Bolesław Prus Lalka W początkach roku 1878 , kiedy świat polityczny zajmował się pokojem san- stefańskim , wyborem nowego papieża albo szansami europejskiej wojny , warszawscy kupcy tudzież inteligencja pewnej okolicy Krakowskiego Przedmieścia niemniej gorąco interesowała się przyszłością galanteryjnego sklepu pod firmą J . Mincel i S . Wokulski . W renomowanej jadłodajni , gdzie na wieczorną przekąskę zbierali się właściciele składów bielizny i składów win , fabrykanci powozów i kapeluszy , poważni ojcowie rodzin , utrzymujący się z własnych funduszów , i posiadacze kamienic bez zajęcia , równie dużo mówiono o uzbrojeniach Anglii , jak o firmie J . Mincel i S . Wokulski . Zatopieni w kłębach dymu cygar i pochyleni nad butelkami z ciemnego szkła obywatele tej dzielnicy , jedni zakładali się o wygranę lub przegranę Anglii , drudzy o bankructwo Wokulskiego ; jedni nazywali geniuszem Bismarcka , drudzy — awanturnikiem Wokulskiego ; jedni krytykowali postępowanie prezydenta MacMahona , inni twierdzili , że Wokulski jest zdecydowanym wariatem , jeżeli nie czymś gorszym … Pan Deklewski , fabrykant powozów , który majątek i stanowisko zawdzięczał wytrwałej pracy w jednym fachu , tudzież radca Węgrowicz , który od dwudziestu lat był członkiem - opiekunem jednego i tego samego Towarzystwa Dobroczynności , znali S . Wokulskiego najdawniej i najgłośniej przepowiadali mu ruinę . — Na ruinie bowiem i niewypłacalności — mówił pan Deklewski — musi skończyć człowiek , który nie pilnuje się jednego fachu i nie umie uszanować darów łaskawej fortuny . — Zaś radca Węgrowicz , po każdej również głębokiej sentencji swego przyjaciela , dodawał : — Wariat ! wariat ! … Awanturnik ! … Józiu , przynieś no jeszcze piwa . A która to butelka ? — Szósta , panie radco . Służę piorunem ! … — odpowiadał Józio . — Już szósta ? … Jak ten czas leci ! … Wariat ! wariat ! — mruczał radca Węgrowicz . Dla osób posilających się w tej co radca jadłodajni , dla jej właściciela , subiektów i chłopców przyczyny klęsk mających paść na S . Wokulskiego i jego sklep galanteryjny były tak jasne , jak gazowe płomyki oświetlające zakład . Przyczyny te tkwiły w niespokojnym charakterze , w awanturniczym życiu , zresztą w najświeższym postępku człowieka , który mając w ręku pewny kawałek chleba i możność uczęszczania do tej oto tak przyzwoitej restauracji , dobrowolnie wyrzekł się restauracji , sklep zostawił na Opatrzności boskiej , a sam z całą gotówką odziedziczoną po żonie pojechał na turecką wojnę robić majątek . — A może go i zrobi … Dostawy dla wojska to gruby interes — wtrącił pan Szprot , ajent handlowy , który bywał tu rzadkim gościem . — Nic nie zrobi — odparł pan Deklewski — a tymczasem porządny sklep diabli wezmą . Na dostawach bogacą się tylko Żydzi i Niemcy ; nasi do tego nie mają głowy . — A może Wokulski ma głowę ? — Wariat ! wariat ! … — mruknął radca . — Podaj no , Józiu , piwa . Która to ? … — Siódma buteleczka , panie radco . Służę piorunem . — Już siódma ? … Jak ten czas leci , jak ten czas leci … Ajent handlowy , który z obowiązków stanowiska potrzebował mieć o kupcach wiadomości wszechstronne i wyczerpujące , przeniósł swoją butelkę i szklankę do stołu radcy i topiąc słodkie wejrzenie w jego załzawionych oczach , spytał zniżonym głosem : — Przepraszam , ale … Dlaczego pan radca nazywa Wokulskiego wariatem ? … Może mogę służyć cygarkiem … Ja trochę znam Wokulskiego . Zawsze wydawał mi się człowiekiem skrytym i dumnym . W kupcu skrytość jest wielką zaletą , duma wadą . Ale żeby Wokulski zdradzał skłonności do wariacji , tegom nie spostrzegł . Radca przyjął cygaro bez szczególnych oznak wdzięczności . Jego rumiana twarz , otoczona pękami siwych włosów nad czołem , na brodzie i na policzkach , była w tej chwili podobna do krwawnika oprawionego w srebro . — Nazywam go — odparł , powoli ogryzając i zapalając cygaro — nazywam go wariatem , gdyż go znam lat … Zaczekaj pan … Piętnaście … siedemnaście … osiemnaście … Było to w roku 1860 … Jadali śmy wtedy u Hopfera . Znał eś pan Hopfera ? … — Phi … — Otóż Wokulski był wtedy u Hopfera subiektem i miał już ze dwadzieścia parę lat . — W handlu win i delikatesów ? — Tak . I jak dziś Józio , tak on wówczas podawał mi piwo , zrazy nelsońskie … — I z tej branży przerzucił się do galanterii ? — wtrącił ajent . — Zaczekaj pan — przerwał radca . — Przerzucił się , ale nie do galanterii , tylko do Szkoły Przygotowawczej , a potem do Szkoły Głównej , rozumie pan ? … Zachciało mu się być uczonym ! … Ajent począł chwiać głową w sposób oznaczający zdziwienie . — Istna heca — rzekł . — I skąd mu to przyszło ? — No , skąd ! Zwyczajnie — stosunki z Akademią Medyczną , ze Szkołą Sztuk Pięknych … Wtedy wszystkim paliło się we łbach , a on nie chciał być gorszym od innych . W dzień służył gościom przy bufecie i prowadził rachunki , a w nocy uczył się … — Licha musiała to być usługa . — Taka jak innych — odparł radca , niechętnie machając ręką . — Tylko że przy posłudze był , bestia , niemiły ; na najniewinniejsze słówko marszczył się jak zbój … Rozumie się , używali śmy na nim , co wlazło , a on najgorzej gniewał się , jeżeli nazwał go kto „ panem konsyliarzem ” . Raz tak zwymyślał gościa , że mało obaj nie porwali się za czuby . — Naturalnie , handel cierpiał na tym . — Wcale nie ! Bo kiedy po Warszawie rozeszła się wieść , że subiekt Hopfera chce wstąpić do Szkoły Przygotowawczej , tłumy zaczęły tam przychodzić na śniadanie . Osobliwie roiła się studenteria . — I poszedł też do Szkoły Przygotowawczej ? — Poszedł i nawet zdał egzamin do Szkoły Głównej . No , ale co pan powiesz — ciągnął radca uderzając ajenta w kolano — że zamiast wytrwać przy nauce do końca , niespełna w rok rzucił szkołę … — Cóż robił ? — Otóż , co … Gotował wraz z innymi piwo , które do dziś dnia pijemy , i sam w rezultacie oparł się aż gdzieś koło Irkucka . — Heca , panie ! — westchnął ajent handlowy . — Nie koniec na tym … W roku 1870 wrócił do Warszawy z niewielkim fundusikiem . Przez pół roku szukał zajęcia , z daleka omijając handle korzenne , których po dziś dzień nienawidzi , aż nareszcie przy protekcji swego dzisiejszego dysponenta , Rzeckiego , wkręcił się do sklepu Minclowej , która akurat została wdową , i w rok potem ożenił się z babą grubo starszą od niego . — To nie było głupie — wtrącił ajent . — Zapewne . Jednym zamachem zdobył sobie byt i warsztat , na którym mógł spokojnie pracować do końca życia . Ale też miał on krzyż Pański z babą ! — One to umieją … — Jeszcze jak ! — prawił radca . — Patrz pan jednakże , co to znaczy szczęście . Półtora roku temu baba objadła się czegoś i umarła , a Wokulski po czteroletniej katordze został wolny jak ptaszek , z zasobnym sklepem i trzydziestu tysiącami rubli w gotowiźnie , na którą pracowały dwa pokolenia Minclów . — Ma szczęście . — Miał — poprawił radca — ale go nie uszanował . Inny na jego miejscu ożenił by się z jaką uczciwą panienką i żył by w dostatkach ; bo co to , panie , dziś znaczy sklep z reputacją i w doskonałym punkcie ! … Ten jednak , wariat , rzucił wszystko i pojechał robić interesa na wojnie . Milionów mu się zachciało czy kiego diabła . — Może je będzie miał — odezwał się ajent . — Ehe ! — żachnął się radca . — Daj no , Józiu , piwa . Myślisz pan , że w Turcji znajdzie jeszcze bogatszą babę aniżeli nieboszczka Minclowa ? … Józiu ! … — Służę piorunem ! … Jedzie ósma … — Ósma ? — powtórzył radca — to być nie może . Zaraz … Przedtem była szósta , potem siódma … — mruczał zasłaniając twarz dłonią . — Może być , że ósma . Jak ten czas leci ! … Mimo posępne wróżby ludzi trzeźwo patrzących na rzeczy , sklep galanteryjny pod firmą J . Mincel i S . Wokulski nie tylko nie upadł , ale nawet robił dobre interesa . Publiczność zaciekawiona pogłoskami o bankructwie coraz liczniej odwiedzała magazyn , od chwili zaś kiedy Wokulski opuścił Warszawę , zaczęli zgłaszać się po towary kupcy rosyjscy . Zamówienia mnożyły się , kredyt za granicą istniał , weksle były płacone regularnie , a sklep roił się gośćmi , którym ledwo mogli wydołać trzej subiekci : jeden mizerny blondyn , wyglądający , jakby co godzinę umierał na suchoty , drugi szatyn z brodą filozofa , a ruchami księcia i trzeci elegant , który nosił zabójcze dla płci pięknej wąsiki , pachnąc przy tym jak laboratorium chemiczne . Ani jednak ciekawość ogółu , ani fizyczne i duchowe zalety trzech subiektów , ani nawet ustalona reputacja sklepu może nie uchroniły by go od upadku , gdyby nie zawiadował nim czterdziestoletni pracownik firmy , przyjaciel i zastępca Wokulskiego , pan Ignacy Rzecki . Pan Ignacy od dwudziestu pięciu lat mieszkał w pokoiku przy sklepie . W ciągu tego czasu sklep zmieniał właścicieli i podłogę , szafy i szyby w oknach , zakres swojej działalności i subiektów ; ale pokój pana Rzeckiego pozostał zawsze taki sam . Było w nim to samo smutne okno , wychodzące na to samo podwórze , z tą samą kratą , na której szczeblach zwieszała się , być może , ćwierćwiekowa pajęczyna , a z pewnością ćwierćwiekowa firanka , niegdyś zielona , obecnie wypłowiała z tęsknoty za słońcem . Pod oknem stał ten sam czarny stół obity suknem , także niegdyś zielonym , dziś tylko poplamionym . Na nim wielki czarny kałamarz wraz z wielką czarną piaseczniczką , przymocowaną do tej samej podstawki — para mosiężnych lichtarzy do świec łojowych , których już nikt nie palił , i stalowe szczypce , którymi już nikt nie obcinał knotów . Żelazne łóżko z bardzo cienkim materacem , nad nim nigdy nie używana dubeltówka , pod nim pudło z gitarą , przypominające dziecinną trumienkę , wąska kanapka obita skórą , dwa krzesła również skórą obite , duża blaszana miednica i mała szafa ciemnowiśniowej barwy stanowiły umeblowanie pokoju , który , ze względu na swoją długość i mrok w nim panujący , zdawał się być podobniejszym do grobu aniżeli do mieszkania . Równie jak pokój , nie zmieniły się od ćwierć wieku zwyczaje pana Ignacego . Rano budził się zawsze o szóstej ; przez chwilę słuchał , czy idzie leżący na krześle zegarek , i spoglądał na skazówki , które tworzyły jedną linię prostą . Chciał wstać spokojnie , bez awantur ; ale że chłodne nogi i nieco zesztywniałe ręce nie okazywały się dość uległymi jego woli , więc zrywał się , nagle wyskakiwał na środek pokoju i rzuciwszy na łóżko szlafmycę , biegł pod piec do wielkiej miednicy , w której mył się od stóp do głów , rżąc i parskając jak wiekowy rumak szlachetnej krwi , któremu przypomniał się wyścig . Podczas obrządku wycierania się kosmatymi ręcznikami , z upodobaniem patrzył na swoje chude łydki i zarośnięte piersi , mrucząc : „ No , przecie nabieram ciała . ” W tym samym czasie zeskakiwał z kanapki jego stary pudel Ir z wybitym okiem i mocno otrząsnąwszy się , zapewne z resztek snu , skrobał do drzwi , za którymi rozlegało się pracowite dmuchanie w samowar . Pan Rzecki , wciąż ubierając się z pośpiechem , wypuszczał psa , mówił dzień dobry służącemu , wydobywał z szafy imbryk , mylił się przy zapinaniu mankietów , biegł na podwórze zobaczyć stan pogody , parzył się gorącą herbatą , czesał się nie patrząc w lustro i o wpół do siódmej był gotów . Obejrzawszy się , czy ma krawat na szyi , a zegarek i portmonetkę w kieszeniach , pan Ignacy wydobywał ze stolika wielki klucz i trochę zgarbiony , uroczyście otwierał tylne drzwi sklepu obite żelazną blachą . Wchodzili tam obaj ze służącym , zapalali parę płomyków gazu i podczas gdy służący zamiatał podłogę , pan Ignacy odczytywał przez binokle ze swego notatnika rozkład zajęć na dzień dzisiejszy . „ Oddać w banku osiemset rubli , aha … Do Lublina wysłać trzy albumy , tuzin portmonetek … Właśnie ! … Do Wiednia przekaz na tysiąc dwieście guldenów … Z kolei odebrać transport … Zmonitować rymarza za nieodesłanie walizek … Bagatela ! … Napisać list do Stasia … Bagatela … ” Skończywszy czytać , zapalał jeszcze kilka płomieni i przy ich blasku robił przegląd towarów w gablotkach i szafach . „ Spinki , szpilki , portmonety … dobrze … Rękawiczki , wachlarze , krawaty … tak jest … Laski , parasole , sakwojaże … A tu — albumy , neseserki … Szafirowy wczoraj sprzedano , naturalnie ! … Lichtarze , kałamarze , przyciski … Porcelana … Ciekawym , dlaczego ten wazon odwrócili ? … Z pewnością … Nie , nie uszkodzony … Lalki z włosami , teatr , karuzel … Trzeba na jutro postawić w oknie karuzel , bo już fontanna spowszedniała . Bagatela ! … Ósma dochodzi … Założył by m się , że Klejn będzie pierwszy , a Mraczewski ostatni . Naturalnie … Poznał się z jakąś guwernantką i już jej kupił neseserkę na rachunek i z rabatem … Rozumie się … Byle nie zaczął kupować bez rabatu i bez rachunku … ” Tak mruczał i chodził po sklepie przygarbiony , z rękoma w kieszeniach , a za nim jego pudel . Pan od czasu do czasu zatrzymywał się i oglądał jakiś przedmiot , pies przysiadał na podłodze i skrobał tylną nogą gęste kudły , a rzędem ustawione w szafie lalki małe , średnie i duże , brunetki i blondynki , przypatrywały się im martwymi oczami . Drzwi od sieni skrzypnęły i ukazał się pan Klejn , mizerny subiekt , ze smutnym uśmiechem na posiniałych ustach . — A co , był em pewny , że pan przyjdziesz pierwszy . Dzień dobry — rzekł pan Ignacy . — Paweł ! gaś światło i otwieraj sklep . Służący wbiegł ciężkim kłusem i zakręcił gaz . Po chwili rozległo się zgrzytanie ryglów , szczękanie sztab i do sklepu wszedł dzień , jedyny gość , który nigdy nie zawodzi kupca . Rzecki usiadł przy kantorku pod oknem , Klejn stanął na zwykłym miejscu przy porcelanie . — Pryncypał jeszcze nie wraca , nie miał pan listu ? — spytał Klejn . — Spodziewam się go w połowie marca , najdalej za miesiąc . — Jeżeli go nie zatrzyma nowa wojna . — Staś … Pan Wokulski — poprawił się Rzecki — pisze mi , że wojny nie będzie . — Kursa jednak spadają , a przed chwilą czytał em , że flota angielska wpłynęła na Dardanele . — To nic , wojny nie będzie . Zresztą — westchnął pan Ignacy — co nas obchodzi wojna , w której nie przyjmie udziału Bonaparte . — Bonapartowie skończyli już karierę . — Doprawdy ? … — uśmiechnął się ironicznie pan Ignacy . — A na czyjąż korzyść MacMahon z Ducrotem układali w styczniu zamach stanu ? … Wierz mi , panie Klejn , bonapartyzm to potęga ! … — Jest większa od niej . — Jaka ? — oburzył się pan Ignacy . — Może republika z Gambettą ? … Może Bismarck ? … — Socjalizm … — szepnął mizerny subiekt kryjąc się za porcelanę . Pan Ignacy mocniej zasadził binokle i podniósł się na swym fotelu , jakby pragnąc jednym zamachem obalić nową teorię , która przeciwstawiała się jego poglądom , lecz poplątało mu szyki wejście drugiego subiekta z brodą . — A , moje uszanowanie panu Lisieckiemu ! — zwrócił się do przybyłego . — Zimny dzień mamy , prawda ? Która też godzina w mieście , bo mój zegarek musi się spieszyć . Jeszcze chyba nie ma kwadransa na dziewiątą ? … — Także koncept ! … Pański zegarek zawsze spieszy się z rana , a późni wieczorem — odparł cierpko Lisiecki ocierając szronem pokryte wąsy . — Założę się , żeś pan był wczoraj na preferansie . — Ma się wiedzieć . Cóż pan myślisz , że mi na całą dobę wystarczy widok waszych galanterii i pańskiej siwizny ? — No , mój panie , wolę być trochę szpakowatym aniżeli łysym — oburzył się pan Ignacy . — Koncept ! … — syknął pan Lisiecki . — Moja łysina , jeżeli ją kto dojrzy , jest smutnym dziedzictwem rodu , ale pańska siwizna i gderliwy charakter są owocami starości , którą … chciał by m szanować . Do sklepu wszedł pierwszy gość : kobieta ubrana w salopę i chustkę na głowie , żądająca mosiężnej spluwaczki … Pan Ignacy bardzo nisko ukłonił się jej i ofiarował krzesło , a pan Lisiecki zniknął za szafami i wróciwszy po chwili doręczył interesantce ruchem pełnym godności żądany przedmiot . Potem zapisał cenę spluwaczki na kartce , podał ją przez ramię Rzeckiemu i poszedł za gablotkę z miną bankiera , który złożył na cel dobroczynny kilka tysięcy rubli . Spór o siwiznę i łysinę był zażegnany . Dopiero około dziewiątej wszedł , a raczej wpadł do sklepu pan Mraczewski , piękny , dwudziestokilkoletni blondynek , z oczyma jak gwiazdy , ustami jak korale , z wąsikami jak zatrute sztylety . Wbiegł ciągnąc za sobą od progu smugę woni i zawołał : — Słowo honoru daję , że musi już być wpół do dziesiątej . Letkiewicz jestem , gałgan jestem , no — podły jestem , ale cóż zrobię , kiedy matka mi zachorowała i musiał em szukać doktora . Był em u sześciu … — Czy u tych , którym dajesz pan neseserki ? — spytał Lisiecki . — Neseserki ? … Nie . Nasz doktór nie przyjął by nawet szpilki . Zacny człowiek … Prawda , panie Rzecki , że już jest wpół do dziesiątej ? Stanął mi zegarek . — Dochodzi dziewiąta … — odparł ze szczególnym naciskiem pan Ignacy . — Dopiero dziewiąta ? … No , kto by myślał ! A tak projektował em sobie , że dziś przyjdę do sklepu pierwszy , wcześniej od pana Klejna … — Ażeby wyjść przed ósmą — wtrącił pan Lisiecki . Mraczewski utkwił w nim błękitne oczy , w których malowało się najwyższe zdumienie . — Pan skąd wie ? … — odparł . — No , słowo honoru daję , że ten człowiek ma zmysł proroczy ! Właśnie dziś , słowo honoru … muszę być na mieście przed siódmą , choćbym umarł , choćbym … miał podać się do dymisji … — Niech pan od tego zacznie — wybuchnął Rzecki — a będzie pan wolny przed jedynastą , nawet w tej chwili , panie Mraczewski . Pan powinien eś być hrabią , nie kupcem , i dziwię się , że pan od razu nie wstąpił do tamtego fachu , przy którym zawsze ma się czas , panie Mraczewski . Naturalnie ! — No , i pan w jego wieku latał eś za spódniczkami — odezwał się Lisiecki . — Co tu bawić się w morały . — Nigdy nie latał em ! — krzyknął Rzecki uderzając pięścią w kantorek . — Przynajmniej raz wygadał się , że całe życie jest niedołęgą — mruknął Lisiecki do Klejna , który uśmiechał się podnosząc jednocześnie brwi bardzo wysoko . Do sklepu wszedł drugi gość i zażądał kaloszy . Naprzeciw niego wysunął się Mraczewski . — Kaloszyków żąda szanowny pan ? Który numerek , jeżeli wolno spytać ? Ach , szanowny pan zapewne nie pamięta ! Nie każdy ma czas myśleć o numerze swoich kaloszy , to należy do nas . Szanowny pan pozwoli , że przymierzymy ? … Szanowny pan raczy zająć miejsce na taburecie . Paweł ! przynieś ręcznik , zdejm panu kalosze i wytrzyj obuwie … Wbiegł Paweł ze ścierką i rzucił się do nóg przybyłemu . — Ależ , panie , ależ przepraszam ! … — tłomaczył się odurzony gość . — Bardzo prosimy — mówił prędko Mraczewski — to nasz obowiązek . Zdaje mi się , że te będą dobre — ciągnął podając parę sczepionych nitką kaloszy . — Doskonałe , pysznie wyglądają ; szanowny pan ma tak normalną nogę , że niepodobna mylić się co do numeru . Szanowny pan życzy sobie zapewne literki ; jakie mają być literki ? … — L . P . — mruknął gość czując , że tonie w bystrym potoku wymowy grzecznego subiekta . — Panie Lisiecki , panie Klejn , przybijcie z łaski swojej literki . Szanowny pan każe zawinąć dawne kalosze ? Paweł ! wytrzyj kalosze i okręć w bibułę . A może szanowny pan nie życzy sobie dźwigać zbytecznego ciężaru ? Paweł ! rzuć kalosze do paki … Należy się dwa ruble kopiejek pięćdziesiąt … Kaloszy z literkami nikt szanownemu panu nie zamieni , a to przykra rzecz znaleźć w miejsce nowych artykułów dziurawe graty … Dwa ruble pięćdziesiąt kopiejek do kasy , z tą karteczką . Panie kasjerze , pięćdziesiąt kopiejek reszty dla szanownego pana … Nim gość oprzytomniał , ubrano go w kalosze , wydano resztę i wśród niskich ukłonów odprowadzono do drzwi . Interesant stał przez chwilę na ulicy , bezmyślnie patrząc w szybę , spoza której Mraczewski darzył go słodkim uśmiechem i ognistymi spojrzeniami . Wreszcie machnął ręką i poszedł dalej , może myśląc , że w innym sklepie kalosze bez literek kosztowały by go dziesięć złotych . Pan Ignacy zwrócił się do