Andrzej Strug Dzieje jednego pocisku … Długo ten owoc dojrzewał … Wlokły się lata , gubiąc życie i trawiąc dusze w ludziach . Biła we wroga Idea i Nienawiść , wielu ludzi poświęcenie i cierpliwe w męce czekanie . W tajemnicy , jak na dnie morza , układały się warstwami odmęty drobnych prac i niedostrzegalnych żywotów . Aż przyszedł dzień , kiedy wylały się chęci poza chcenie . Zachciała chęć stać się czynem . Uderzył głową o mur zapalczywy człowiek — spróbował jego mocy gołą pięścią . To była pierwsza krew . Do wszystkiego ma robotnik narzędzie : jest narzędzie na żelazo i na kamień , i na wszelką inną rzecz . Jest młot i kilof , jest kosa i siekiera . Ale nową i niesłychaną była ta praca , co , jak mur , stanęła przed wiecznym robotnikiem . Trzeba było burzyć , trza było zabijać … Budowało się burzące , zabójcze narzędzie w wielu namysłach , w zajadłych sporach . Ważył je zimny rozum i wezbrana namiętność . Wezwane były do głosu polityka i żądza zemsty , rozwaga i wściekłość , stara , doświadczona mądrość i nowe szaleństwo . Wodziły się ze sobą : wiara w znajome dziś i wiara w niepewne jutro . Aż któregoś dnia potoczył się po bruku pocisk dynamitowy . Była to puszka z lanego żelaza z pokrywą , wkręconą na śrubie . Wyglądała na pół funta kakao lub kilo zagranicznych konfitur . Ważyła około dziesięciu funtów i mieściła się z łatwością w kieszeni , którą obciągała niemiłosiernie . Zawartość jej była niezmiernie skomplikowana , wygląd nadzwyczaj zwyczajny , a przeznaczenie wiadome . Gdzież się podziewa , czy też całkiem się już zapodział ten majster , który ją kiedyś zrobił ? Był to nieznany światu naukowemu chemik , osobnik ponury , ongiś tułający się w nędzy po laboratoriach uniwersyteckich całej Europy . Nie szukał on kariery ani sławy , jeno prawdy — czyli wyrazu chemicznego dla pewnego nadzwyczajnego związku , który był bezbarwny , jako ciało gazowe , bezwonny , niewidzialny , a jednak znany powszechnie , omawiany w pismach specjalnych , badany , ważony , chwytany , szpiegowany i prześladowany przez wielu doktorów Szulców i tyluż Mullerów , a pomimo to ocalał i tkwił w tajemnicy w swoim chemicznym państwie i wyraz jego wiadomy był na razie tylko Temu , który policzył gwiazdy niebieskie i wody oceanów . Z uporem maniaka , w odcięciu od żywego świata , siedział polski chemik na dalekiej obczyźnie , otoczony rurkami , baniami szklanymi , destylatorniami , oddychając smrodem chemikalii , żywiąc się nędznie i żyjąc jedynie gorączką pogoni za bezwonnym , bezbarwnym , niewidzialnym swoim ideałem , dziwaczejąc z roku na rok i zaciekając się coraz bardziej w swojej manii . Nie wiedział najzupełniej , co się dzieje w świecie , a już najmniej był ciekawy tego , co się tam odbywa w jego dalekiej ojczyźnie . Od ostatecznego obłędu uratowała go jednak rewolucja . Niepodobieństwem było by wyjaśnić , jak się to stało . Drogą zawiłych i niedocieczonych związków , przeobrażeń i procesów dyfuzji , absorbcji , zgęszczania , skraplania i krystalizacji , przez wysokie jakieś ciśnienia , przez tajemnicze pokrewieństwa rozproszonych pierwiastków i wreszcie przez wpływ niewiadomego ciała , które oznaczmy znakiem X , ułożyła się w mózgu maniaka hipoteza — że to , co się w kraju właśnie zaczęło tak burzliwie i krwawo , nie powinno mu być obojętne . Po niedługim czasie chemik przystąpił do ścisłej , jakościowej i ilościowej analizy nowego związku , który w życiu potocznym nazywają zwykle tęsknotą za krajem ojczystym , a którego składowe części są luźne , rozmaite i częstokroć niespodziewane . Związek ten miał snać wielką wagę gatunkową , gdyż ciężył duszy chemika , gnębił go i nie dawał mu spokoju . Analiza była trudną dla umysłu , zepsutego przez metody eksperymentalne , przez różne rurki , retorty , wagi i odczynniki ; po pracowitych badaniach na dnie zostawał osad uparty i nierozpuszczalny , któremu już nic poradzić nie mogło . W tym właśnie czasie przebiegał Europę jako agent rewolucji pewien towarzysz , poszukujący człowieka nauki , który by zechciał oddać swoją wiedzę , a z nią i życie na usługi rewolucji . Niezliczone były jego konferencje , najrozmaitsze były jego sposoby przekonywania , oszukiwania i terroryzowania ludzi , których potrzebował . Ale ponieważ tutaj chodziło nie o oddanie mieszkania na potrzeby partii , nie o zapomogę pieniężną , ani o pożyczenie paszportu , ale o usługę , która niejako zakładała stryczek na szyję , więc , pomimo , że ów towarzysz był genialnym agitatorem , nie znalazł w szerokiej Europie wśród wielu uświadomionych społecznie mężów nauki ani jednego , który by zechciał okazać rewolucji tę fachową usługę . Agitator nie ustąpił jednak i wziął się do nawiedzania nieznanych sobie chemików , których adresy zbierał , gdzie tylko mógł . Jeden w Getyndze wyrzucił go za drzwi , był to bowiem konsekwentny i uświadomiony narodowy demokrata . Drugi w Bernie zgodził się natychmiast na propozycję , obiecał wszystko , zobowiązał się najsolenniej , a załatwiło się to tak błyskawicznie szybko , że agitator domyślił się ku końcowi konferencji , że go tu wzięto za wariata i chciano go się pozbyć jak najprędzej i w najprostszy sposób . Trzeci — było to w Paryżu — usłyszawszy propozycję , wygłoszoną w sposób zupełnie naturalny przez nieznajomego napastnika , oniemiał , struchlał i w strachu śmiertelnym zapomniał o trzymanym w ręku flakonie z kwasem azotowym ( konferencja odbywała w laboratorium ) . W rezultacie uczony oparzył sobie boleśnie nogi i leczył się w przeciągu sześciu tygodni , a tymczasem niestrudzony agitator natrafił nareszcie na to , czego mu było potrzeba . Towarzysze z kolonii zagranicznej dali mu adres pewnego chemika , ale z góry uprzedzili , że mowy o tym nie ma , ażeby ten maniak , który już prawie zapomniał gadać po polsku , mógł się na cośkolwiek przydać . Agitator wybrał się tam bez nadziei , ale i bez sceptycyzmu , wierny swojej metodzie zawadzania o wszystko po drodze . I chemik zgodził się na wszystko , jak gdyby tylko czekał na zaproszenie . Jak się to stało ? Jak tacy ludzie ze sobą gadali i jakim cudem się dogadali ? W jaki sposób chemik mógł tak z miejsca puścić się na awantury , o jakich nie miał pojęcia i które nie przywidziały mu się nigdy nawet we śnie ? Mniejsza o to — w tych czasach stawały się rzeczy dziwniejsze . Pewnego dnia uczony zakończył ostatnią walkę z bezwonnym i bezbarwnym swoim wrogiem i odłożył dalszą kampanię na czas nieograniczony . Zdjął swój biały chałat i fartuch , spakował swój majątek , czyli roczniki specjalnych czasopism w paru językach oraz swoje jedyne ogłoszone dzieło , zajmujące w druku pół stronicy hieroglifów chemicznych , i wyjechał do kraju , który podówczas był tyglem tajemniczych procesów duchowych i materialnych , którym za łącznik niejako służył powszechnie znany w piekielnej chemii życia odczynnik — stanu płynnego , a czerwonego zabarwienia . Energia więzi społecznej wyładowywała się gwałtownie , między anodem a katodem przebiegały wartkie prądy — a pośrodku zostawały trupy i trupy . Cóż miał tam do czynienia maniak nauki , dusza , prześmiardła w laboratoryjnym zamknięciu ? Logicznie biorąc — nic . Ale na szczęście dla postępu świata w życiu społecznym zachodzą , z rzadka co prawda , okresy , kiedy logika wycofuje się z mózgów i spogląda z daleka na to , co ludzie ze sobą wyrabiają . Tedy po jakimś czasie nasz chemik zamieszkał na dalekim przedmieściu Warszawy , w domku , wynajętym przez partię i na dobro tejże partii , a na zło caratu ; zaczął fabrykować domowymi środkami przyrządy , mające za zadanie dopomóc w pewnej mierze do wywalczenia niepodległości ojczyzny i do zbliżenia proletariatu polskiego do jego ostatecznych celów . Pragnienie tej niepodległości było w naszym uczonym mętne . Świadomość tych ostatecznych celów prawie żadna — a jednak … A jednak pracował gorliwie i wydajnie , nie szczędząc siebie ani tych , którym na spożycie przeznaczone były jego piekielne wyroby . Opinię miał bardzo solidną . — Nareszcie mamy prawdziwego chemika ! — Zna się na rzeczy . A przy tym jest to bądź co bądź chlubą dla partii , że taki uczony … — Prawdziwy uczony … — Znany bardzo szeroko … — Wszędzie znany … Z rzadka , co jakie dwa tygodnie , do domku na przedmieściu wchodziła ubogo ubrana panienka . Ponieważ chemik o tych wizytach bywał zawczasu uprzedzany , przeto wkładał kołnierzyk , czesał się i zarzucał roztrzęsione łóżko dziurawą derką , przewietrzał mieszkanie , wymiatał niedopałki papierosów , porozrzucane na podłodze , zamykał szczelnie drzwi od pracowni i czekał niecierpliwie . Powitanie było zawsze serdeczne . Chemik kłaniał się niezgrabnie j uśmiechał się dziko , jak obłąkany , szczerząc dziurawe zęby , a panienka podnosiła na ń duże , smutne oczy , w które zdziczały samotnik nigdy nie śmiał spojrzeć , chyba ukradkiem . — Cóż tam słychać na świecie , bo ja tu taki odcięty ? … Właściwie nie obchodziło go nic tak dalece ze świata , gdyż przez całe życie był również od wszystkiego odcięty , ale należało o czymś mówić , należało jakkolwiek rozpocząć . Rozmowy z „ Kamą ” były dla chemika rozkoszą niewysłowioną , jej głos , niezależnie od tego , co mówiła , wprowadzał w nieopisane wibracje cząsteczki , składające materię jego mózgu i bodaj że serca . Odludek , dla którego do niedawna wszystko