Andrzej Strug Pokolenie Marka Świdy Marek co chwila mrużył oczy od blasku i pogrążał się w słodkiej nicości . Budził się — widział gazetę rozłożoną na kolanach , złote ściernisko , pachnące świeże snopy , wyłamaną linię żeńców , którzy już dochodzili do gruszy . Zasypiał . Majaczyła daleka wojna z gazety , przemykał się Miski strach przed czymś nadchodzącym . Trzeba było zerwać się natychmiast na równe nogi . Ale ciężkie słońce przytłaczało go do ziemi . Zamroczony i bezwładny macał w ciemnościach za jakowąś pomocą . Przemknął się kosooki Japończyk z gazety i życzliwie wyszczerzył do niego zęby . Za nim cienki jak czarny patyk cień pachciarza Froima . Aż wielka mucha zagrała mu w samo ucho . Zerwał się i spojrzał ku domowi : aleją lipową już sunął ogromny słomiany dach ojcowskiego kapelusza . — Pan idzie ! Pan idzie ! Na jego wołanie poruszył się żwawiej ten i ów . Stara Zośka obłudnie zaintonowała chrypą jakieś śpiewanie . Nicpoń Jasiek wylazł skądś i jął zbierać zalegające garście , a śliczna przodownica , Józefka , odwróciła się , wiążąc powrósło , i szydziła paniczowi bezczelnie , prosto w oczy . — I czegoż ty , głupia , się na mnie wyszczerzasz ? Zęby masz na sprzedaj czy co ? — Bo z panicza coraz lepszy przystawca . O , jak się zwijają ! Krysta — nie staraj się tak , bo se wszystkie palice oberżniesz ! O , i Michałowa wyłazi spod gruszki . Wyspali ście się , co ? — Oj , słoneczko . . . Oj , ty Boże . . . — drze się bez sensu stara Zośka . Blady obłok nakrył pole gorącym cieniem . Pod nim wisi w powietrzu rozpostarty , nieruchomy jastrząb . Daleki las drgnął i mieni się w blasku . — Niech sobie nasz pan klnie i choleruje , niech tam i lagą człowieka przemierzy , we sto razy pan dziedzic jest lepszy od panicza . — Widzicie ją . I bez co tak ? — stawiał się niepewnie Marek . — A już tak . Starszy pan o człowieku nie zapomni , a paniczowi ten człowiek wszystko jedno , co za nic . Nie chciała ja by służyć , jak panicz będzie dziedzicem . — Ja by m ciebie sam nie zechciał — bąkał Marek w strasznej złości . Nienawidził bezczelnicy , bo w jej głupim gadaniu widział obok chamskiej niewdzięczności za wszelakie pobłażanie i jakiś przykry okruch prawdy . Jak ona śmie . . . Jeżeli nie cierpiał i jej , i tych żeńców , i wszystkich fornali , to przecież tylko dlatego , że mu ojciec każe " praktykować " . Nigdy nie nauczy się napędzać ludzi przy robocie . Ani wymyślać . Było to bowiem jakieś niesprawiedliwe i niegodne . . . Bezwzględnie miał słuszność , ale wstydził się tego i gardził sobą . Więc nie cierpiał wszystkich " ludzi " na folwarku . To było jego tajemnicą . A głupia Józefka ośmiela się tak przy wszystkich . . . Ojciec przystanął w alei , gada i macha rękami . Odcina się wyraźnie na tle nieba , na górce . Gruby mały ojciec w kapeluszu jak parasol i cienki długi Froim w czarnym chałacie i maleńkiej czapeczce żydowskiej wyglądają na dwie figury z jakiejś szopki . Z Marka wydarł się nagły , niespodziewany śmiech . I wszystko wkoło stało się wesołe , cudne , ukochane . Za chwilę będzie wolny ! Za chwilę będzie szczęśliwy . Słońce roziskrzyło się jeszcze i zapachniał szczęściem cały świat . Gdy jako tako " zdał służbę " , jak na dziś dość tanim kosztem , natychmiast zapadli się w nicość żeńcy , ojciec , mus i przymus . Biegł