle znowu twarz przylepiła do żwiru ; ostrzegł ją dźwięk metaliczny tuż nad ziemią idący , podobny odgłosem do pocierania kosy o kosę . Brutalne szarpnięcie za szynel i uderzenie w plecy ; dwa opuszczone łańcuchy przewlokły się ze skowytem ogniw żelaznych . I znowu trata- ta hałaśliwie , jednostajnie . Przerażenie ogarnęło dziewczynkę . Gdyby mnie te łańcuchy pociągnęły za sobą ? Wtedy to już śmierć . Ale oto zdaje się Andzi , że coś z niej ściągnięto . Huk wagonów nad jej głową przycichł . Trzask , turkot ostatni przeleciał nad jej ciałem aż do nóg i trajkocze dalej , zmieniając ton na wyższy i niższy . Prąd powietrza świsnął zamaszyście , nad Andzią zaś wieje już wiatr swobodny , szeroki i otrzeźwia ją zupełnie . Pociąg przeleciał . Mała ryzykantka zerwała się na nogi , obróciła i patrzy w stronę znikającego potwora . Żelazne wozy roznoszą hałas tępy , dudnią , szumią to głośniej , to ciszej i biegną - uciekają w ciemną przestrzeń . Dziewczynka oddycha z głębi piersi , owładnęły ją uczucia nieokreślone , pomieszane z sobą . Naraz poczuła żal za minioną chwilą , dziką wesołość z wyzwolenia , lecz i obawę , że Jaś zawiadomił ojczyma o jej wybryku . Ale chłopak już przyskoczył do niej , porwał jej ręce i odciągnął z nasypu daleko , aż pod sągi drzewa . - A widzisz ! Widzisz ! - rzekła Andzia . Jaś rzucił się jej na szyję . Woła uradowanym głosem , przepojonym szczęściem : - Andziuś złocista ! Żyjesz ! Jesteś cała . Myślał em , że umrę ze strachu . Wiesz , że to był okrutnie długi i naładowany pociąg ? - Jasiu , nie powiesz o tym w domu , co ? Daj słowo honoru . - Daję - rzekł chłopak z powagą . - Ale , cóż ty , była ś pod lokomotywą , a boisz się . . . - Bo lokomotywa mogła by mnie jedynie zabić ; ja boję się wymówek i gniewów . - Przecież rózgą nie dostaniesz ? Oboje parsknęli śmiechem . - Wyobraź sobie pannę Ewelinę w tej roli egzekutora - mówiła Tarłówna - chyba za każdym uderzeniem płakała by i całowała po rękach , przepraszając . Młoda para oddaliła się od toru kolejowego , idąc w głąb łąki . Kierowali się do leśniczówki wilczarskiej , migającej równym szeregiem świateł , jak gdyby zawieszonych w powietrzu . - Leśniczówka rzęsiście oświetlona ; może ktoś przyjechał ? A jutro rano obława na wilki , pojedziemy znów razem , co ? . . . - Chciała by m ! - No , to pojedziesz ! Jak zechcesz , to i do Turzerog jeszcze nie tak prędko powrócimy . Przyjemniej tu w Wilczarach . Pan Kościesza zrobi wszystko dla ciebie . On by cię gwiazdami karmił jak kaszą . Mnie się zdaje , że on cię więcej kocha niż swego Januszka . - Tak , dobry jest mój ojczym , ale zawsze Januszek to przecie rodzony syn - odrzekła dziewczynka . Szli dalej , milcząc . Poprzedzał ich miękki szelest rozsuwanych traw ; dokoła rechotały żaby jednolitą , zgodną melodią wiosny . Czasem głośniejszy skrzek wystrzelił ponad monotonię żabiego śpiewu , czasem tempo wznosiło się raptownie w sile nuty crescenda , to znów opadało do piana i pianissima , aż budzone energicznie pojedynczymi głosami żab dyrygujących , na nowo rozbrzmiewało echem donośnym , przy swej groteskowości , dziwnie słodkie czyniąc wrażenie . - Żaby śpiewają godzinki , a przewodzi im jeden bratczyk ; słyszała m takie śpiewy w wiejskim kościółku na Podlasiu u cioci Hołowczyńskiej - rzekła Andzia . Po długiej chwili Jaś zapytał ciekawie : - Nie boli cię głowa po pociągu ? Mów prawdę ! . . . - Trochę , ale głównie szumi w niej nieznośnie . To jednak wielki strach i niepokój tak leżeć na szynach ; nawet wszystkie kości mnie bolą . - Ojej , żeby ś ty , Handziu , wiedziała , jaką ja mękę przeszedł em pod tą brzozą płaczącą . Myślał em , że jeśli ci się coś złego stanie , ja od razu buchnął by m pod pociąg . Chociaż nie zachoruj , bo ja po takiej sztuce kiedyś przez parę dni ciągle miał em wrażenie , że lokomotywa ze mnie nie złazi . Po nocach dusiła mnie bestia . I z tobą tak będzie . - Cicho ! Ktoś idzie . Z powodu ciemności natknęli się na jakąś ogromną postać , czarną i sapiącą . - Kto to ? - O waa ! Boże chorony ! Niech się pannuńcia nie stracha - zamruczał głos gruby , życzliwy . - Ach ! To Grześko ! - A ja szedł szukać pannuńcię i paniczka , pan kazał , że długo nie przychodzą , mówi . Państwo już wieczerzają i gość nadjechał . - Kto taki ? - spytali jednocześnie . - Mówią - naczelnik przystanku . - Masz tobie ! Tego tylko brakowało . Jaś przysunął się do Andzi . - Moja złota , ale nie powiesz o tym , prawda ? Może ten naczelnik widział nas i dlatego przyjechał , żeby oskarżyć ? Nie powiesz ? . . . - Ja nie powiem , ale jeśli jesteśmy zdradzeni , to się trzeba przyznać , nie ma rady . - Ojej ! Jestem zgubiony . - Nie bój się , ja cię obronię . Ależ z ciebie tchórz . - Dobrze ci mówić , boś nigdy nie zaznała karcącego wzroku i słów twego ojczyma , ale ja to znam . Ja ucieknę ! - zawołał z determinacją . Zaśmiała się . Byli już przy ganku leśniczówki . Ładny , stylowy domek rysował się na tle nocy strzelistymi wieżyczkami . Świetlne pasma od okien ciskały na ziemię jaskrawe słupy w czarności , rozpanoszonej władczo . Smugi te były jakby filary , na których stał pałacyk . Z ganku zbiegły dwa olbrzymie psy legawe , Gama i Akord , z głośnym szczekaniem skoczyły do nadchodzących , lecz zaraz ucięły o pół tonu , łasząc się przyjaźnie . Andzia i Jaś weszli do sieni . Lunął na nich blask rzęsisty , oślepił na chwilę . - A ! Otóż nasi dezerterzy ! Pan Kościesza stał przed młodymi , bacznie się im przypatrując . Zauważył zmieszanie dziewczynki i chłopca , przy tym na ciemnej satynowej sukience Andzi świeże plamy żółtego piasku , głównie na kolanach i piersiach . Włosy miała roztargane , piasek w brwiach , nawet na rzęsach , większe jego grudki osiadły na czole wokół czarnych włosów , pokrytych jakby pudrem . Pan Kościesza sięgnął wzrokiem do stóp pasierbicy i tu zauważył wyraźne ślady łobuzerskiej wycieczki ; wysokie żółte buciki zmoczone , na sznurowadłach zaś umazane piaskiem , sukienka , nie sięgająca kostek była mokra na dole i szara od pyłu . Egzamin ten zmieszał jeszcze więcej winowajczynię , wywołując u pana Kościeszy podejrzliwe kręcenie głową . Zbadanie Jasia w ten sam sposób wypadło pomyślniej . Chłopak prócz mokrych butów miał tylko trochę wystraszoną minę . Kościesza przemówił swym niskim , beczkowatym głosem . - Spacer , widzę , miał . . . ciekawe epizody , co też to na to powie panna Niemojska , która pupilki szuka już od godziny . Andzia bąknęła coś o brodzeniu po mokrej łące za poziomkami . Jaś szarżował dzielnie , opowiadając epopeje o jagodach i spotykanej zwierzynie . Ale to wszystko nie przekonywało pana Kościeszy . Nadeszła wreszcie panna Ewelina z nową serią oględzin i uwag . Uczennica jej przechodziła tortury . Jednak tu szło o wiele łatwiej , bo nagle roześmiawszy się , porwała wpół drobną postać swej mentorki i całując , obiecała solenną poprawę . Wyszedł do sieni naczelnik Łechtienko i od razu zabrano młodych na kolację . Andzia i Jaś na widok naczelnika przystanku zmieszali się znowu i bokiem zerknęli ku sobie . Kościesza to zauważył . Pan Łechtienko , dobroduszny człowiek , z którego twarzy , raczej z masy rudego uwłosienia wyglądały śmiejąco małe oczki , opowiadał z ruska po polsku o obławie na wilki , odbytej w sąsiednich lasach . W toku opowiadania spoglądał często na Tarłównę , jak jej się zdawało badawczo . Wreszcie rzekł : - A panienka i ten ot kawaler to często po relsach [ 1 ] spacerują , ja widział nie raz , nie dwa raza , i starszy roboczy widział , i " dorożnyj " . Ale to nie " po prikazu . . . " gotowe nieszczęście . Maszyna