było obce poza ciasną sferą pewnych związków węgla , utonął w smutnych oczach nieznajomej dziewczyny bez pamięci i bez żadnej świadomości co do istoty tego przeobrażenia . Kobiety nie istniały dla niego nigdy , a i teraz nie było kobiety w tych nadzwyczajnych uniesieniach … Był to bowiem po prostu jakiś cud czyli reakcja chemiczna , przekraczająca wszelkie prawa i hipotezy , znane nauce . Rozmowy obracały się przeważnie koło spraw politycznych i partyjnych . Kama ze zdumieniem spostrzegła za pierwszej swojej bytności w laboratorium , że tajemniczy preparator , dla którego żywiła cześć niezmierną , nie miał pojęcia o najprostszych i obowiązkowych dla każdego szeregowca wiadomościach z zakresu zagadnień ruchu . Nie mówiąc już o konstytuancie w Warszawie , o taktyce bojowej , która dzieliła podówczas partię na dwa obozy , i tym podobnych spornych a zawiłych kwestiach — towarzyszka Kama odkryła , że żywił on jeszcze złudzenia co do narodowej demokracji i nie czuł należytej nienawiści do esdeków . Kama przynosiła do laboratorium żelazne powłoki do bomb i potrzebne chemikalia , tudzież dynamit , a wynosiła gotowe wyroby . Była ona jedyną istotą , mającą bezpośredni dostęp do laboratorium , przez nią załatwiano korespondencję , przez nią chemik otrzymywał instrukcje i obstalunki oraz pieniądze na życie . Miała sobie tedy za najświętszy obowiązek uświadomić i wykształcić ignoranta - samotnika w mądrości społecznej . Była z tego dumna i przynosiła mu za każdym razem paczkę bieżącej bibuły , nad którą chemik mordował się po nocach z gorliwością i żądzą zrozumienia tych trudnych spraw . Pomimo to , zabiegi towarzyszki Kamy szły na marne . Chemik czytał i czytał wydawnictwa partyjne , słuchał z nabożeństwem objaśnień Kamy , ale mózg jego , zaczadziały w wyziewach kuchni chemicznej , nie mógł żadną miarą ogarnąć zjawisk , które przewalały się przed nim jak gdyby na wzburzonych falach , nieujęte , nieposkromione , urągające teoriom , przewidywaniom , obawom i nadziejom . Niejednokrotnie , jąkając się i wtrącając słowa cudzoziemskie , prosił o wyjaśnienia , ale nauczycielka nie mogła żadną miarą dociec , o co mu właściwie idzie . Wreszcie wykrywało się , że towarzysz nie wie czegoś najważniejszego , bez czego nie ma mowy o świadomym poglądzie na rzeczy i na wypadki . Kama była cierpliwą i taktowną , ale chemik sprawiał jej takie niespodzianki , że zapominała o wszelkiej oględności i pedagogice i dawała upust swojemu zdumieniu : — Ach ! Ach ! więc wy nie wiedzieli ście o tym ! … Towarzyszu , na miłość boską , jakże tak można ? … Cóż wy robicie w takim razie między nami ? … — Wiecie , co robię , towarzyszko Kamo — odpowiadał smutnym głosem winowajca . — Ale cóż was do tego skłoniło ? Przecież wy zupełnie nie jesteście socjalistą ! Jak was wykryją , to was przecie powieszą . I za cóż wy będziecie się poświęcali , kiedy nie wiecie … Biedny chemik nie potrafił na to odpowiedzieć , nie przypuszczał nigdy , że socjalizm jest aż tak trudny . Obiecywał poprawę , mozolił się , martwił się , ale od prawdy był zawsze daleko . Za to swoje robił porządnie . Wyroby , pochodzące z jego pracowni , były niezawodne . Niedługo jednak funkcjonował . Pewnego wieczora , zaledwo Kama zdołała wynieść to , co było zamówione i gotowe , gdy wpadła policja z wojskiem , z saperami . Z wielkimi ostrożnościami zbierano butelki , retorty , różne chemikalia , pudełka z żelatyną , misterne puszeczki , obłożone watą , a zawierające piorunian rtęci , „ kluski ” dynamitowe , tygielki i inne graty piekielnej kuchni . Chemika potłuczono z lekka kolbami , związano go porządnie i pod eskortą całej roty wojska odstawiono do Cytadeli . Kiedy go bito , krzywił się i mrużył oczy z bólu , ale w duszy nie miał nic innego prócz wielkiej , największej w życiu radości . Albowiem towarzyszka Kama ocalała . Następnie cieszył się i z tego , że ocalała zamówiona bomba , która była potrzebna do jakiegoś nadzwyczajnego zamachu i ad hoc w sposób specjalny była przyrządzana . Potem martwił się , że nie zdążył skreślić i oddać Kamie swego nowego wynalazku , dotyczącego zapału , bezpiecznego , a zarazem niezawodnego . Był to wynalazek , którym się szczycił , opowiadał o nim towarzyszce szczegółowo , a ona pilnie słuchała , ale wiedział , że z tego nic nie dojdzie do ludzi , gdyż chemia była to dziedzina jeszcze bardziej obca dla Kamy , niż dla niego socjalizm i polityka . Wynalazek ten niezawodnie mógł się przydać rewolucji , ale bezpośrednią intencją jego było uchronienie Kamy od niebezpieczeństwa podczas przenoszenia i przewożenia pocisków . — To już zginęło na zawsze — myślał sobie chemik w celi X pawilonu , rozcierając ramiona , pokrajane przez postronki , i popluwając krwią po kolbach . Tu ze zdziwieniem pełnym ciekawości spostrzegł , że wkracza w jakiś dziwny okres życia , że każda jego myśl wydaje mu się nową i niesłychaną , a całe jego proste życie niezrozumiałą zagadką , która zresztą niebawem … O co już mniejsza , bo nie opowiadamy tu dziejów chemika . Była to ciężka puszka z lanego żelaza . Na podróże i przygody oraz dla ochrony od wpływów wilgoci i zimna wstawiona była w elegancki futerał z żółtej skóry , w jakim mieszczą się słoiki z pachnidłami czy tam kosmetykami w neseserach podróżnych , używanych przez damy światowe . Kama , wyszedłszy z laboratorium , przystanęła o kilkanaście kroków za domkiem i spojrzała bacznie na prawo i na lewo wzdłuż mrocznej ulicy ; sznury żółtych płomyków gazowych biegły w obie strony . Było ponuro i pusto na przedmieściu i nigdzie nie było widać niebezpieczeństwa . Dopiero w parę minut potem wyminęło ją kilka dorożek , jedna za drugą , pędzących co siły w szkapach . Z dorożek sterczały ku górze bagnety . Gdzieś na gwałt wieziono żołnierzy . Za chwilę zatętnił na bruku oddział konnej policji . Kama drgnęła całym ciałem . Turkot i tętent urwały się jakoś za blisko , gdzieś strasznie za blisko . Stała wpatrzona w jeden punkt . Szepnęła „ tak ” i poszła w swoją stronę . Szła długo , długo , mijała zabudowania kolejowe , przeszła koło wielkiej , jasno oświetlonej stacji , pełnej wrzawy i ruchu . Zatrzymała się przed stacją po drugiej stronie placu i z jakimś wyczekiwaniem wpatrywała się w zgiełkliwy tłum ludzki . Czekała — ale wszystko było zajęte sobą i niemiłosiernie zwyczajne . Porwała się z miejsca i szybko zaczęła powracać — niosło ją bezmyślne wzruszenie . Był w niej bolący dotkliwie niepokój , jak gdyby wyrzut i obłąkana żądza zatracenia . Mijała czarne parkany , długi druciany płot , za którym ciągnęły się szeregi wagonów towarowych , i śpieszyła się bardzo , resztką ostrożności podtrzymując na rzemyku pod okrywką swój ciężki pakunek . Nagle ryknął jej tuż nad samym uchem sygnał parowozu . To osadziło ją na miejscu . Spojrzała na zegarek i szepnęła „ jeszcze zdążę ” . Wydobyła chustkę i długo , starannie ocierała sobie twarz . Bo łzy zalały jej już nie tylko twarz i woalkę , ale i przód żakietu . Gdy wsiadała do dorożki przed stacją , te panieńskie łzy już zamarzły i perliły się na szarym korcie żakietu . — Proszę jechać wolno , ostrożnie … Lekko , posuwiście poniosły ją gumy ku miastu . Przesuwały się ulice Pragi szerokie , ponure . Minął huczny , zatłoczony most . Ulice , ulice pełne ludzi , blasku , zgiełku . Wszystko to wydawało się dzisiaj Kamie odmiennym , a przede wszystkim niezrozumiałym . Było to coś w tym rodzaju , jak gdyby wjechała w obcy świat , zaludniony przez twory o niepojętych , tajemniczych przeznaczeniach , między istoty niechybnie skazane na coś strasznego , a nieświadome tego i rojące się po ulicach , jak we śnie . Ich potrzeby nie były potrzebami , ich radości i smutki nie były sobą , ich głosy dźwięczały martwo , ich ruchy były kłamane , a wszystko , co czynili — niepotrzebne , zarówno jak oni sami , jak ich istnienie , jak cale miasto , kraj , świat … To bliski oddech czyjejś niechybnej śmierci zatruł na moment jej żywy , człowieczy mózg . Wszyscy pomrą — myślała , patrząc na rojące się tłumy ludzkie . Ta prosta myśl , wiadoma wszystkiemu , co żyje , układała się w jej duszy , jak niezmierny ciężar . Po co wszyscy żyją ? Pytanie to wydobywało się z niej przeraźliwym , obłąkanym krzykiem . Kiedy składała pocisk na przechowanie w zwykłym miejscu u pewnego nerwowca inteligenta , ten , jak zwykle , podziwiał jej niezachwiany spokój . Prosił ją , żeby spoczęła , zapraszał na herbatę i kunsztownie zagajał rozmowę , która zawsze i niezmiennie prowadziła do tego , żeby się od niej dowiedzieć jak najwięcej , co czuje , jak czuje , jak ona przeżywa takie podróże z tak delikatnym ładunkiem . Był to jegomość niezwykle ciekawy procesów psychologicznych , zachodzących w duszach bojowców , ocierających się codziennie o śmierć . — Jako lekarza i psychiatrę niezmiernie mnie interesują te wasze właściwości duchowe . W takich sytuacjach , szanowna towarzyszko , zjawiska psychologiczne nabierają jaskrawości i wyrazistości niezwykłej . Cóż , kiedy z wami nigdy nie można się dogadać . Wasi ludzie ukrywają się i maskują przede mną , drwią z moich badań i wykręcają się dowcipami . A nauka mogła by niejedno z was wyciągnąć … Kama znała tę jego manię i z uśmiechem znosiła indagacje , odpowiadając byle co , mistyfikując psychologa i niewiele sobie robiąc z całej nauki . — Cóż , na