Helena Mniszkówna Ordynat Michorowski Płomień rósł , potężniał . Jaskrawe języki , wymykając się zdradziecko z szarych mas budowli , strzelały w górę śmiałym pędem . Jak żmije kurczą się i prostują swe śliskie cielska do skoku , tak rozżarte bicze ognia , skotłowane w kłębek , rozwijały się gwałtownie i parły z wściekłą zajadłością coraz wyżej do szczytów . Warkot i świst złowrogi brała w siebie moc marcowa ; szare masy fabryczne , spiętrzone kominy - rysowały się nikle w czarnych przestworzach . Teraz otaczał je u dołu krwawy wieniec , niby z krzewów korali , ale ruchomy , szarpiący się w żądzy niszczenia . Straszliwe zygzaki pełzły wężowym skrótem , prężyły się , buchając grzywą purpury i złota . I rosły jak tytany , i szalonym tańcem rozchichotanych demonów goniły za sobą , łącząc w piekielnych uściskach rozwielmożnione , żarłoczne cielska . Już nie krzewy korali , lecz rozpasane fontanny ognia otaczały budowle . Zapaliło się niebo , różowe płachty na chmurach wchłaniały czerwień . Pożoga nabrała rozpędu , waliła w czeluść nocy hukiem , przerażającym gwizdem ognistych batów ; niosła w czerwone obłoki olbrzymy dymów . Rozjaśniła się okolica , morelowy odblask lunął na śniegi . Pożar sypał potokami iskier . Deszcz z gwiazd purpurowych i złotych , ciskanych z żywiołową furią zarażał inne dachy , opalał drzewa . Wulkan wybuchał za wulkanem . Kilka ich ziało potężnie , rozlewając się w bezmierny ocean fal . Sadza dymów rosła w bór , zbity , huczący , ziemia wydała głuchy jęk , szedł po niej grzmot , niby dreszcze przerażenia . Żywioł szalał . Ostre gwizdki sygnałów umilkły , mrowisko ludzkie cofnęło się w popłochu . Wielki dzwon alarmowy wydawał krótki urywany krzyk . Gore ! Gore ! Kaski strażników migały w tłumie jak pochodnie . Wiły się nad głowami przerażonych ludzi grube węże sikawek , warczały cienkie tasiemki wody , ginąc w otchłaniach ognistych . Trzask tryskających pomp zagłuszały ryczące kłębowiska szatanów . Okropność bezmierna ogarnęła ludzi . Szalony strach skuwał ich na miejscu . Paliły się niebo i ziemia . I coraz słabiej , ciszej , boleśniej wołał dzwon resztkami sił . Gore ! Gore ! Nagle niebem , powietrzem , ziemią szarpnął gwałtownie straszliwy huk . Ludziom zdawało się , że ziemię wysadzono dynamitem . Ze środka rozpalonego muru wielkiego budynku wybuchnął niebieskofioletowy słup ognia , znów się skurczył , rozwalił mur i , jak lawa z wulkanu , runął po stoku góry niebieską rzeką palącego się spirytusu . Pękł zbiornik w gorzelni . Pożar przy błękitnej szarfie płynącego alkoholu stał się żółtym i jakby zmalał . Wykwitły z pożogi bukiet płomieni odmiennej barwy zaćmił go na chwilę . Lecz nie zmniejszył - żądza zniszczenia rwała z siłą naprzód . * * * Tłum ogarnęła panika . Ludzie z wrzaskiem uciekali przed pędzącą rzeką spirytusu . Szał zawładnął żywiołem i ludźmi . Potop , zawieja ognia do obłędu doprowadziły umysły . Tłumy darły się , przewracały , biegnąc na oślep i wpadając na siebie . Szloch , krzyk ludzki zmniejszały się chwilami i wówczas słychać było pojedyncze głosy , tu i tam rozsiane , głosy stanowcze , fanatyczne . Czasem , pod wpływem mówców , kilkadziesiąt pięści wznosiło się ponad głowami , wygrażając strażakom . Inni z przekleństwem grozili w przeciwną stronę pożogi . A pojedyncze głosy w przerwach łomotu , trzasku , świstu płomieni , dominowały ciągle . – Zabiją nas - szeptali strażacy . – Ratować ! - brzmiała komenda dowódcy . – Nie uratujemy . Pożar huczał , jak tysiące trąb powietrznych . – Romny palą się ! Gorzelnia ordynacka płonie ! Parowe młyny ! – rozlegały się po okolicy przerażone głosy . W jaskrawym świetle pożogi bielały w oddali mury bliższych folwarków . Jasność , żar piekący rozdzierał noc na daleką przestrzeń . Śniegi , leżące blisko ognia , stajały w brudnych kałużach odbijając gorące łuny . Rozżarzone głownie , warkocze iskier z sykiem grzęzły w błocie , buchając resztkami ognia , jak zmęczone bestie pianą . Zdawało się , że słońce spadło na ziemię , rozprysło się i skłębia , ciska w górę , rzucając dokoła swe zabójcze pasma , niby macki potwora . Wyniosłe baszty i wieżyce ordynackiej siedziby rozbłysły w świetle . Róż wsiąknął w mury ; krwawo świeciły szyby okien . Z wielkiej bramy sklepionej wypadł ostrym galopem mały orszak konnych i gnał do pożaru fantastyczny , jak hufiec upiorów . Na czele biegł koń czarny , zziajany , z rozwianą gęstwą ogona i grzywy . Pożar grał mu w źrenicach ; nozdrza niosły pochodnie . Cwałował naprzód , świecąc marmurową piersią . Unosił na grzbiecie smukłą sylwetkę jeźdźca w rozniesionej przez pęd burce , spiętej tylko na ramionach . Już dopadali pożaru , gdy zastąpił im drogę inny jeździec bez czapki , z osmoloną czupryną i okopconą twarzą . Konie , wstrzymane gwałtownie , stanęły dęba . Zapytania i odpowiedzi skrzyżowały się : – Jaki powód ? – Podpalone . . . wszystkie rogi zajęte . Obcy ludzie . . . dowodzą agitatorzy ! – Wszystkie straże są ? – Tak , panie ordynacie . – Ratować domy robotników i służby ; od fabryk odstąpić . Żywo ! – Młyny zgorzały . Ale spirytus , panie ordynacie ! . . . – Słuchać komendy ! Ludzie ważniejsi . Na miejsce , Badowicz ! Głos brzmiał spokojnie , ale stanowczo . W tej chwili właśnie pękł zbiornik alkoholu . Oślepiająca rakieta , piorunowym grzmotem cisnęła się pod różowy strop nieba i potoczyła z góry , warcząc przeraźliwie , wprost na ordynata . Olbrzymi strzelec i dwaj inni gwałtownie odciągnęli karego wierzchowca daleko na stronę . Oniemieli z przestrachu , bladzi , wydali okropny okrzyk zgrozy . – Panie ordynacie . . . dalej . . . dalej ! – Tu ogień dosięgnie ! – Dziękuję wam . Brunon i Jur do pożaru ; ratować mieszkania ! Pan do naczelnika straży na pomoc . Łowczy Urbański skłonił się . – Ale , panie ordynacie , samemu niebezpiecznie . . . obcy ludzie . . . bunt . – Proszę być spokojnym . Ordynat został sam . Silnie trzymał rozgorączkowanego konia , lecz Apollo walił kopytami , bryzgając błotem . Chrapał wściekle , przysiadał na tylnych nogach , z nozdrzy ział ogniem . Spod czarnej czapki ordynata szare oczy błyszczały łuną pożaru . Brwi miał zmarszczone w gęsty łuk . Smagła , szczupła twarz zabarwiła się ogniście . Patrzył w rozpętaną przemoc ognia spokojniej od Apolla , tylko nozdrza grały mu prędko , podniecone wewnętrzną gorączką i swędem spalenizny . – Co ja im zrobił em ? . . . Czy to zemsta ? Za co ? . . . myślał poruszony . – Agitatorstwo . . . bunt . . . Więc fala przyszła i tu ? ! Uśmiech ironiczny błąkał się na jego ustach , przemknął po wydatnych rysach i zawieją sarkazmu omglił szare źrenice . – Bydło ! - wyrzuciły skrzywione wargi . – A przecież mają naukę ; daję im ją - myślał z goryczą . – Owczy pęd ! I jeszcze