miedzami . Ciężkie kłosy smagały go po twarzy i kryły resztę niepotrzebnego świata . Przez chwilę jest żołnierzem japońskim i biegnie przez pole " gaolianu " ze straszliwym , śmiertelnym rozkazem . Czuje w sobie rozkosz bohaterstwa . Za chwilę wypełni rozkaz . Rozpiera go chwała i radość jego czynu . Szalona rozkosz zatracenia jak żarem płomienia oblewa go od stóp do głów . Biegnie i , nie wiedząc o tym zupełnie , krzyczy wniebogłosy pogodnym , cichym polom : — Banzaj ! banzaj ! Śpieszył w radosnym niepokoju , pełen niejasnych nadziei na sprawy jakoweś niesłychane , które tej właśnie nocy ze snów jego zapomnianych wynurzyły się i już tam są . Tam one na niego czekają . Biegł stęskniony . Gnała go nieprzeparta ciekawość . Na próżno wmawiał w siebie , że nic stać się nie mogło , przecie że nic . . . Zimne Doły zajmowały kilkanaście morgów parowów i wertepów , obrosłych pokręconymi choinami i wszelakim krzem . Niegdyś parowami wiła się drożyna , którą chłopi z Zieleńca przemykali się w ukryciu i skracali sobie drogę do niedalekiego traktu . Nie pomagały zasadzki karbowego Gryczana ani grzmoty nad tą okolicą ojcowskich cholerowań , ani tablica z napisem o straszliwych karach , ani nawet sędzia gminny w Oblasach . Chłopi jeździli tędy , powołując się mętnie na jakieś zamierzchłe przywileje , a po drodze tępili nikłe sosenki i wypasali to pustkowie . Aż pewnej burzliwej nocy ulewa oberwała całą połać stromego zbocza , które wraz z drzewami i krzakami zjechało na sam spód głównego parowu i na zawsze usunęło nieprawości chłopskie . Od tego kataklizmu powyżej nasypiska jęły się gromadzić wody i teraz w czeluści parowu lśniło małe jeziorko , obrosłe dookoła zwartym gąszczem tarniny , berberysu i leszczyny . Marek miał tu wiele kryjówek , ale najmilej było nad jeziorkiem . Tu na kawałku deski , wspartej na dwóch złomach opoki , czytał , rozmyślał , wreszcie obkuwał się , w mozołem gotując się do rozstrzygających " poprawek " , które stale przywoził sobie na wakacje . Zaszyty w gąszcz , miał przed oczami tylko pasmo wody i w górze niebo . Niezgłębiony odmęt światów mieścił się w tym zakątku . Dość było spuścić się po stromym zboczu i przedrzeć przez gęstwinę , by zapomnieć o tym , co się działo tam na górze między ludźmi , gdzie wszystko było nudną nieprawdą . On dopiero tutaj stawał się innym Markiem , tym prawdziwym . Cóż by powiedzieli ludzie , gdyby wiedzieli ! Nigdy się nie dowiedzą . Nie ma tu żadnego udawania ani skrytości . Po prostu — tajemniczy jakiś cud . Gdybyż to można było opowiedzieć ! Ale naprzód niepodobna tego wyrazić , a potem — wstyd . Niech już tak pozostanie . Na takie sprawy najmądrzejsi ludzie są ciemni , a najgorsi to dorośli . Cóż na to poradzić . Sny — to sny . W obudzonej głowie zostaje zamęt i wielka ciekawość za tym , co się dopiero co działo i uleciało nie poznane . Zostaje czasami przedziwna radość , że istnieją jednak tajemne światy . Choć niewiele o nich wiadomo i prawie że nic , to one ozdabiają wszystko , co tylko jest , i tę codzienną prawdziwość , i ludzi , i wszelkie ich sprawy . Ale sny — to sny . Cóż powiedzieć o zjawach , najprawdziwszych , które biorą się nie wiadomo skąd i zaczynają sobie żyć w najlepsze , nie wołane i nie pytane — ukochane ! Pełna głowa wzniosłych myśli , jak w