Lisieckiego i kiwał głową w sposób oznaczający podziw i zadowolenie . Mraczewski dostrzegł ten ruch kątem oka i podbiegłszy do Lisieckiego , rzekł półgłosem : — Niech no pan patrzy , czy nasz stary nie jest podobny z profilu do Napoleona III ? Nos … wąs … hiszpanka … — Do Napoleona , kiedy chorował na kamień — odparł Lisiecki . Na ten dowcip pan Ignacy skrzywił się z niesmakiem . Swoją drogą Mraczewski dostał urlop przed siódmą wieczorem , a w parę dni później w prywatnym katalogu Rzeckiego otrzymał notatkę : „ Był na Hugonotach w ósmym rzędzie krzeseł z niejaką Matyldą … ? ? ? ” Na pociechę mógł by sobie powiedzieć , że w tym samym katalogu równie posiadają notatki dwaj inni jego koledzy , a także inkasent , posłańcy , nawet — służący Paweł . Skąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swych współpracowników ? Jest to tajemnica , z którą przed nikim się nie zwierzał . Około pierwszej w południe pan Ignacy zdawszy kasę Lisieckiemu , któremu pomimo ciągłych sporów ufał najbardziej , wymykał się do swego pokoiku , ażeby zjeść obiad przyniesiony z restauracji . Współcześnie z nim wychodził Klejn i wracał do sklepu o drugiej ; potem obaj z Rzeckim zostawali w sklepie , a Lisiecki i Mraczewski szli na obiad . O trzeciej znowu wszyscy byli na miejscu . O ósmej wieczór zamykano sklep ; subiekci rozchodzili się i zostawał tylko Rzecki . Robił dzienny rachunek , sprawdzał kasę , układał plan czynności na jutro i przypominał sobie : czy zrobiono wszystko , co wypadało na dziś ? Każdą zaniedbaną sprawę opłacał długą bezsennością i smętnymi marzeniami na temat ruiny sklepu , stanowczego upadku Napoleonidów i tego , że wszystkie nadzieje , jakie miał w życiu , były tylko głupstwem . „ Nic nie będzie ! Giniemy bez ratunku ” — wzdychał przewracając się na twardej pościeli . Jeżeli dzień udał się dobrze , pan Ignacy był kontent . Wówczas przed snem czytał historię konsulatu i cesarstwa albo wycinki z gazet opisujących wojnę włoską z roku 1859 , albo też , co trafiało się rzadziej , wydobywał spod łóżka gitarę i grał na niej Marsza Rakoczego przyśpiewując wątpliwej wartości tenorem . Potem śniły mu się obszerne węgierskie równiny , granatowe i białe linie wojsk , przysłoniętych chmurą dymu … Nazajutrz miewał posępny humor i skarżył się na ból głowy . Do przyjemniejszych dni należała u niego niedziela ; wówczas bowiem obmyślał i wykonywał plany wystaw okiennych na cały tydzień . W jego pojęciu okna nie tylko streszczały zasoby sklepu , ale jeszcze powinny były zwracać uwagę przechodniów bądź najmodniejszym towarem , bądź pięknym ułożeniem , bądź figlem . Prawe okno przeznaczone dla galanteryj zbytkownych mieściło zwykle jakiś brąz , porcelanową wazę , całą zastawę buduarowego stolika , dokoła których ustawiały się albumy , lichtarze , portmonety , wachlarze , w towarzystwie lasek , parasoli i niezliczonej ilości drobnych , a eleganckich przedmiotów . W lewym znowu oknie , napełnionym okazami krawatów , rękawiczek , kaloszy i perfum , miejsce środkowe zajmowały zabawki , najczęściej poruszające się . Niekiedy podczas tych samotnych zajęć w starym subiekcie budziło się dziecko . Wydobywał wtedy i ustawiał na stole wszystkie mechaniczne cacka . Był tam niedźwiedź wdrapujący się na słup , był piejący kogut , mysz , która biegała , pociąg , który toczył się po szynach , cyrkowy pajac , który cwałował na koniu , dźwigając drugiego pajaca , i kilka par , które tańczyły walca przy dźwiękach niewyraźnej muzyki . Wszystkie te figury pan Ignacy nakręcał i jednocześnie puszczał w ruch . A gdy kogut zaczął piać łopocząc sztywnymi skrzydłami , gdy tańczyły martwe pary , co chwilę potykając się i zatrzymując , gdy ołowiani pasażerowie pociągu , jadącego bez celu , zaczęli przypatrywać mu się ze zdziwieniem i gdy cały ten świat lalek , przy drgającym świetle gazu , nabrał jakiegoś fantastycznego życia , stary subiekt podparłszy się łokciami śmiał się cicho i mruczał : — Hi ! hi ! hi ! dokąd wy jedziecie , podróżni ? … Dlaczego narażasz kark , akrobato ? … Co wam po uściskach , tancerze ? … Wykręcą się sprężyny i pójdziecie na powrót do szafy . Głupstwo , wszystko głupstwo ! … a wam , gdyby ście myśleli , mogło by się zdawać , że to jest coś wielkiego ! … Po takich i tym podobnych monologach szybko składał zabawki i rozdrażniony chodził po pustym sklepie , a za nim jego brudny pies . „ Głupstwo handel … głupstwo polityka … głupstwo podróż do Turcji … głupstwo całe życie , którego początku nie pamiętamy , a końca nie znamy … Gdzież prawda ? … ” Ponieważ tego rodzaju zdania wypowiadał niekiedy głośno i publicznie , więc uważano go za bzika , a poważne damy , mające córki na wydaniu , nieraz mówiły . — Oto do czego prowadzi mężczyznę starokawalerstwo ! Z domu pan Ignacy wychodził rzadko i na krótko i zwykle kręcił się po ulicach , na których mieszkali jego koledzy albo oficjaliści sklepu . Wówczas jego ciemnozielona algierka lub tabaczkowy surdut , popielate spodnie z czarnym lampasem i wypłowiały cylinder , nade wszystko zaś jego nieśmiałe zachowanie się zwracały powszechną uwagę . Pan Ignacy wiedział to i coraz bardziej zniechęcał się do spacerów . Wolał przy święcie kłaść się na łóżku i całymi godzinami patrzeć w swoje zakratowane okno , za którym widać było szary mur sąsiedniego domu , ozdobiony jednym jedynym , również zakratowanym oknem , gdzie czasami stał garnczek masła albo wisiały zwłoki zająca . Lecz im mniej wychodził , tym częściej marzył o jakiejś dalekiej podróży na wieś lub za granicę . Coraz częściej spotykał we snach zielone pola i ciemne bory , po których błąkał by się , przypominając sobie młode czasy . Powoli zbudziła się w nim głucha tęsknota do tych krajobrazów , więc postanowił natychmiast po powrocie Wokulskiego wyjechać gdzieś na całe lato . — Choć raz przed śmiercią , ale na kilka miesięcy — mówił kolegom , którzy nie wiadomo dlaczego uśmiechali się z tych projektów . Dobrowolnie odcięty od natury i ludzi , utopiony w wartkim , ale ciasnym wirze sklepowych interesów , czuł coraz mocniej potrzebę wymiany myśli . A ponieważ jednym nie ufał , inni go nie chcieli słuchać , a Wokulskiego nie było , więc rozmawiał sam z sobą i — w największym sekrecie pisywał pamiętnik . … Ze smutkiem od kilku lat uważam , że na świecie jest coraz mniej dobrych subiektów i rozumnych polityków , bo wszyscy stosują się do mody . Skromny subiekt co kwartał ubiera się w spodnie nowego fasonu , w coraz dziwniejszy kapelusz i coraz inaczej wykładany kołnierzyk . Podobnież dzisiejsi politycy co kwartał zmieniają wiarę : onegdaj wierzyli w Bismarcka , wczoraj w Gambettę , a dziś w Beaconsfielda , który niedawno był Żydkiem . Już widać zapomniano , że w sklepie nie można stroić się w modne kołnierzyki , tylko je sprzedawać , bo w przeciwnym razie gościom zabraknie towaru , a sklepowi gości . Zaś polityki nie należy opierać na szczęśliwych osobach , tylko na wielkich dynastiach . Metternich był taki sławny jak Bismarck , a Palmerston sławniejszy od Beaconsfielda i — któż dziś o nich pamięta ? Tymczasem ród Bonapartych trząsł Europą za Napoleona I , potem za Napoleona III , a i dzisiaj , choć niektórzy nazywają go bankrutem , wpływa na losy Francji przez wierne swoje sługi , MacMahona i Ducrota . Zobaczycie , co jeszcze zrobi Napoleonek IV , który po cichu uczy się sztuki wojennej u Anglików ! Ale o to mniejsza . W tej bowiem pisaninie chcę mówić nie o Bonapartym , ale o sobie , ażeby wiedziano , jakim sposobem tworzyli się dobrzy subiekci i choć nie uczeni , ale rozsądni politycy . Do takiego interesu nie trzeba akademii , lecz przykładu — w domu i w sklepie . Ojciec mój był za młodu żołnierzem , a na starość woźnym w Komisji Spraw Wewnętrznych . Trzymał się prosto jak sztaba , miał nieduże faworyty i wąs do góry ; szyję okręcał czarną chustką i nosił srebrny kolczyk w uchu . Mieszkali śmy na Starym Mieście z ciotką , która urzędnikom prała i łatała bieliznę . Mieli śmy na czwartym piętrze dwa pokoiki , gdzie niewiele było dostatków , ale dużo radości , przynajmniej dla mnie . W naszej izdebce najokazalszym sprzętem był stół , na którym ojciec powróciwszy z biura kleił koperty ; u ciotki zaś pierwsze miejsce zajmowała balia . Pamiętam , że w pogodne dnie puszczał em na ulicy latawce , a w razie słoty wydmuchiwał em w izbie bańki mydlane . Na ścianach u ciotki wisieli sami święci ; ale jakkolwiek było ich sporo , nie dorównali jednak liczbą Napoleonom , którymi ojciec przyozdabiał swój pokój . Był tam jeden Napoleon w Egipcie , drugi pod Wagram , trzeci pod Austerlitz , czwarty pod Moskwą , piąty w dniu koronacji , szósty w apoteozie . Gdy zaś ciotka zgorszona tyloma świeckimi obrazami , zawiesiła na ścianie mosiężny krucyfiks , ojciec , ażeby — jak mówił — nie obrazić Napoleona , kupił sobie jego brązowe popiersie i także umieścił je nad łóżkiem . — Zobaczysz , niedowiarku — lamentowała nieraz ciotka — że za te sztuki będą cię pławić w smole . — I ! … Nie da mi cesarz zrobić krzywdy — odpowiadał ojciec . Często przychodzili do nas dawni koledzy ojca : pan Domański , także woźny , ale z Komisji Skarbu , i pan Raczek , który na Dunaju miał stragan z zieleniną . Prości to byli ludzie ( nawet pan Domański trochę lubił anyżówkę ) , ale roztropni politycy . Wszyscy , nie wyłączając ciotki , twierdzili jak najbardziej stanowczo , że choć Napoleon I umarł w niewoli , ród Bonapartych jeszcze wypłynie . Po pierwszym Napoleonie znajdzie się jakiś drugi , a gdyby i ten źle skończył , przyjdzie następny , dopóki jeden po drugim nie uporządkują świata . — Trzeba być zawsze gotowym na pierwszy odgłos ! — mówił mój ojciec . — Bo nie wiecie dnia ani godziny — dodawał pan Domański . A pan Raczek , trzymając fajkę w ustach , na znak potwierdzenia pluł aż do pokoju ciotki . — Napluj mi acan w balię , to ci dam ! … — wołała ciotka . — Może jejmość i dasz , ale ja nie