długo zostawiacie mi to sympatyczne pudełeczko ? — pytał doktór przy pożegnaniu . — O , towarzysz jest za ciekawy . Zresztą ja sama nie wiem . Jak każą , przyjdę — kiedy każą … — … Albowiem nie wiecie ani dnia ani godziny … — z odcieniem pewnej głębokości wypowiedział doktór . — Dnia , jak dnia , ale co do godziny , to jak zawsze między ósmą a dziewiątą wieczorem . A gdyby wypadło inaczej , to tegoż dnia rano o ósmej otrzymacie kartkę przez posłańca , oznaczającą godzinę . — Żeby tylko nie przez tych posłańców … — Teraz mamy już własnych . Kiedy Kama sobie poszła , doktór natychmiast zamknął się w swoim gabinecie , szczelnie i pedantycznie zasłonił okna i postawił na biurku powierzony mu depozyt . Niewinnie i skromnie stał sobie pocisk w pięknym étui . Nikt by nigdy nie przypuścił , aniby komu do głowy przyszło … Doktór wyciągnął się na kanapie i , zapaliwszy papierosa , zaczął przeżuwać powszednie marzenie swego życia , myślał o swoim dziele , poświęconym psychologii jednostek i mas podczas ruchów rewolucyjnych . Ale myślenie rwało się i utykało . Teorie wytyczne wydawały mu się nieco nieoględne . Systemat nieuporządkowany , a wiele zbadanych zjawisk bujało sobie niesfornie , nie dając się nagiąć do żadnej teorii . Doktór , jak każdy twórca , miewał swoje złe i dobre godziny . Dzisiaj mu się myślenie nie kleiło . Jako psycholog , znał samego siebie , używając się ustawicznie do rozmaitych badań , a więc niebawem spostrzegł przyczynę niezwykłego zaćmienia inteligencji . Długo wpatrywał się w przedmiot , leżący na biurku . Mały ten pakuneczek wywierał na psychiatrę dziwnie mocny i w tajemniczości swojej niedocieczony wpływ . Doktór nie był tchórzem . Rzecz tę sprawdził niejednokrotnie z całą surowością chłodnego badacza . Śmierci się nie bał i był tego pewnym . Kiedyś chodził śmiało i z brawurą po górach , przeszłego roku miał pojedynek z dobrym strzelcem i w przeddzień , jak i w dzień spotkania był nie tylko zupełnie przytomny , ale nawet w dobrym , bynajmniej nie dorabianym humorze — wreszcie oddawał rewolucji bardzo ryzykowne usługi … A jednak , ilekroć przynoszono mu do domu ot coś takiego , zaczynały się dlań godziny niezmiernego podniecenia , dochodzące do aktów zupełnie niepoczytalnych . W tych okresach czasu psychiatra nie o wiele się różnił od swoich pacjentów , których codziennie odwiedzał w szpitalu Bonifratrów — zwłaszcza noce bywały pełne okropnością . I kiedy pytał , na jak długo mu przyniesiono pocisk — pytał zarazem , jak długo będzie się musiał dręczyć . Był świadomy siebie i z góry wiedział , co go czeka . Nie zdarzyło się jednak nigdy , żeby odmówił swojego mieszkania , nawet żeby się wymawiał , a bodaj , żeby się choć skrzywił . Brał i już . W sferach partyjnych miał opinię zupełnie pewnego człowieka , co w czasie rewolucji , a zwłaszcza w sferach , mających do czynienia ze sprawami bojowymi , było mianem zaszczytnym . Kto tam może być pewnym siebie ? Komu to życie niemiłe ? Doktór był rewolucjonistą z przekonań , ale te przekonania nie zaprzątały go nigdy zanadto . Były w nim , był pewien ich istnienia i na tym koniec . Nie bawił się w dociekania programowe , było mu wszystko jedno , co się pisze w literaturze partyjnej , gdyż takich rzeczy nie czytywał i było mu właściwie wszystko jedno , do czego zmierza rewolucja . To , co się wówczas działo w kraju , a do czego i on na swój sposób przykładał ręki , interesowało go jako niezwykłe , wstrząsające widowisko , pełne niespodzianek , zagadek , dreszczów . Zbliżył się do tych zjawisk z własnej , świadomej woli , ale i w swoich własnych celach . Był pożytecznym dla rewolucji , ale nie było w tym jego zasługi . I z tego zdawał sobie sprawę . W morzu świadomości , po którym pływał doktór , były jednak mielizny i skały podwodne . Taka drobna rzecz , jak pocisk dynamitowy … Sporo ich już widział doktór , jako stały przechowywacz tych rzeczy , a jednak za każdym razem działo się to samo . Zdawało by się , że już można się było przyzwyczaić . Tymczasem … Nie był to zwyczajny , ordynarny strach . Po ulicach , jak psy , węszą szpicle , chodzą patrole , ludzie u niego bywają niebezpieczni — o każdej chwili może wpaść policja … Ratusz , kolby , badania , Grün ze swoimi sposobami , X pawilon , sąd wojenny — osiem , piętnaście lat katorgi — może stryczek ! Nie , było to zupełnie co innego . Wiedział , co mu grozi , i jako człowiek konsekwentny znosił pogodnie to przeświadczenie . Wiedział to naprzód , że , w razie czegoś takiego , zachowa się przyzwoicie . Co więcej , miał już na wszelki wypadek przygotowane różne swoje kwestie , zainteresowanie i ciekawostki natury psychologicznej , które w tych nieszczęśliwych okolicznościach miały mu słodzić dolę , a zarazem rozszerzać zakres jego doświadczeń . Nie był to również strach przed przypadkowym wybuchem , albowiem doktór wiedział , że będzie to tylko ułamek sekundy , po którym nastąpi jakieś bezbrzeżne nic . I dość mu było wiedzieć , żeby spokojnie przebywać w jednym pokoju z niebezpiecznym przedmiotem . Cóż więc to było ? Zerwał się z kanapy i , skradając się po cichu , jak gdyby w pokoju był ktoś , kogo by nie chciał obudzić , stanął nad biurkiem . Futerał był nowy i mocno pachniał skórą . Rzemyk spuszczał się z biurka i dotykał podłogi . Ostrożnie owinął go doktór dookoła pudełka , wyrównał i stał , patrząc . Martwy przedmiot nic sobie nie robił z jego przenikliwych oczu , ani z przesubtelnych myśli , ani z bezpośrednich pytań . Stał , gdzie go postawiono , i będzie stał do końca świata , jeżeli go nie ruszą . Gdy go kto ciśnie o ziemie , rozerwie wszystko dookoła z jednakową energią — czy to będą carscy siepacze , czy bojownicy rewolucji , czy przechodnie na ulicy , ludzie starzy , młodzi , źli , dobrzy , głupi czy mądrzy , potrzebni czy niepotrzebni . Będą leciały z okien szyby , będzie ogólne przerażenie . Pocisk zniknie w chaosie gwałtownych reakcji chemicznych , zostanie dym , zjadliwy zapach i czerepy powłoki zewnętrznej , utkwione w okrwawionych ciałach stójkowych , generałów , sołdatów , bojowców , koni dorożkarskich i przypadkowych przechodniów . Błąkały się myśli psychologa i stawały się coraz mniej rozumne , coraz bardziej niezwykłe . Rodziły się , wzmagały się i dochodziły do nieprzepartej potęgi wariackie zachcenia . Jakieś niedostrzegalne , cienkie , jak włos , nic dzieliło go od wykonania tuż zaraz pewnych pomysłów , jakie rodzą się w malignie . Obca siła popychała go , podnosiła mu rękę , kazała dotykać się strasznego przedmiotu . Chichotał nad nim szyderczy śmiech kogoś niewiadomego , który stał się obecny w pokoju . Przychodziły mu do głowy zupełnie poważne i umotywowane myśli , pełne niesłychanej mądrości , która olśniła go nagle i kazała mu wyznać : to jest prawda ! To jest nareszcie ostateczna prawda ! Tą prawdą było ni mniej ni więcej tylko to , żeby chwycić pocisk i grzmotnąć nim o podłogę . Tak należało uczynić , nie zwlekając . Gdy wziął pocisk do ręki , wydał mu się on strasznie ciężki . To go zdziwiło . Gdy ważył w ręku bombę , nagle bulknęło w niej coś tak złowrogo , że doktór , zlany zimnym potem , znieruchomiał i przestał oddychać . W tej chwili stał się znowu trzeźwym , przytomnym i świadomym człowiekiem , który zrozumiał , że oto przed sekundą jeszcze był obłąkanym . Pierwszym zwiastunem otrzeźwienia był strach , nieubłagany , miażdżący , prawdziwy strach . Ręce drżały , latały , włosy zjeżyły się na głowie . W niezmiernym wysiłku , jak gdyby przenosił ciężary , postawił pudełko na biurku — o wiele mocniej , niż należało . Oblały go strugi zimnego potu . Upadł na kanapę . Długo nie było wokoło niego nic — ani przed nim , ani za nim nic się nie działo , ani też miało kiedyś być . Czas przestał płynąć , a świat istnieć . Nie czuł siebie samego . Było to rozkoszne i straszliwe . Nie spał jednak — czuwał . Było to czuwanie martwego przedmiotu . Zdawało mu się , że jest kamieniem , sprzętem , pyłem kosmicznym . Mogły koło niego przechodzić wieki i tysiąclecia ludzkie . Nie nudziła mu się jego cierpliwość . Za oknem zaczął się turkot wozów , gwar ludzki , blade światło weszło do pokoju przez zapuszczone firanki . Doktór wstawał , gasił lampę , chował pocisk w zwykłe miejsce , do najniższej szuflady biurka , którą starannie zamykał na klucz . Obchodził się z bombą ostrożnie , jak należało , ale bez żadnych nadzwyczajnych wrażeń . Potem mył się i wychodził na miasto . Pił kawę i odczytywał „ Kuriera ” w mleczarni Nadświdrzańskiej i jechał tramwajem do swojego szpitala . Był uważnym , spostrzegawczym , zwyczajnym . Jeden ze starych wariatów , człowiek bardzo przywiązany do doktora , powitał go i tego dnia uprzejmymi słowami : „ Kiedyż pan doktór nareszcie zamieszka z nami na stałe ? ” . Diagnozy jego były rozumne i przenikliwe , postępowanie z chorymi , jak zwykle , taktowne i pełne rzadkiego u lekarzy szpitalnych ciepła . Stały ordynator spoglądał tego dnia ukradkiem a bacznie na młodszego kolegę . Doświadczonym okiem szpiegował jego ruchy i spojrzenia , a zwłaszcza pewien lekki , jak cień , uśmieszek , który co chwila w porę i nie w porę zjawiał się na jego obliczu . Stary lekarz potrząsał głową w smutnym jakimś przeświadczeniu . Lubił bowiem bardzo swego asystenta . O swojej godzinie pojechał doktór na obiad . Ale zaledwie