słabe mózgi ! Już był podniecony ideą ocalenia zbłąkanych tłumów . Ostrogami trącił Apolla , ruszył w huczące masy ludu , w burzę ognia i dymów . Lecz powstrzymał go olbrzymi Jur , chwytając konia za uzdę . – Jaśnie panie ! . . . tam nie można . . . tam grożą . . . przeklinają . Ordynat parł naprzód . – Kogo przeklinają ? Mnie ? – Jaśnie pana . . . to podlecy . – No , dobrze . Mówił em ci : ratować mieszkania ! Ruszaj do pożaru ! – Jaśnie panie . . . – Ruszaj ! . . . Głos ordynata zasyczał . Jur znikł w tłumie . – Zabawna historia ! - myślał Michorowski . – Tego jeszcze nie widział em . Ciekawym ! I z uśmieszkiem lekceważenia wtłoczył konia w skłębione rojowisko ludzkie . Jur ukryty przed wzrokiem ordynata , czuwał jednak , z dłonią nieznacznie umieszczoną na kolbie rewolweru . Słyszał gorące mowy agitatorów , którzy wygrażali na panów i milionerów ; widział wzburzony tłum , zaciśnięte pięści i bał się o ukochanego pana . Bali się również naczelnicy straży ogniowej i cała inteligencja administracji , zgromadzona przy ratunku . Najspokojniejszy był ordynat . Na swym groźnym wierzchowcu jechał poważny , dumny , rozsuwając piersią końską zbite gromady robotników i służby folwarcznej . Spotykanym strażakom dawał krótkie , donośne rozkazy i wolno mijał tłumy nie zwracając na nie najmniejszej uwagi . Całą akcję ratunkową skierował na zamieszkane domy ; od fabryk odstąpili wszyscy . A ludzie oniemieli na jego widok . Spokój i powaga ordynata wywołały ogólny podziw . Zaczęto pospiesznie ustępować z drogi . Tu i tam jakaś ręka , rozwijając zaciśniętą pięść , nieśmiało zdejmowała czapkę z głowy . I ukłonów takich było coraz więcej . Przekleństwa cichły , w oczach gasły żary wściekłości . Tłum zakołysał się , wydając z siebie zaledwie głuchy pomruk zdziwienia . Nie spodziewano się tu ordynata . Na widok jego wyniosłej postaci na koniu , jego twarzy jak z lodu wykutej , bez cienia lęku w oczach , przeciwnie - z szyderstwem widocznym nawet dla ogółu , agitatorzy zamilkli . Jakiś majestat ich zagłuszył . Setki oczu wpiło się w jadącego pana ze strachem , z nagle obudzoną pokorą . Wydał im się karcącym duchem , który ich zgniecie do ziemi . Widoczny dla tłumów , górował nad nimi , oświetlony pożogą , pewny siebie , drwiący . Nawet trochę zawiedziony zachowaniem wyjących przed chwilą groźnych mas . Wtem , z oddalonej gromady robotniczej odezwał się zachrypły głos i zaczął wołać tubalnie : – Burżuj ! burżuj ! milioner ! Nie dajcie się , bracia ! . . . Okradacz biednego narodu ! . . . Pączek w maśle ! . . . Spalić go , zrabować ! . . . Kto mu się kłania , temu kula w łeb . . . bracia , to burżuj ! . . . Zgładzić panów ! . . . Głos agitatora zmienił się w ryk ; odpowiedziało mu kilka pojedynczych okrzyków z tłumu i głucha cisza . Tylko palące się swobodnie fabryki huczały rozszalałym płomieniem . Ordynat ani drgnął . Jechał dalej , lecz na jego ustach uśmieszek ironiczny wzmógł się , w oczach błysnął humor . Zalęknione gromady ludzi , podburzone nowym krzykiem agitatora , zaczęły się tłoczyć , popychać . Na kilku zapaliło się ubranie . Powstała panika , którą spotęgowało jeszcze walenie się przepalonych murów . – Burżuj ! . . . burżuj ! . . . wyzyskiwacz biednych ! Truteń . . . – ryczał rozjuszony głos w oddali . Gromady , zewsząd popychane , otoczyły Apolla zwartą , ciężką bryłą ciał ludzkich . Koń wyrzucał głową , zaczął bić kopytami . Wielki komin gorzelni , czerwony jak rubin , chwiał się u podstawy . Groza straszliwa wleciała tu wichrem i rozniosła trwogę . Ordynat stanął w strzemionach , podniósł rękę i wskazując błyszczącą błotną przestrzeń poza ogniem , zawołał donośnie : – Kto nie ratuje . . . tam ! . . . marsz ! . . . Wolno . . . wolno . . . Ustępować . . . nie tłoczyć się . . . Wolno ! . . . Głos ponury nie milknął : – Burżuj . . . śmierć mu ! . . . W okropnym gwarze ludzkim w szumie fali ognia - rozległy się dwa suche trzaski rewolwerowe , jeden po drugim : traf ! traf ! - odczute raczej instynktem , niż słyszane . Dwie kule świsnęły powyżej ordynata . On lekko przybladł , lecz nie tracąc spokoju wołał , dalej stojąc w strzemionach : – Wolno . . . wolno . . . W tył . . . wolno ! Posłuszne gromady szły w porządku , ale w oddali , skąd strzelano , rozległ się mrożący krew wrzask ludzki . Krzyki przeszły w ryk , w wycie dzikich zwierząt . To rozjuszone tłumy robotników goniły uciekającego agitatora , pragnąc zemścić się za strzały . Te dwa trzaski rewolwerowe były przesileniem na korzyść ordynata . Oburzenie graniczące z obłędem ogarnęło lud . Żądza zemsty za ukochanego pana zagłuszyła wszelkie uczucia ludzkie . Bo w tym tłumie obałamuconym , ogłupiałym , miłość do ordynata buchnęła na nowo , jakby odrodzona . W tej chwili wszyscy w najwyższym przerażeniu zrozumieli , że nad uciekającym przybyszem może się spełnić sąd doraźny . Ale ordynat runął z koniem naprzód ; wyprostował się w siodle i przeraźliwie gwizdnął . Dopadło go kilku strażników . – Nie pozwolić na rozlew krwi . . . Żywo tam ! Wyrwać go z tłumu ! - krzyknął z płomieniami w oczach . Gdy strażacy skoczyli co tchu spełnić to polecenie , ordynat znów jął wolno wypuszczać gromady z pogorzeliska . Prawie wszyscy już byli poza pożarem , gdy z łoskotem zawalił się przepalony komin . Stęknęła ziemia pod nowym obuchem . Komin rozsypał dokoła mnóstwo rubinowych cegieł i olbrzymie łomy gruzów . Cały pusty plac wśród płomieni zajaśniał żarem . Teraz już ogień , dym siwoczarny , skotłowany , gryzący , zamieć sypkich iskier , wszystko to zbiło się w masę , w ogniste cielsko , miażdżyło się wzajem , pożerało . Do ordynata przycwałował naczelnik straży głębowickiej , wołając : – Ocalony od mordu , ale ciężko ranny . Wzburzenie ogromne . Pilnują go strażacy . Co robić ? . . . – Jak się zachowuje ? Czy chce zbiec ? – Nie może : pokaleczone ma nogi i zbity . Ordynat pomyślał chwilę . – Odnieść go do naszego szpitala . – Jak to , panie ordynacie ? Do . . . naszego ? – Tak ! Żywioł przycichał . Już tylko gdzieniegdzie wystrzelał słup jaskrawych płomieni . Otchłań ognista rozlała się nisko przy ziemi , kończąc piekielne dzieło . Dogorywała gorzelnia , zabudowania jej i młyny parowe . Zdołano zaledwie w części uratować mieszkania robotników . Sikawki parowe i ręczne działały bez przerwy ; straże z Głębowicz , Słodkowic i Romnów , a także straż z Obronnego nie ustawały w pracy . Ale żar i mnóstwo rozpalonych głowni utrudniały ratunek . Pogorzelisko otaczał obóz ludzki ; naród napływał gromadnie z okolicznych folwarków i wsi . Jedni biegli ratować , inni wyrzekali głośno . Szloch poszkodowanych napełnił powietrze . Rozległy się przekleństwa i ciężkie westchnienia zachrypłych piersi . Głosy , nad niepojętą dla