wezmę — mruknął pan Raczek plując w stronę komina . — U … cóż to za chamy te całe grenadierzyska ! — gniewała się ciotka . — Jejmości zawsze smakowali ułani . Wiem , wiem … Później pan Raczek ożenił się z moją ciotką … … Chcąc , ażeby m zupełnie był gotów , gdy wybije godzina sprawiedliwości , ojciec sam pracował nad moją edukacją . Nauczył mię czytać , pisać , kleić koperty , ale nade wszystko — musztrować się . Do musztry zapędzał mnie w bardzo wczesnym dzieciństwie , kiedy mi jeszcze zza pleców wyglądała koszula . Dobrze to pamiętam , gdyż ojciec komenderując : „ Pół obrotu na prawo ! ” albo „ Lewe ramię naprzód — marsz ! … ” , ciągnął mnie w odpowiednim kierunku za ogon tego ubrania . Była to najdokładniej prowadzona nauka . Nieraz w nocy budził mnie ojciec krzykiem : „ Do broni ! … ” , musztrował pomimo wymyślań i łez ciotki i kończył zdaniem : — Igna ś ! zawsze bądź gotów , wisusie , bo nie wiemy dnia ani godziny … Pamiętaj , że Bonapartów Bóg zesłał , ażeby zrobili porządek na świecie , a dopóty nie będzie porządku ani sprawiedliwości , dopóki nie wypełni się testament cesarza . Nie mogę powiedzieć , ażeby niezachwianą wiarę mego ojca w Bonapartych i sprawiedliwość podzielali dwaj jego koledzy . Nieraz pan Raczek , kiedy mu dokuczył ból w nodze , klnąc i stękając mówił : — E ! wiesz , stary , że już za długo czekamy na nowego Napoleona . Ja siwieć zaczynam i coraz gorzej podupadam , a jego jak nie było , tak i nie ma . Niedługo porobią się z nas dziady pod kościół , a Napoleon po to chyba przyjdzie , ażeby z nami śpiewać godzinki . — Znajdzie młodych . — Co za młodych ! Lepsi z nich przed nami poszli w ziemię , a najmłodsi — diabła warci . Już są między nimi i tacy , co o Napoleonie nie słyszeli . — Mój słyszał i zapamięta — odparł ojciec mrugając okiem w moją stronę . Pan Domański jeszcze bardziej upadał na duchu . — Świat idzie do gorszego — mówił trzęsąc głową . — Wikt coraz droższy , za kwaterę zabrali by ci całą pensję , a nawet co się tyczy anyżówki , i w tym jest szachrajstwo . Dawniej rozweselił eś się kieliszkiem , dziś po szklance jesteś taki czczy , jakby ś się napił wody . Sam Napoleon nie doczekał by się sprawiedliwości ! A na to odpowiedział ojciec : — Będzie sprawiedliwość , choćby i Napoleona nie stało . Ale i Napoleon się znajdzie . — Nie wierzę — mruknął pan Raczek . — A jak się znajdzie , to co ? … — spytał ojciec . — Nie doczekamy tego . — Ja doczekam — odparł ojciec — a Igna ś doczeka jeszcze lepiej . Już wówczas zdania mego ojca głęboko wyrzynały mi się w pamięci , ale dopiero późniejsze wypadki nadały im cudowny , nieomal proroczy charakter . Około roku 1840 ojciec zaczął niedomagać . Czasami po parę dni nie wychodził do biura , a wreszcie na dobre legł w łóżku . Pan Raczek odwiedzał go co dzień , a raz patrząc na jego chude ręce i wyżółkłe policzki szepnął : — Hej ! stary , już my chyba nie doczekamy się Napoleona . Na co ojciec spokojnie odparł : — Ja tam nie umrę , dopóki o nim nie usłyszę . Pan Raczek pokiwał głową , a ciotka łzy otarła myśląc , że ojciec bredzi . Jak tu myśleć inaczej , jeżeli śmierć już kołatała do drzwi , a ojciec jeszcze wyglądał Napoleona … Było już z nim bardzo źle , nawet przyjął ostatnie sakramenta , kiedy w parę dni później wbiegł do nas pan Raczek dziwnie wzburzony i stojąc na środku izby zawołał : — A wiesz , stary , że znalazł się Napoleon ? … — Gdzie ? — krzyknęła ciotka . — Jużci we Francji . Ojciec zerwał się , lecz znowu upadł na poduszki . Tylko wyciągnął do mnie rękę i patrząc wzrokiem , którego nie zapomnę , wyszeptał : — Pamiętaj ! … Wszystko pamiętaj … Z tym umarł . W późniejszym życiu przekonał em się , jak proroczymi były poglądy ojca . Wszyscy widzieli śmy drugą gwiazdę napoleońską , która obudziła Włochy i Węgry ; a chociaż spadła pod Sedanem , nie wierzę w jej ostateczne zagaśnięcie . Co mi tam Bismarck , Gambetta albo Beaconsfield ! Niesprawiedliwość dopóty będzie władać światem , dopóki nowy Napoleon nie urośnie . W parę miesięcy po śmierci ojca pan Raczek i pan Domański wraz z ciotką Zuzanną zebrali się na radę : co ze mną począć ? Pan Domański chciał mnie zabrać do swoich biur i powoli wypromować na urzędnika ; ciotka zalecała rzemiosło , a pan Raczek zieleniarstwo . Lecz gdy zapytano mnie : do czego mam ochotę ? odpowiedział em , że do sklepu . — Kto wie , czy to nie będzie najlepsze — zauważył pan Raczek . — A do jakiegoż by ś chciał kupca ? — Do tego na Podwalu , co ma we drzwiach pałasz , a w oknie kozaka . — Wiem — wtrąciła ciotka . — On chce do Mincla . — Można spróbować — rzekł pan Domański . — Wszyscy przecież znamy Mincla . Pan Raczek na znak zgody plunął aż w komin . — Boże miłosierny — jęknęła ciotka — ten drab już chyba na mnie pluć zacznie , kiedy brata nie stało … Oj ! nieszczęśliwa ja sierota ! … — Wielka rzecz ! — odezwał się pan Raczek . — Wyjdź jejmość za mąż , to nie będziesz sierotą . — A gdzież ja znajdę takiego głupiego , co by mnie wziął ? — Phi ! może i ja by m się ożenił z jejmością , bo nie ma mnie kto smarować — mruknął pan Raczek , ciężko schylając się do ziemi , ażeby wypukać popiół z fajki . Ciotka rozpłakała się , a wtedy odezwał się pan Domański : — Po co robić duże ceregiele . Jejmość nie masz opieki , on nie ma gospodyni ; pobierzcie się i przygarnijcie Ignasia , a będziecie nawet mieli dziecko . Jeszcze tanie dziecko , bo Mincel da mu wikt i kwaterę , a wy tylko odzież . — Hę ? … — spytał pan Raczek patrząc na ciotkę . — No , oddajcie pierwej chłopca do terminu , a potem … może się odważę — odparła ciotka . — Zawsze miała m przeczucie , że marnie skończę … — To i jazda do Mincla ! — rzekł pan Raczek podnosząc się z krzesełka . — Tylko jejmość nie zrób mi zawodu ! — dodał grożąc ciotce pięścią . Wyszli z panem Domańskim i może w półtorej godziny wrócili obaj mocno zarumienieni . Pan Raczek ledwie oddychał , a pan Domański z trudnością trzymał się na nogach , podobno z tego , że nasze schody były bardzo niewygodne . — Cóż ? … — spytała ciotka . — Nowego Napoleona wsadzili do prochowni ! — odpowiedział pan Domański . — Nie do prochowni , tylko do fortecy . A – u … A – u … — dodał pan Raczek i rzucił czapkę na stół . — Ale z chłopcem co ? — Jutro ma przyjść do Mincla z odzieniem i bielizną — odrzekł pan Domański . — Nie do fortecy A – u … , A – u … tylko do Ham – ham czy Cham … bo nawet nie wiem … — Zwariowali ście , pijaki ! — krzyknęła ciotka chwytając pana Raczka za ramię . — Tylko bez poufałości ! — oburzył się pan Raczek . — Po ślubie będzie poufałość , teraz … Ma przyjść do Mincla jutro z bielizną i odzieniem … Nieszczęsny Napoleonie ! … Ciotka wypchnęła za drzwi pana Raczka , potem pana Domańskiego i wyrzuciła za nimi czapkę . — Precz mi stąd , pijaki ! — Wiwat Napoleon ! — zawołał pan Raczek , a pan Domański zaczął śpiewać : Przechodniu , gdy w tę stronę zwrócisz swoje oko , Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko … Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko . Głos jego stopniowo cichnął , jakby zagłębiając się w studni , potem umilkł na schodach , lecz znowu doleciał nas z ulicy . Po chwili zrobił się tam jakiś hałas , a gdy wyjrzał em oknem , zobaczył em , że pana Raczka policjant prowadził do ratusza . Takie to wypadki poprzedziły moje wejście do zawodu kupieckiego . Sklep Mincla znał em od dawna , ponieważ ojciec wysyłał mnie do niego po papier , a ciotka po mydło . Zawsze biegł em tam z radosną ciekawością , ażeby napatrzeć się wiszącym za szybami zabawkom . O ile pamiętam , był tam w oknie duży kozak , który sam przez się skakał i machał rękoma , a we drzwiach — bęben , pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem . Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica , której końca nigdy nie mogł em dojrzeć z powodu ciemności . Wiem tylko , że po pieprz , kawę i liście bobkowe szło się na lewo do stołu , za którym stały ogromne szafy od sklepienia do podłogi napełnione szufladami . Papier zaś , atrament , talerze i szklanki sprzedawano przy stole na prawo , gdzie były szafy z szybami , a po mydło i krochmal szło się w głąb sklepu , gdzie było widać beczki i stosy pak drewnianych . Nawet sklepienie było zajęte . Wisiały tam długie szeregi pęcherzy naładowanych gorczycą i farbami , ogromna lampa z daszkiem , która w zimie paliła się cały dzień , sieć pełna korków do butelek , wreszcie — wypchany krokodylek , długi może na półtora łokcia . Właścicielem sklepu był Jan Mincel , starzec z rumianą twarzą i kosmykiem siwych włosów pod brodą . W każdej porze dnia siedział on pod oknem na fotelu obitym skórą , ubrany w niebieski barchanowy kaftan , biały fartuch i takąż szlafmycę . Przed nim na stole leżała wielka księga , w której notował dochód , a tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin , przeznaczonych głównie na sprzedaż . Starzec odbierał pieniądze , zdawał gościom resztę , pisał w księdze , niekiedy drzemał , lecz pomimo tylu zajęć , z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu w całym sklepie . On także , dla uciechy przechodniów ulicznych , od czasu do czasu pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on wreszcie , co mi się najmniej podobało , za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka dyscyplin . Mówię : nas , bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej : ja tudzież dwaj synowcy starego — Franc i Jan Minclowie . Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi doświadczył em zaraz na trzeci dzień po wejściu do sklepu . Franc odmierzył jakiejś kobiecie za dziesięć groszy rodzynków . Widząc , że jedno ziarno upadło na kontuar ( stary miał w tej chwili oczy zamknięte ) , podniosł em je nieznacznie i zjadł em . Chciał em właśnie wyjąć pestkę , która wcisnęła mi się między zęby , gdy uczuł em na plecach coś , jakby mocne dotknięcie rozpalonego żelaza . — A , szelma ! — wrzasnął stary Mincel i nim zdał em sobie sprawę z sytuacji , przeciągnął po mnie jeszcze parę razy dyscyplinę , od wierzchu głowy do podłogi . Zwinął em się w kłębek z bólu , lecz od tej pory nie śmiał em wziąć do ust niczego w sklepie . Migdały , rodzynki , nawet rożki miały dla mnie smak pieprzu . Urządziwszy się ze mną w taki sposób , stary zawiesił dyscyplinę na pęku , wpisał rodzynki i z najdobroduszniejszą miną począł ciągnąć za sznurek kozaka . Patrząc na jego półuśmiechniętą twarz i przymrużone oczy , prawie nie mogł em wierzyć , że ten jowialny staruszek posiada taki zamach w ręku . I dopiero teraz spostrzegł em , że ów kozak widziany z wnętrza sklepu wydaje się mniej zabawnym niż od ulicy . Sklep nasz był kolonialno - galanteryjno - mydlarski . Towary kolonialne wydawał gościom Franc Mincel , młodzieniec trzydziestokilkoletni , z rudą głową i zaspaną fizjognomią . Ten najczęściej dostawał dyscypliną od stryja , gdyż palił fajkę , późno wchodził za kontuar , wymykał się z domu po nocach , a nade wszystko niedbale ważył towar . Młodszy zaś , Jan Mincel , który zawiadywał galanterią i obok niezgrabnych ruchów odznaczał się łagodnością , był znowu bity za wykradanie kolorowego papieru i pisywanie na nim listów do panien . Tylko August Katz , pracujący przy mydle , nie ulegał żadnym surowcowym upomnieniom . Mizerny ten człeczyna odznaczał się niezwykłą punktualnością . Najraniej przychodził do roboty , krajał mydło i ważył krochmal jak automat ; jadł , co mu podano , w najciemniejszym kącie sklepu , prawie wstydząc się tego , że doświadcza ludzkich potrzeb . O dziesiątej wieczorem gdzieś znikał . W tym otoczeniu upłynęło mi osiem lat , z których każdy dzień był podobny do wszystkich innych dni , jak kropla jesiennego deszczu do innych kropli jesiennego deszczu . Wstawał em rano o piątej , myłem się i zamiatał em sklep . O szóstej otwierałem główne drzwi tudzież okiennicę . W tej chwili gdzieś z ulicy zjawiał się August Katz , zdejmował surdut , kładł fartuch i milcząc stawał między beczką mydła szarego a kolumną ułożoną z cegiełek mydła żółtego . Potem drzwiami od podwórka wbiegał stary Mincel mrucząc : Morgen ! , poprawiał szlafmycę , dobywał z szuflady księgę , wciskał się w fotel i parę razy ciągnął za sznurek kozaka . Dopiero po nim ukazywał się Jan Mincel i ucałowawszy stryja w rękę stawał za swoim kontuarem , na którym podczas lata łapał muchy , a w zimie kreślił palcem albo pięścią jakieś figury . Franca zwykle sprowadzano do sklepu . Wchodził z oczyma zaspanymi , ziewający , obojętnie całował stryja w ramię i przez cały dzień skrobał się w głowę w sposób , który mógł oznaczać wielką senność lub wielkie zmartwienie . Prawie nie było ranka , ażeby stryj patrząc na jego manewry nie wykrzywiał mu się i nie pytał : — No … a gdzie , ty szelma , latała ? Tymczasem na ulicy budził się szmer i za szybami sklepu coraz częściej przesuwali się przechodnie . To służąca , to drwal , jejmość w kapturze , to chłopak od szewca , to jegomość w rogatywce szli w jedną i drugą stronę jak figury w ruchomej panoramie . Środkiem ulicy toczyły się wozy , beczki , bryczki — tam i na powrót … Coraz więcej ludzi , coraz więcej wozów , aż nareszcie utworzył się jeden wielki potok uliczny , z którego co chwilę ktoś wpadał do nas za sprawunkiem . — Pieprzu za trojaka … — Proszę funt kawy … — Niech pan da ryżu … — Pół funta mydła … — Za grosz liści bobkowych … Stopniowo sklep zapełniał się po największej części służącymi i ubogo odzianymi jejmościami . Wtedy Franc Mincel krzywił się najwięcej : otwierał i zamykał szuflady , obwijał towar w tutki z szarej bibuły , wbiegał na drabinkę , znowu zwijał , robiąc to wszystko z żałosną miną człowieka , któremu nie pozwalają ziewnąć . W końcu zbierało się takie mnóstwo interesantów , że i Jan Mincel , i ja musieli śmy pomagać Francowi w sprzedaży . Stary wciąż pisał i zdawał resztę , od czasu do czasu dotykając palcami swojej białej szlafmycy , której niebieski kutasik zwieszał mu się nad okiem . Czasem szarpnął kozaka , a niekiedy z szybkością błyskawicy zdejmował dyscyplinę i ćwiknął nią którego ze swych synowców . Nader rzadko mogł em zrozumieć : o co mu chodzi ? synowcy bowiem niechętnie objaśniali mi przyczyny jego popędliwości . Około ósmej napływ interesantów zmniejszał się . Wtedy w głębi sklepu ukazywała się gruba służąca z koszem bułek i kubkami ( Franc odwracał się do niej tyłem ) , a za nią — matka naszego pryncypała , chuda staruszka w żółtej sukni , w ogromnym czepcu na głowie , z dzbankiem kawy w rękach . Ustawiwszy na stole swoje naczynie , staruszka odzywała się schrypniętym głosem : — Gut Morgen , meine Kinder ! Der Kaffee ist schon fertig … I zaczynała rozlewać kawę w białe fajansowe kubki . Wówczas zbliżał się do niej stary Mincel i całował ją w rękę mówiąc : — Gut Morgen , meine Mutter ! Za co dostawał kubek kawy z trzema bułkami . Potem przychodził Franc Mincel , Jan Mincel , August Katz , a na końcu ja . Każdy całował staruszkę w suchą rękę , porysowaną niebieskimi żyłami , każdy mówił : — Gut Morgen , Grossmutter ! I otrzymywał należny mu kubek tudzież trzy bułki . A gdy śmy z pośpiechem wypili naszą kawę , służąca zabierała pusty kosz i zamazane kubki , staruszka swój dzbanek i obie znikały . Za oknem wciąż toczyły się wozy i płynął w obie strony potok ludzki , z którego co chwila odrywał się ktoś i wchodził do sklepu . — Proszę krochmalu … — Dać migdałów za dziesiątkę … — Lukrecji za grosz … — Szarego mydła … Około południa zmniejszał się ruch za kontuarem towarów kolonialnych , a za to coraz częściej zjawiali się interesanci po stronie prawej sklepu , u Jana . Tu kupowano talerze , szklanki , żelazka , młynki , lalki , a niekiedy duże parasole , szafirowe lub pąsowe . Nabywcy , kobiety i mężczyźni , byli dobrze ubrani , rozsiadali się na krzesłach i kazali sobie pokazywać mnóstwo przedmiotów targując się i żądając coraz to nowych . Pamiętam , że kiedy po lewej stronie sklepu męczył em się bieganiną i zawijaniem towarów , po prawej — największe strapienie robiła mi myśl : czego ten a ten gość chce naprawdę i — czy co kupi ? W rezultacie jednak i tutaj dużo się sprzedawało ; nawet dzienny dochód z galanterii był kilka razy większy aniżeli z towarów kolonialnych i mydła . Stary Mincel i w niedzielę bywał w sklepie . Rano modlił się , a około południa kazał mi przychodzić do siebie na pewien rodzaj lekcji . — Sag mir — powiedz mi : was ist das ? co to jest ? Das ist Schublade — to jest szublada . Zobacz , co jest w te szublade . Es ist Zimmt — to jest cynamon . Do czego potrzebuje się cynamon ? do zupe , do legumine potrzebuje się cynamon . Co to jest cynamon ? Jest taki kora z jedne drzewo . Gdzie mieszka taki drzewo cynamon ? W Indii mieszka taki drzewo . Patrz na globus — tu leży Indii . Daj mnie za dziesiątkę cynamon … O , du Spitzbub ! … jak tobie dam dziesięć razy dyscyplin , ty będziesz wiedział , ile sprzedać za dziesięć groszy cynamon … W ten sposób przechodzili śmy każdą szufladę w sklepie i historię każdego towaru . Gdy zaś Mincel nie był zmęczony , dyktował mi jeszcze zadania rachunkowe , kazał sumować księgi albo pisywać listy w interesach naszego sklepu . Mincel był bardzo porządny , nie cierpiał kurzu , ścierał go z najdrobniejszych przedmiotów . Jednych tylko dyscyplin nigdy nie potrzebował okurzać dzięki swoim niedzielnym wykładom buchalterii , jeografii i towaroznawstwa . Powoli , w ciągu paru lat , tak przywykli śmy do siebie , że stary Mincel nie mógł obejść się beze mnie , a ja nawet jego dyscypliny począł em uważać za coś , co należało do familijnych stosunków . Pamiętam , że nie mogł em utulić się z żalu , gdy raz zepsuł em kosztowny samowar , a stary Mincel zamiast chwytać za dyscyplinę — odezwał się : — Co ty zrobila , Ignac ? … Co ty zrobila ! … Wolał by m dostać cięgi wszystkimi dyscyplinami , aniżeli znowu kiedy usłyszeć ten drżący głos i zobaczyć wylęknione spojrzenie pryncypała . Obiady w dzień powszedni jadali śmy w sklepie , naprzód dwaj młodzi Minclowie i August Katz , a następnie ja z pryncypał em . W czasie święta wszyscy zbierali śmy się na górze i zasiadali śmy do jednego stołu . Na każdą Wigilię Bożego Narodzenia Mincel dawał nam podarunki , a jego matka w największym sekrecie urządzała nam ( i swemu synowi ) choinkę . Wreszcie w pierwszym dniu miesiąca wszyscy dostawali śmy pensję ( ja brałem 10 złotych ) . Przy tej okazji każdy musiał wylegitymować się z porobionych oszczędności : ja , Katz , dwaj synowcy i służba . Nierobienie oszczędności , a raczej nieodkładanie co dzień choćby kilku groszy , było w oczach Mincla takim występkiem jak kradzież . Za mojej pamięci przewinęło się przez nasz sklep paru subiektów i kilku uczniów , których pryncypał dlatego tylko usunął , że nic sobie nie oszczędzili . Dzień , w którym się to wydało , był ostatnim ich pobytu . Nie pomogły obietnice , zaklęcia , całowania po rękach , nawet upadanie do nóg . Stary nie ruszył się z fotelu , nie patrzył na petentów , tylko wskazując palcem drzwi wymawiał jeden wyraz : fort ! fort ! … Zasada robienia oszczędności stała się już u niego chorobliwym dziwactwem . Dobry ten człowiek miał jedną wadę , oto — nienawidził Napoleona . Sam nigdy o nim nie wspominał , lecz na dźwięk nazwiska Bonapartego dostawał jakby ataku wścieklizny ; siniał na twarzy , pluł i wrzeszczał : szelma ! szpitzbub ! rozbójnik ! … Usłyszawszy pierwszy raz tak szkaradne wymysły nieomal stracił em przytomność . Chciał em coś hardego powiedzieć staremu i uciec do pana Raczka , który już ożenił się z moją ciotką . Nagle dostrzegł em , że Jan Mincel zasłoniwszy usta dłonią coś mruczy i robi miny do Katza . Wytężam słuch i — oto co mówi Jan : — Baje stary , baje ! Napoleon był chwat , choćby za to samo , że wygnał hyclów Szwabów . Nieprawda , Katz ? A August Katz zmrużył oczy i dalej krajał mydło . Osłupiał em