nie prosi pardonu , ona się " babuszka " nie usunie grzecznie , trzeba jej zejść z drogi ! Ha ! aa ! - zaśmiał się szeroko . Andzia milczała , lecz Jaś zawołał rezolutnie . - Nikt też jej tej babuszce w drogę nie włazi , choćby i po szynach spacerował . - Ale ona " niegodiajka " czasem może najechać , ja " taki " radzę być ostrożnie , łąka i las do poręby - szerokie , miejsca do " gulania " dosyć . - Byli śmy właśnie na łące - rzekła Andzia śmiało . - Nu , a skąd piasek na sukni ? Jakby panienka przewróciła kozła na łące , to by się tylko zamaczała , a na drodze błoto by oblazło , a taki ot piaseczek żółcieńki , to ja na końcu świata poznam , on z moich jest relsów , to " kazionny " piasek . Mówił tak komicznie , że wszyscy , nie wyłączając Kościeszy , wybuchnęli śmiechem . - To pan dokładnie zna piasek z plantu [ 2 ] to dopiero sztuka - rzekł korepetytor dziesięcioletniego synka Kościeszy , Janusza , który się również zaśmiewał , nie bardzo wiedząc , o co chodzi . Naczelnik śmiał się także . - A gdzież tu na czarnoziomach taki żółty proszek jest ? To " kazionny " , jego Bóg wie skąd taszczyli , a teraz panienka wynosi na sukience , pewno kładła się na szynach albo upadła pod maszynę . Dziewczynka i Jaś drgnęli wyraźnie , ona poczerwieniała . Łechtienko klasnął w dłonie . - Ot ja i zgadł . . . panienka niczem rak ugotowany . Nu żart żartem , ale jak maszyna - babuszka kiedy się rozgniewa , to ja nie odpowiadam , to będzie karambul . - Skąd pan widział ? - wyrwało się Handzi , która w tej chwili aż syknęła z bólu , tak ją siedzący obok Jaś przyprowadzał do porządku uszczypnięciem w udo . - Ot wydało się ! Ja widział tylko , jak panienka i kawaler spacerują to pomiędzy sągami , to na sągach , to po relsach , a pociąg czasem tuż , tuż . Dziś " widno " panienka upadła na plancie , nie wiadomo , dla jakiej komedii , ale sukienka całkiem " zamarana " w kazionnym piasku . A może koziołki się fikało , a ! a ! ? Ha ! ha ! ha . Ton głosu naczelnika choć swobodny i wesoły był jednakże trochę kpiący , uderzył on niemile tak pana Kościeszę jak i Tarłównę . Niepojęta fałszywa nuta zabolała ją , mimo woli przyszło jej na myśl , że takim głosem , żartobliwym lecz drwiącym , jakim mówił Łechtienko , bada się przestępców , i że to poprzedza aresztowanie lub jakieś ukryte posądzenie . Nie umiała zdać sobie sprawy , co ją boli i co zawstydza , ale oba te uczucia były wyraźne . Widziała na sobie surowy , pytający wzrok ojczyma , świdrujące roześmiane oczki naczelnika , w nodze zaś lewej czuła piekielny ból od ciągłych szczypań Jasia . Nareszcie , gdy chłopak zauważywszy jej wahanie , zadał jej nową , potężną dozę szczypnięcia , niby środek otrzeźwiający , Andzia rażona bólem , nie zważając już na nic , trzepnęła go po ręku z całą pasją , odpychając jednocześnie od siebie . Zrobiło to wrażenie jak najgorsze . Chłopak zachwiał się na krześle i zzieleniał , Łechtienko wybuchnął śmiechem już prawie odrażającym , pan Kościesza zaś i panna Ewelina zawołali jednocześnie . - Handziu ! Co to znaczy ? - Więc niech on mnie nie szczypie , już mam sińce . - Ha ! ha ! ha ! - zanosił się naczelnik . - Ańka ! - No cóż ? Ja przecież nic złego nie zrobiła m i czego się ten pan śmieje , nie rozumiem , a Jaś szczypał mnie dlatego , żeby m się nie . . . przyznawała . . . ale to wcale nie grzech . . . - Może by śmy dali pokój tej sprawie - przerwał Kościesza mocno podrażniony . - Ha , ha , ha ! Ot rozkosz ! - zaśmiał się Łechtienko . Andzia czuła ciągle dokoła siebie jakiś dwuznaczny , niemiły nastrój , niedopowiedzenie czegoś niejasnego drżało w śmiechu naczelnika i w wykrzyknikach obecnych . - Nie ma się pan czego tak cieszyć - wybuchnęła wreszcie . - Żadnej zbrodni nie popełniła m , tylko . . . leżała m umyślnie . . . pod pociągiem . - Co ? Co ? ! Andzia , co pleciesz ? Naczelnik wytrzeszczył oczy i usta rozdziawił . - Tak , położyła m się umyślnie pod pociąg towarowy , żeby wiedzieć , jakie to jest uczucie i dlatego mam ten " kazionny " piasek na sukni . Jaś nic nie winien , on mię powstrzymywał i nie pozwalał na to . Powiedziawszy to jednym tchem , zerwała się ku wyjściu , cała płonąca . - Aneczko , czyś ty przytomna , co ty wygadujesz ? . . . Zaczekaj ! . . . - zawołał Kościesza . - Niech Jaś opowie , jak było , on widział . Rzekłszy to , wybiegła z pokoju prawie już z płaczem . Handzia I znowu był jasny poranek czerwcowy . Do gabinetu pana Teodora Kościeszy w Turzerogach wsunęła się cicho wiotka postać jego pasierbicy . Stanęła na progu , zasłonięta ciężką kotarą adamaszkową i spojrzawszy na ojczyma , zlękła się trochę . Siedział w wysokim fotelu przy biurku , pisząc coś szybko . Wyraz jego rysów był twardy , niemal złowrogi , brwi zmarszczone . Andzia nie lubiła u niego takiej twarzy , przestraszyła ją dziwnie , nasuwając wspomnienie mętne , zapamiętane z dzieciństwa . Żyła jeszcze wówczas jej matka . Andzia niechcący stała się świadkiem jakiejś przykrej sceny między matką i ojczymem . Co mówili , nie rozumiała , majaczy się jej tylko jak przez sen , że matka o coś prosiła , czy się za kimś wstawiała ; pamięta , że w pewnej chwili zalana łzami i bardzo blada pocałowała męża w rękę i rzekła : " Błagam cię Teodorze , zaklinam , nie rób tego , do nóg ci się rzucę " i Andzia drżąca ze strachu , za jakąś szafą , ujrzała śliczną postać matki , chylącą się kornie przed ojczymem . Wówczas on szarpnął ją z gniewem , wyprostował i trzymając za ramiona , jak się Andzi zdawało , nazbyt silnie , wołał głosem ochrypłym z takim samym twardym wyrazem twarzy i złowrogim zmarszczeniem brwi : " Musisz mnie słuchać , bo ja tak każę , rozumiesz ! " Ośmioletnia wtedy Andzia zlękła się o matkę , wybiegłszy zza szafy , skoczyła do jej kolan , słyszała jeszcze jakieś straszne przekleństwa ojczyma , ale matka , płacząc , odeszła z nią , uciekała prawie pędem , zasłaniając dziecku uszy . Dziewczynka potem bała się ojczyma przez długi czas . I teraz ta jego groźna mina , taka sama jak we wspomnieniu tamtej chwili , onieśmieliła Tarłównę . Bo wszak i ona szła z prośbą . Kościesza podniósł głowę , Andzia wysunęła się zza kotary . Ujrzawszy ją , odłożył pióro i uśmiechnął się łaskawie . Wyciągnął do niej rękę , mówiąc : - Handziuś przyszła do mnie ? . . . Jakże się cieszę . Chodź , dziecino . Otoczył ją wpół ramionami i ucałował w czoło . - Cóż takie tęskne oczki Aneczko , tak się mi bacznie przypatrujesz ? . . . Powiedz , co myślisz pod tym ślicznym czołkiem , jakie tam myślątka fruwają . Co ? Andzia rzuciła mu się na szyję . Rumieniec jasny , dziewiczy zapłonął na policzkach , oczy błyszczały . - Ojczymku ja dziś skończyła m siedemnaście lat - szepnęła cichutko . Odsunął ją lekko i z uśmiechem popatrzał na nią . - Ogromnie stara jesteś dziecino , prawda ? Oj , ty wiosno moja ! Wiem , wiem , że to dziś urodziny twoje . Chciał em ci sam powinszować , ale cieszę się tym bardziej , żeś do mnie przyszła , właśnie dziś , to dowód , że mnie kochasz . Moja pieszczocho ! . . . Posadził ją nagle na swych kolanach . - Ojczymku tak nie , ja już jestem za duża - broniła się niechętnie , z dziwnie przykrym uczuciem . - Siedź , maleńka moja - zatrzymał ją mocno i zaczął całować . Odchyliła głowę zasłaniając twarz od pieszczot i znowu szepnęła już śmielej , ujęta jego serdecznością . - Mam prośbę do ojczymka . - Mów Handziuś mój , mów wszystko , czego tylko pragniesz . Więc o cóż to chodzi ? - Ojczymku , ja chcę się uczyć . - Uczyć ? . . . A wszakże od dziecka nic innego nie robisz . Masz pannę Ewelinkę , bardzo zdolną nauczycielkę , kilka