przełknął zupę , zerwał się nagle i , ku zdziwieniu stołowników i pani Mijałkowskiej , wydającej obiady gospodarskie , wypadł z pokoju . W niezmiernym podnieceniu popędzał dorożkarza i zadyszany wbiegał na swoje trzecie piętro . Ostrożnie otwierał drzwi i zaglądał do gabinetu . Gabinet był taki , jak zawsze , wszystko stało na swoim miejscu . Drżącą ręku otwierał biurko , przerażał go brzęk kluczyków . Zajrzał i uspokoił się natychmiast . Siadł i w zeszycie swoim zapisał w kilku zdaniach spostrzeżenia tego dnia . Był świadomym tego , jakim jest teraz i jakim był w nocy i przed chwilą . Po czym wracał na obiad , myśląc : „ po co ja właściwie brałem dorożkę , kiedy to tak blisko ? ” . Bywało rozmaicie , bywało gorzej . Pamięta ciche noce i sen spokojny . Nagle podrzuca go coś na łóżku . Zapała gwałtownie świecę i nadsłuchuje . Podkrada się ostrożnie pod zamknięte drzwi gabinetu i nagle otwiera drzwi szeroko . Odważnie podnosi świecę — nic . Cóż spodziewał się tam zastać ? Nie wiadomo . Podejrzliwie zagląda do kątów , ale przeraża go własny cień , przesuwający się po ścianach . Potem chodzi po swoich trzech pokojach ze świecą w ręku . Potem gasi świecę , otwiera okno i wygląda na ulicę . Przynosi ostrożnie pocisk i stawia go na oknie . Czeka . Wreszcie kroki , głosy … Jacyś pijani wracają do domu , wyśpiewując pijackimi głosami . Z daleka słychać dorożkę — i to nic . Czeka cierpliwie . Wreszcie zbliżają się środkiem ulicy trzy cienie . Wloką się powoli , słychać częste ziewanie , szerokie , mocne . Kroki twarde , ciężkie . Połyskują bagnety . Doktór nie ma żadnych zamiarów . Wybucha w nim rozpasane szyderstwo . Jest z czegoś niezmiernie zadowolony , nie posiada się z radości . Tymczasem tamci powoli , spokojnie przechodzą . Czasami zabierał ze sobą pakunek , nosił go do szpitala , na obiady , poruszał się z nim swobodnie , zapominał o nim chwilami , a było mu z nim dobrze i spokojnie . Pocisk w żółtym futerale gościł u niego dziesięć dni . Ku końcowi doktór miał oczy zupełnie obłąkane , a okresy zwykłej przytomności umysłu ( przy ludziach ) sąsiadowały w nim z paroksyzmami zupełnie chorobliwymi , które w swoich spostrzeżeniach notował , z całą ścisłością nazywając je po imieniu , według terminologii naukowej . Pewnego dnia , ku wieczorowi , doktór przewiesił sobie futerał z bombą przez ramię i chodził po mieście przez kilka godzin . Łaził tam i z powrotem po Marszałkowskiej , wchodził do cukierni , stawał przed wystawami sklepów . Gapił się , jak patrole rewidowały przechodniów , zaglądał wyzywająco w oczy policjantom , ale nikt go nie zaczepiał . Doktór na coś czekał , spodziewał się jakiegoś nadzwyczajnego spotkania — a ponieważ nic się nie stawało , więc wrócił do domu . Zdążył w sam czas . Zaledwo się rozebrał , zaledwo zamknął do biurka fatalne puzderko , zadzwoniono trzy razy . W progu stała nieznajoma , wspaniale ubrana dama . Z wielkim zdziwieniem , a z większą jeszcze elegancją zaprosił damę do gabinetu i podsunął jej fotel . Dama nie siadała , ale za to zaczęła się śmiać . Zdziwienie jego wciąż wzrastało , aż nareszcie poznał towarzyszkę Kamę . — No — no … no — no … Widział przed sobą osobę z wyższego świata , w przepysznym żakiecie karakułowym , w bajecznym kapeluszu , szeleszczącą , powiewną , pachnącą , ubrylantowaną i uśmiechniętą zalotnie . — Moje uszanowanie pani hrabinie ! — Drogi szambelanie , czynię krok nader ryzykowny , wchodząc późnym wieczorem do kawalerskiego mieszkania . Ale ufam pełnemu dyskrecji honorowi szambelana . Sprawa jest poważna . — Jestem na usługi hrabiny . — Przyszła m osobiście odebrać klejnoty koronne , które najjaśniejsza pani powierzyła mu przez osobę zaufaną , choć pochodzenia niskiego . Było to w tych dniach . — Stanie się zadość rozkazowi najjaśniejszej pani . Ale hrabina zechce może spocząć . Dostrzegam ślady zmęczenia . — Ani chwili dłużej nie mogę pozostać . Królowa czeka na klejnoty . Królowa czekać nie może — a również ten , który ma być obdarzony — ten tym bardziej . — Ktoś to bardzo szczęśliwy . — Łaska królowej jest nieograniczona . Zresztą człowiek ten zasłużył od dawna i nie godzi się kazać mu jeszcze czekać … — A zatem dzisiaj … — Nie wiadomo . Tajemnica dworu … Doktór widział jednak nadzwyczajną bladość na twarzy Kamy i jej oczy , połyskujące niezwykle zza woalki . Była nie sobą . Była nadzwyczajnie piękna . I ten jej dialog , zaimprowizowany tak ni stąd , ni zowąd . Ocknął się w nim lekarz . — Musicie przez chwilę odpocząć . Wszystko to bardzo dobrze , ale dla samego powodzenia … — Nie wiem , o co wam chodzi , widzicie , śpieszy mi się … Dajcie mi tylko szklankę wody … Po chwili doktór wrócił ze szklanką wody , którą postawił na bocznym stoliczku . — Szklankę wody , owszem , ale ta wasza woda warszawska … trzeba koniecznie coś dla smaku … — Dajcie no pokój ! Nie wierzę ja , doktorze , w wasze proszki . — Proszki , proszki … — mruczał doktór , krzątając się w swojej apteczce . — Jeżeli wy każecie ludziom wierzyć w owe pigułki , którymi trujecie waszego chorego , co mu na imię carat , to i wy uwierzcie w mój proszek . Ja , towarzyszko , nie mam ambicji uzdrawiania chorób społecznych za pomocą bomb , choćby w futerałach z jasnej skóry , ale na ludzkich przypadłościach się znam , od tego jestem . Jak to w ewangelii ? Pijcie , rączyny się wam trzęsą . — Wypiję , jeżeli nie zanadto obrzydliwe … Tyle wam ustąpię dla świętego spokoju . — Bez smaku … Wypiła duszkiem , ale postawiła szklankę za mocno , gdyż szkło dźwiękło i rozsypało się po biurku . — To na szczęście … — Tak się mówi , w każdym razie przepraszam . Pocisk szybko znikł gdzieś pod żakietem , czy gdzie indziej . Może w mufce , myślał doktór , który na moment ukrywania wyszedł z pokoju . — No , do widzenia . — Do widzenia , doktorze , do widzenia . Wyszła z szelestem , strojna , pachnąca jak na bal . Doktór stanął w oknie ciemnego pokoju i ostrożnie wyjrzał przez szparę między roletą a ramą okienną . Usłyszał głuchy dźwięk zatrzaskanych drzwiczek od karety . Dwa tęgie , ciemnej maści konie porwały się z miejsca . Na koźle furman i lokaj w sutych kołnierzach futrzanych i w cylindrach . Pojechali . Psychiatra zaczął się na gwałt ubierać . Chciał jechać natychmiast na plac Teatralny , bo wydawało mu się , że to ma być przed gmachem Teatru Wielkiego . Przedstawienie się już zaczęło , widać wiedzą , że przyjedzie na drugi albo trzeci akt . Co to dziś grają ? A może przed zamkiem , jak będzie wracał . Ale po co taka tualeta ? Po chwili wrócił ze schodów . Już go odpadła ciekawość . To , co miało niebawem nastąpić , wydało mu się zupełnie zwyczajnym . Przeczytam jutro w „ Kurierze Porannym ” , powiedział sobie z całym rozsądkiem . Natomiast w momencie , który przeżył przed chwilą , spostrzegł coś niezmiernie ciekawego , co potwierdziło pewną jego własną , a nową teoryjkę . Zasiadł przy biurku i gwałtownie maczał pióro w kałamarzu , chcąc schwycić na gorącym uczynku przesubtelny moment wrażenia . Panował tam jakiś wielki , przeogromny wstyd , nielogiczny i niczym nieumotywowany , a wyraźny i niezbity . Wstyd ten już się gdzieś zupełnie podział , bez śladu . Wszelako zjawisko to należało utrwalić . Toteż utrwalał je doktór w urywanych zdaniach , gdzie nie było podmiotu ani orzeczenia , za to bez liku wykrzykników , znaków zapytania i podkreśleń . Wkrótce jednak zerwał się i głośno zawołał , obróciwszy się ku drzwiom , którymi wyszła Kama : „ Śmierci nie ma , rozumiecie ? Nie-ma ! ” Tu przekonał się dopiero , że to ta właśnie sprawa , której nieistnienia dowiódł sobie w tak niezbity sposób ( późno , ale gruntownie ! ) , zaprzątała jego myśli , wodziła go po manowcach , dręczyła podczas pobytu w jego sąsiedztwie śmiercionośnego narzędzia . Że to ona , kusicielka , kazała mu bez potrzeby igrać z niebezpieczeństwem i wyprawiać różne głupstwa . Tymczasem rzecz ta jest fikcją ! — Śmierci nie ma ! — napisał raz jeszcze wielkimi literami i tu stało się coś dziwnego . Usłyszał nagle stłumiony , głuchy huk , od którego zadźwięczały szyby i zadrgało światło lampy . Znikło wszystko , potem stała się mroczną pusta ulica , pośrodku w błocie , zabita i sponiewierana , w dymiących łachmanach kosztownych sukien leżała Kama . Obok jej oderwana głowa ze zmiażdżoną twarzą . Wokoło porozwłóczone resztki człowieka , który przed chwilą żył i tu z nim był przed chwilą . Doktór rozszlochał się w strasznym , spazmatycznym , nerwowym płaczu i zaczął się tarzać i przewracać po kanapie . Uczuł wielkie osłabienie . Uczuł pustkę w głowie . Po kolei , jedno za drugim , wszystko przestawało istnieć . Zasnął twardo — po męczarniach ostatnich dni . Na biurku jasno paliła się lampa , oświetlając kilkanaście porozrzucanych , gorączkowo zapisanych kartek , a po pokoju błądził jeszcze subtelny zapach perfum , który zostawiła po sobie towarzyszka Kama . Tulił się pocisk do panieńskiego ciała , ciężył , dolegał . Przejmowało dreszczem jego martwe dotknięcie . Szło od niego zimno , jak gdyby się już zaczynało jego dzieło śmiertelne . Drgało ze wstrętu żywe , gorące ciało pod mrożącą dłonią śmierci , poczuła dusza zimno nicości . Rwały naprzód konie , lekko bujała się kareta na gumowych obręczach . Do półmroku wnętrza zaglądały blaski i kształty świata , który przemykał się , zwyczajny i codzienny , a tak już teraz obcy . Głuchym odgłosem , jakby z daleka , przychodził gwar ulicy . Już ją coś dzieliło od świata , już ją coś oddalało od życia . Zamknęły się już wszystkie troski , urwały się wszystkie myśli , zamiary , obawy , nadzieje . Pozostało jedno jedyne na całym świecie . To ten jej czyn . W nieogarnionej pustyni stoi z nim sam na sam i wpija się w niego myślą ze śmiertelnym ukochaniem . Wszystkie upragnienia , wszystkie siły duszy i cała władza rozumu jęły się jednego prostego zadania . Wyzuły się z pamięci żmudne przygotowania , przeciwieństwa , niebezpieczne trudności . Wydało się wszystko łatwym i z ulgą odetchnęła dusza , jakby się już wszystko dokonało . Pozostaje jeszcze jedno — ostatnie , szybkie , najłatwiejsze . Ku temu niosły ją konie tęgim kłusem , i uśmiechnęło jej się słonecznie szczęście tryumfu , zwycięstwa . W tej ostatniej chwili miły jej był ten wytworny strój , ten zbytek , którego nie zaznała nigdy w życiu . Miała poczucie swojej piękności , ogarnęła ją duma czynu , który zamierzyła . Wytryskały , jak rzuty płomienia , myśli piękne , czyste . Prawdziwe życie przestawało istnieć , milkło . Nie żałowała niczego , co pozostaje . W tej chwili rozkochała się bezgranicznie , z rozkosznym samolubstwem w swoim czynie , w swoim nowym świecie , w sobie . Zimny , żelazny ciężar pocisku czuła na sobie , jak dotknięcie niezaznanej , palącej rozkoszy . Ponuro patrzy na Wisłę , a przez Wisłę na szeroki kraj pusty zamek królewski . Nic już nie mówi duszy jego ogromny kształt . — Kiedyż ono było , owo kiedyś ? … Nie spływają zeń , jak ze starych ruin , westchnienia dalekiej przeszłości . Martwy , urzędowy , splugawiony wiekową nieustającą przemocą , która tam założyła sobie koszary . Zapomniał mieszkaniec stolicy , kto tam ongiś siadywał i czyje tam było prawo . Musiał zapomnieć , bo zbyt ciężko było by pamiętać . Mniejsza o królów , można wytrzymać bez królów , nie o to Polakowi idzie … Kiedy okiem pamięci spogląda na ongiś królewski zamek , staje mu w oczach natrętne widmo . Jak upiór zza grobu sięga nieobeschłym jeszcze ze zgnilizny piszczelem po żywego człowieka . A człowiek chce żyć . Człowiek lubi żyć spokojnie . Nauczył się Polak odpędzać upartą , wyłażącą zewsząd zmorę . Już potrafi Polak nie pamiętać , nie dostrzegać , wymijać . Już może nareszcie nie wzdychać . Dużo , dużo umie już Polak . Niechże tak będzie … Stare drzewa na tarasie zamkowym pamiętają te lepsze czasy . Zaglądają , jak i dawniej , do górnych okien , obojętne na to , co się tam dzieje teraz , co się tam działo wówczas . Te same stoją mury , te same są malowidła na plafonach . Uśmiechają się malowane twarze muz i bogiń , zawsze świeża jest ich nagość i gotowe do pocałunków usta . Nie zwiędły wieńce i girlandy . Wiszą na swoich miejscach stare portrety . Zawsze dumne ich spojrzenie , jak gdyby nie wiedziały , że na urągowisko zostawiono je na ścianach . Stare sprzęty , od wieków gromadzone bogactwa , zżarte przez czas i z roku na rok cenniejsze gobeliny , pociemniałe obrazy słynnych mistrzów , na wagę złota niegdyś cenione weneckie drobiazgi na kominkach , rzeczy zdobyczne po dawnych zwycięstwach , zza świata zwiezione … Zachowało się , wszystko się zachowało . Przeżyły wszystko martwe sprzęty i wymarło wszystko , co żyło . Dawno już odbijają tylko pustkę olbrzymie zwierciadła . Kiedy ? Kiedy słyszały te ściany po raz ostatni mowę polską ? Salony . Salon Biały . Salon Błękitny . Izba Tronowa . Tu na wspaniałych uroczystościach przyjmowano posłów cudzoziemskich , kiedy za pan brat był jeszcze naród z narodami ziemi , kiedy w tej sali na polskim tronie siedział polski król … Mniejsza o króla … Kiedy wolny był naród ! Korytarze , wielkie przedpokoje , szerokie schody . Na każdym stopniu z obu stron stał hajduk obok hajduka , patrząc posępnymi oczami niewolnika na mijający go przepych . Świetne rycerstwo , przecudne damy , tonące w bogactwie i barwach swoich szat . Hetmani , wojewodowie , trzęsący królem i królestwem , dostojnicy państwa , purpuraci kościoła … Grzmi włoska kapela , brzmi wokoło mowa polska — są wszyscy u siebie , bawią się , bo ich na to stać . Bawili się Polacy potem , bawią się teraz , będą się bawili przez wieki . Ale już od stu lat nie zaznała Polska , co to zabawa . Kiedyś było życie i żywa była kiedyś siła … Wieczneż wam odpoczywanie ! Labirynt komnat , przejść , pięter , zakątków . Tędy wprowadzano kochanki ostatniego króla — tu rozkoszował się kobietami pierwszych rodów , wybranej z tysiąca urody . Tutaj szybko schodziły mu chwile . Błądzą po zamku westchnienia , szelesty , łkania , śmiechy szydercze . To złudzenie . Nic nie ma , oprócz pustki … Długi , szeroki , dywanami zasłany korytarz . Tutaj w polskim mundurze na straży stał Kordian . Ogarnęła go noc zamkowa , pełna snów , żalów , przywidzeń , pomsty , pełna bezsilnych pokus . Poczuł wroga , poczuł broń w ręku i poszedł długim korytarzem , po miękkich kobiercach . Długa była jego droga , czepiały się go myśli - widma , grobowa niemoc podcięła mu nogi , chwiał się , wahał się — choć jeszcze z bronią w ręku , a już syn niewoli . Szedł , błądził , szeptał do widma i widmo szeptało do niego . Aż porwała go za włosy zgroza i powaliła na ziemię na progu carskiej sypialni . Obudził się car i żył . Nie ma z tego nic . Pełno wokoło pustki . Głębią milczenia odzywa się z każdego kąta . Było , przeszło . Ale mieszkają i tutaj ludzie . Puste , bezludne są całe skrzydła , całe piętra , obok wre żywa krzątanina . Pełno prac , zabiegów , kłopotów . Roją się ludzie , jak mrówki , po podwórzach , po pokojach . Są tu wszyscy u siebie — ci obcy … Za tym korytarzem idą szerokie schody i prowadzą do innego skrzydła . Przedpokoje , komnaty z kordegardą , gdzie drzemie gromada żołnierzy . Drzwi — przede drzwiami na straży żołnierzyna wpija wystraszone oczy w każdego , kto go mija . Tutaj , o tej wieczornej porze chodził po swoim gabinecie i rozmyślał człowiek w generalskim mundurze . Pies psów carskich , sługa sług , niewolnik , bijący czołem w przedpokojach ministra , a w Polsce pan samowładny i prokonsul , opiekun , dozorca i kat , generał i gubernator . Mieszka na zamku królewskim , jak król , i ma władzę , jakiej nie miał żaden król polski . Chodził po wielkim swoim gabinecie i nudził się . Już od dawna jest znudzony wszystkim . I zbytkiem , który go otacza , i strachem , który wzbudza w kraju , poddanym jego władzy . Nudzą go dobre obiady i dobre wina , nudzą go zaszczyty , nudzi go uległość podwładnych , nudzi go kariera , nudzą go wyroki śmierci , które potwierdza codziennie w oznaczonych na pracę godzinach . Nudzi go nade wszystko jego gabinet , w którym przesiaduje całymi dniami , gdzie jada , sypia , pracuje , przyjmuje wizyty i który stał się dlań od pewnego czasu całym światem . Już od kilku miesięcy nie ruszył się generał z zamku . Od paru tygodni nie opuszcza swojego gabinetu . Jest zapracowany — opowiadają w świecie urzędniczym Warszawy . Chory — mówią wojskowi , którzy go nie widzieli na placach przeglądów . Boi się — mówi opinia Warszawy . Generał stanął u okna i patrzył z nienawiścią w czarną przestrzeń . W dole śniła się białawo zamarznięta rzeka , a po drugiej stronie połyskiwały roje światełek Pragi . Ponury był to widok . Generał wiedział , że tam , jak i gdzie indziej wokoło , boją się go i nienawidzą . Był czas , że go to bawiło , potem uważał to za normalne , potem zaczęło go to nudzić , a teraz … Generał drgnął i odskoczył od okna ze stłumionym okrzykiem . Nie . To nagi konar drzewa ukazał się niespodzianie tuż za szybą . Jak gdyby czyjeś czarne ramię sięgało do niego z ciemności . Nerwy ! Wiedział przecie , że tam w dole po tarasie we dnie i w nocy patrolują żołnierze . Niepodobieństwo ! Powtarzał sobie ustawicznie : niepodobieństwo ! a jednak od pół roku miotał się w niepokoju wśród obaw , przywidzeń , śmiesznostek , panował nad sobą przy ludziach , ale nieraz nie mógł utrzymać na wodzy szalejących nerwów i wybuchał . Nie był to strach . Generał był żołnierzem i wierzył w to , że zawsze gotów jest zginąć w obronie ojczyzny . Wybierał się nawet na wojnę . Ale na wojnie nie był . Wstydził się tego , że nigdy w życiu nie był na żadnej wojnie i w oczach podwładnych sobie dowódców , którzy odbyli kampanię japońską , czytał coś w rodzaju lekceważenia . Gryzł się tym i truł w duszy , ale nowej wojny nie było . Za to wybuchła rewolucja . Zaczęli ginąć generałowie , ministrowie , figury wysokie , najwyższe . Teraz nikt już nie może pomyśleć , że nie znam , co to prawdziwe bojowe niebezpieczeństwo ! Jestem na wojnie , wystawiony na najpierwszy cel skrytobójców ! Istotnie miał szczery zamiar być mężnym bojowym generałem . Kiedy go przeznaczono do Polski , wiedział , że łatwo tam zginąć . Objął rządy z zapał em . W powitalnych przemówieniach swoich do gubernatorów , do oficerów , do urzędników zalecał męstwo w walce z anarchią . — Nikomu z was nie wolno się oszczędzać ! Nie wolno ! Kto nie czuje w sobie gotowości polec na zaszczytnym placu boju , ten niechaj ustąpi zawczasu ! Nasze burzliwe czasy wymagają ofiarności i męstwa ! Policzy waszą śmierć wdzięczna Rosja i zapamięta ją car ! … Było to lekkomyślne . Rychło zaprzestał pokazywać się na ulicach miasta . Wszelkie sprawy ściągał do siebie , do zamku . Nie objeżdżał prowincji , nie odbywał przeglądów wojsk powierzonego mu okręgu , nie składał wizyt . Był trzeźwym , świadomym siebie człowiekiem i nie mógł zapomnieć o naukach , dawanych podwładnym . Nie był zaślepionym w sobie despotą i wiedział , co może o nim myśleć jego zawsze uniżone otoczenie . Cierpiał , wstydził się , ale nie mógł się przezwyciężyć . Nie był to strach — to był wstręt do tego rodzaju śmierci . Krótki huk , wstrząśnienie , popłoch wokoło , a on leży rozerwany na strzępy , osobno noga , osobno ręce , osobno głowa … Kałuża krwi … a w całym kraju radość i uciecha . Śmierć to ponura i jak gdyby poniżająca . Nie — to nie była by śmierć bojowa . Z melancholią marzył o huku armat , o tętniących masach koni , o szeroko rozwiniętych szeregach wojsk . To jest śmierć ! Polec przed frontem armii , w oczach towarzyszów broni od kuli nieprzyjacielskiej … Ale ponieważ nie zanosiło się na żadną wojnę , więc generał nie wyjeżdżał z zamku ani na krok . Codziennie , po kilka razy na dzień , telefonowano do jego kancelarii : pułkownik żandarmski X zabity na miejscu , oficer policyjny J . ciężko raniony , rewirowy N . cyrkułu na miejscu , sześciu policjantów , dwu agentów ochrany . A dalej telegramy z prowincji : gubernator radomski , policmajster lubelski , zabranie kasy w gubernii X , napad na pocztę , napad na biuro policji … Powódź takich codziennych wiadomości wyżłobiła w nim głęboką świadomość o potędze rewolucji . Czynił w imieniu cara i czyniono w jego imieniu wszystko , co tylko było w jego siłach , żeby złamać wroga . Kraj był ściśnięty w kleszczach stanu wojennego , więzienia były pełne , wieszano bez litości , po ulicach chodziły patrole wojskowe , mrowie szpiclów obciążało budżet , a jednak w biały dzień działy się rzeczy niesłychane . Uzbrojone bandy grasowały po kraju , nikt z dygnitarzy nie był pewny życia . Robotnicy po fabrykach rządzili się , jak chcieli , pisma rewolucyjne wychodziły codziennie i były sprzedawane zupełnie otwarcie na ulicach miasta . Ruszyli się nawet śpiący od wieków chłopi polscy i urządzili olbrzymi strajk rolny . Generał nie był konstytucjonalistą , ale liczył , że gdy się zbierze Duma , będzie zawsze lżej . Tymczasem w przeddzień wyborów w Warszawie genialnym podstępem wydostano z więzienia dziesięciu ludzi , skazanych na śmierć , i wystawiono na szyderstwo wszystkie władze krajowe i samą kwintesencję władzy , czyli jego samego . To już było za mocne . Generał stawał się maniakiem . Pilnowano go , jak króla . Ludzie bliscy oszczędzali mu przykrości — nie pozwalali mu nigdzie wyruszać , a on pozwalał , żeby mu nie pozwalali i „ dla dobra służby ” siedział , jak mysz pod miotłą , w swoich apartamentach . Miewał jednak w tym swoim bezpieczeństwie momenty niesłychanie przykre . Dokuczało mu poczucie swojego poniżenia i śmieszności . Zrywał się tedy i nakazywał przegląd całej załogi na Mokotowskim polu . Ale , gdy wszystko już było gotowe , gdy dwie dywizje wojska czekały na ń , generał truchlał , bladł i kładł częste znaki krzyża , poczym kładł się do łóżka i przegląd nie dochodził do skutku . Potem chorował istotnie w ciągu kilku dni . Chorował ze wstydu . Nie wstydził się tylko jednego jedynego człowieka na świecie . Był to jego kamerdyner — Polak . Temu jednemu się zwierzał , przed nim jednym wyrzekał zupełnie otwarcie . — To wszystko minie , jaśnie panie ! Przejdzie , tylko patrzeć ! Polacy nigdy nie wytrzymają długo ! Tyle razy były u nas rewolucje i , Bogu dziękować , jakoś idzie — a tu przecie nie to , co rok sześćdziesiąty trzeci , kiedy w powstaniu była szlachta , księża i co porządniejszego . Przecież to sama hołota , kanalia i Żydy . — A jak ty radzisz , powiadaj , co myślisz , przejechać tak raz i z powrotem od Zamku do Belwederu — pokazać się ? Co ? Kamerdyner wymyślał wielkorządcy z brutalną poufałością , jak niańka dziecku . — Co to , jaśnie pan ma źle w głowie ? Komu się pokazywać ? Na co ? Czy to ta Warszawa warta , żeby ona jaśnie pana oglądała na swoje oczy ? Takie parszywe , niewierne miasto ? Też ochota ! Patrzajcie ! Poczekają oni jeszcze dobrze , zanim będą warci oglądać jaśnie pana namiestnika ! Pożałują oni , pożałują ! Ja Polaków znam , ja sam Polak z rodu ! — Przecież , jeżeli wyjadę niespodziewanie ? Zanim się ktoś spodzieje , zanim się zdążą zmówić , już powrócę ! … — Ohoho … Niby to po ulicach nie stoi wszędzie ich tajna policja . Taki Żydek z papierosami , taki dorożkarz , taki posłaniec , taka … z przeproszeniem jaśnie pana , łajdaczka , co się szlaje po ulicy — to wszystko ich szpicle . Bo to nie nabrali pieniędzy w Mazowiecku ? I tu przed samym zamkiem kręcą się jakieś figury … — Widział eś ? … — Mam ja na to oko . Choćby wczoraj , stoję przed bramą — widzę , po drugiej stronie trzy razy jeden przeszedł . A głównie przyjeżdżają tramwajami . Wciąż ludzie wysiadają przed zamkiem , z miasta , z Pragi . Wysiada taki i odchodzi wolno , wolniusieńko , wraca się , jakby czegoś szukał i znowu odjeżdża . Po co on odjeżdżał , kiedy dopiero co przyjechał ? A potem znów wraca . Oczami łypie ku bramie … Coś oni knują . Oni o każdej godzinie mają wszystko w pogotowiu . — Głupi jesteś . Takiej siły oni nie mogą mieć . — Takiej , jak my , nie mają , ale mają swoje złodziejskie sposoby . A na to co poradzi największa siła ? Było to największą troską generała . „ Sposoby ” . Czuł się wobec nich bezradnym . Cios może paść nie wiadomo skąd — każdej chwili . Pomimo dozoru i rygoru w zamku i tu może do niego trafić wróg swoim nieobliczalnym sprytem . Tedy znienacka , w dzień czy wieczorem , otaczano plac zamkowy wojskiem i rewidowano wszystkich , zabierano każdego , kto wydawał się podejrzanym . Żołnierze szli na tę robotę , jak na wesele . Bezczelnie obmacywali kobiety i z całą prostotą okradali rewidowanych ludzi z portmonetek i zegarków . Nie przynosiło to jednak żadnego istotnego pożytku . Generał siedział po dawnemu w swojej rezydencji . Potem poszły czasy najgorsze . Raporty wszystkich dowódców korpusów zaczęły donosić o spiskach żołnierskich , o buntach , po koszarach , po obozach . Wykryto związek między ruchami żołnierskimi a polskimi organizacjami rewolucyjnymi . Tu — już jakby ziemia zapadła się pod nogami . Ci żołnierze pilnowali jego osoby . Przecież na ich łasce i niełasce był każdy moment jego życia . W twardym , niezłomnym umyśle generała zaczęło się dręczące wahanie . Mądrość całego życia , etyczne podstawy całej jego niezachwianej w wierności kariery podlegały niebezpiecznym wstrząśnieniom . Czyżby to już był koniec ? Czyżby mylił się on i ci , co rządzili Rosją ? Czyż mają słuszność żywioły anarchiczne , te buntownicze gazety , przepowiadające zgon samowładztwa ? Znał rosyjskiego żołnierza . Znał jego ciemną , martwą duszę . Wiedział , że na wrzask komendy żołnierz ten idzie w ogień , idzie , na ojca , na matkę , jak ślepa maszyna . Przykręcał śrubę dyscypliny i w powierzonym mu okręgu nie było do niedawna słychać o buntach i niepokojach sołdackich . Tutaj żołnierza otaczał zewsząd wrogi , obcy naród . Przeciwko temu odwiecznemu wrogowi , Polakowi , szczuto sołdata w cerkwi , w koszarach , w szkołach pod oficerskich , w broszurkach patriotycznych . A jednak sołdat bratał się z polskim buntownikiem i skrytobójcą … W cóż w takim razie można jeszcze było wierzyć ? Generał zaczął się upijać . Pił samotnie , wieczorami . Pokrzepiał się , jak mógł — mógł przynajmniej spać twardo do rana . Inaczej nie mógł by zasnąć — bo do szaleństwa doprowadzała go myśl , że ginie Rosja . Ze strachem patrzył teraz w oczy żołnierzy , stojących na warcie w zamku . A widząc struchlałe , bezmyślne spojrzenia sołdackie , wlepione w niego , jeszcze nie wierzył . — Przekłuje mnie tym oto kazionnym bagnetem — myślał . A ponieważ na takie niebezpieczeństwo nie było żadnej rady , przeto przestał wychodzić ze swego gabinetu i przylegających dwu pokoi . Wzmocnił za to działalność raportową i władze centralne na mocy dokumentów miały zupełnie dokładne pojęcie o jego gorliwości . Raz struchlał , otrzymawszy oficjalne zawiadomienie z Petersburga , że jakiś wielki książę z wielką księżną wybierają się za granicę i mają przejeżdżać przez Warszawę . To jedno mogło go zmusić do opuszczenia swojej fortecy . Ale genialny dyrektor kancelarii przynosił mu natychmiast gotowy tekst telegramu , oświadczający , że osoba jego jest nieustannie tropiona przez rewolucjonistów , że wobec tego nawet tak krótki moment , jak powitanie na dworcu Ich Cesarskich Wysokości , może sprowadzić na Ich Ces . Wysokości nieszczęście w postaci zdradzieckiego zamachu , wymierzonego przeciwko warszawskiemu generał - gubernatorowi . Że polskie żywioły anarchistyczne nie zawahają się poświęcić osób Ich Ces . Wysokości . Że wobec tego uważa swój najświętszy obowiązek … Wobec tego W . Książę jechał na Wierzbołów , albo wcale nie jechał , a generał zostawał w spokoju . Miewał jednak napady buntów , piekielnej nudy , wstydu . Wyjeżdżał na miasto ! Wyjeżdżał . Stała gotowa opancerzona kareta z cesarskich wozowni , konwój kawalerii , która swymi ciałami i kadłubami kazionnych koni miała go osłaniać od kul , przywdziewał „ protège- corps invulnérable ” , wyrabiany na użytek biurokracji rosyjskiej przez francuskich blagierów . Wyjeżdżał , ale po