ze zdziwienia , lecz w tej chwili bardzo polubił em Jana Mincla i Augusta Katza . Z czasem przekonał em się , że w naszym małym sklepie istnieją aż dwa wielkie stronnictwa , z których jedno , składające się ze starego Mincla i jego matki , bardzo lubiło Niemców , a drugie , złożone z młodych Minclów i Katza , nienawidziło ich . O ile pamiętam , ja tylko był em neutralny . W roku 1846 doszły nas wieści o ucieczce Ludwika Napoleona z więzienia . Rok ten był dla mnie ważny , gdyż został em subiektem , a nasz pryncypał , stary Jan Mincel , zakończył życie z powodów dosyć dziwnych . W roku tym handel w naszym sklepie nieco osłabnął , już to z racji ogólnych niepokojów , już z tej , że i pryncypał za często i za głośno wymyślał na Ludwika Napoleona . Ludzie poczęli zniechęcać się do nas , a nawet ktoś ( może Katz ? … ) wybił nam jednego dnia szybę w oknie . Otóż wypadek ten , zamiast całkiem odstręczyć publiczność , zwabił ją do sklepu i przez tydzień mieli śmy tak duże obroty jak nigdy ; aż zazdrościli nam sąsiedzi . Po tygodniu jednakże sztuczny ruch na nowo osłabnął i znowu były w sklepie pustki . Pewnego wieczora w czasie nieobecności pryncypała , co już stanowiło fakt niezwykły , wpadł nam drugi kamień do sklepu . Przestraszeni Minclowie pobiegli na górę i szukali stryja , Katz poleciał na ulicę szukać sprawcy zniszczenia , a wtem ukazało się dwu policjantów ciągnących … Proszę zgadnąć kogo ? … Ani mniej , ani więcej — tylko naszego pryncypała oskarżając go , że to on wybił szybę teraz , a zapewne i poprzednio … Na próżno staruszek wypierał się : nie tylko bowiem widziano jego zamach , ale jeszcze znaleziono przy nim kamień … Poszedł też nieborak do ratusza . Sprawa po wielu tłomaczeniach i wyjaśnieniach naturalnie zatarła się ; ale stary od tej chwili zupełnie stracił humor i począł chudnąć . Pewnego zaś dnia usiadłszy na swym fotelu pod oknem już nie podniósł się z niego . Umarł oparty brodą na księdze handlowej , trzymając w ręce sznurek , którym poruszał kozaka . Przez kilka lat po śmierci stryja synowcy prowadzili wspólnie sklep na Podwalu i dopiero około 1850 roku podzielili się w ten sposób , że Franc został na miejscu z towarami kolonialnymi , a Jan z galanterią i mydłem przeniósł się na Krakowskie , do lokalu , który zajmujemy obecnie . W kilka lat później Jan ożenił się z piękną Małgorzatą Pfeifer , ona zaś ( niech spoczywa w spokoju ) zostawszy wdową oddała rękę swoją Stasiowi Wokulskiemu , który tym sposobem odziedziczył interes prowadzony przez dwa pokolenia Minclów . Matka naszego pryncypała żyła jeszcze długi czas ; kiedy w roku 1853 wrócił em z zagranicy , zastał em ją w najlepszym zdrowiu . Zawsze schodziła rano do sklepu i zawsze mówiła : — Gut Morgen meine Kinder ! Der Kaffee ist schon fertig … Tylko głos jej z roku na rok przyciszał się , dopóki wreszcie nie umilknął na wieki . Za moich czasów pryncypał był ojcem i nauczycielem praktykantów i najczujniejszym sługą sklepu ; jego matka lub żona były gospodyniami , a wszyscy członkowie rodziny pracownikami . Dziś pryncypał bierze tylko dochody z handlu , najczęściej nie zna go i najwięcej troszczy się o to , ażeby jego dzieci nie zostały kupcami . Nie mówię tu o Stasiu Wokulskim , który ma szersze zamiary , tylko myślę w ogólności , że kupiec powinien siedzieć w sklepie i wyrabiać sobie ludzi , jeżeli chce mieć porządnych . Słychać , że Andrassy zażądał sześćdziesięciu milionów guldenów na nieprzewidziane wydatki . Więc i Austria zbroi się , a tymczasem Staś pisze mi , że — nie będzie wojny . Ponieważ nigdy nie był fanfaronem , więc chyba być musi bardzo wtajemniczonym w politykę ; a w takim razie siedzi w Bułgarii nie przez miłość do handlu . Ciekawym , co on zrobi ! Ciekawym ! … Jest niedziela , szkaradny dzień marcowy ; zbliża się południe , lecz ulice Warszawy są prawie puste . Ludzie nie wychodzą z domów albo kryją się w bramach , albo skuleni uciekają przed siekącym ich deszczem i śniegiem . Prawie nie słychać turkotu dorożek , gdyż dorożki stoją . Dorożkarze opuściwszy kozioł wchodzą pod budy swoich powozów , a zmoczone deszczem i zasypane śniegiem konie wyglądają tak , jakby pragnęły schować się pod dyszel i nakryć własnymi uszami . Pomimo , a może z powodu tak brzydkiego czasu pan Ignacy siedzący w swoim zakratowanym pokoju jest bardzo wesół . Interesa sklepowe idą wybornie , wystawa w oknach na przyszły tydzień już ułożona , a nade wszystko — lada dzień ma powrócić Wokulski . Nareszcie pan Ignacy zda komuś rachunki i ciężar kierowania sklepem , najdalej zaś za dwa miesiące wyjedzie sobie na wakacje . Po dwudziestu pięciu latach pracy — i jeszcze jakiej ! — należy mu się ten wypoczynek . Będzie rozmyślał tylko o polityce , będzie chodził , będzie biegał i skakał po polach i lasach , będzie świstał , a nawet śpiewał jak za młodu . Gdyby nie te bóle reumatyczne , które zresztą na wsi ustąpią … Więc choć deszcz ze śniegiem bije w zakratowane okna , choć pada tak gęsto , że w pokoju jest mrok , pan Ignacy ma wiosenny humor . Wydobywa spod łóżka gitarę , dostraja ją i wziąwszy kilka akordów , zaczyna śpiewać przez nos pieśń bardzo romantyczną : Wiosna się budzi w całej naturze Witana rzewnym słowików pieniem ; W zielonym gaju , ponad strumieniem , Kwitną prześliczne dwie róże . Czarowne te dźwięki budzą śpiącego na kanapie pudla , który poczyna przypatrywać się jedynym okiem swemu panu . Dźwięki te robią więcej , gdyż wywołują na podwórzu jakiś ogromny cień , który staje w zakratowanym oknie i usiłuje zajrzeć do wnętrza izby , czym zwraca na siebie uwagę pana Ignacego . „ Tak , to musi być Paweł ” — myśli pan Ignacy . Ale Ir jest innego zdania , zeskakuje bowiem z kanapy i z niepokojem wącha drzwi , jakby czuł kogoś obcego . Słychać szmer w sieniach . Jakaś ręka poszukuje klamki , nareszcie otwierają się drzwi i na progu staje ktoś odziany w wielkie futro upstrzone śniegiem i kroplami deszczu . — Kto to ? — pyta się pan Ignacy i na twarz występują mu silne rumieńce . — Jużeś o mnie zapomniał , stary ? … — cicho i powoli odpowiada gość . Pan Ignacy miesza się coraz bardziej . Zasadza na nos binokle , które mu spadają , potem wydobywa spod łóżka trumienkowate pudło , śpiesznie chowa gitarę i toż samo pudełko wraz z gitarą kładzie na swoim łóżku . Tymczasem gość zdjął wielkie futro i baranią czapkę , a jednooki Ir obwąchawszy go poczyna kręcić ogonem , łasić się i z radosnym skomleniem przypadać mu do nóg . Pan Ignacy zbliża się do gościa wzruszony i zgarbiony więcej niż kiedykolwiek . — Zdaje mi się … — mówi zacierając ręce — zdaje mi się , że mam przyjemność … Potem gościa prowadzi do okna mrugając powiekami . — Staś … jak mi Bóg miły ! … Klepie go po wypukłej piersi , ściska za prawą i za lewą rękę , a nareszcie oparłszy na jego ostrzyżonej głowie swoją dłoń wykonywa nią taki ruch , jakby mu chciał maść wetrzeć w okolicę ciemienia . — Cha ! cha ! cha ! — śmieje się pan Ignacy . — Staś we własnej osobie … Staś z wojny ! … Cóż to , dopiero teraz przypomniał eś sobie , że masz sklep i przyjaciół ? — dodaje , mocno uderzając go w łopatkę . — Niech mię diabli wezmą , jeżeli nie jesteś podobny do żołnierza albo marynarza , ale nigdy do kupca … Przez osiem miesięcy nie był w sklepie ! … Co za pierś … co za łeb … Gość także się śmiał . Objął Ignacego za szyję i po kilka razy gorąco ucałował go w oba policzki , które stary subiekt kolejno nadstawiał mu , nie oddając jednak pocałunków . — No i cóż słychać , stary , u ciebie ? — odezwał się gość . — Wychudł eś , pobladł eś … — Owszem , trochę nabieram ciała . — Posiwiał eś … Jakże się masz ? — Wybornie . I w sklepie jest nieźle , trochę zwiększyły się nam obroty . W styczniu i lutym mieli śmy targu za dwadzieścia pięć tysięcy rubli … Staś kochany ! … Osiem miesięcy nie było go w domu … Bagatela … Może siądziesz ? — Rozumie się — odpowiedział gość siadając na kanapie , na której wnet umieścił się Ir i oparł mu głowę na kolanach . Pan Ignacy przysunął sobie krzesło . — Może co zjesz ? Mam szynkę i trochę kawioru . — Owszem . — Może co wypijesz ? Mam butelkę niezłego węgrzyna , ale tylko jeden cały kieliszek . — Będę pił szklanką — odparł gość . Pan Ignacy zaczął dreptać po pokoju , kolejno otwierając szafę , kuferek i stolik . Wydobył wino i schował je na powrót , potem rozłożył na stole szynkę i kilka bułek . Ręce i powieki drżały mu i sporo czasu upłynęło , nim o tyle się uspokoił , że zgromadził na jeden punkt poprzednio wyliczone zapasy . Dopiero kieliszek wina przywrócił mu silnie zachwianą równowagę moralną . Wokulski tymczasem jadł . — No , cóż nowego ? — rzekł spokojniejszym tonem pan Ignacy trącając gościa w kolano . — Domyślam się , że ci chodzi o politykę — odparł Wokulski . — Będzie pokój . — A po cóż zbroi się Austria ? — Zbroi się za sześćdziesiąt milionów guldenów ? … Chce zabrać Bośnię i Hercegowinę . Ignacemu rozszerzyły się źrenice . — Austria chce zabrać ? … — powtórzył . — Za co ? … — Za co ? — uśmiechnął się Wokulski . — Za to , że Turcja nie może jej tego zabronić . — A cóż Anglia ? — Anglia także dostanie kompensatę . — Na koszt Turcji ? — Rozumie się . Zawsze słabi ponoszą koszta zatargów między silnymi . — A sprawiedliwość ? — zawołał Ignacy . — Sprawiedliwym jest to , że silni mnożą się i rosną , a słabi giną . Inaczej świat stał by się domem inwalidów , co dopiero było by niesprawiedliwością . Ignacy posunął się z krzesłem . — I ty to mówisz , Stasiu ? … Na serio , bez żartów ? Wokulski zwrócił na niego spokojne wejrzenie . — Ja mówię — odparł . — Cóż w tym dziwnego ? Czyliż to samo prawo nie stosuje się do mnie , do ciebie , do nas wszystkich ? … Za dużo płakał em nad sobą , ażeby m się miał rozczulać nad Turcją . Pan Ignacy spuścił oczy i umilkł . Wokulski jadł . — No , a jakże tobie poszło ? — zapytał Rzecki już zwykłym tonem . Wokulskiemu błysnęły oczy . Położył bułkę i oparł