przedmiotów wykłada ci korepetytor Januszka , zdajesz co roku egzaminy w Warszawie , zatem uczysz się zupełnie prawidłowo , według kursów pensjonarskich . Kujesz po całych dniach . - Tak , ale już w ten sposób przeszła m siedem klas . Teraz mam inne pragnienia . - Jakież to na przykład ? Andzia odczuła w tych słowach pewien chłód . Przytuliła się do ojczyma pieszczotliwie . - Chciała m prosić ojczymka , aby mi pozwolił pojechać do Krakowa na kursy przyrodnicze . Ogromnie tej nauki ciekawam i tak by m się serdecznie uczyła . Niech mi ojczymek pozwoli , mój złoty , dobry . . . Kościesza sposępniał i zamknął oczy , zsunął brwi aż na powieki . Andzia ujrzawszy go takim , zerwała się z jego kolan . - Ej , ojczymek robi straszną minę . . . Zmitygował się od razu , wziął ją za ręce i posadził obok na krześle . Uśmiech obłudny wystąpił na jego wargach . - Zmartwiła ś mnie Aneczko bardzo poważnie , nigdy nie myślał em , że ci jest źle w domu . . . i ze mną . . . - Ależ . . . - Bo gdyby ci było dobrze , to by ś nie miała takich myśli . Zasmuca mię to , Andziu . Kocham cię z całej duszy , pragnął by m ci nieba przychylić , a ty mi się tak odpłacasz ? Dziewczyna stropiła się . - Ojczymek nie chce mnie zrozumieć , przecież jest mi w domu dobrze i miło , i oceniam to , ale chcę się uczyć . Czy to grzech ? Myślała m , że ojczymek , jako dobry ojciec , nie będzie mi tego bronił , myślała m , że mi dopomoże w urzeczywistnieniu mych zamiarów , tak na to liczyła m . W głosie jej zabrzmiała skarga . Kościesza patrzył na nią spod zmrużonych powiek . - Kto cię zbuntował Andziu ? Korepetytor , czy ciotka Smoczyńska ? Za blisko jest ten ich Smoczew , za często tam chodzisz ; Jaś i Lorka przewracają ci w głowie . Wyprostowała się dumnie . - Nikt mi tego nie doradzał , to jest mój własny projekt i marzenie . Wiem , że się młode panny kształcą w różnych kierunkach , co jest rzeczą naturalną i piękną . Ja chcę także kształcić się jeszcze , jestem młoda , zdrowa , łaknąca nauki . . . - Jesteś jeszcze dzieckiem , moja Andziu , i sumienia by m nie miał wysyłać w świat taką bohaterkę , pionierkę nauki w krótkiej sukience i z buzią dziecka . Czy ty Aneczko myślisz , że świat jest wszędzie taki sam gościnny , jak w Turzerogach i Wilczarach , że ludzie są dobrzy , serdeczni ? - Co mnie ludzie obchodzą , ja chcę się tylko uczyć . - Ale przecież w kloszu się nie zamkniesz ze swymi studiami , musisz obcować choćby tylko ze środowiskiem miejscowej studenterii , a to już wystarczy , to już jest wielkie niebezpieczeństwo dla takiej , jak ty dziewczynki . - Jak to , od kolegów miała by m się czegoś złego obawiać ! ? - A widzisz , już im wierzysz nadzwyczajnie , nawet wcale nie znając i nie przypuszczasz , że tam czyhali by na ciebie , jedni na twą urodę , inni na majątek , jaki posiadasz . Ach , Andziu , wierz mi , bo tylko pragnę twego dobra , ty nie znasz świata i nie przypuszczasz , jak podli są ludzie . Ufać im nie można nigdy , nigdy moja dziecino . Przygarnął ją znowu do siebie . - Ty jesteś taka ładna , taka ufająca i słodka , tyle masz w sobie rozkosznej naiwności , tyle czaru , mieli by to źli ludzie zbrukać , zniweczyć tę twoją świeżość dziwiczą , zatruć ci serce ; takie czyste , jasne , twe myśli obciążyć fałszem , obłudą życiową , tak cię od razu brutalnie wtłoczyć we własny nihilizm . . . Andzia z podziwem patrzyła na ojczyma . Ogarniał ją przestrach . - Dlaczego ojczymku tak ostro sądzisz ludzi ? Czyż wszyscy są tacy źli ? O ile ja słyszała m i czytała m o sferach uczących się , są to właśnie idealiści , przesiąkli miłością dla kraju i ludu , są to hołdownicy idei braterstwa i wspólnej pożytecznej pracy . Zatem nie mogą posiadać w sobie takich brzydkich wad , o jakich mówisz ojczymku . O , jestem pewna , że oni wszyscy przyjęliby mnie do swego grona serdecznie , z otwartymi rękami , w niejednym by dopomogli , byli by przyjaciółmi . Za cóż mieli by się nade mną znęcać ? - Znęcali by się moralnie , bo chcieli by cię wykorzystać . - Jakim sposobem ? - Ach , sposobów im by nie zabrakło , a materiałem do tego była by twoja niewinność , uroda i bogactwo . - Ale cóż by im z tego przyszło ? Zaśmiał się cynicznie . - Dziecko jesteś ! Toż to są trzy czynniki najbardziej pożądane u kobiety , mężczyźni ubiegają się o taki klejnot cenny , aż go zanurzą w kałuży swych żądz i zohydzą jego blask . Tyś takim klejnotem Andziu . Poza tym posiadasz jeszcze jeden szczegół , nader ważny , jakby wodę na młyn . Nie znasz świata i ufasz mu , zdaje ci się , że to coś szlachetnego , to zaś jest cuchnący śmietnik . - Ojczymku nie przerażaj mnie . Ja właśnie ten świat pragnę poznać , zetknąć się z nim . - Połamiesz skrzydła , dziecko , ugrzęźniesz w zwątpieniu i goryczy . Tarłówna wzdrygnęła się . Rzekła błagalnie : - Ojczymku , nie przepowiadaj mi tak smutno . To straszne . Ale tak nie jest , nie . Świat nie może być taki wstrętny , bo nie było by wcale szczęśliwych ludzi i nie było by ideałów . Sam pomyśl , ojczymku , ideały zrodzone na śmietniku ? . . . Nie , tak być nie może ! Z brudnego świata nie wyłaniały by się ideały , a wszak ludzie nie są pozbawieni tego daru , mieli śmy w historii , mamy dziś wielkich potentatów ducha , których echo płynie i tworzy nowe dusze . Gdzież tu może być mowa o truciźnie wśród umysłów przesiąkniętych słowem Mickiewiczowskim , duchem Słowackiego , Skargi , będących pod urokiem idei Wyspiańskiego . . . wszak to potęga , ojczymku ! - To literatura , Aneczko . - Jak to ? - Puste słowa , frazesy , faramuszki . . . Patrzyła na niego z przerażeniem , on mówił , mając oczy lekko zmrużone : - Idealiści , twórcy , wielcy urabiacze dusz , geniusze , ogromnie dużo zbudowali ! Cukrowe fortece , które zburzyć może pierwszy lepszy prąd nihilistyczny i nawet się po nim nie obliże , ani zębów sobie nie połamie . Czy te idee to doktryna świata ? Czy to jest most żelazny , po którym się przeprowadzi i zepchnie w otchłań wszystkie brudy , nędze , podłości ludzkie ? Andzia wpadła w zapał . - Nie , ojczymku , po tym moście właśnie przeprowadzi się wszystkie ohydy za nowym idealnym hasłem , ich się nie zepchnie , ale się ich nawróci . - Czy to ty , Andziu , chcesz być ową gwiazdą , prowadzącą takie zastępy ku glorii wymarzonej ? Tam , w Krakowie ? . . . - Jestem tylko słabiutką dziewczyną , poszła by m wraz z innymi za gwiazdą wielkich duchów . - Byli by i tacy , którzy szliby za tobą chętnie i po idealnej dróżce twej nieświadomości , zaprowadzili by cię w przepaść . Ale ja na to nie pozwolę . . . - Ojczymku ? - jęknęła . - Nie , dziecko , takiego kwiatu jabłoni , jak ty , nie rzucę na pastwę . Zapłonęła obrazą . - Ojczymek nie zna tych sfer , wśród których pragnę się uczyć , jak można ich tak obrażać ? ! - Znam w ogóle ludzi i nie dzielę ich na sfery , na żadne kategorie . - A wszak i my ludzie . . . i ty ojczymku , czyżby ś ty był w tej masie ? Bo jeśli ktoś wyjątków nie uznaje . . . Rozgniewany ukłuł ją spojrzeniem , jak ostrzem sztyletu . - Zapędzasz się , Andziu . Ludzie poważni jak ja , mają swoje zasady , lecz tych młodzi ludzie nie chcą słuchać . - Naprzód ojczymek nie jest stary ( na twarzy Kościeszy błysnęła radość ) , a po wtóre , jakież to zasady ? Pan Teodor , nagle rozpromieniony , chwycił Andzię wpół i przytulił silnie do siebie . Wargi mu drżały . - Ot ! Takie - zawołał gorąco - że jak się ma w domu anielską istotkę , to się jej w świat nie oddaje . Moja ty Aneczko jedyna ! - Przylgnął nagle do jej ust , przypiąwszy się do nich nienaturalnie mocnym pocałunkiem . Oczy mu płonęły . Handzia zatrzęsła