pół roku nie wyjechał za bramę . W ostatniej chwili chwytał go jakiś skurcz , jakiś spazm … Był to strach . A czas upływał . Jeszcze wciąż wznosiły się ku górze nadzieje . Jeszcze na miejsce jednego powieszonego stawało do walki dziesięciu . Masy ludowe falowały i drgał coraz mocniej zrąb podmurowania państwa . W tajnym albumie generała zgromadziły się już dziesiątki fotografii skazańców rewolucjonistów , którym potwierdził wyroki i którzy już poszli na tamten świat . Z rzadka , w pewnych złych chwilach , rozglądał się po tych młodych twarzach . Były tam oczy , patrzące na niego wyzywająco , jak na wroga , albo też bezmyślnie , obojętnie , w niektórych zastygło osłupienie strachu , w wielu widać już było wyraźnie patrzenie w niezgłębioną czeluść śmierci . Generał nie poczuwał się do litości ani żadnych wzruszeń natury ludzkiej , gdyż , podpisując wyroki , spełniał tylko swój obowiązek , a zresztą i rewolucjoniści nie byli dla niego inni , niż on dla nich . Wśród tej galerii skazańców miał jedną młodą twarz , którą zazwyczaj pomijał przy przeglądaniu . Zbyt drażniące , zbyt mocne było jego spoglądanie prosto w oczy . Zbyt długo trzeba było pamiętać potem pewne , nieopisanie przykre wrażenie . Do tych oczu , patrzących zza świata , niepodobna się było przyzwyczaić . Na pierwsze wejrzenie chłopak ten spodobał mu się i to do tego stopnia , że gotów był nawet go ułaskawić . Ale ciążyło na nim zbyt wiele dowiedzionych przestępstw , generał zaś lubił być sprawiedliwym . Chłopak zginął i zaczął mścić się po śmierci . Kiedy po jakimś czasie generał wydobył jego fotografię , spojrzały na ń stamtąd jakby oczy upiora . Jasne , przenikliwe , nieubłagane — wiedzące już wszystko i mówiące wszystko . Szarpnęło nim po raz pierwszy w życiu okropne powątpiewanie . Zali dobre jest to , co czyni ? Zali to jest konieczne ? Z oczu powieszonego biła prawda , owa wiekuista nieomylność — która panuje tam , gdzieś , kędy poszedł skazany chłopiec . Z trudem powrócił potem generał do równowagi i przez jakiś czas nie wieszano nikogo . Ale któregoś dnia wrócił przecież do siebie i do pełnienia obowiązków . Siłą logiki i pracą woli , wymuszonym szyderstwem i zapijaniem sprawy zwyciężył tajemniczą moc swego wroga zza świata . A kiedy już było wszystko po dawnemu , wydobył album i z drwiącym uśmiechem spytał widma : — No i co ? — Zginiesz ! — odpowiedziały natychmiast oczy . Była w tym spojrzeniu znowu przenikliwa , nieodparta prawda . I zamarł drwiący uśmiech na pobladłej twarzy generała — zobaczył bowiem jakby własną śmierć , swój własny grób . Widział swój pogrzeb uroczysty , idący ulicami Warszawy . Gromady gapiów , szpalery wojsk . Odtąd nie otwierał już albumu i przestał gromadzić fotografie skazanych . A tego wieczora miał się stać właśnie epokowy wypadek w ostatnich miesiącach jego życia : miał naprawdę wyjechać . W najgłębszej tajemnicy czyniły się przygotowania . Wszyscy agenci byli ściągnięci , obstawione były ulice . Cały szwadron huzarów miał być wezwany w ostatniej chwili . Generał gotował się do tego występu z całym bohaterstwem . Miał być na pewnym bazarze dobroczynnym , zorganizowanym przez polskie sfery arystokratyczne . Miał się pokazać . O to mu głównie chodziło . Zarazem strasznie chciał zobaczyć ruch uliczny , ludzi , życie . Miał to nieprzeparte zachcenie więźnia , który dał by pół życia za moment , spędzony na wolności , między ludźmi . Wszystko było gotowe , oberpolicmajster i naczelnik ochrany ręczyli mu za bezpieczeństwo , a zwłaszcza zapewniali , że nikt oprócz nich dwu nie wie o istotnym celu przygotowań . Około dziewiątej przygalopował zaalarmowany oddział huzarów . Kareta stała gotowa i dwaj adiutanci z minami , sadzącymi się na oznaki męstwa . Generał już w futrze schodził ze schodów , czyniąc pod mikołajewskim płaszczem nieznaczne znaki krzyża . Serce mu biło mocno , coraz mocniej , jeszcze mocniej . Zachwiał się i upadł . Wezwany lekarz skonstatował symptomaty nerwicy serca . Odbyło się konsylium , zalecono wypoczynek , i generał zaczął rozmyślać nad tym , w jaki sposób zredagować podanie o dwumiesięczny urlop . Orkiestra grała hucznie ostatni swój kawałek . Znać w nim było radość muzykantów , że nareszcie będą mogli pójść do domu . Był to hałaśliwy jakiś marsz . Jeszcze przed chwilą w umyśle Kamy tlał płomyczek nadziei , przed chwilą jeszcze , wbrew wszelkim oczywistościom , nie wyobrażała sobie , żeby szary realizm życia mógł zdeptać i wyszydzić wszystko , co było tak niesłychane . Od dwu godzin żyła w ekstazie , wśród cudów , ponad bytem . Krążyła wśród tłumu , była przytomną , uśmiechała się , widziała i słyszała wszystko wokoło siebie . Od dwu godzin doznawała upajającej rozkoszy spoglądania zza świata na rzeczy ludzkie . Dziwnymi stawały się rzeczy najzwyklejsze . Inne , nikomu niewiadome , jej jednej tylko dostępne było znaczenie pewnych słów , dźwięków , barw , kształtów . W jednej chwili odmieniła się wewnętrzna postać wszelkiej rzeczy . Oczarowana weszła w rozbawiony , świąteczny tłum i wraz z nim bawiła się swoją tajemnicą . Było jej wesoło , lekko , łatwo . Mijał szybko czas wśród gwaru i pustoty karnawałowego bazaru . Krążyła po kramach , kupowała z wyborem rzeczy , które jej były miłe , dawała hojne naddatki . Lokaj , postępujący za nią , miał już pełne ręce sprawunków . — Proszę jaśnie pani — odniosę do karety , bo już nie mam gdzie podziać ! … — Co to jest ? Dlaczego jeszcze ? … — Milcz ! Nie patrz tak na mnie . Lada chwila . Upuścił kilka paczek i , podnosząc je , szeptał : — Jak wejdzie , staniesz u wejścia przy kramie z książkami . Nie ruszaj się . Oglądaj książki . Jak będzie czas , powiem ci . Pilnuj się w ostatniej chwili ! Przed resursą mnóstwo szpiclów . Przyjedzie na pewno ! Bij pod nogi o pięć kroków z całej siły … Dwu elegantów otarło się o nią , patrząc bezczelnie i wesoło . Lokaj zamilkł i odszedł . Nie zdążyła go zapytać o jedną rzecz . Było to coś straszliwie ważnego . Kiedy poszedł , myśli jej układały się w formę zapytań . Mijały tylko , przerzucała je , szukając czegoś najważniejszego . Śpieszyła się . Każda chwila była policzona , a musiała znaleźć swoje najważniejsze pytanie — musiała na nie odpowiedzieć … — Boże daj , żeby zdążyć — Boże daj … — Co się ze mną stanie za godzinę ? Nikt tego nie wie ! Nikt żywy … — Po co człowiek żyje ? Po co ten tłum ? Po co ten bazar ? — Co ja mam uczynić . Dlaczego ja nie wiem , co mam czynić , ani gdzie jestem ? — Jaki będzie ten jutrzejszy dzień ? Dziwny dzień , już beze mnie … — Dlaczego nie pożegnała m się z matką ? Dlaczego ja o tym myślę ? Czy ona zrozumie mój list ? — Dlaczego ja nie mogę myśleć ? Dlaczego mi się chce krzyczeć , wołać , sama nie wiem co ? — Czemu zagrali teraz to , co u nas w domu , kiedy była m całkiem mała … To coś z Mozarta … Umysł zapadał jakby w drzemanie . Śnił jej się tłum , muzyka , jaskrawe światła , od których bolały oczy . Już gdzieś kiedyś widziała to samo , gdzieś kiedyś śniła się jej ubrana dywanami altana , w której siedziały trzy wystrojone panie . Błogością i szczęściem zdjęło ją odkrycie , że to sen i w tejże chwili ocknęła się . Zdjęła ją zgroza . Jak długo trwało jej osłupienie ? Czy już nie przepadło wszystko ? Gwałtownie odwróciła się ku wyjściu — szukała wszędzie rozszerzonymi ze strachu oczami . Czy nie za późno ? Ach , co za szczęście ! Człowiek w liberii , nakazujące oczy , cichy , spokojny głos : — Oglądaj . Kupuj , kupuj ciągle , nie myśl — kupuj , rozmawiaj z paniami , nie myśl … W uszach szum i daleki jęk . Poczuła władzę nad sobą , lekkość i siłę w poruszeniach . Cokolwiek miało nastąpić , było to logiczne , jasne i do głębi zrozumiałe . Cokolwiek miała dokonać , było to dobre , pożądane , łatwe . Uśmiechnęła się do swojego szczęścia . Przez dalekie , rytmiczne jęczenie , którego miała pełną głowę , słyszała jednak wyraźnie , co mówiły do niej rozbawione , sprzedające panie i słyszała swój własny odziwniały głos , swój śmiech i swoje puste słowa . Potem , mijając wielkie drzwi głównego wejścia , spokojnym okiem zajrzała w głąb szerokich schodów , którymi miało wejść jej przeznaczenie . Nigdy nie czuła takiej rześkości , wesela i siły . Przestał jej dolegać ciężar pocisku , który wisiał pod żakietem u paska na płaskim stalowym haku . Nie czuła żadnego wysiłku przy poruszaniu się z miejsca na miejsce . Płynęła , jak gdyby ponad ziemią . Już zapomniała o swoich dręczących , niepodobnych do rozwikłania myślach . Napadła ją pustota , lekceważenie wszystkiego i szczera potrzeba wesołości . Zewsząd zastępowały jej drogę pokusy . To kupić wielki pleciony fotel i patrzeć , jak ten potężny i złowrogi Leon , jako posłuszny lokaj , będzie musiał nieść go przez całą salę . To ukryć się gdzieś między labiryntem sklepów , zaszyć się w tłum , zginąć , uciec i śmiać się w duchu z ponurych spojrzeń Leona . Mimo woli głośno roześmiała się , może za głośno , ale nigdy nie widziała tak prześmiesznej zabawki : stoi pajac na rozkraczonych nogach , z parasolem w ręku , kiwa się na wszystkie strony , niezgrabnie , sztywno robi kilka kroków i pada niespodziewanie szybko . Jakże wesoło … — Napij się wody ! Zaraz napij się wody sodowej ! Natychmiast … Idzie posłusznie . Z rozkoszą wypija dużą szklankę przepysznej jakiejś , mrożonej lemoniady . Płaci rubla . Przyćmiewają światła . Dzwonek . Patrzy z chciwością . Wysoko na galerii na wielkim płótnie przebiega szybko żyjący krajobraz : środkiem biegną szyny kolejowe . Z jednej strony spływają zbocza gór , z drugiej faluje i bije o brzeg żywe , cudne morze . Z daleka przypływa fala , rozpędza się , zbiera siły , naciera i szerokim płaszczem zalewa brzeg . Wiatr od morza niesie jędrny , słony chłód , chwieją się na wietrze gałęzie drzew , mijają białe wille , pałacyki . Przemykają szybko ludzie , patrzący na pociąg . Znajomy , miły walc narzuca dziwny , rzewny urok na to wszystko . Ktoś głośno wywołuje tytuł numeru : „ Droga z Nicei do Monte Carlo ” . — Nigdy tam nie będę — myśli Kama i łzy napływają jej do oczu . Skoczna , trywialna polka . Toczy się środkiem drogi pijany jegomość , oszczekują go psy , najeżdża na ń rowerzysta , przewracają się obadwaj w pocieszny sposób . Wokoło śmiechy . I Kama się śmieje . Pijak idzie dalej , wpada w stado owiec i bije się z pastuchem . Znowu psy , które wydzierają mu z ubrania całe płaty . Jakiś człowiek niesie coś na głowie w dużym kuble . Pijak włazi mu pod nogi i zostaje oblany wapnem od stóp do głów . Wokoło śmiechy . I Kama śmieje się również , chociaż spostrzega , że ta błazeńska scena zaczyna się wiązać w jakiś straszliwy sposób z jej sprawą . Nagle zgaszona została cała groza i splugawiona wzniosłość tego , co ma się stać — lada chwila . Od tego błazeństwa trzeba będzie oderwać oczy i z urwanym pustym śmiechem pójść tam … Dlaczego tak głupio ? To niepodobieństwo … Niepodobieństwo … żeby to mogło się stać naprawdę . Wie , że zrobi , co trzeba , rzuci , jak trzeba — ale to nie będzie już to samo . Ona już wie . Nic się nie stanie . Coś się nie uda . Wiara odeszła . Zostało bierne , bezmyślne poddanie się . Ani odrobiny pragnienia , ani odrobiny strachu . Nie — nic z tego nie będzie . W półmroku widziała obok siebie twarz Leona i ponury blask jego oczu , kiedy oglądał się za siebie , ku wejściu do sali . Myślała tępo : on się jeszcze spodziewa , a tymczasem to jest niepodobieństwem . Skąd wiem ? Wiem , nie mylę się … Po chwili już nic nie wiedziała . W głowie czuła zupełną pustkę . Znikło wszystko , tylko z oddala poprzez mętny zmrok dotykała jej nieubłagana , nieprzerwanie idąca swoim tonem rzeczywistość , liczyła każdą ubiegającą chwilę i oznajmiała spokojnie , że trzeba będzie zacząć chcieć , zacząć działać ? Kiedy ? Lada moment … Tego już nie rozumiała . W głowie znowu jękliwe dzwonienie . Lekkość , rześkość w całym ciele , które staje się , jak sprawna maszyna . Pcha ją i rozpiera czyjaś obca siła , podnosi ja nad ziemię . W duszy martwy bezwład , ponury , grobowy smutek . Tęgie są proszki doktora , nigdy nie czuła takiej siły i nigdy nie czuła się tak niezdolną do myślenia , do rozważania . Gdzieś w innym świecie , poza wszystkim , co się działo wokoło , zaczynały się dalekie , ledwo dosłyszalne szmery , szepty . Zbliżał się szum jakby nadchodzącej ulewy . Tu przychodziło zwiastowanie tego , co się stać musiało . Już idzie okropna chwila , Kama z rozpaczą szukała w sobie woli , chęci . Rozpierzchły się wszystkie władze duszy , przed oczami tkwił , jak okrutne urągowisko , ruchomy obraz : tacza się pijak po drodze , napastowany przez psy , poniewierany przez ludzi . Przygnębiał pusty śmiech zgromadzonej gawiedzi , wybuchający co chwila . Raziła uszy skoczna melodia . Nagle zabłysły na nowo światła , Kama gwałtownie odwróciła się ku drzwiom wchodowym . Potok publiczności tłoczył się we drzwiach . Muzyka uderzyła marsza . Panie , sprzedające po kramach , zaczęły nakładać okrycia . Bazar był skończony . Na dworze padał deszcz . Długo musiała czekać , zanim zajechała jej kareta . Błędnym wzrokiem rozglądała się po tłumie , szukając nie wiadomo czego . Nie rozumiała nic . Wiedziała jedno , że żyje , że będzie żyła jutro i może jeszcze przez długie lata . To ją przerażało i wydawało się niepodobieństwem . Nie mogła tego ogarnąć żadną miarą . Mokre parasole , błoto , zgiełk zajeżdżających powozów , zwyczajność tego wszystkiego przygnębiała ją , jak potworny , męczący , a nie dający się ogarnąć sen . Ktoś ujął ją mocno pod ramię i podsadził do karety . Kłapnęły głucho drzwiczki . Ruszyli . Znowu przez okna zaglądał do niej świat obojętny , prawdziwy , nie wiedzący o niej nic a nic . Niedawno żegnała go z rozkoszą , z dumą , świadomością swojej wyższości nad wszystko , co jest . Jechała , jak królowa , dla której niczym jest prawo świata … Teraz wraca , jak wygnanka , jak żebraczka . Musi poddać się brutalnej władzy jutrzejszego dnia . Musi w ciągu tej nocy zimowej pogodzić się z dawną dolą , ukorzyć się przed głupimi drobiazgami życia , przywiązać się na nowo do swojego dreptania po świecie , spotykać ludzi , którzy już byli poznikali , jak cienie . Trzeba będzie przypomnieć sobie ich twarze , ich imiona , ich potrzeby … Poznała z przerażeniem , jak straszną rzeczą jest pożegnać życie i pozostać . Wiedziała , że już nic ją nie zajmie i nie przywiąże do siebie naprawdę . Obudziła się , jak inny , drugi człowiek . Tamten umarł ; znikł . Jakże teraz będzie w niej żył ten drugi człowiek ? Kareta zatrzymała się . Do środka wszedł Leon . Już się gdzieś podziała jego liberia . Był w palcie i kapeluszu . Siadł , nic nie mówiąc . Pojechali dalej . — Dlaczego się tak stało ? — porywczo i ostro zapytała Kama . — Dlatego , że nie przyjechał . — Dlaczego nie przyjechał ? — Dlatego , że nie przyjechał . Kareta dudniła głucho , deszcz siekł w szyby i przez krople deszczu świat wyglądał mętnie , poczwarnie . — Słuchajcie , Leon … — Słucham . Odwróciła się do niego , patrząc mu z bliska prosto w same oczy . — Słuchajcie dobrze i nie oszukujcie mnie . Ja jestem kobieta , ale ze mną nie trzeba było robić prób ani komedii . Jeżeli przebranie , ta bomba i to chodzenie po bazarze i to głupie kupowanie … Rozumiecie ? Jeżeli to wszystko było jeszcze jedną pedagogiczną próbą — to wiedzcie , że ście mnie przeuczyli . Ja już nic nie zrobię ! Nie chcę żyć . Nie mogę . Rozumiecie ? ! Już jestem nauczona , wytresowana , sprawna , doświadczona ! Już mi można powierzyć ważną , trudną rzecz . A ja nie zrobię już żadnej , nawet najgłupszej . Rozumiecie ? Człowiek nie jest maszyną , którą można kręcić za korbę . Coś się we mnie popsuło . Ot i dosyć ! Ja was błagała m , żeby nie było prób , komedii , oszukiwania ! Mówiła m wam , że ze mną prób nie potrzeba i przysięgała m , że zrobię dobrze . Raz , ale dobrze — a teraz … — Nikt was nie oszukiwał . To nie była żadna próba . To była robota ! — Dlaczegóż nie przyjechał ? — Bo nie przyjechał . Już wam to raz mówił em . — Nie wierzę . — Dobrze . — Dlaczegóżby mu się śpieszyło na ten głupi bazar , kiedy nigdzie nie wyjeżdżał od pół roku ? — Taki miał gust . Przecie i jemu coś wolno . — Skąd dowiedzieli ście się o tym ? Jaką macie pewność ? — Nic wam do tego . — Puśćcie mnie ! Niech stanie , ja wysiadam ! — Nie . — Człowieku — nie , nie człowieku ! Nadczłowieku , siepaczu , naczelniku , pogromco ! … Zrozumcież , o co mi idzie ! Ja nie mogę żyć ! Ani godziny dłużej . Ja chcę dziś zrobić moją robotę . Ja wiem , gdzie i jak . To będzie dobra rzecz . Niech nie ginę bez zasługi . Dowiecie się jutro i sami powiecie , że dobrze było zrobione ! A jutro o tej porze będzie ze mnie szmata , a nie człowiek , nędzarka . Ja nie chcę ! Powiedziała m , że mnie starczy na jeden raz . Chcę dotrzymać słowa . Żegnajcie ! Leon oderwał jej ręce od klamki drzwiczek . Mocno , jak w obcęgach , trzymał jej dłonie w jednej ręce , a drugą szukał pod żakietem . Szarpnął , oderwał jeden guzik , odczepił pocisk od paska i puścił jej ręce . Kama chwyciła za puszkę , ujęła mocno i ciągnęła ku sobie . W tejże chwili dostała potężny cios pięścią po ręce . Ramię jej zmartwiało , puściła . Leon schował pocisk do kieszeni paltota . Jechali w milczeniu . Kama nie poznawała ulic . Napadły ją obłąkane myśli . Na razie stało się , jak gdyby zapomniała o wszystkim , co było . Nie wiedziała , ani kim jest , ani gdzie jest . Pamiętała , że ją ktoś boleśnie uderzył . Kto ? Za co ? Czuła się winną . Co ja zrobiła m ? Pytała , jak dziecko , które płacze , bo mu się przyśniło , że je obito . Jakiś tuman zgęszczał się koło niej , przyćmiewając wszystko , wszystko czyniąc możliwym i nieprawdopodobnym . Czuła tuż przy sobie obecność kogoś strasznego . To jakiś człowiek , którego się boi , przed którym truchleje , jak pies przed zagniewanym panem . W głowie huczało ciągle , a miejsca , którymi jechali , stawały się coraz bardziej fantastyczne . Otwierały się jakieś niezmierzone przestrzenie , morza świateł , morza ciemności … Wreszcie oprzytomniała . — Boże , Boże , i cóż się ze mną stanie ? — westchnęła , nie zauważając , że mówi głośno . — Odpoczniecie przez tydzień , wypłaczecie się , wyśpicie , nawyrzekacie , a za tydzień , we środę o 12-ej w południe , spotkamy się na Instytutowej . Będziemy planowali dalej . Musi się udać . Obmyślimy jakiś diabelski figiel . Ten łotr musi wyjechać . Ja go zmuszę ! Wykurzę go z zamku , ale tego nie dosyć , musi przyjść tam , gdzie ja na niego będę czekał … — I ja ! … — Wy ? … Towarzyszko Kamo , wy będziecie nam pomagali , będziemy układali rzecz razem , ale w ostatniej decydującej chwili was tam nie będzie . — Będę ! — Nie .