się o poręcz kanapy . — Pamiętasz — rzekł — ile wziął em pieniędzy , gdy m stąd wyjeżdżał ? — Trzydzieści tysięcy rubli , całą gotówkę . — A jak ci się zdaje : ile przywiozł em ? — Pięćdzie … ze czterdzieści tysięcy … Zgadłem ? … — pytał Rzecki , niepewnie patrząc na niego . Wokulski nalał szklankę wina i wypił ją powoli . — Dwieście pięćdziesiąt tysięcy rubli , z tego dużą część w złocie — rzekł dobitnie . — A ponieważ kazał em zakupić banknoty , które po zawarciu pokoju sprzedam , więc będę miał przeszło trzysta tysięcy rubli … Rzecki pochylił się ku niemu i otworzył usta . — Nie bój się — ciągnął Wokulski . — Grosz ten zarobił em uczciwie , nawet ciężko , bardzo ciężko . Cały sekret polega na tym , żem miał bogatego wspólnika i że kontentował em się cztery i pięć razy mniejszym zyskiem niż inni . Toteż mój kapitał ciągle wzrastający był w ciągłym ruchu . — No — dodał po chwili — miał em też szalone szczęście … Jak gracz , któremu dziesięć razy z rzędu wychodzi ten sam numer w rulecie . Gruba gra ? … prawie co miesiąc stawiał em cały majątek , a co dzień życie . — I tylko po to jeździł eś tam ? — zapytał Ignacy . Wokulski drwiąco spojrzał na niego . — Czy chciał eś , ażeby m został tureckim Wallenrodem ? … — Narażać się dla majątku , gdy się ma spokojny kawałek chleba ! … — mruknął pan Ignacy kiwając głową i podnosząc brwi . Wokulski zadrżał z gniewu i zerwał się z kanapy . — Ten spokojny chleb — mówił zaciskając pięści — dławił mnie i dusił przez lat sześć ! … Czy już nie pamiętasz , ile razy na dzień przypominano mi dwa pokolenia Minclów albo anielską dobroć mojej żony ? Czy był kto z dalszych i bliższych znajomych , wyjąwszy ciebie , który by mię nie dręczył słowem , ruchem , a choćby spojrzeniem ? Ileż to razy mówiono o mnie i prawie do mnie , że karmię się z fartucha żony , że wszystko zawdzięczam pracy Minclów , a nic , ale to nic — własnej energii , choć przecie ja podźwignął em ten kramik , zdwoił em jego dochody … Mincle i zawsze Mincle ! … Dziś niech mnie porównają z Minclami . Sam jeden przez pół roku zarobił em dziesięć razy więcej aniżeli dwa pokolenia Minclów przez pół wieku . Na zdobycie tego , com ja zdobył pomiędzy kulą , nożem i tyfusem , tysiąc Minclów musiało by się pocić w swoich sklepikach i szlafmycach . Teraz już wiem , ilu jestem wart Minclów , i jak mi Bóg miły , dla podobnego rezultatu drugi raz powtórzył by m moją grę ! Wolę obawiać się bankructwa i śmierci aniżeli wdzięczyć się do tych , którzy kupią u mnie parasol , albo padać do nóg tym , którzy w moim sklepie raczą zaopatrywać się w waterklozety … — Zawsze ten sam ! — szepnął Ignacy . Wokulski ochłonął . Oparł się na ramieniu Ignacego i zaglądając mu w oczy rzekł łagodnie : — Nie gniewasz się , stary ? — Czego ? Albo nie wiem , że wilk nie będzie pilnował baranów … Naturalnie … — Cóż u was słychać ? — powiedz mi . — Akurat tyle , co pisał em ci w raportach . Interesa dobrze idą , towarów przybyło , a jeszcze więcej zamówień . Trzeba jednego subiekta . — Weźmiemy dwu , sklep rozszerzymy , będzie wspaniały . — Bagatela ! Wokulski spojrzał na niego z boku i uśmiechnął się widząc , że stary odzyskuje dobry humor . — Ale co w mieście słychać ? W sklepie , dopóki ty w nim jesteś , musi być dobrze . — W mieście … — Z dawnych kundmanów nie ubył kto ? — przerwał mu Wokulski , coraz szybciej chodząc po pokoju . — Nikt ! Przybyli nowi . — A … a … Wokulski stanął jakby wahając się . Nalał znowu szklankę wina i wypił duszkiem . — A Łęcki kupuje u nas ? … — Częściej bierze na rachunek . — Więc bierze … — Tu Wokulski odetchnął . — Jakże on stoi ? — Zdaje się , że to skończony bankrut i bodajże w tym roku zlicytują mu nareszcie kamienicę . Wokulski pochylił się nad kanapą i zaczął bawić się z Irem . — Proszę cię … A panna Łęcka nie wyszła za mąż ? — Nie . — A nie wychodzi ? … — Bardzo wątpię . Kto dziś ożeni się z panną mającą wielkie wymagania , a żadnego posagu ? Zestarzeje się , choć ładna . Naturalnie … Wokulski wyprostował się i przeciągnął . Jego surowa twarz nabrała dziwnie rzewnego wyrazu . — Mój kochany stary ! — mówił biorąc Ignacego za rękę — mój poczciwy stary przyjacielu ! Ty nawet nie domyślasz się , jakim ja szczęśliwy , że cię widzę , i jeszcze w tym pokoju . Pamiętasz , ilem ja tu spędził wieczorów i nocy … jak mnie karmił eś … jak oddawał eś mi co lepsze odzienie … Pamiętasz ? … Rzecki uważnie spojrzał na niego i pomyślał , że wino musi być dobre , skoro aż tak rozwiązało usta Wokulskiemu . Wokulski usiadł na kanapie i oparłszy głowę o ścianę mówił jakby do siebie : — Nie masz pojęcia , co ja wycierpiał em , oddalony od wszystkich , niepewny , czy już kogo zobaczę , tak strasznie samotny . Bo widzisz , najgorszą samotnością nie jest ta , która otacza człowieka , ale ta pustka w nim samym , kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego spojrzenia , ani serdecznego słówka , ani nawet iskry nadziei … Pan Ignacy poruszył się na krześle z zamiarem protestu . — Pozwól sobie przypomnieć — odezwał się — że z początku pisywał em listy bardzo życzliwe , owszem , może nawet za sentymentalne . Zraziły mnie dopiero twoje krótkie odpowiedzi . — Alboż ja do ciebie mam żal ? … — Tym mniej możesz go mieć do innych pracowników , którzy nie znają cię tak jak ja . Wokulski ocknął się . — Ależ ja do żadnego z nich nie mam pretensji . Może — odrobinę — do ciebie , żeś tak mało pisał o … mieście … W dodatku bardzo często ginął „ Kurier ” na poczcie , robiły się luki w wiadomościach , a wtedy męczyły mnie najgorsze przeczucia . — Z jakiej racji ? Wszakże u nas nie było wojny — odparł ze zdziwieniem pan Ignacy . — Ach tak ! … Nawet dobrze bawili ście się . Pamiętam , w grudniu mieli ście świetne żywe obrazy . Kto to w nich występował ? … — No , ja na takie głupstwa nie chodzę . — To prawda . A ja tego dnia dał by m — bodaj — dziesięć tysięcy rubli , ażeby je zobaczyć . Głupstwo jeszcze większe ! … Czy nie tak ? … — Zapewne — chociaż dużo tu tłomaczy samotność , nudy … — A może tęsknota — przerwał Wokulski . — Zjadała mi ona każdą chwilę wolną od pracy , każdą godzinę odpoczynku . Nalej mi wina , Ignacy . Wypił , zaczął znowu chodzić po pokoju i mówić przyciszonym głosem : — Pierwszy raz spadło to na mnie w czasie przeprawy przez Dunaj trwającej od wieczora do nocy . Płynął em sam i Cygan przewoźnik . Nie mogąc rozmawiać przypatrywał em się okolicy . Były w tym miejscu piaszczyste brzegi , jak u nas . I drzewa podobne do naszych wierzb , wzgórza porośnięte leszczyną i kępy lasów sosnowych . Przez chwilę zdawało mi się , że jestem w kraju , i że nim noc zapadnie , znowu was zobaczę . Noc zapadła , ale jednocześnie zniknęły mi z oczu brzegi . Był em sam na ogromnej smudze wody , w której odbijały się nikłe gwiazdy . Wówczas przyszło mi na myśl , że tak daleko jestem od domu , że dziś ostatnim między mną i wami łącznikiem są tylko te gwiazdy , że w tej chwili u was może nikt nie patrzy na nie , nikt o mnie nie pamięta , nikt ! … Uczuł em jakby wewnętrzne rozdarcie i wtedy dopiero przekonał em się , jak głęboką mam ranę w duszy . — Prawda , że nigdy nie interesowały mnie gwiazdy — szepnął pan Ignacy . — Od tego dnia uległ em dziwnej chorobie — mówił Wokulski . — Dopóki rozpisywał em listy , robił em rachunki , odbierałem towary , rozsyłał em moich ajentów , dopókim bodaj dźwigał i wyładowywał zepsute wozy albo czuwał nad skradającym się grabieżcą , miał em względny spokój . Ale gdy m oderwał się od interesów , a nawet gdy m na chwilę złożył pióro , czuł em ból , jakby mi — czy ty rozumiesz , Ignacy ? — jakby mi ziarno piasku wpadło do serca . Bywało , chodzę , jem , rozmawiam , myślę przytomnie , rozpatruję się w pięknej okolicy , nawet śmieję się i jestem wesół , a mimo to czuję jakieś tępe ukłucie , jakiś drobny niepokój , jakąś nieskończenie małą obawę . Ten stan chroniczny , męczący nad wszelki wyraz , lada okoliczność rozdmuchiwała w burzę . Drzewo znajomej formy , jakiś obdarty pagórek , kolor obłoku , przelot ptaka , nawet powiew wiatru bez żadnego zresztą powodu budził we mnie tak szaloną rozpacz , że uciekał em od ludzi . Szukał em ustroni tak pustej , gdzie by m mógł upaść na ziemię i nie podsłuchany przez nikogo , wyć z bólu jak pies . Czasami w tej ucieczce przed samym sobą doganiała mnie noc . Wtedy spoza krzaków , zwalonych pni i rozpadlin wychodziły naprzeciw mnie jakieś szare cienie i smutnie kiwały głowami o wyblakłych oczach . A wszystkie szelesty liści , daleki turkot wozów , szmery wód zlewały się w jeden głos żałosny , który mnie pytał : „ Przechodniu nasz , ach ! co się z tobą stało ? … ” Ach , co się ze mną stało … — Nic nie rozumiem — przerwał Ignacy . — Cóż to za szał ? — Co ? … Tęsknota — Za czym ? Wokulski drgnął . — Za czym ? No … za wszystkim … za krajem … — Dlaczegożeś nie wracał ? — A cóż by mi dał powrót ? … Zresztą — nie mogł em . — Nie mogł eś ? — powtórzył Ignacy . — Nie mogł em … i basta ! Nie miał em po co wracać — odparł niecierpliwie Wokulski . — Umrzeć tu czy tam , wszystko jedno … daj mi wina — zakończył nagle , wyciągając rękę . Rzecki spojrzał w jego rozgorączkowaną twarz i odsunął butelkę . — Daj pokój — rzekł — już i tak jesteś rozdrażniony … — Dlatego chcę pić … — Dlatego nie powinien eś pić — przerwał Ignacy . — Za wiele mówisz … może więcej , aniżeliby ś chciał — dodał z naciskiem . Wokulski cofnął się . Zastanowił się i odparł potrząsając głową : — Mylisz się . — Zaraz ci dowiodę — odpowiedział Ignacy przyciszonym głosem . — Ty nie jeździł eś tam wyłącznie dla zrobienia pieniędzy … — Zapewne — rzekł Wokulski po namyśle . — Bo i na co trzysta tysięcy rubli tobie , któremu wystarczało tysiąc na rok ? … — To prawda . Rzecki zbliżył swoje usta do jego ucha . — Jeszcze ci powiem , że pieniędzy tych nie przywiozł eś dla siebie … — Kto wie , czyś nie zgadł . — Zgaduję więcej , aniżeli myślisz … Wokulski