się . Uczucie niesmaku owładnęło nią tak gwałtownie , że odepchnęła silnie Kościeszę i dłońmi zasłoniła twarz . Stała przed nim posąwa , dysząca gniewem . On zmieszał się , przymrużył oczy i rzekł dość sucho , panując nad sobą : - Więc chcesz rodzinny dom rzucić ? Dziewczyna uspokoiła się . Była jakby zawstydzona . - Przecież to nie na stałe . Skończę kursy i wrócę , pomyślimy wówczas razem z ojczymkiem o jakiejś pracy społecznej , o jakimś czynie pożytecznym . Czyż tak siedzieć w Turzerogach bezmyślnie jak pod kloszem , nie znać nic poza tym . Ojczymku . . . - Więc ty sądzisz , że cię na to skazuję ? Dlaczegóż bezczynnie ? . . . Ucz się w domu , ile chcesz , kupię ci całą bibliotekę dzieł rozmaitych , a i nasza obfita , możesz czerpać , ile zapragniesz . Jeśli panna Ewelina nie wystarcza , odprawię ją i zgodzę inną . - Ach , jakże można tak mówić ? - zawołała czerwona z oburzenia . - Panna Ewelina taka zacna , taka wykształcona , już tyle lat jest u nas , starannie mnie wychowywała i ojczymek się o niej odzywa , jak o . . . pannie służącej . - No , no , dobrze już . Chcę ci tylko dogodzić we wszystkim , byleś nie wyjeżdżała , nie osierociła mnie i domu naszego . Wierz Aneczko , że zapłakał by m się za tobą , tyś pociecha mego życia , osłoda i jasny promień . Jakże by tu było bez ciebie , sama pomyśl ? Spojrzała na niego niepewnie i jakby badawczo . - Ech ! doskonale ! Pisywała by m często do was , przyjeżdżała by m na wakacje . A ojczymek miał by przecie Januszka ; rodzony , własny syn to więcej znaczy niż ja . Żachnął się . - Nie mów tak , Handziu , bo mnie to boli . Janusz to dzieciak i w żadnym razie zastąpić mi ciebie nie potrafi . Zresztą jest . . . innego - dokończył cicho . - Dziecino moja , wyrzecz się tych niewczesnych projektów , a uszczęśliwisz mnie . Dobrze , Anuś ? Dziewczynie łzy spłynęły z oczu , twarz pobladła z przykrości . - Ty płaczesz , Aneczko ? - Nigdy , nigdy nie myślała m , że mi ojczymek odmówi , tak sobie marzyła m , tak tęskniła m do tych projektów . . . tak . . . Rozpłakała się na dobre . Kościesza spoglądał na nią ponuro , skurcze drgały mu na skroniach , twarz jego miała wyraz zacięty ; oczy stały się metalowe , aż białe i straszliwie nieugięte . . . Po długiej minucie , gdy Andzia się trochę uciszyła - przemówił : - Więc ty wolisz dopiąć swych zamiarów , niż być dla . . . kogoś całą pociechą i . . . koniecznością życia ? Czyżby ś była taką egoistką ? Andzia ocierała łzy , rzekła urywanym przez płacz głosem : - Ten ktoś . . . wiadomy . . . a przecie . . . nie jest ojczymek ani stary . . . ani chory . . . ani niedołężny , żeby m się dla niego potrzebowała . . . poświęcać . - Ale uczucie nic ci nie mówi ? - spytał głucho . - Uczucie ? . . . No cóż uczucie ? Wszak i rodzoną matkę opuszcza się dla nauki . Od dziecka małego oddają dziewczynki na pensję , jak Lorka Smoczyńska na przykład , jak Jaś , jej brat , uczą się ciągle poza domem , i dobrze , i nie mają ojca , tylko chorą matkę , a jednak . . . Ja zaś dotychczas domu nie opuszczała m , poza tym , że raz na rok , jeżdżę z ojczymkiem i panną Eweliną na egzaminy . - Z Lory i Jasia przykładu nie bierz , oni muszą się uczyć , oni są biedni . . . - Co też ojczymek mówi ? Więc jak się jest bogatym , to można być głupim ? Ja jeszcze chcę się dokształcić , dla mnie to za mało , za ciasno tu , za . . . ciemno i głucho - wybuchnęła . Kościesza wstał , był zirytowany . - A ! Jeśli ci jest głucho . . . moja panno . . . w rodzinnym domu , to trudno ! w każdym razie nie pojedziesz jeszcze teraz w świat . Chciał em cię zbadać , ile masz dla mnie serca , widzę , że nie masz go wcale . - Ojczymku ! - skoczyła do niego . - Poczekaj ! Nie chcesz zrozumieć moich dla ciebie uczuć , być dla mnie osłodą , co jest zadaniem kobiety od najmłodszych lat . Zatem powiem ci teraz wyrok , już nie mój . Oto matka twoja umierając , powierzyła mi ciebie i zastrzegła , aby m cię do . . . pełnoletności z domu i spod opieki swej nigdzie nie wypuszczał . Jesteś do matki podobna , a . . . i . . . tamtej . . . nie brakowało temperamentu - dokończył ponurym szeptem . Andzia milczała w osłupieniu . - Z takim zaś usposobieniem i z twoją powierzchownością ruszać w świat , to lepiej od razu zanurzyć się w głębie . Twoja matka doskonale to rozumiała . - Czy . . . temperament , to coś złego - wyszeptała zgnębiona . - Nic złego , ale nie dla świata , i nie w siedemnastym roku życia . Gdy będziesz pełnoletnia , wówczas zobaczymy , lecz do tej pory . . . - Tak jeszcze długo czekać ? Ojej ! . . . - Cztery lata to niewiele , a przez ten czas . . . przez ten czas . . . może . . . Nie dokończył , tylko oczy mu błysnęły pożądliwie , twarz się rozjaśniła . Zagarnął ją ramieniem i patrzył przenikliwie w jej zapłakane źrenice . Oczy jego nakazywały , niewoliły . - Wola mamy i moja . . . prośba musi być spełniona - rzekł stanowczo . - Teraz żądaj , czego chcesz w Turzerogach . Chciałyście kiedyś z panną Eweliną założyć tu szkółkę i ochronkę , otóż zrobię to dla ciebie , moja mała filozofko , założę te instytucje , będą się bachory chamskie uczyły , skoro tak chcesz i będzie owa społeczna robota , o której marzysz . A teraz chodź . Spłakaną zaprowadził do kasy ogniotrwałej , otworzył ją i wyjął spore , podłużne pudełko z czerwonego safianu . Gdy nacisnął sprężynkę , Andzia ujrzała na białym aksamicie cudny sznurek dużych pereł , zapiętych staroświecką klamerką , wysadzaną krwawymi rubinami . Perły lśniły mlecznym , lekko złotawym połyskiem , czasem lśnienie to różem subtelnym tchnęło lub przepyszną , bladą karnacją perłowca . Andzia patrzała zdumiona . Pierwszy raz widziany klejnot zachwycił ją . Kościesza powoli zdjął perły z aksamitu i zapiął je na szyi Andzi . - To dla ciebie kupił em , Aneczko . Miał em ci je dać na imieniny w lipcu , ale wolę dziś na urodziny . Jak ci jest ładnie Handziu w tej ozdobie . Chociaż ty cacek nie potrzebujesz , aby być urocza . Nie dziękuj , maleńka , nie dziękuj ; największym dla mnie podziękowaniem jest to , że nie opuścisz mnie . Tarłówna bystro spojrzała na niego . - Przecież ja , ojczymku . . . nie za te . . . perły , jeśli tak . . . to . . . Sięgnęła do szyi , lecz on ją wstrzymał . - Ach , Aneczko , co robisz ! Nie za perły , nie , ale . . . - tu znowu popatrzał nakazująco prosto w oczy - wola twej matki musi być spełniona . Andzia wychodziła z gabinetu z ciężką głową , jakby odurzoną czadem . W ręku niosła pudełko safianowe prawie bezwiednie . Dziwnie przykre uczucie nurtowało ją i tłoczyło w sercu . . . . Czyżby mama ? . . . Dlaczego tak zastrzegła . . . dlaczego ? Gdy Tarłówna opowiedziała wszystko pannie Ewelinie , płacząc ponownie , nauczycielka smutnie potrząsała głową . Szepnęła cichutko poprzednią myśl Andzi . - Czyżby . . . twoja matka ? . . . Bardzo wątpię . . . Na szlachetnej , poważnej twarzy nauczycielki odbiła się nieufność . Ale milczała , tylko ujrzawszy perły , obejrzała je starannie i rzekła : - Te same są , perły i rubiny , łzy i . . . krew . Te perły były własnością twej mamy . - Tak ? Pani je już widziała ? Pani je zna ? . . . - Opowiadała mi o nich ciotka Smoczyńska . Tego samego dnia Kościesza oznajmił Andzi , że wyjadą wszyscy na parę letnich wakacyjnych miesięcy do Toporzysk i Drakowa , spadkowych majątków Tarłówny po jej ojcu , odległych o kilkadziesiąt mil , których dotąd Andzia nie znała . Na jej usilne prośby , ojczym , pomimo niechęci , zaprosił na tę wycieczkę ciotkę Smoczyńską z dziećmi . - Zrobię dla niej dużo , ale jej w świat nie puszczę - myślał Kościesza . Czarci