tych ludzi dobrocią ordynata , rozbrzmiewały donośnie . On ich nie słyszał . Stał oddalony od pożaru - w otoczeniu kilku powozów z okolicy i konnych mężczyzn . Rozmawiał z hrabstwem Trestką , również na koniach . Był nawet wesół , tylko z lekką chmurą na czole . Na wschodzie niebo zaczęło różowieć , inaczej niż łuna , jaśniej , weselej . Słońce , blade , wznosiło się w górę przysłonięte dymami pożogi . Mętny dzień rozświetlał zmęczone twarze zielonym blaskiem . Przerażenie zastygło w rysach ludzi , kopeć osiadły na skórze i ten trupi refleks marcowego dnia w samym zaraniu nadawał zgnębionym gromadom wygląd nieboszczyków . Hrabia Trestka mówił do ordynata : – Straszny objaw , ten pożar ! Jeśli łotry zdołały podburzyć do tego stopnia pańskich ludzi , to dalibóg ! koniec świata . Cóż mówić o mnie ? . . . Chyba wyjadę za granicę . – No , w tej okolicy nieprędko się taka rzecz powtórzy - rzekł w zamyśleniu ordynat . – To samo mówili śmy po dewastacji w Szalach . Czemu nie ? - fala płynie . Pana oni kochają , a jednak . . . No , i moją Ritę kochają w Ożarowie : może przez nią i mnie oszczędzą . – Nie licz na to - odrzekła hrabina . – Ale wie pan , co mi się zdaje ? . . . - mówił Trestka . - Gorzelnia padła ofiarą głównie dlatego , że spirytus denaturowany . Inaczej łajdaki rozbili by tylko kufy , aby się spić . Ordynat machnął ręką . – To na jedno wychodzi . Wcale nie , bo by się pochorowali przynajmniej , a zresztą spitych powiązało by się jak baranów i do policji . O , szelmy ! Do czego to teraz dochodzi ? Sapristi ! Ja by m wiedział , jak z nimi postąpić . Hrabina Rita rzuciła na męża niechętne spojrzenie , gorycz ugryzła ją w serce boleśnie . Ona odczuła , co myślał w tej chwili ordynat . Wzrok jego błądził po rumowiskach dymiących węgli , jakby szukający nie kary , lecz pomocy dla ciemnych nizin ludzkich , które siłą konieczności wywołanej nędzą , idą na oślep za tymi , co ukazują im raj poza gruzami . Żądza , jeśli nie równości , to chociaż sprawiedliwości materialnej , pędzi tych domniemanych wodzów do czynów krwawych i otumanienia tłumu . Ordynat wzdrygnął się . Inna myśl napłynęła mu do mózgu . – Jednak świetną była groza wybuchu ! Ale cóż za widok ! - mówił Michorowski . Pani Rita popatrzyła na niego zdumiona . – Podziwiam pana . W takich warunkach mógł pan zachwycać się widokiem ? . . . – No , jeszcze wtedy nie strzelano do mnie . – Ależ sama groza . . . Okropność ! – Cóż pan zrobi z tym ptaszkiem , skoro wyzdrowieje ? - zapytał Trestka . – Ha ! Pójdzie w świat . Może się poprawi . . . W tej chwili przygalopował gorzelniany . Stanął przed ordynatem z wahaniem , mnąc kapelusz w ręku . – Co tam nowego ? – Robotnicy chcą przeprosić pana ordynata - rzekł nieśmiało . – Wszyscy , co do jednego , są zawstydzeni i upokorzeni . Mówią , że ich obałamucono . – Bardzo wierzę - rzekł ordynat - gdyż inaczej nie gubili by samych siebie . Gorzelniany spojrzał bystro i spuścił oczy . – Czy mogą przeprosić ? . . . zapytał . – Powiedz im pan : niech się najpierw wyśpią ! Ja ich sam zawoła m . Gorzelniany skłonił się i odjechał . – Jeśli istnieje państwo archanielskie , to na pewno u pana - zawołał hrabia Trestka . – Tym łajdakom udało się , że na pana trafili . Gdzie indziej poszliby wszyscy w dyby ; nie mówiąc o agitatorze , który dawno witał by się z Abrahamem . – Źle mówisz , drogi - przerwała hrabina . - Wątpię , czy gdzie indziej za taki strzał lud pragnął by krwi agitatora . Pragnienie zemsty nad nim to dowód oślepienia tych mas , lecz i miłości dla ordynata . – Jednak ferment musiał się dawno szerzyć ? . . . – O , tak ! Z początku nie słuchano podjudzeń różnych wędrowców , zbito nawet paru ; potem ogólny prąd pociągnął ku sobie . Dużo dopełniły broszury tajemnie rozdawane . Ordynat umilkł , gdyż wiele osób z okolicy żegnało się z nim , odjeżdżając . Was zabieram do zamku - rzekł do hrabiostwa Trestków . Dzień już był zupełny , gdy ordynat ze swym orszakiem opuszczał pogorzelisko . Rozpalone ruiny buchały jeszcze ogniem . Strażaków kazał ordynat zastąpić innymi ludźmi . Rozdzierano zgliszcza bosakami ; kobiety zalewały pojedyncze ogniska wodą , dźwiganą niemal z pasją . Całą złość i żal tłum wywierał teraz na ogniu . Pastwiono się nad nim , obrzucano błotem , rwano w kawały . Nastąpiła istna orgia zawziętości . Kobiety wśród przekleństw ciskały się na płomienie , jak hieny . Obraz przedstawiał okrutne zniszczenie rozpasanego żywiołu i zwierzęcą zemstę ludu . Ordynat miał na ustach ironiczny uśmiech . – Nazywają moich ludzi kulturalnymi , a ot , patrzcie - rzekł do Trestków . – Barbarzyńcy ! Nie trzyma się ich kultura - odpowiedział hrabia . – Daremny trud . Najlepiej machnąć ręką . – Nie : stale kulturę dawać , aż ich przetrawi - odrzekł Michorowski . Pani Rita utkwiła w nim oczy , pełne uwielbienia . Jechano w milczeniu po chrupkim śniegu , poplamionym czarnymi głowniami i kupami sadzy . Nagle hrabia zawołał : – Jest ! Idzie banda ! Ordynat widząc zbliżających się robotników skrzywił usta z niesmakiem . – Czego oni ode mnie chcą ? . . . W oczach odbiła mu się nuda . Był zmęczony . Z jękiem , szlochem i chrzęstem kolan na śniegu , robotnicza gromada otoczyła Apolla . Wrzaskliwa ruchoma ciżba błagała o litość . – Daruj , jasny panie ! My ogłupieli ! . . . nas odurzyli . . . Ale my wierni . Nie wypędzajcie , jasny panie . . . Nie posyłajcie do turmy . Służyli będziemy darmo - gdzie jasny ordynat każe . – Miłosierdzia , panoczku ! litości ! Darmo służyć będziem - zawodziły kobiety . Ordynat znudzonym ruchem poruszył głową . – Nie chcę waszej krzywdy , ale . . . nie lubię buntów . – Miłosierdzia , panoczku ! Nie wyganiaj nas . . . ratuj ! Skomlenia kobiet i błagające oczy mężczyzn utkwione w ordynata , rozdrażniły go . Cisnący się tłum , czarny , osmolony sadzą , buchał spalenizną i surowym zapachem potu . Michorowski stracił cierpliwość , nerwy odmawiały mu posłuszeństwa . Rzekł jeszcze spokojnie : – Ja was nie wypędzam , ale teraz idźcie spać i mnie dajcie odpocząć . Ruszył koniem naprzód . Zdumieni jego spokojem i niespodziewaną obietnicą , ludzie stali w milczeniu . Gdy ocknąwszy się , posyłali za nim błogosławieństwa , ordynat był już daleko . W zamku jednak nie położył się spać . Siedział w swym gabinecie , na fotelu , z głową opartą na ręku . Utonął wzrokiem w wiszącym naprzeciw portrecie zmarłej narzeczonej - i tak pozostał długie godziny . W staroświeckim gabinecie w Słodkowcach cicho rozmawiało dwóch panów . – Więc załatwił eś z nimi polubownie ? To dobrze , ale czy się nie rozzuchwalą ? - pytał stary pan Maciej Michorowski . – Zagroził em wydaleniem w razie ponowienia buntu - odrzekł ordynat . Doszedł em całej sprawy : po prostu byli otumanieni . Zresztą nie oni podpalili . Główny błąd administracji , że pozwoliła na burzenie umysłów . Ostatecznie , mnie się nie stała wielka krzywda . . . ale robotnicy poszkodowani bardzo . Pomimo energicznego ratunku , cały dobytek poszedł z dymem . – A ty ich pewno wspomożesz ? - rzekł staruszek z uśmiechem . – No , skoro nie rozpędził em na cztery wiatry , to tym bardziej nie dam im zginąć z głodu . Młyny będę odbudowywał , więc robota dla nich jest na całe lato . – I gorzelnię postawisz ? – Wątpię . Ordynat zaczął chodzić wzdłuż gabinetu . Pan Maciej zamyślił się . Po chwili spytał znowu . – Podwyższył eś im płacę ? – O nie ! Tego by m nie zrobił pod presją . Zresztą wynagrodzenie mają bardzo dobre , i sami o tym wiedzą . Prócz kilku narwańców , ogół nawet tego nie wymagał . – A pamiętasz - w Szalach ? . . . Ordynat zatrzymał się . – Tak , ale Ćwilecki nie wypłacał swym ludziom inaczej , niż po dziesięciu terminach , i to po wielkich prośbach . W ogóle wszystkie warunki u niego były okropne . Moim ludziom wytłumaczył em bezzasadność ich postępku . Zrozumieli , są skruszeni i znowu służą mi z ufnością . Zawziętość natomiast przeciw agitatorom jest taka , że obawiam się rozlewu krwi w razie pojawienia się nowych . – O , nowi nieprędko się pojawią ! Znowu umilkli . Waldemar chodził po gabinecie , pan Maciej patrzał w okno na szare drzewa parku i gromady trzepoczących się wróbli . Głowa starca była zupełnie biała , białe wąsy i brwi , twarz pomarszczona , bolesna , plecy zggarbione . Przedstawiał ruinę człowieka . Tylko w oczach gorzała jeszcze dusza żywa , myśląca , chwilami tragiczna . Pomiędzy brwiami ból zastygł i wrył się w ciało głęboką bruzdą . Po tym człowieku życie przeszło ciężkim bólem , zostawiając po sobie ślady walk i nieszczęść . Lecz najwięcej białego włosa na głowę a bolesnych bruzd na czoło rzucał ponury dramat , który zgnębił jego wnuka . Zgon narzeczonej Waldemara stał się dla starca najostrzejszym kamieniem z życiowego młyna . Teraz miał nowe zmartwienie i obawy o wnuczkę . Ocknął się z zamyślenia i rzekł : – Otrzymał em list od Luci . Są z matką w Nicei , ale Lucia chce wracać do Belgii . Pisze , że woli klasztor niż to życie , jakie jej urządza Idalka . Zresztą sam zobacz . Podał ordynatowi duży arkusz zapisanego papieru . Waldemar przeczytał . Twarz skrzywiła mu się ironicznie . Zawołał : – Ciotka zawsze była wariatką ! Przepraszam , dziadku . – Ach ! nie krępuj się , Waldy . Wiem , jaką jest Idalka . Te dwie kobiety razem przebywać nie mogą , chociaż są najbliżej w świecie spokrewnione . – Ciotka chyba chce się wydać za mąż . To jedynie motywuje te wieczne bale , maskarady i otaczanie się cudzoziemskimi adonisami . – No , może myśli o Luci ? – Skoro jednak Lucia nie chce , nie widzę racji gwałtem ją prowadzić do ołtarza . – Cóż zatem robić ? . . . Tak zostawić tego nie można . Lucia jest roztrojona . – Niech dziadzio napisze do ciotki : może na święta przyjadą ? Staruszek smutnie zwiesił głowę : – Idalka nie przyjedzie : zanadto ją absorbuje zagranica . Zresztą boi się rozruchów . Waldemar wzruszył ramionami . Do pokoju wszedł cicho służący . Stanął przy drzwiach i chrząknął znacząco . Pan Maciej drgnął niespokojnie . Ordynat spytał : – Cóż tam znowu ? – Nowa bieda , jaśnie panie . – No ? . . . – W Szalach znowu strajk . Ograbiony pałac . . . – Jaki pałac ? ! Czyś zwariował ? ! Przecie pałac ograbiony dawniej . – A to pewnie pawilon . Kasjer zabity i hrabiostwo uciekli . – Kto ci to mówił ? – Precz idzie słuch , jaśnie panie . Jechał stamtąd gajowy i mówił to samo . – Czy on jest ? – Nie , pojechał . – Niech natychmiast strzelec Jur jedzie do Szal , zobaczy i dowie się dokładnie ! Prędko ! Służący wybiegł . Ordynat spojrzał na bladą twarz pana Macieja i rzekł spokojnie : – Proszę się , dziadziu , nie przejmować . . . To jeszcze nic pewnego . Trochę w to wątpię : było by za prędko jedno po drugim . Pan Maciej gorączkowo potrząsnął ramieniem . Oczy starca gorzały , na policzkach wystąpiły wypieki . – Waldy , ja się boję o ciebie ! Słyszysz ? ! - truchleję o ciebie . . . Takie czasy ! Ordynat siadł , wziął rękę dziadka , tulił do siebie . W twarzy miał wzruszenie , przemówił łagodnie , jak do dziecka : – Cicho , cicho , spokojnie . No , niech się dziadzio nie obawia . . . no , nie ma czego ! Nic mi się nie stanie . – Ale dziś nie pojedziesz ? – Zaczekam na wieści z Szal . Zmrok zapadł . Szara godzina rozesłała swą makatę , owijając nią wszystko dokoła . Na dworze padał drobny , gęsty śnieg , pomieszany z deszczem . Wicher ciskał go na szyby okien i wył przeciągle . Z parku dochodziło skrzypienie starych drzew , jękliwe , jakby ktoś głośno żebrał . Pan Maciej i ordynat siedzieli w fotelach zamyśleni . Starzec przeżuwał szczękami i mełł w ustach słowa modlitwy . Suche , sztywniejące palce przesuwały paciorki różańca . Ordynat zimny wzrok skierował na okno i siedział jak posąg . Tylko poruszające się często brwi i nozdrza świadczyły , że poza tą chłodną powierzchnią kipią , ścierają się uczucia i myśli . Obaj usłyszeli jednocześnie cichy szmer przy drzwiach . Od progu posunęła się do nich żywym ruchem smukła postać , cała w czerni . Poprzedzał ją lekki szum jedwabiu i wątły zapach wrzosu . – Lucia ! - zawołał Waldemar , gwałtownie powstając z miejsca . Odezwało się łkanie . Ordynat zerwał gazowy welon , przemoczony od deszczu . W szarzyźnie pokoju zabłysła szczupła twarzyczka Luci Elzonowskiej w burzy popielatych włosów . Dziewczyna z płaczem zarzuciła ręce na szyję Waldemara . – Jestem z wami ! . . . Jestem ! Nareszcie ! . . . Waldemar uścisnął ją i oddał w ramiona zdumionego dziadka . Pan Maciej nie pytał o nic . Głaskał wnuczkę po twarzy i po rozwianych włosach , patrzył jej w oczy , jakby chcąc się przekonać , że jest ta sama . Nie widział jej dawno i nie mógł się nią nacieszyć . Dziewczyna z objęć dziadka rzuciła się w ramiona Waldemara , wypowiadając krótkie , urywane zdania , przeplatane płaczem i śmiechem . – Gdzie zostawiła ś mamę ? - spytał pan Maciej . Lucia spochmurniała . – Ja , dziadku , uciekła m . Z mamą pogniewała m się . Mama jest w Monte Carlo . – I nie bała ś się sama jechać ? . . . – Cóż mi się mogło stać ? Jestem dorosła . Ale wrażenia straszne . Już od granicy począwszy . . . Warszawa . . . Nagle rzuciła się do Waldemara , i chwytając go za ręce , zawołała z lękiem : – Ależ tu . . . tu ! . . . Te strzały . . . w Romnach ! . . . Waldy ! Jak to było ? . . . To straszne ! – Któż ci już naopowiadał ? Ciekawym ! – Żydek z Rudowej , który mnie przywiózł . Pan Maciej oburzył się . – Jak to ? ! Przyjechała ś wynajętym powozem ? – Taką sobie nędzną dryndulką , dziadziu - zaśmiała się Lucia . - Wszystko było by