nagle roześmiał się . — Aha , więc tak sądzisz ? — zawołał . — Upewniam cię , że nic nie wiesz , stary marzycielu . — Boję się twojej trzeźwości , pod wpływem której gadasz jak wariat . Rozumiesz mnie , Stasiu ? … Wokulski wciąż się śmiał . — Masz rację , nie przywykł em pić i wino uderzyło mi do głowy . Ale — już zebrał em zmysły . Powiem ci tylko , że mylisz się gruntownie . A teraz , ażeby ocalić mnie od zupełnego upicia , wypij sam — za pomyślność moich zamiarów . Ignacy nalał kieliszek i mocno ściskając rękę Wokulskiemu , rzekł : — Za pomyślność wielkich zamiarów … — Wielkich dla mnie , ale w rzeczywistości bardzo skromnych . — Niech i tak będzie — mówił Ignacy . — Jestem tak stary , że mi wygodniej nic nie wiedzieć ; jestem już nawet tak stary , że pragnę tylko jednej rzeczy — pięknej śmierci . Daj mi słowo , że gdy przyjdzie czas , zawiadomisz mnie … — Tak , gdy przyjdzie czas , będziesz moim swatem . — Już był em i nieszczęśliwie … — rzekł Ignacy . — Z wdową przed siedmioma laty ? — Przed piętnastoma . — Znowu swoje — roześmiał się Wokulski . — Zawsze ten sam ! — I tyś ten sam . Za pomyślność twoich zamiarów … Jakiekolwiek są , wiem jedno , że muszą być godne ciebie . A teraz — milczę … To powiedziawszy Ignacy wypił wino , a kieliszek rzucił na ziemię . Szkło rozbiło się z brzękiem , który obudził Ira . — Chodźmy do sklepu — rzekł Ignacy . — Bywają rozmowy , po których dobrze jest mówić o interesach . Wydobył ze stolika klucz i wyszli . W sieni wionął na nich mokry śnieg . Rzecki otworzył drzwi sklepu i zapalił kilka lamp . — Co za towary ! — zawołał Wokulski . — Chyba wszystko nowe ? — Prawie . Chcesz zobaczyć ? … Tu jest porcelana . Zwracam ci uwagę … — Później … Daj mi księgę . — Dochodów ? … — Nie , dłużników . Rzecki otworzył biurko , wydobył księgę i podsunął fotel . Wokulski usiadł i rzuciwszy okiem na listę , wyszukał w niej jedno nazwisko . — Sto czterdzieści rubli — mówił czytając . — No , to wcale niedużo … — Któż to ? — zapytał Ignacy . — A … Łęcki … — Panna Łęcka ma także otwarty kredyt … bardzo dobrze — ciągnął Wokulski zbliżywszy twarz do księgi , jakby w niej pismo było niewyraźne . — A … a … Onegdaj wzięła portmonetkę … Trzy ruble ? … to chyba za drogo … — Wcale nie — wtrącił Ignacy . — Portmonetka doskonała , sam ją wybierałem . — Z którychże to ? — spytał niedbale Wokulski i zamknął księgę . — Z tej gablotki . Widzisz , jakie to cacka . — Musiała jednak dużo między nimi przerzucić … Jest podobno wymagająca … — Wcale nie przerzucała , dlaczego miała by przerzucać ? — odparł Ignacy . — Obejrzała tę … — Tę ? … — A chciała wziąć tę … — Ach , tę … — szepnął Wokulski biorąc do ręki portmonetkę . — Ale ja poradził em jej inną , w tym guście … — Wiesz co , że to jednak jest ładny wyrób . — Tamta , którą ja wybrał em , była jeszcze ładniejsza . — Ta bardzo mi się podoba . Wiesz … ja ją wezmę , bo moja już na nic … — Czekaj , znajdę ci lepszą — zawołał Rzecki . — Wszystko jedno . Pokaż inne towary , może jeszcze co mi się przyda . — Spinki masz ? … Krawat , kalosze , parasol … — Daj mi parasol , no … i krawat . Sam wybierz . Będę dziś jedynym gościem i w dodatku zapłacę gotówką . — Bardzo dobry zwyczaj — odparł uradowany Rzecki . Prędko wydobył krawat z szuflady i parasol z okna i podał je ze śmiechem Wokulskiemu . — Po strąceniu rabatu — dodał — jako handlujący , zapłacisz siedem rubli . Pyszny parasol … Bagatela … — To już wrócimy do ciebie — rzekł Wokulski . — Nie obejrzysz sklepu ? — spytał Ignacy . — Ach , co mnie to ob … — Nie obchodzi cię twój własny sklep , taki piękny sklep ? … — zdziwił się Ignacy . — Gdzież znowu , czy możesz przypuszczać … Ale jestem trochę zmęczony . — Słusznie — odparł Rzecki . — Co racja , to racja . Więc idźmy . Pozakręcał lampy i , przepuściwszy Wokulskiego , zamknął sklep . W sieni znowu spotkał ich mokry śnieg i Paweł niosący obiad . Pan Tomasz Łęcki z jedyną córką Izabelą i kuzynką panną Florentyną nie mieszkał we własnej kamienicy , lecz wynajmował lokal , złożony z ośmiu pokojów , w stronie Alei Ujazdowskiej . Miał tam salon o trzech oknach , gabinet własny , gabinet córki , sypialnię dla siebie , sypialnię dla córki , pokój stołowy , pokój dla panny Florentyny i garderobę , nie licząc kuchni i mieszkania dla służby , składającej się ze starego kamerdynera Mikołaja , jego żony , która była kucharką , i panny służącej , Anusi . Mieszkanie posiadało wielkie zalety . Było suche , ciepłe , obszerne , widne . Miało marmurowe schody , gaz , dzwonki elektryczne i wodociągi . Każdy pokój w miarę potrzeby łączył się z innymi lub tworzył zamkniętą w sobie całość . Sprzętów wreszcie miało liczbę dostateczną , ani za mało , ani za wiele , a każdy odznaczał się raczej wygodną prostotą aniżeli skaczącymi do oczu ozdobami . Kredens budził w widzu uczucie pewności , że z niego nie zginą srebra ; łóżko przywodziło na myśl bezpieczny spoczynek dobrze zasłużonych ; stół można było obciążyć , na krześle usiąść bez obawy załamania się , na fotelu marzyć . Kto tu wszedł , miał swobodę ruchu ; nie potrzebował lękać się , że mu coś zastąpi drogę lub że on coś zepsuje . Czekając na gospodarza nie nudził się , otaczały go bowiem rzeczy , które warto było oglądać . Zarazem widok przedmiotów , wyrobionych nie wczoraj i mogących służyć kilku pokoleniom , nastrajał go na jakiś ton uroczysty . Na tym poważnym tle dobrze zarysowywali się jego mieszkańcy . Pan Tomasz Łęcki był to sześdziesięciokilkoletni człowiek , niewysoki , pełnej tuszy , krwisty . Nosił nieduże wąsy białe i do góry podczesane włosy , tej samej barwy . Miał siwe , rozumne oczy , postawę wyprostowaną , chodził ostro . Na ulicy ustępowano mu z drogi — a ludzie prości mówili : oto musi być pan z panów . Istotnie , pan Łęcki liczył w swoim rodzie całe szeregi senatorów . Ojciec jego jeszcze posiadał miliony , a on sam za młodu krocie . Później jednak część majątku pochłonęły zdarzenia polityczne , resztę — podróże po Europie i wysokie stosunki . Pan Tomasz bywał bowiem przed rokiem 1870 na dworze francuskim , następnie na wiedeńskim i włoskim . Wiktor Emanuel , oczarowany pięknością jego córki , zaszczycał go swoją przyjaźnią i nawet chciał mu nadać tytuł hrabiego . Nie dziw , że pan Tomasz po śmierci wielkiego króla przez dwa miesiące nosił na kapeluszu krepę . Od paru lat pan Tomasz nie ruszał się z Warszawy , za mało mając już pieniędzy , ażeby błyszczeć na dworach . Za to jego mieszkanie stało się ogniskiem eleganckiego świata i było nim aż do czasu rozejścia się pogłosek , że pan Tomasz postradał nie tylko swój majątek , ale nawet posag panny Izabeli . Pierwsi cofnęli się epuzerowie , za nimi damy mające brzydkie córki , z pozostałą zaś resztą zerwał sam pan Tomasz i ograniczył swoje znajomości wyłącznie do stosunków z familią . Lecz gdy i tu zauważył zniżenie się uczuciowej temperatury , zupełnie wycofał się z towarzystwa , a nawet ku zgorszeniu wielu szanownych osób , jako właściciel domu w Warszawie , wpisał się do Resursy Kupieckiej . Chciano go tam zrobić prezesem , ale nie zgodził się . Tylko jego córka bywała u sędziwej hrabiny Karolowej i paru jej przyjaciółek , co znowu dało początek pogłosce , że pan Tomasz jeszcze posiada majątek i że zerwał z towarzystwem w części przez dziwactwo , w części dla poznania rzeczywistych przyjaciół i wybrania córce męża , który by ją kochał dla niej samej , nie dla posagu . Więc znowu dokoła panny Łęckiej począł zbierać się tłum wielbicieli , a na stoliku w jej salonie stosy biletów wizytowych . Gości jednak nie przyjmowano , co zresztą między nimi nie wywołało zbyt wielkiego oburzenia , ponieważ rozeszła się trzecia z kolei pogłoska , że Łęckiemu licytują kamienicę . Tym razem w towarzystwie powstał zamęt . Jedni twierdzili , że pan Tomasz jest zdeklarowanym bankrutem , drudzy gotowi byli przysiąc , że zataił majątek , aby zapewnić szczęście jedynaczce . Kandydaci do małżeństwa i ich rodziny znaleźli się w dręczącej niepewności . Ażeby więc nic nie ryzykować i nic nie stracić , składali hołdy pannie Izabeli nie angażując się zbytecznie i po cichu rzucali w jej domu swoje karty , prosząc Boga , ażeby ich czasem nie zaproszono przed wyklarowaniem się sytuacji . O rewizytach ze strony pana Tomasza nie było mowy . Usprawiedliwiano go ekscentrycznością i smutkiem po Wiktorze Emanuelu . Tymczasem pan Tomasz w dzień spacerował po Alejach , a wieczorem grywał w wista w resursie . Fizjognomia jego była zawsze tak spokojna , a postawa tak dumna , że wielbiciele jego córki zupełnie potracili głowy . Rozważniejsi czekali , ale śmielsi poczęli znowu darzyć ją powłóczystymi spojrzeniami , cichym westchnieniem lub drżącym uściskiem ręki , na co panna odpowiadała lodowatą , a niekiedy pogardliwą obojętnością . Panna Izabela była niepospolicie piękną kobietą . Wszystko w niej było oryginalne i doskonałe . Wzrost więcej niż średni , bardzo kształtna figura , bujne włosy blond z odcieniem popielatym , nosek prosty , usta trochę odchylone , zęby perłowe , ręce i stopy modelowe . Szczególne wrażenie robiły jej oczy , niekiedy ciemne i rozmarzone , niekiedy pełne iskier wesołości , czasem jasnoniebieskie i zimne jak lód . Uderzająca była gra jej fizjognomii . Kiedy mówiła , mówiły jej usta , brwi , nozdrza , ręce , cała postawa , a nade wszystko oczy , którymi zdawało się , że chce przelać swoją duszę w słuchacza . Kiedy słuchała , zdawało się , że chce wypić duszę z opowiadającego . Jej oczy umiały tulić , pieścić , płakać bez łez , palić i mrozić . Niekiedy można było myśleć , że rozmarzona otoczy kogoś rękami i oprze mu głowę na ramieniu ; lecz gdy szczęśliwy topniał z rozkoszy , nagle wykonywała jakiś ruch , który mówił , że schwycić jej niepodobna , gdyż albo wymknie się , albo odepchnie , albo po prostu każe lokajowi wyprowadzić wielbiciela za drzwi … Ciekawym zjawiskiem była dusza panny Izabeli .