mostek I znowu minął rok . Siedzą we czworo na polance małej , wśród boru , pod " czarcim mostkiem " . - Taką nosi nazwę uroczysko leśne , odległe od Wilczar , przecięte przez środek małą grobelką " z piekła rodem " , z mostkiem " gdzie straszy " , jak niesie legenda . Siedzą przy ognisku . Stary borowy Grzegorz dokłada chrustu , płomień bucha w górę falistym słupem , krwawozłotym , przyjaźnie zbratanym z dymem czarnosiwym . Sypią się gęsto iskry ostre , ogniste , ogień pryska , roznosi specyficzny zapach dymu i płonących gałęzi . Raźny jakiś nerw budzi się w gromadce , trzask wesoły biegnie po polanie , wołając - ogień ! ogień ! Ale ogień ujęty w ramy okopanej ziemi jest bezpieczny i piękny . Faluje coraz wyżej , dym puszcza nad sobą , ciska się , złości , rozjaskrawia lub płonie purpurą , ma ochotę pobujać wśród sosen . Och ! lizał by im korę , gryzł trzewia , przemieniał by zielone igły w brązowe sople , kurczył by soczyste liście brzóz , szumiał by , huczał jak żywioł prawdziwy i rozpanoszony . Och ! trzaskały by szyszki , umykał by zwierz leśny , a ogień parł by naprzód , w górę , wszerz i w płonący uścisk chwytał bór wielmożny , taki dumny , groźny , zda się niezwalczony . Puśćcie mię jeno i nie brońcie ! Skruszę tę potęgę , zegnę ją w pokłonie dla siebie , że legnie u mych stóp ognistych sczerniały bór , popiołem okryty , nędzny jak żebrak , nie ! . . . spalony , straszny jak trup . Pozwólcie mi jeno . . . Jam jest mocarz nad mocarze . Ale stary Grześko czuwa , on zna temperament cichego ogienka , co umiejscowiony , wzięty w karby , już teraz wygląda jak zaborca krwiożerczy , łaknący pogorzeliska . - Nie , kraśny kogutku , nie zapiejesz ty na cały bór , nie bój się - mówi z flegmą , ogarniając łopatą ziemię dokoła stosu . Andzia , Lorcia i Staś Smoczyńscy , skupieni ciasno przy sobie , zajadają ze smakiem zabrane z domu prowianty : chleb razowy , kiełbasę , ser z kminkiem , wszystko proste i skromne , jak wypada koczownikom leśnym . Jaś chrupie w zębach główkę białej cebuli i śmieje się z dziewcząt , które go za to krytykują . Tylko Grześko podziela zdanie panicza . - Cebula daje moc i chytrość , a krew to po cebuli tak kipi , jak w garnku . Niech panienki spróbują . Lecz panienki się krzywią . - Grześku , czy dziś zobaczymy łosie ? - pyta Andzia . - Jak wyjdą na żer , to zobaczymy , a jak nie , to ich człowiek nie najdzie ; tak się w wiszarach a sołotwinach bagnistych zaszywają ; chyba by czart ich nalazł . - Niech no Grześko nie mówi tego słowa w tym miejscu - szepcze Tarłówna . Ale Lorka jest odważniejsza . - Ja się tam nie boję , owszem , ciekawam diabła , może on tu gdzieś siedzi za krzakiem ? - Za krzakiem nie - odrzekł Grześko - bo blisko ognia to on nie siada , ma dosyć w piekle , na co jeszcze się na świecie prażyć . Ale pod mostkiem to on jest , ja go nieraz widział , ja na niego mam zaklęcie , niech się panienki nie boją . - To Grześko czarownik ? - Czarownik , nie czarownik , choć ludzie mnie takim zrobili , ale często tędy łażę przy obchodzie służbowym , to i czasem strach . Stary borowy , Kuźnik nauczył mnie tego zaklęcia , to już teraz ja spokojny . Tylko jak mijam mostek , to idę tyłem , patrzę mocno na most i gadam zaklęcie , już wtedy nie ruszy . - Jakież to zaklęcie , powiedzcie ? Grześko bronił się . - Umyślnie tego nie można mówić , bo straci siłę . Obiecał , że po podwieczorku pójdą przez mostek i wtedy usłyszą . Zgodzili się chętnie . Jaś nalegał , aby Grześ opowiedział im , jaki jest początek legendy o mostku . Zaprosili starego na podwieczorek , dając mu wielką porcję jedzenia . Sami zaś zabrali się do poziomek , uzbieranych po drodze . Pełen koszyczek jagód świeżych , połyskujących wewnętrznym sokiem , wzbudził apetyt . Czerpali zeń garściami , sypiąc do ust i miażdżąc jagody z rozkoszą , wreszcie dno zabłysło w koszyczku . Leśnik ocierał już wąsy brzegiem kapoty , dziękując panience , bojarzynce , jak nazywał Handzię . - Teraz Grześ niech opowiada . Usiadł w kucki , rękami objął kolana , wpatrzył się w ogień buzujący i zaczął mówić głosem niezwykłym , trochę przez nos . - Dawno to było , bardzo dawno , jeszcze ten kraj był pod polską koroną . Rządził wtedy najmiłościwiej król , wojownik wielki , co Turków tęgo łupił , a nazywał się Jan Sobieski . Toż to wtedy żył w tych stronach bogaty bardzo pan , zamek miał harny i sług pokornych cały czambuł , rabami ich nazywali . Miał ziemi huk i stepów , gdzie tabuny koni się pasły i bory okrutne i jeziora rybne . Niczego mu nie brakło , ale Bóg jest sprawiedliwy ; jak da dużo na wierzch , to mało pod spód , żeby się człek do nieba nie przyzwyczaił za życia , bo potem smakować nie będzie . . . . Tak też i ten pan miał wszelakiego dobra w bród , a szczęścia nie było . Do czego się dotknął , to zaraz sczezło , tak po prostu , jakby topniało w ręku . Taj hodi ! bida w duszy da bida . Żonkę pojął jak obraz , miłował , hołubił , w gronostaje , sobole a aksamity stroił , świata za nią nie widział , toż mu i umarła po urodzeniu dzieciątka . . . i już mu stopniała w ręku , spłynęła do ziemi . . . . Synka małego chował jak skarb , patrzył na niego ze strachem w oczach a modlitwą na ustach , a w sercu to mu wyło do Boga o miłosierdzie nad tym synaczkiem , ile że i paniątko to było cudne , jako właśnie mak na stepie , co go słonko majowe urodzi . Ale cóż , ojciec musiał często synka i dwór opuszczać , bo szedł na potrzeby różne , na ratunek kraju , był wielkim władyką , to miał i obowiązki , a synek tymczasem na opiece sług zostawał . Stary bał się jakiegoś nieszczęścia , truchlał o dziecko miłowane , aż i ze strachu głupstwo zrobił . Wiadomo , zły duch , co nad tą rodziną wisiał , urządził sztukę . Pan , żeby to niby opiekę dać dziecku , pojął drugą małżonkę . Nagły dreszcz przeszedł ciało Andzi . Podniosła oczy na Grześka i spytała głucho : - Jak to , dał mu macochę ? A tak , pannuńciu , myślał , że zrobi dobrze ; pohane takie dobro ! na pohybel jemu poszło od tej pory . Nowa żona była to niewiasta chciwa , da żądna panowania . Ścierpieć nie mogła tego , że wszelkie dobro pana miało pójść w spadku dla syna , jej się samej chciało być wielką bojarzyną i wszystko sobie zachować . Przymilała się do męża a łasiła , jak kocica , co ma pazury schowane . Hołubiła małego Sebastianka , bo tak on się nazywał , żeby niby przypodobać się panu , a w duszy miała podłe myśli da złe zamiary . Chciała nieraz coś zadać małemu , żeby sczezł , ale bała się sądu pana , a i pan też , jakby przez serce ostrzegany , nianię starą a wierną przy synku trzymał , która go jak własnego oka strzegła . Tak biegły lata za latami . Sebastian rósł i z każdym rokiem piękniał . Macochę tylko nie bardzo honorował , jako że detyna przeczucie miewa czasem . Pacholęciem będąc konia dzielnie dosiadał , łuk tęgo naciągać umiał , z rusznicy to tak walił , jak rycerz najlepszy . . . . Nie było dla niego konia , nie było trudu , ani strachu żadnego , rósł rycerz boży , dzielny a śmiały i gorący , jak ogień . Piękny taki , że ludzie się za nim oglądali , bo jak się wystroił w te wszystkie pańskie barwy a kierezyje , w pasy słuckie . . . . . .Jak nadział zbroję rycerską z mieczem w ręku , to jak święty Jerzy , albo Michał Archanioł wyglądał . Cieszył się nim ojciec , cieszyli wszyscy i lubili bardzo , bo dobry był , a przymilny i dla panów , i dla sług . Nic jemu nie mogła zrobić macocha ; raby dworskie rychło dorozumieli się , że pani panicza nie lubi , że tylko nie śmie , ale nosi w sobie gadzinę na niego i dobrze go pilnowali . Tak szły lata i oto