dobrze , gdyby nie te wieści . Boże ! I dziadzio tu sam ! . . . Okropność ! Pan Maciej przygarnął ją do siebie z czułością . – Widzisz , że nie sam : Waldy nade mną czuwa , i Ksawery . . . – Ach ! pana Ksawerego nie powitała m ! Gdzież on jest ? . . . Przyjął mnie tylko Jacenty i nie poznał . Musiała m się wylegitymować . Przytuliła się serdecznie do ramienia staruszka . Szepnęła z uczuciem : – Teraz , dziadziu , ja się tobą zaopiekuję . Nie odstąpię cię nigdy . Będziemy razem przebywali złe i dobre wypadki . – A nie boisz się , dziecko ? Tu rozruchy zaledwie się zaczynają . . . mogą się wzmocnić . – Nie , dziadziu . Ale tu jesteśmy u siebie w ojczyźnie . Nie godzi się nam jej opuszczać w takiej chwili i . . . bawić się u obcych . Pan Maciej odsunął wnuczkę od siebie , popatrzył na nią badawczo . – Jak ty się zmieniła ś , Luciu ! Ona zapłonęła . – Spoważniała m , dziadziu , nabrała m rozumu ; teraz inaczej myślę . Waldemar pocałował ją w rękę . W oczach miał iskry zadowolenia . – Jesteś dzielną dziewczyną , Luciu ! - rzekł z uznaniem . Krwisty rumieniec zabarwił jej policzki . – Zawdzięczam to tobie , Waldy , i . . . Stefci - dokończyła szeptem . Wtem za drzwiami rozległ się hałas i prędkie kroki . Do pokoju wpadł blady Jacenty , za nim strzelec Jur i młodszy pokojowiec . Wszyscy , spiorunowani wzrokiem ordynata , stanęli w miejscu i zaczęli cofać się w tył . Ale pan Maciej krzyknął : – Co się stało ? ! Milczeli , lękając się odezwać . Ordynat podszedł do nich . – Albo zachowywać się spokojnie , albo już mówić ! Co się stało ? . . . – W Szalach ograbiona kasa ! Kasjer zabity ; hrabstwo uciekli . W Ożarowie strajk ; palą budynki hrabiego . . . bunt ! - wyrecytował jednym tchem przerażony Jur . – Jezus , Maria ! - jęknął pan Maciej . Ordynat wypchnął za drzwi służących i sam za nimi wyszedł . – Uderzyć w dzwon pożarny ! Niech straż rusza . jeden pojedzie do Głębowicz po tamtą i romeńską . Ty Jur - ani kroku z pałacu ; masz być na rozkazy pana . Dla mnie siodłać konia . Żywo ! Wydał polecenie i sam wszedł do gabinetu . – Pożegnam was . Jadę do Ożarowa . Proszę być spokojnym , Dziadziu ! . . . Zza okna rozległ się przytłumiony głos dzwonu . Bił wolno , rytmicznie , lecz tak przejmująco , jakby w każdym dźwięku zamykał tysiące ludzkich jęczeń . Waldemar podniósł rękę do czoła . – Ha ! Burza idzie ! - rzekł do siebie i wyszedł z gabinetu . W kilka minut później cwałował na czele straży ogniowej , wyprzedzając dowódcę . Od strony Ożarowa świeciła rozległa łuna . I znowu ordynat objął komendę nad pożarem . Trafił na chwilę najtragiczniejszą , zawalenia się obór . Stada krów z rykiem przeraźliwym rzucały się prosto w ogień . Szał ogarnął bydło . Po okolicy szedł jeden grzmot ryków , żałosny bek cieląt roznosił echa strachliwe : Krowy waliły racicami w ziemię łowiąc w pyski spieniony swąd spalenizny . Oczy zwierząt gorzały wściekłością . Popłoch i ogłupienie gnało je na oślep w płonące zwaliska . Zginęły obory , stodoły i magazyny ze zbożem . Wszystko pokryła wyjąca , szeroko rozhulana płachta pożogi . Z klęski ocalały tylko stajnie ; Całą siłę obrony skierowano na nie , bo do palących się budynków nie było dostępu . Z miejscowych ludzi nikt nie ratował . Gromady ich stały w pobliżu , urągając strażakom , śmiejąc się z hrabiego Trestki , który biegał pośród ognia i klął różnymi językami . Michorowski dopadł go gdzieś na boku i rzekł z wymówką : – Panie , proszę nie robić z siebie widowiska . Ludzie się śmieją ! Trzeba zachować powagę . Trestka miał wzrok błędny . – Ja im się zaśmieję , łajdakom ! . . . Złodziejom tym ! . . . Ja ich wszystkich w dyby . . . Do kryminału . . . Pasy drzeć ! . . . Szelmy ! . . . I grad pocisków bardzo dobitnych popłynął z ust hrabiego , przeplatany gęsto cudzoziemskimi epitetami . Ordynat miał niesmak na ustach , ale cierpliwie starał się hrabiego uspokoić . W końcu oddał go pod opiekę pani Rity . Lecz i to niewiele pomogło . Hrabia albo klął , albo łamał ręce wołając : – Moje obory , moje obory ! A szkody istotnie były olbrzymie . Spaliło się kilkanaście krów ; zwęglone ich ciała , wzdęte , leżały tu i tam , stercząc nogami , niby jakieś dziwaczne kupy węgla , spalonych wnętrzności i popiołów . Straszny widok uderzał w oczy . Ciała popalone roznosiły cuchnące wyziewy . Po zduszeniu ognia ordynat w prywatnym gabinecie hrabiego rozmawiał z panią Ritą i miejscowym rządcą . Hrabia był również obecny . Ale nie mówił nic , powtarzając jedynie żałosną skargę ; – Moje obory ! Moje obory . . . Ordynat pytał o różne szczegóły , tyczące się powstania buntu . Badał drobiazgowo warunki utrzymania i opłaty służby . Przeglądał księgi , sprawdzał rachunki . Okazało się , że agitatorów nie było . Służba , łącznie z wsią , rozpoczęła strajk z powodu niewypłacalności dworu , nie uregulowanych serwitutów i niechęci osobistej . Ordynat przeglądał całą rubrykę procesów , czasem wprost śmiesznych i poruszał głową . – Bajeczne zdolności czy maniactwo - myślał ; głośno zaś rzekł : – Jedyna rzecz , do której się lenię , to procesy . – Ja teraz przestanę się procesować : będę strzelał prosto w łeb . Przynajmniej łajdaków mniej zostanie ! - krzyczał hrabia . Pani Rita zacięła usta , ordynat milczał . W kilka godzin potem ordynat , po naradzie z hrabiną , chciał odjechać . Ale mu nie pozwolono , gdyż kilkudziesięciu strajkujących oblegało pałacowy ganek , chcąc się widzieć z hrabią . Pani Rita ścisnęła za rękę Michorowskiego . – Niech pan nas nie opuszcza . Pan zna Edwarda . Tu trzeba rozumu , taktu , a Edward taki zrozpaczony . . . - dodała , jakby usprawiedliwiając męża . Ordynat został i nauczył hrabiego , jak ma się zachowywać wobec tłumu . Tłumaczył długo , doradzał i w końcu zdołał przekonać , że strzelać do ludzi nie można . Strajkujących wezwano do wielkiej sieni pałacowej . Wchodzili głośno z ostrym tupotem butów , z hardo podniesionymi głowami . Pluli i porządkowali nosy z hałasem , nie oszczędzając błyszczącej posadzki . Wygalowany kamerdyner patrzył na nich przez uchylone drzwi . Bał się wyzywających min tych ludzi . Gdy już się wszyscy zebrali , wyszedł do nich Trestka , wypchnięty prawie przemocą . Ordynat nie pokazywał się . Hrabia stanął na progu , osowiałym wzrokiem spojrzał i . . . spadły mu binokle . Wolno zaczął je przecierać chusteczką , ale ręce mu drżały . Szkła znowu opadły , huśtając się na sznurku . Zaczął je łapać gorączkowo . W ciżbie zaszemrały ciche śmiechy i szepty . – Sapristi - zaklął Trestka . Z gniewem chwycił binokle , nałożył je , i zakładając ręce na plecy , wystąpił śmiało naprzód . Podniósł wysoko głowę . – No ? . . . - zawołał z dumną miną . Odpowiedziało mu milczenie . – No ? ! powtórzył głośniej . Cisza . Tłum