Sebastian wyrósł na rycerza , miał już 20 lat . Ojciec woził go na pańskie dwory i na królewski dwór , nigdzie nie oddawał , bo mu syna żal było w świat puszczać ; miał w dworzyszczu swoim mnicha mądrego , jezuitę , ten go uczył nauk różnych i miał takich rycerzy , co go z wojenną sztuką obznajmiali . Ale ot stała się obraza boska ; macocha zakochała się w pasierbie swoim . Grzeszne myśli opadły niewiastę , pożyła już a jeszcze nie stara , poczuła żądzę do młodego rycerza , chciała go dla siebie zniewolić . . . - Co on mówi ? Nie bardzo rozumiem - szepnęła Tarłówna . - Ja rozumiem doskonale - odrzekła Lorcia , zerknąwszy figlarnie na towarzyszkę . Jaś zrobił komiczną minę . - No i co , i co dalej ? - podchwycił . - A cóż , nieszczęście ! Jak raz taki wąż kusiciel zagnieździ się w duszy a kusi ciało , to źre dotąd , aż doźre się do zbrodni . Macocha zaczęła judzić młodego ; bezwstydna była jucha , gładka jeszcze ; młody bojarzyn niewiast dużo w domu nie widywał , a już czuł Bożą wolę . Tatko strzegł , jak świętego , nie widząc , że już chłopak się do niewiast rwie . Macocha podsuwała się i kusiła , umiała widno zdrowo takie sztuczki , bo ot i zbałamuciła chłopca . Zły duch zrobił swoje . Pokochali się z sobą , macocha z pasierbem . Starego pana męczyła zmora jednej nocy , poszedł do syna , żeby się rozweselić . Nie ma go w izbie . Zestrachał się okrutnie i pędem do żony , żeby się może czegoś dowiedzieć , albo razem szukać . Bóg to wie , co jego tam niosło , może już taki los przeciwny ? Wpada tedy do żony , a tu zbrodnia piekielna . To , co zobaczył , nie będę już gadać , bo . . . - Mówcie , mówcie , mój Grześku kochany - zawołała Lorka . Andzia i Jaś milczeli . Stary borowy popatrzał na twarz Smoczyńskiej , rozpłomienioną ciekawością , z namiętnymi iskrami w oczach i pokręcił głową . - Ale panienka to tyż . . . Pażyrna do tego . Boże chorony . Lorka zakwitła pąsem , Grześko zaś mówi dalej : - Zobaczył zgorszenie i obrazę boską , taj hodi ! Wstyd straszny . Wściekła się w nim dusza , zamarło serce . Niedługo dumając , chlasnął mosiężnym świecznikiem , co go chwycił ze stoła , w żonę , ale ona , niegodna , odskoczyła i świecznik wyciął w samą skroń Sebastiana , ubijając go na miejscu . - Jezus , Maria ! Zabił syna - krzyknęła Andzia . - Tak , zabił miłowanego syna - powtórzył stary jak echo , patrząc ponuro w gasnący ogień . - Może tak źle wymierzył , albo i sam nie wiedział , co robił . Tymczasem syna zabił , a macocha uciekła . Wył nieszczęsny bojar przy martwym ciele synaczka , tłukł łbem o ziemię , całował trupa syna , lecz go już nie ocucił . Wtedy to serce jego zagorzało zemstą nad żoną . Zabić ją za to , do lochu wtrącić za hańbę , za zbrodnię , za skuszenie dziecka i mord nad nim . Cały dwór postawił na nogi , da poszukiwania jej zarządził . Aż tu mówią mu , że tylko co bojarzynia z jednym wiernym kozakiem konno pognała w stronę borów . Tedy pogoń za nią , sam władyka , jak upiór straszny , leciał na czele zbrojnych rabów , z mieczem nad głową , z gęby mu pianę toczyło , ryczał jak tur , " krwi , krwi , zemsty " . I walili przez pola i bory , przez łąki i gościńce , jak tabun koni piekielnych , na których wilkołaki gnają do mogił z powrotem , po nocnej hulance . Dojrzeli niewiastę i kozaka umykających co koń wyskoczy . Wpadli w ten oto bór , tylko że większy on wtedy był i straszniejszy . Koło tego mostka , jużci nie tego samego , ale tu na grobli , już , już ich doganiali , już szablę męża czuła na karku niewierna i zbrodnicza żona , już mieli ich złapać , aż ona raptem krzyknęła na cały bór . . . " Czarcie ratuj ! Bo ginę ! " Widno pohane usta nie ośmieliły się nawet boga wzywać do takiej roboty . A czart usłyszał , skoczył pomiędzy nich i nastawił rogi . Od razu konie tamtych powpadały po brzuchy w błoto , zaczęły się topić , co widząc pan , zeskoczył z kulbaki , ale wraz zapadł po szyję . Ujrzawszy śmierć straszną w błocie , hańbiącą i ratunku znikąd , bo czart się tylko śmiał , sam własną ręką wystrzał em z bandoletu roztrzaskał sobie głowę . Raby jego wyratowali się niektórzy , ale macocha uciekła . Sługi powróciwszy do dworca z ciałem swego pana , zrobili piękny pogrzeb dla ojca i syna i opowiadali wszystkim , co jak się stało . I ot się skończyło : ziemię nieboszczyka zabrała rodzina , a diabeł raz wezwany , ciągle już opiekę miał nad macochą , aż zbrzydziwszy to sobie , pokusami i nasłanymi wyrzutami sumienia zawlókł ją tu w te błoto i wziął na rogi . Znaleźli ją ludzie z przebitymi wnętrznościami , które śmierdziały siarką , a czarne były jak smoła . Od tej pory , co rok , o północy , w rocznicę jej śmierci , pokazuje się tu czart , biorący na rogi niewiastę , i pan , co się strzela w błocie . Grześko umilkł . Westchnienie ciężkie wzdęło mu piersi , opancerzone blachą z koroną i herbem Kościeszów , tu gdzie dawniej były insygnia Hołowczyńskich , dziadów Andzi . Milczenie trwało długo , pierwszy odezwał się Jaś . - Straszna jest ta historia , ale chciał by m zobaczyć diabła z tą macochą . Którego to dnia pokazuje się ? Leśnik wzruszył ramionami . - Tego to już nie wiem . Gadają , że to było w jesieni , koło Różańcowej , to znowu , że w Wielkim Poście , ale ja tam tego nie widział , tylko samego czarta zeszł em nieraz , jak w błocie się iskał . . . i to zaraz zaklęciem go odegnałem . Jaś i Lora zerwali się z miejsca , proponując wycieczkę na żerowiska łosi . Zaczęli zbierać do koszyczka resztę prowiantów i tłumić ogień już dogasający , coraz niższy i bledszy . Siwobłękitne , wątłe płomyki wsiąkały wolno w krwisty żar , którym barwiły się węgle . Coraz to jakiś języczek łypnął do góry , broniąc się od mlecznego popiołu . Wystrzelił i zgasł , w drugim miejscu puścił iskierek kupkę , ozłocił się , chwilową nadzieją błysnął , lecz bez podniety , znowu malał i kładł się pokornie w purpurową , rozżarzoną masę . Zniecierpliwiony Jaś jął go zwalczać ziemią , tłoczyć , że dymiło jeszcze konające ognisko , wnet i ostatnie ślady jego pokryła gruba warstwa tłustej , czarnej ziemi . Grześko nie ruszał się . Siedział ciągle w kucki i patrzył w przestrzeń leśną , z widoczną zadumą na starczej twarzy . Jakieś myśli dawne , przypomnienia mroczne przesuwały się w źrenicach szarozielonych , drżały na zwiędłych powiekach , spływały na bruzdy , idące od oczu , gęstą siecią rozłażące się po twarzy , czole , aż do włosów białych , do zażółconych tytoniem kępin starych wąsów i ust zapadłych , bezzębnych . Rumieniec , nie wiadomo , czy z bliskości ognia , czy z wewnętrznej podniety , okraszał tę twarz starczą na korpusie tęgiego człowieka , bo ramiona miał szerokie , pierś wydatną i mocną , całą postać bez wiekowych przygarbień i wahań . Ciało zahartowane ; silny dąb z głową skłopotaną i przeżytą , niby koroną , co stoi mocarnie na swym pniu , lecz liście kurczą mu się , żółkną i opadają . Tylko jedna Andzia zauważyła kontemplację Grześka , cicho podsunęła się do niego . - O czym tak dumacie ? - a po chwili znowu , jakby tknięta przeczuciem - może o mamie ? Czy wy kochali ście mamusię moją ? . . . Stary zadrżał . Spojrzał na Andzię z widocznym zdumnieniem . - Boże chorony ! bojarzynka umie czytać , co dusza w człowieku gada ? A o kim że ja by m myślał , jak tę historię mówił ? Toż o pani naszej , bojarzynie naszej kochanej , sczezła ona ze świata , jak ten ostatni płomyczek , ziemią zawalony , co ot przed nami zgasł , taj spłynął do ziemi . Ja jej kiedyś bieduleńce tę samą historię o czarcim mostku opowiadał , da na tej samej polance . Andzia przysunęła się bliżej . - Mojej mamusi opowiadali ście to samo ? I co ona , co , słuchała ? - Oj , słuchała dusza złota , a wy pannuńciu taka ot , jeszcze była maciupcia , osiem roczków wam liczyli , jak janiołeczek biegała po łące , da zbierała rydzyki , bo tu ich mnóstwo . To była jesienna pora . Bojarzyna słuchała i łzy jej z oczu kap , kap . . . ona ich w chusteczkę i znowu cichutko , " mówcie Grześku , mówcie " . Na was patrzała i żałośliwie kiwała główką . Główka też to była , Boże chorony , jaka piękna ! - Mówią , że ja jestem do mamy podobna - nieśmiało rzekła dziewczynka . - Podobna , niepodobna , ale zawsze już nie to samo ; kudyy ! niby oczki , to i nieboszczka miała czarne , włosy za to , gdzie jaśniejsze , niby ciemne , a tak jakby złotem przysypane , czasem miedź , czasem dukat . Oblicze , Boże ty mój , jak u janiołków na obrazie . Wy , bojarzynko , macie włoski czarne , jak smoła i też wam nic nie brakuje , o waa ! Tylko że już nie to samo , trochę się wam po ojcu dostało , i te włosy , i to oblicze , jasne , jak zorza , co smagłą łuną prześwituje , ale , że usta , to też matczyne , takie same kraśne jagody i ona miała , tylko potem zbladły , bo krew z nich wyssa . . . wyssali . Boże chorony ! Tarłówna doskonale podchwyciła zająknięcie się Grześka , ujęła go mocno za ramię . - Kto wyssał jej krew ? Kto ? Stary patrzył na nią z przestrachem , gorący rumieniec okrył zwiędłe rysy . - A któż ? choroba widno . - Wy kłamiecie , Grześku , nie mówicie mi prawdy ! - Bo już i czas na łosie , pannuńciu . Słonko zachodzi . Ot , jak tamta panienka , da panicz do mostka się skradają . Bez zaklęcia niedobrze ! - zawołał głośno i wstał z ziemi młodzieńczym niemal ruchem . Handzia zrozumiała , że już dziś się niczego więcej nie dowie . Zmarszczyła gęste , czarne brwi , i nachmurzona trochę , poszła naprzód . Grzegorz postępował za nią , mrucząc pod nosem : - Za co ja cię mam truć cheruwymku bożyj ; jeszcze i ty się nażyjesz , da bidy najesz . . . bo to świat taki zawsze , jak kiedy słonko świeci ? Oj czasem smutny , da czarny da . . . czaarnyy . . . ! Andzia myślała o matce . Pamięta , że za jej życia była zawsze szczęśliwa . Przyjeżdżały często z Turzerogów na leśniczówkę . Chodząc po lasach i łąkach , dziewczynka słuchała tęsknych śpiewów matki , słuchała bajek fantastycznych , opowiadanych barwnie , z zapał em młodzieńczej wiary w świat mitów , który bywał podkładem tych historii . Tu , wśród głuchej natury lasów olbrzymich , wśród bujnego kwiecia i szumu traw , znękana dusza młodej kobiety szukała ukojenia , odnajdywała spokój zatracony na wieki . Stanęli przed mostkiem , gdzie Jaś zaklinał się Lorci , że tylko co widział rogi diabelskie zza belki i że słyszał kłapnięcie kłami . Lorcia śmiała się , ale stary zrobił minę zafrasowaną . Oczy jego utkwione były w czeluść czarną pod mostkiem , gdzie bagienko lśniło złowrogo , ponurą taflą o miedziano - żelaznym refleksie . Jaś przerażony i drżący , stał z tak widoczną chęcią ucieczki , że aż to Andzię zastanowiło . - Cóż ty się naprawdę diabła boisz i wierzysz w niego ? - Jak by ś sama zobaczyła , to by ś umarła . Przysięgam , żem go widział , ot tu . . . - Cicho ! Sza ! - zamamrotał Grześko . - Ten mostek dziś niepewny . Czuję , że jest źle . Za głośnom krzyknął słowa niewiasty z tej historii . Boże chorony ! Niech panienki i panicz ułapią się mnie za kapotę , da idą wolno za mną , przy końcu trza się w ten mig obrócić tyłem do grobli , a twarzą na mostek . Tak już i trzeba , nic nie poradzi - dodał , widząc lekki opór Andzi . Sytuacja zaczęła pomimo wszystko stawać się szczególną . Mimowolny dreszcz jakiś przenikał nerwy , bo jednak obecni odczuwali wyraźny niepokój i tę pewność , nie wiedzieć skąd rodzącą się , że pod mostkiem coś jest . Czy to była sugestia po słowach Jasia i Grześka , czy też zwykła intuicja , częsta u ludzi nerwowych lub podnieconych , dość , że lęk dziwny przenikał i zupełna świadomość , że w tej bagnistej czeluści coś się ukrywa . Stary borowy zdradzał przestrach zupełnie jawny . Dziewczęta , jak spłoszone , chwyciły starego pod ręce . Jaś przyczepił się tuż za Andzią do jego ramienia . Grzegorz patrzył bystro na bale mostkowe , gdy wstem Tarłówna szepnęła mu w samo ucho . - Wracajmy , idźmy inną drogą . - Teraz nie można - odszepnął z oburzeniem - teraz zarechotał by śmiechem , taj szedł za nami , bo nas by zwojował . Teraz nie można . Energicznie wstąpił na mostek , ciągnąc za sobą wystraszoną młodzież . Patrzył na bale i mamrotał zaklęcie po małorusku [ 3 ] : * " Ty mene rohom - wże to rohu . Ty kopytom - po kopyti , ślipiami ne zwojujesz - zubom ne zakłujesz , chwostom ne zrejmanterujesz . Na pohybel tobi - ja idu . Da krestik na tebe kładu . Czorty i Dit'ka w debru hup ! . . . hup ! . . . " W tej chwili doszli do przeciwległego brzegu mostka i stary zrobił gwałtowny obrót naprzód . Jaś potknął się tak silnie , że omal nie upadł , lecz wtem krzyk okropny wybuchnął ze wszystkich piersi , przerażenie obezwładniło ich na miejscu . Spod mostka nagle z łomotem , świstem i charkotaniem piekielnym wypadł jakiś potwór kosmaty , czarny , huczący , mignął w oczach wystraszonych w najwyższym stopniu ludzi i ciężką masą swego cielska potoczył się po bagienku , jak zjawa okrutna w głąb boru . Znikł w kępach rokiciny i dzikiego głogu . - A słowo stało się ciałem ! . . . W imię Ojca i Syna ; na kolana detyny - wrzeszczał stary . Jak ojciec broniący swych dzieci , ogarniał młodych ramionami , tuląc je do siebie . Długi moment przeszedł , zanim ochłonęli , stojąc w na wpół klęczącej pozie , słysząc wzajemnie bicie serc . Pierwszy przemówił Jaś : - A co ? Czy kłamał em ? Grześko podniósł się , wyprostował , podejrzliwie patrzył dokoła , blady , z dygoczącymi ustami i zastygłym przerażeniem w oczach . - Niedola nasza , że on nam się pokazał , to zawżdy niedobrze , to tak jak puszczyk , co na człowieka huka , dobrze nie wróży ; mnie staremu już nic , ale wam młodziankom . . . całkiem kiepsko . - Nic nam się złego nie stało , a co widziała m , to widziała m - rzekła Lorcia rezolutnie . - Mnie się zdaje , Grześku , że to był dzik ; przyczajony siedział i my śmy go spłoszyli - rzekła Tarłówna . - To był dzik_pojedynek . Na twarzach Jasia i Lorci błysnął cień zawodu , niechętnie spojrzeli na Andzię . Ale stary obruszył się gniewnie . - At , będzie tu jeszcze pannuńcia wydziwiać ! . . . Dzik ? . . . Ot tobie masz ! Nie znam ja , co dzik , a co . . . tfu ! nie trza wymawiać , bo i tak my dziś o nim za dużo gadali , jeszcze wróci , a bo co . . . - A jednak to na pewno dzik - upierała się Handzia . - Mało widno bojarzynce było strachu , kiedy tak gada . A jak dzik , to co ? . . . On się czasem niesamowity i w dzika zamienić potrafi , o waa ! albo i w inną jaką bestię , ale kto on , to ja go poznam . Boże chorony ! - Cóż , pójdziemy na łosie ? . . . Teraz właśnie wyjdą na żer , bo już słońce zachodzi - mówiła Andzia . Grześko zaprzeczył . - Jak panienki i panicz chcą , to jutro świtaniem pojedziem . Teraz już późno . Nim zajdziem na bagna , to i noc nastanie . Trza iść na dróżkę_pokrestkę , już tam musi nadjechał " szaraban " z Wilczar . Do domu czas . . . Grzegorz po zajściu na mostku stracił zupełnie humor . Poszli żwawo . Czekały już na nich konie z leśniczówki . Siedli i pojechali . Szaro już było zupełnie , gdy mijając nasyp kolejowy , ujrzeli sągi drzewa i wielką brzozę rosochatą o płaczących gałęziach . Andzia zawołała . - Pamiętasz Jasiu , jak przed dwoma laty leżała m tu pod pociągiem , a ty , ukryty za tą brzozą , bał eś się o mnie okropnie ? Taki