zakołysał się , szmer się wzmógł , zaskrzypiały buty i cała gromada posunęła się naprzód nagłym ruchem . Hrabia cofnął się gwałtownie w tył . Wyraźny przestrach miał na twarzy . – No ! . . . no ! . . . Cóż to ? . . . Oniemieli ście ? ! Jakiś chłop barczysty zawołał przepitym głosem : – Niech nam pan hrabia podwyższy pensję i ordynarię . My tego chcema . Trestka się zaperzył . – Ja wam będę płacić za to , że ście mnie spalili ? Zwariował eś jeden z drugim . – To nie tylko my spalili , bo i wieś . Nie trza było z nimi zaczynać ; wypasy od dziada pradziada należały do nich - odezwał się ktoś z gromady . Trestce spadły binokle , osadził je mocniej i wybuchnął : – I las ? Co ? I las do nich należał ? – A jakże . Drzewo mogą brać . A bo to im dziedzic zabroni , kiedy zdawna tak było ? Magnat rzucił się do nich . Podniósł pięść , i wygrażając nią , wołał : – Zabronię : Zobaczycie , gałgany , że zabronię . Ja was nauczę ! . . . Dwór okradać będziecie ? Wpierw poznacie kryminał . Zaczął kląć po swojemu . W gromadzie powstał głośny gwar . – To niech ich dziedzic pakuje do turmy , jeżeli da rady , a nam proszę dać większą pensję i ordynarię ! - krzyknęło parę głosów . – Nie dam ! . . . Nic nie dam ! . . . Słyszycie ? . . . I was do kryminału oddam , łajdaki ; Sapristi ! . . . W dyby was ! Tłum poruszył się , wzburzenie rosło . Jeden głos zaczął wołać . – Jak nie dostaniem , czego chcema , to jeszcze spalim resztę , i do roboty nie pójdzie nikt ! – Teraz inne czasy nastały , oho ! - wołał drugi . – Teraz pany przycichną . Tak ma być , jak chcema ! A jak nie , to strajk . – Niech pan hrabia nie krzyczy , bo się nie boi nikt . – Dać podwyżkę i ordynarię większą , mniej roboty , to i będzie ład . – My tu mamy spisane to , czego chcemy . Niech pan hrabia przeczyta . Trestka wychodził z siebie . – Ja ? . . . Ja ? . . . Mam czytać , coście nagryzmolili ? ! Won stąd , gałgany ! Palić mnie jeszcze będziecie ? . . . Grozić . . . Ja was postrzelam , jak psów . – A dobrze ! . . . To będziema się bić - rozległy się urągliwe głosy . Hrabia , nieprzytomny z gniewu , zziajany , krzyczał , klął i bił się po kieszeniach , szukając broni . – Zabiję ! . . . Zabiję , jak psów ! . . . Wyglądał komicznie . W szalonej pasji skakał , rzucał się , blady , spocony , z rozwścieczonymi oczyma . W gromadzie powstał śmiech . Zaczęły się żarty . Nagle w drzwiach stanął ordynat , spokojny , surowy , z groźną fałdą pomiędzy brwiami . Wszedł i zatrzymał się chwilę . Tłum drgnął i umilkł , jakby ludziom zamurowało usta . Wyprostował się służbowo . Trestka , nie widząc ordynata , nie mógł pojąć dziwnego zachowania się zuchwałej gromady , i zdumiony , również zamilkł . Obejrzał się . Ordynat podchodził wolno . Teraz hrabia zrozumiał . Złość i śmiech szatański zasyczał w jego głosie . Zawołał nagle ucieszony : – Ha , łotry ! . . . Chamy przeklęte ! . . . Nie spodziewali ście się , że jest ordynat ! . . . A co ! Języki wam stanęły w miejscu ? Hultaje ! . . . Michorowski mu przerwał , odciągając na stronę . Szepnął po francusku . – Proszę odejść . Nie tak pana uczył em . Dość kompromitacji . Tyle było siły w słowach ordynata , że Trestka zmieszał się , spuścił głowę i wolno wyszedł . Michorowski zimny wzrok skierował na wyprostowaną gromadę służby . Spytał spokojnie . – Czego chcecie ? Twarze spokorniały jeszcze bardziej . Gnieciono w rękach czapki , przestępując z nogi na nogę . Najśmielszy zaczął . – My . . . jasny panie . . . my tu wspólnie . . . my tu przyszli gromadą . . . – Widzę , że was dużo , ale czego chcecie ? – My chcemy podwyżki . – Jakiej ? – O tu - spisane ; może jasny ordynat przeczyta . Michorowski wziął papier i przebiegł go wzrokiem . – Te warunki są niemożliwe . Pobieracie pensje i ordynarie takie same jak w dobrach ordynackich , zatem wystarczające . Ja swoim ludziom nie podwyższam , i wy nie możecie o to prosić . Tym bardziej , że nie zasługujecie na to . – My u jasnego pana woleliby za pół ceny służyć , niż u hrabiego za całą - odezwały się głosy . – Niech pan hrabia podwyższy i zapłaci , co zaległe , to pójdziem do roboty . – A jak nie - to nie ! . . . - krzyknął drugi rozrzutnie , ale inni wepchnęli go do środka gromady , zamykając mu usta . – Odkąd się wam należy ? - spytał ordynat . – Od adwentu , jasny panie . – Dobrze ! Dziś będziecie opłaceni i . . . jeteście wolni . Od pierwszego kwietnia możecie znaleźć miejsce . Tu potrzeba ludzi spokojnych . – Wprowadź ich do kancelarii pana kasjera . Lokaj skłonił się . Ordynat wyszedł . W gromadzie zaległa cisza . Spoglądali na siebie w milczeniu , gdy zaś lokaj otworzył drzwi i zaczął ich energicznie wypraszać , wyszli ciężko , ze spuszczonymi głowami . Wypłata trwała długo . Ordynat posyłał po pieniądze do Głębowicz , bo w ożarowskiej kasie zabrakło . Pani Rita była jak struta . Trestka klął i zacierał ręce , dziękując ordynatowi . Ale ten milczał . Po dewastacji w Ożarowie groza padła na okolicę . Wielu obywateli wyjechało , ale i burza przycichła . Zwolnienie całej służby w Ożarowie zrobiło wrażenie . Lud stracił ochotę do strajków , fantazja zmieniła się w przygnębienie . Agitatorów zabrakło : jeśli się jakiś pokazał , wypędzano go z folwarków i ze wsi . Spokój zdawał się zapewniony . W Słodkowcach pan Maciej cieszył się wnuczką . Staruszek pod jej troskliwą opieką odżył , nabrał humoru . Tylko listy pani Elzonowskiej , niesłychanie burzliwe , pełne wymówek dla córki , wnosiły zły podmuch do pałacu . Pani Idalia nagliła córkę do powrotu , gniewała się na ojca , że ją zatrzymuje , ale Lucia sama nie chciała wracać . Widząc , że matki nie przekona , przestała odpisywać na listy . Gorliwie zajmowała się dziadkiem , oprócz tego stała się czynną opiekunką ochrony i szpitala imienia Stefanii . Sama uczyła dzieci niektórych przedmiotów . W rannych godzinach , kiedy pan Maciej jeszcze spał , co dzień smukła postać Luci o długich jasnych warkoczach dążyła na lekcje do ochronki . Dzieci witały ją okrzykami radości . Chorzy w szpitalu uśmiechali się na jej widok . Stała się dobrym duchem Słodkowic . Panu Maciejowi przypominała Stefcię Rudecką . Miała słodycz i łagodność tamtej , nawet coś w ruchach , tylko tamta była żywa jak iskra i weselsza . Lucia , spokojna i poważna . Charakter jej zmienił się . Nabrała hartu , dawny dziecięcy upór przybrał cechy niezłomnej stanowczości . Uśmiechała się rzadko , ale promiennie , najczęściej do dziadka , do dzieci i do chorych . Powierzchownie zmieniła się niewiele , tylko wyrosła i nabrała szyku . Jej dziewczęca figurka , teraz zaokrąglona ładnie , miała wdzięczną linię w rysunku . Lucia swe bujne , jasnopopielate włosy splatała w dwa grube warkocze i okręcała nimi głowę na kształt korony . Jej cera delikatna jak narcyz , ożywiła się w Słodkowcach . Krasiły ją barwne usta , dość pełne i oczy szarobłękitne , nieco podkrążone , świecące spod ciemnych rzęs i delikatnych , ciemnych brwi . Powieki miała najczęściej spuszczone , wzrok chmurny , rzucany spod czoła . Cechowała ją skrytość i nieufność w stosunku do ludzi . Nie pragnęła ich widoku , Słodkowce jej wystarczały , nie bywała nigdzie . Czasem do Obronnego jeździli razem z Waldemarem , odwiedzając jednocześnie Ożarów . Lucia mieszkała w swym dawnym pokoju obok pokoiku Stefci , który przerobiła na rodzaj kaplicy , czy na mały przybytek sztuki . Wśród najpiękniejszych kwiatów mieściły się tam cenne obrazy oraz różne przedmioty artystyczne , niegdyś ulubione przez Stefcię . W tym nagromadzeniu sztuki oryginalnie wyglądało nietknięte łóżko , zasłonione kotarą , lustro z konsolką i marmurowa umywalka ozdobiona srebrnymi naczyniami . Nad sofką wisiał pyszny obraz Madonny , kopia Rafaelowskiej z kaplicy Sykstyńskiej , w staroświeckich ramach . Szczyt kominka ozdabiał wielkich rozmiarów portret Stefanii Rudeckiej , wyłaniający się z drogocennych makat . Pokój był poświęcony pamięci narzeczonej ordynata . Lucia przesiadywała w nim często , z książką w ręku , lub zapatrzona przed siebie , z własnymi myślami . Czasem chmurne jej oczy wpatrywały się uparcie w malowany na płótnie widoczek Słodkowic , roboty Stefci . Stał na stalużkach w otoczeniu palm . Była to dla Luci droga i ostatnia pamiątka po przyjaciółce . Inne jej prace pastelowe i olejne ordynat pozabierał do Głębowicz . Lucia w tym pokoju przypominała sobie minione czasy wesołe , bez troski , jak wiązanki różowych kwiatów . Potem przyszły inne i zaćmiły szczęście . Lucia znienawidziła świat , poczuła wstręt do ludzi , szczególnie do własnej sfery . Arystokracja , uwielbiana dawniej , niby jakaś wyrocznia , w oczach Luci zmalała , stała się nienawistną . Każdy arystokrata wzbudzał jej nieufność , nawet członkowie rodziny , prócz Waldemara i dziadka . Prawie nie wierzyła , że i oni są arystokratami . . . Jej nienawiść wpadła w fanatyzm . Pobyt w klasztorze w Belgii złagodził ją trochę , lecz nie przeistoczył . Pozostała w niej niewiara w ludzi . Nienawiść zmieniła się w ironię . Lucia bez miłosierdzia kłuła nią własną sferę . Była dla swego otoczenia skrytą , nieprzystępną . W Słodkowcach zmiękła , jednak ani pan Maciej , ani Waldemar nie znali jej myśli , chowała je dla siebie . Ale zaczęła posępnieć , wpadając chwilami w stan zupełnej apatii . Pan Maciej myślał , że to tęsknota za światem , wreszcie posądził Lucię o tajone uczucia , może - zawody ? Potwierdzeniem tego była jej ucieczka z Nicei . Bawiła się tam , miała powodzenie i starających się . Pan Maciej wywnioskował , że ktoś zainteresował ją głębiej , że Lucia kocha bez wiedzy matki , wbrew jej zamiarom . Ale z wnuczki staruszek nic wydobyć nie mógł . Tak przeszła wiosna i część lata . Pani Idalia obrażona , zła na córkę , nie opuściła zagranicy . Zamieszki w kraju odstręczały ją również , nie pragnęła powrotu . W połowie lipca do Słodkowic przyjechał z ordynatem Jerzy Brochwicz . Lucia przyjęła go ze źle ukrytą niechęcią i silnym rumieńcem . I on zmienił się . Wrogie czasy wyryły na jego twarzy poważne piętno . Dawna zuchwałość przygasła . Ale mówił zawsze dużo , szczerość i dowcip pozostały nietknięte . Pan Maciej przywitał go z przymusem . Nie widzieli się od pogrzebu Stefci Rudeckiej . Brochwicz za granicą bywał u pani Idalii i Luci , pan Maciej wiedząc o tym , wpadł teraz na pewne podejrzenia , ale ukrył je w sobie . Pomieszanie Luci przy powitaniu z Brochwiczem zastanowiło staruszka . – Czyżby to ? . . . - myślał . Lucia pytała o matkę . Brochwicz odpowiadał ogólnikowo , ale ordynat rzekł bez ceremonii . – Mama ? . . . Mama bawi się wybornie , ciągle karnawałuje . Szuka jakiejś szansy , czy wrażeń południowych . Trzęsienie ziemi nie wystarcza . Nowa mania . Zresztą prowadzi sensacyjną sprawę , to również ją niezmiernie bawi . – Jaką sprawę ? - spytała Lucia . – Rozwodową . . . książąt Zanieckich - odrzekł Brochwicz . – Jak to ? ! Więc ta . . . Melania . . . zawsze jest razem z mamą ? . . . – Jak dotąd , stale . – I Barski ? . . . – Tak ! Ojciec głównie dąży do zgnębienia zięcia . – Dobrany trójkąt . Szkoda mi tylko Zanieckiego - mówił ordynat . Lucia zwiesiła głowę , gniew drgnął w jej zsuniętych brwiach . – Jak można ! ? Jak można ? . . . Mama z Barskimi ? - szepnęła ze zgrozą . Waldemar zmienił przedmiot rozmowy . Lucia tego samego dnia napisała do matki , błagając o powrót do Słodkowic i o zerwanie stosunków z Barskimi . Ale pani Idalia pozostała niewzruszoną . Brochwicz przesiadywał w Głębowiczach i jakkolwiek przyjaźnie , ale nieufnie patrzył na stosunki ordynata z okoliczną szlachtą . Podziwiał działalność Michorowskiego , interesowały go programy społeczne , inicjowane przez ordynata . Ale sam nie brał w nich udziału . Czytywał , grywał , marzył . Brochwicz był jak pod wpływem narkotyku . Jakieś moralne opium odurzyło go , niwecząc energię . Ordynat , przeciwnie , był w ciągłym ruchu . Sprawy publiczne , fermenty społeczne i naprężone włókna polityki wewnętrznej podniecały go . Jego sprężysty umysł szukał coraz nowych ujść i znajdował je . Głębowicze stały się punktem zbornym różnych zjazdów i sesji . Arystokracja krzywo spoglądała na " demokratyczne zachcianki " ordynata , lecz wciągana przez niego , musiała czasem współuczestniczyć w jego pomysłach . A te były szerokie . Tylko nie bardzo się udawały z powodu zagmatwań politycznych . Oczekiwanie ważnych wypadków , przewroty w sferach rządzących - tamowały filantropijną działalność . Rozmaite partie , związki paraliżowały czyn praktyczny . Ordynat był bezpartyjnym , ale wyrozumiałym . Na sesjach mówił niewiele , wypowiadając zdania konkretne i dobrze obmyślane , które zawsze prawie odnosiły zwycięstwo . Nie rozdrabniał swych myśli i nie szafował nimi w dysputach z każdym . Nie była to zarozumiałość , lecz jedynie powściągliwość i powaga w słowie . Miał zaufanie do dziadka i Luci ; przy nich mówił więcej i nieco ożywiał się . Raz mówił : – Gdyby na świecie było mniej pretensji , było by zarazem mniej kłamstwa i obłudy . Gdyby ludzie mieli odwagę przedstawiać się takimi , jakimi są , byli by szczęśliwsi . Nic chyba nie deprawuje tak duszy , niż ta pewność , że się ma maskę dla świata , a inną twarz dla siebie . Bo pomimo najzręczniejszej i , powiedzmy nawet , najwytworniejszej obłudy , osobnik , który ją uprawia , zna swą istotną wartość . Więc gdy uczciwość w nim nie zamarła doszczętnie , odczuwa i cierpi , że poznaje . A to jest przecież okrutne . Lucia potrząsnęła głową energicznie . – Ale dodaj jeszcze : że