był eś blady i wystraszony . Mnie się zdaje , że to sen . Pamiętam dobrze ten strach , huk , łomot . . . Jasiu , co tak myślisz ? - Wiesz , Andziu , że ja już pewno w życiu nigdy takiej strasznej chwili , jak wtedy , nie będę miał . Cóż się ze mną działo , kiedyś ty leżała pod wagonami ! Dusza mi zamarła zupełnie . Zdawało mi się , że umieram . Już teraz nie lubię tego miejsca , przeraża mnie ta brzoza płacząca nad grobem , i pomyśleć , że jednak to mógł być twój grób , Handziu . Spojrzał na nią ze zgrozą w oczach i dokończył szeptem : - Ale wówczas był by już i . . . moim . - Głupstwa pleciesz , Jaśku - zawołała oburzona . Po chwili westchnęła . - Ach , tak by m pojechała w świat po tych szynach , tak mnnie świat zaciekawia , dalekie kraje , morza , góry . Czemu nie jestem ptakiem ? Fruwała by m swobodnie , szeroko , pod chmury , w błękit , żeby mi było jasno i przestrzennie . Ale do Wilczar wracała by m zawsze na odpoczynek , do naszych borów . A ty , Jasiu ? - Może i ja by m chciał , ale ja mam tylko chęci , ty zaś masz skrzydła . . . Moje lotki podcięte . - Jak to , Jasiu ? - Jesteś bogata , więc wszystko możesz . Jesteś bardzo bogatą dziedziczką . Przecież prócz Toporzysk i Drakowa , twoje są także Wilczary . Świat stoi otworem , a gdy się zmęczysz , wrócisz , jak sama mówisz , do swych borów . Tarłówna zamyśliła się i sposępniała . Po chwili rzekła cicho : - A jednak i moje lotki nie na wiele się przydają . Pragnęła m jechać , kształcić się , do Krakowa , chodzić na kursy przyrodnicze , tak mnie to nęci , porywa . . . I cóż się stało ? . . . Musiała m zostać . - Bo jesteś safanduła - zawołała Lora . - Ja by m tam sobie nie dała po nosie grać nikomu , szczególnie gdyby m była bogata . Ho ! ho ! ja i bez pieniędzy zrobię w życiu , co zechcę , nikt mi w niczym nie przeszkodzi . - Gdyby ś była , Lorko , na moim miejscu , inaczej by ś mówiła . - Ani trochę ! Nikt nie uwierzy , żeby twoja matka zażądała od ojczyma takiej nad tobą kurateli , a już jego osobiste elegie nie wzruszyły by mnie . On swoje przeżył , tobie się teraz należy zakosztować świata . Ja już zaczynam tęsknić za czymś innym , niż nudny nasz Smoczew , wasze Turzerogi , Wilczary i wszystko , co tu jest . Jak mnie tylko bardzo uniesie , to nic i nikt mnie nie zatrzyma . Fiu ! . . . polecę ! . . . - Z pieca na łeb ! - mruknął Jaś . - Zobaczysz ! Andzia powodowała się sercem , wzruszyły ją żałosne pienia pana Kościeszy i dlatego osiadła na mieliźnie . Ja jestem inna ! - Musiała m ulec ojczymkowi , czuła m , że kocha mnie i smutno było by mu beze mnie . W nagrodę za ustępstwo pojechali śmy do majątków po tatusiu . Cudnie tam jest , takie wielkie bory cieniste , jak puszcze , w nich przedziwne krzewy kolczaste , żółto kwitnące , azalie się nazywają ; duże , pojedyncze i po kilka na gałęzi , kielichy pomarańczowe , lepkie u nasady i z białym piórkiem w środku . Wszystkie lasy podszyte są gęsto azalią , zapach silny , piękny , aż odurzający . Szkoda , że tu u nas ich nie ma . A skały nad rzeką Słuczą ? Potężne , jak domy , mchem porosłe , wdzierała m się na nie z pomocą pana Hadziewicza , administratora . - Czy pamiętasz , Andziu , jak pływali śmy łodzią po Słuczy , łapali ryby z rybakami i jeździli na tratwach z drzewem - zawołał Jaś . - Albo , jak byli śmy na chłopskim weselu i pan Hadziewicz uratował nas od chłopa , pijaka , który chciał z nami tańczyć - rzekła Lora . - A potem z mołodyciami tańczyli śmy trepaka i " oj czoboty . . . czoboty ! " . . . - Ojczymek się wterdy strasznie gniewał , ale państwo Hadziewiczowie wstawiali się za nami . Z całej duszy lubię i szanuję Hadziewiczów . Oni jeszcze moją mamę znali , gdy była Tarłową . - Tylko twój ojczym nie bardzo ich uznaje . - Owszem , uznaje , ale nie wiem dlaczego . . . nie lubi . - Wspólny brak adoracji - dodała Lora . Wtem zaszemrał głos Grześka . - Znam ja pana Hadziewicza , czyste złoto , nikt tak dobra sierocego nie pilnuje , a nie strzeże , jak on . Za swoim tak by nie baczył , jak za dziedzictwem bojarzynki . A że pana Kościeszy nie lubi . . . mała bieda , a czy jego kto lubi ? . . . Nikt , taj hodi ! Pohana taka dola . . . Andzia smutnie zwiesiła głowę . Szatry [ 4 ] Rozpoczynał się pierwszy brzask , gdy stary Grześko prowadził swą młodą kompanię przez gęsty bór , na żerowisko łosi . Prowadził nowymi zaułkami , jakby korytarzami leśnymi , gdzie trzeba się schylać nisko pod rzęsistą zwałą mokrych od rosy gałęzi i brnąc prawie po kolana w futrze gęstych traw zwalonych na się lub nakudłanych . Tu i ówdzie przecinał im drogę strumyczek leśny , czarny , prześwitujący rudą , otoczony dokoła tłustą mazią lepkiej ziemi . Bór szumiał , witał świt na niebie , ledwo tu dostrzegalny spoza tęgich koron sosen , jodeł i dębów . Las był zwarty i podszyty obficie , w tej zaś minucie tak gwarny i hałaśliwy , że zdawał się być miastem natury . Krzyczały zbudzone ptaki , wielka harmonia różnych tonów , gwizdań , hukań , świstów , kipiała namiętnością , czyniąc wrzawę jedyną w swym rodzaju i piękną . Słychać było głosy czworonogów ; przecinał powietrze nagły ryk jelenia , jakby poziewanie po nocnym śnie , czasem odezwało się charakterystyczne rechotanie dzików , macior i kwik warchlaków przebiegających w pobliżu , raz beknął zając , zwykle mało objawiający się głosem , lecz widocznie o świcie najswobodniejszy . Aż oto krótkie szczeknięcie , dziwne jakieś i niezwykłe . Młodzi spojrzeli na Grześka z pytaniem w oczach . On położył palec na ustach i szepnął tajemniczo : - To lis . - Po czym zaczyna im objaśniać . - To jest szczeknięcie starego samca , który polowanie swe ranne odbywa . Młode lisy , liszka teraz wyprowadza z jam do zbóż , uczy łowów i jak jamy kopać trzeba . Ej ! żeby my tak wzięli z sobą jamniki , to by lisiąt nabrał , ile chce . Ale teraz już , jako że koniec czerwca , to i na młode wilki czas , już odessane , warto by wybierać z gniazda i brać na łańcuch do stajni w Wilczarach , a na to , żeby konie myśliwskie z wilkiem oswajać . Żeby to pokazać panienkom borsuka , żbika , kunę , albo , ot co - rarytnego wielce rysia , ale on , jucha rzadko się trafia i , Boże chorony ! czasem niebezpieczny , z drzewa ci szuśnie na kark człowiekowi albo bydlęciu . Lepiej by zobaczyć moręgowate warchlęta albo cielątko cętkowane od łani , bo to jest przymilne , albo wydrę koło jeziora " Temnyj Hrad " . Tam stanowisko poobsiewał ja popiołem , a i łapek drucianych z rybką ponastawiał , to tyż dobrze , samotrzaskiem się zamykają i młoda wydra , biedneńka , jest ! - Pójdziemy tam z wami , Grześku , dobrze ? - zaszczebiotała Handzia . - Oj ! Kiedyż to daleko i do jeziora droga kiepska , błoto bo Temnyj Hrad to było stare zamczysko , rozwaliło się , taj około gruzem obrosło . A jezioro też straszne , czarne , zimne , naokoło bagniste . Ej , tam to strach prowadzić takie delikatne panienki . - My jesteśmy mężczyźni Grześku , my pójdziemy - woła Jaś , lecz stary kładzie mu dłoń na ustach . - Cicho ! Stać ani drgnąć , idzie łoś . Przystanęli , skupieni ciasno , jak wmurowani w ziemię , zasłaniały ich olbrzymie pnie jodeł rudozłotych , gubiąc w sobie ciemne ich postacie . Łoś szedł istotnie jeszcze niewidzialny , poprzedzał go chrupot gałęzi oraz ciężkie , miarowe stąpania wielkich racic , przy tym stęk głuchy . Słychać było wyraźny świst powietrza wciąganego przez chrapy szerokie . Wreszcie ukazał się oczom patrzących zwierz ogromny , brunatnosiwy , nieproporcjonalnie wysoki na przodzie , z garbem na karku , zaś na tyle opadnięty , niby spiłowany , z krótkim omykowym ogonkiem .