i nie poprawi się taki pan . Gdy jest bierny duchem , wierzy w swą pozę , jak w rzecz prawdziwą , nie nabytą i kolorowaną . Gdy jest podły , śmieje się z niej ironicznie , lecz nie zmienia . Częściej jednak śmiech swój zwraca nie na własny dowcip w urządzaniu prawdy , lecz na naiwność tych , którzy się na nią biorą . – I to już jest szczytem bezczelności - dokończył Waldemar . Stary Michorowski patrzył na nich ze smutkiem i zgrozą . – To jest młode pokolenie ! Ty , Luciu , możesz już tak sądzić ? – Poznaję świat , dziadziu - odrzekła krótko . Brochwicz nie rozmyślał o polityce , nie analizował ludzi . Z książką w ręku siedział raz daleko poza parkiem w ogrodzie owocowym . Nie czytał . Głaskał wzrokiem żółknące już drzewa śliw . Obfite , nadmiernie dojrzałe owoce , w aksamitnych fioletach z puszkiem srebrzystym zwisały z gałęzi ciężkimi ciałami , lub spadając na trawę , pękały ukazując złoty , soczysty miąższ . Szare , okazałe gruszki wśród szarych liści i błyszczące , zarumienione jabłka tworzyły wyłączną jesienną mozaikę , napawając jednocześnie jakąś sytością . Brochwicz lubił ten ogród , bo mu tu było zacisznie . Błądził w winnicy , wśród zabudowań cieplarnianych , rysował pyszne liście winogron , czarne i zielone , cieszył się widokiem potężnych ananasów , przysadziście złocących się pod szkł em . Wytworne kule brzoskwiń i ciemno_żółte lampki moreli zatrzymywały na sobie oczy Brochwicza , jakby najpiękniejsze kwiaty . Chodził już długo , miażdżąc opadłe śliwki węgierki , pogrążony w myślach , z tęsknotą w źrenicach i zwątpieniem na ustach . Ale ocknął się . Nagłe postanowienie rzuciło mu na twarz błysk energiczny . Prędkim krokiem podążył do zamku . Zapytał , gdzie ordynat . Olbrzymi Jur odpowiedział cicho i jakby z nabożeństwem : – Ordynat gra . Brochwicz wiedział , że gra w sali muzycznej na organach . Uszanował tę chwilę i nie przerywał . Nawet nie wszedł do sali . Usiadł w bocznym saloniku , czekając aż Waldemar skończy i zasłuchał się . Michorowski nie często pozwalał sobie na chwilę osobistych rozmyślań przy organach , bo wówczas wpadał w nastrój prawie mistyczny . Wszystkie drogie wspomnienia , bóle , tragedie przeżyte przed dwoma laty uwypuklały się i raziły w serce nawałą ciężarów . Ale grał , i zanurzał się we wspomnieniach odległych , które jednak przez powiększające szkło duszy były tak blisko , że prawie w tej sali . Waldemar miewał złudzenia , że gdy wstanie , zobaczy za sobą Stefcię Rudecką lub usłyszy jej głos . I patrzył na nią , budząc życie w jej twarzy , malowanej na płótnie . Portret jej umieszczony był obok organów . Gdy ordynat grał sonatę Beethovena , ulubioną niegdyś przez nich oboje , twarz na portrecie zdawała się uśmiechać , promienieć . Gdy grał żałobnego marsza lub nokturny Chopina , rysy zmarłej narzeczonej posępniały . Waldemar zaś wstrząsał się , bo widział ją wówczas już oblubienicą śmierci w Ruczajowskim salonie wśród kwiatów . Nikt nigdy nie przerywał ordynatowi tych sjest muzycznych . Cały zamek słuchał w skupieniu . Niewidzialne jakieś palce trącały w struny innych instrumentów , tu nagromadzonych , i razem z hejnałem organów płynęła pieśń tęskna , a potężna , pieśń natchniona , nasiąknięta czarem , od bólu ciężarna . Brochwicz słuchał takiej właśnie pieśni strun . To nie grały palce ordynata , to grała wszechpotęga dramatu , który nosił w duszy : to grał orkan poszarpanych namiętności ; to grała tęsknota tak olbrzymia , że ocean wylany na jej ogień , nie zdławił by go . – Jeśli tak dłużej potrwa , to zgon Stefci , ordynat i te organy staną się legendą zamku - myślał Brochwicz . I nie mylił się . Na zamek już spoglądano jak na mauzoleum nieszczęścia . Mury były jakby nasiąkłe tragedią ; pełzał po nich szary mrok . Wyniosły gmach przyjmował odwiedzających przyjaźnie , ale głównie ludzi czynu , związanych z ordynatem tożsamością idei . Nie bywało innych zjazdów , niż społeczne . Dawne zabawy zdążyły stłumić na węgłach murów najcichsze swe echa . Zamek był jak skała z ostatnim potomkiem orlego rodu , którego zraniona pierś krwawiła . Brochwicz nie odważył się tego dnia mówić z Michorowskim o sobie . Nazajutrz przy śniadaniu rzekł tylko : – Muszę już opuścić Głębowicze ; ale dziś chcę być w Słodkowcach . Proszę cię , Waldy , jedź ze mną . – Chcesz się upewnić co do Luci ? Brochwicz spojrzał zdumiony . – To ty odgadł eś ? – Przeczuwał em . Przez chwilę milczeli . – Upewnić ? . . . Czy ja się mogę upewnić ? . . . Ja zupełnie nic nie wiem - rzekł Brochwicz . – Nie rozmawiał eś z nią o tym nigdy ? – Nie . – Jednak ona również wie . – I . . . ? – No , nie zwierzała mi się , trudno odgadnąć . Brochwicz przeciągnął dłonią po swych gęstych , jasnych włosach . – Ty , Waldy , przeczuł eś , ale nie wiesz , jak ją kocham . Tak jakoś powstało z niczego . Z tej dziewczyny wyrósł kwiat wonny - może nie dla mnie . . . Ona kocha . . . kocha . . . na pewno ; tylko . . . zdaje się , nie mnie ! . . . Ordynat popatrzył badawczo w oczy przyjaciela . – A kogo - zgadujesz ? – Kogoś , kto został w Nicei . Ona uciekła od niego . – Ale kto to ? – Nie wiem . Ona jest skryta . Pojedziesz , Waldy , do Słodkowic ze mną ? – Tak . Kto wie ? . . . Może się obydwaj mylimy ? – Nie rozumiem . . . – Bo ty myślisz , że jest ktoś drugi , a ja jednak myślę , że jesteś tylko ty . – Jak ? ! . . . – Poczekaj ! A może nie być nikogo w jej uczuciach , to możliwe . Lucia jest tajemnicza . Brochwicz trochę smutno uścisnął rękę ordynata . – Wolał by m już , żeby kochała innego , niż nikogo , bo wówczas jej stan obecny tłumaczył by się naturalnie . A tak ? . . . Jeśli to tylko apatia , niechęć do życia ? . . . – Nie ! Lucię na pewno coś gnębi - odrzekł Michorowski z powagą w głosie . Nie dojeżdżając do Słodkowic , ordynat i Brochwicz spotkali Lucię , w białym koszykowym wolanciku , zaprzężonym w białego konia . Jasna , smukła postać dziewczyny , jadącej samotnie , z białymi lejcami w dłoniach , dopełniała wdzięcznego obrazka . Kapelusz panama , odchylony z czoła , rozwiane włosy i biały welon upiększały Lucię , nadając jej odmiennego wyrazu , niż zwykle . Dziewczęcy powab i młodość , zagłuszone powagą , teraz odżyły i zaciekawiały . Gdy powóz ordynata zrównał się z koszykiem , Lucia wstrzymała konia . Michorowski zauważył , że na widok Brochwicza chmura przeleciała przez jej twarz . Panowie wysiedli z powozu . Po powitaniu i kilku słowach wstępnych Waldemar rzekł : – Oddaję ci , Luciu , Jurka . Bądź dla niego uprzejmą . Ja muszę wstąpić do leśniczówki . – To jedźmy razem ! - zawołała Lucia nerwowo . – Nie , nie , zostańcie . Mam tam osobistą sprawę , przy której byli by ście . . . zbyteczni . Dziewczyna wpiła badawczy wzrok w szare oczy Michorowskiego .