najmądrzejszej książce . Przed oczami w biały dzień ukazują się obrazy ludzi nieznanych . Wiele z tych zjawisk zostanie już na zawsze w pamięci jak żywe i własne . Inne przelecą mimochodem i zgasną , śpiesząc gdzieś przez świat . Odbywają się tu przedziwne sprawy ludzkie , powikłane , jak w powieści . One wzruszają do łez , one śmieszą do rozpuku . Ale takich opowieści nigdy nie było i nie ma . Wszystko nowe ! Co tam rzeczy zmyślone , napisane — nigdy nic podobnego nie bywa po książkach . Książkę każdy zrozumie , ale nie takie rzeczy . Nikt ! Jeden był taki — mały Ignacek , ale Ignacek umarł właśnie w zeszłym roku . Na szkarlatynę . To był chłopczyna jedyny , co nigdy niczemu się nie dziwił . Od pierwszego słowa chwytał rzecz i rozumiał . Ten się znał na sprawach tajemnych . Zresztą nigdy nikt . W domu go napastują , że zawsze lubi być sam . Komu to szkodzi ? Że się nie umie bawić ? Jakieś rozrywki ? Polowania ? Utrapienie ojca , że nie ma szlacheckich gustów . Ach , ten stary ! Przyłazi stary znienacka do parowów . Sterczy na górze w kapeluszu i wypatruje cichaczem . Spuszcza się z wielkim trudem i sapaniem . Sapie , dycha i rozgląda się śmiesznymi oczami . Przywidziało mu się , że coś tu zastanie , że go na czymś przyłapie . — I cóż ty tu robisz całymi dniami ? Żaby pasiesz w tym bajorze ? — Nie . Czasami czytam , czasami sobie myślę . — A cóż ty masz do myślenia ? — Tak sobie , o wszystkim . — Tak odpowiada tylko cymbał albo ostatni próżniak . — Może , proszę ojca . . . — Może ? Wielki człowiek , filozof . Dlaczego nie pojedziesz choćby do Oblasów ? Trzy tygodnie tam nie był eś . Nauczył by ś się od Olka co to jest ziemianin , szlachecki syn . Tu , w tych dziurach , niczego się nie nauczysz ! — Od Olka też się niczego nie nauczę . To idiota . — Idiota ? Ten idiota ojca wyręcza jak dorosły . Jego nad ludźmi postawić , to nie to , co . . . — To mi nie imponuje . A kląć nad ludźmi nigdy nie będę . Wywiązywała się rozmowa , przewidziana do najdrobniejszych szczegółów . Stary wypominał litanię synowskich niedołęstw i uchybień , a Marek odgryzał się apatycznie , jakby z musu . Kapelusz i biały kitel ojca znikały wreszcie za krzakami . — Osioł jeden . Pustelnik . . . W zeszłym roku powyżej zapuszczonego kamieniołomu ( opoka tutejsza uparcie dawała znikomą ilość wapna ) oberwała się ziemia i między korzeniami koślawej sosenki odsłoniły się białe żebra , piszczele i czaszka ludzka . Z bijącym sercem stał Marek nad tym odkryciem . Długo trzępciał i dygotał . Wreszcie opamiętał się i wnet odgadł . Były to kości pana Tuchołki . W okolicy nic nie słyszano o takiej bitwie . Prawdopodobnie może nawet nie było jej zupełnie . Ale tu właśnie zjawił się zakapany tragiczny powstaniec , który padł , świadcząc krwią straconej sprawie . To było niezbite . Wyłonił się , odkrył jemu jednemu , małemu Markowi . Tajemniczy , wieczny znak ! Opodal na miejscu wynioślejszym wykopał Marek mogiłkę głęboką na łokieć . Wysłał ją grubo gałązkami sośniny , pachnącą macierzanką , odważnie pozbierał resztki do ostatniej kosteczki , przeniósł i ułożył w porządku . Usypał kopczyk , okrył go darniną . Niech spoczywa w spokoju pan Tuchołka . I nikt nie ma o tym wiedzieć ! To imię nieznane ogarniało w sobie wszystko , co czuł i wiedział Marek o zamierzchłych czasach . Co słyszał od dziadka , który sam był w partii , co wyczytał w jedynej książce , która w klasie krążyła z rąk do rąk w kółku kolegów wtajemniczonych i pewnych . Duch pana Tuchołki żył w jarach Zimnych Dołów , krążył wszędzie i ożywiał puste miejsca . Stał się towarzyszem , pomagał myśleć , czuwał i wspierał . Z nim uczyniło się miło . Znowu nikomu nie można tego wytłumaczyć , nawet oznajmić . Ludzie są ludźmi . Jeden tylko był na świecie Ignacek , który od razu pojął był niesłychaną nowinę . Cóż , kiedy umarł . Ale i on nie odszedł całkiem . Snuł się gdzieś zawsze w pobliżu i słyszał , co się do niego mówiło . Nieraz w klasie , zwłaszcza na ostatniej godzinie , kiedy nuda stawała się już zupełnie nie do wytrzymania , zmarły kolega porozumiewał się z nim cichaczem , wiercił sprytnymi oczkami i wyrabiał swoje miny . Raz tylko był na wakacjach w Jordanowicach . Ten czas przesiedzieli przeważnie w parowach . Marek podzielił się z nim posiadłością . Wymierzyli granicę , ułożyli pracowicie wielkie kamienie graniczne i połać z jeziorkiem otrzymała nazwę Marki , zaś część z kamieniołomem i z widokiem na trakt i na wieś Zieleniec była Ignacowem . Pobudowali , kopiąc w zboczach , dwa szałasy , gdzie odwiedzali się nawzajem , żyjąc zresztą samodzielnie , a porozumiewali się z dala umówionymi okrzykami . Szałas w Ignacowie był urządzony z komfortem . Najmilej tam było siedzieć w dni deszczowe , gdy przed szałasem palił się ogieniek . Piekli kartofle i rozmawiali o wszystkim po swojemu , czyli jak nigdy nikt z nikim . Po takim Ignacu na darmo było szukać przyjaciela . Rok szkolny wlókł się z dnia na dzień i zawsze przeważała nuda . W klasie było za ciasno i jakoś podle , głupio było i nijako na stancji u pani Habinakowej między łobuzami i osłami , pod terrorem " dryblasów " , panów z najstarszych klas , którzy już palili papierosy i gadali o pannach . Marek żył drzemiąc i patrzał sennym okiem , jak ktoś za niego odrabiał lekcje , wysiadywał w szkole i brał w jego imieniu dwóje i piątki . Ten ktoś zastępował go nawet w zabawach i bijał się za niego z kolegami . Budził się na święta , gdy przyjeżdżał do domu , odżywał zupełnie podczas letnich wakacyj . Po wojnie japońskiej nastała era zaburzeń i wielkich w Polsce nadziei . Zapanował męt , weszło w modę strzelanie do dygnitarzy i strajków , co wówczas nazywano terrorem . Ojciec te sprawy potępiał , matka wynosiła je pod niebiosa , a Marek nie zdążył wyrobić sobie o tym własnego zdania . W piątej klasie zastał go przewrót szkolny i już odtąd nastały tak zwane ( na wyrost ) " polskie porządki " . Walki i ofiary proletariatu wyrobiły i uczniakom jaką taką niepisaną konstytucję . Od razu skończyło się z przeklętym odwiecznym rygorem . Uczyniło się w szkole przyjemnie , ustał strach . U pani Habinakowej " dryblasy " wykradały się kędyś na całe noce , a pomimo to kucharka i obie służące zaszły wkrótce w ciążę . W tym okresie burz i przemian Marek zaczytany był w powieściach Juliusza Vernego , potem w Uranii Flammariona , i nie bardzo wiedział , co się działo dookoła . Urania oderwała go zupełnie od spraw ziemskich . Miał zostać astronomem . W pogodne noce w ciągu długich godzin wystawał z zadartą głową i z rozkoszą dawał się wciągać otchłani niebios . Na wielkanocnej spowiedzi przyznał się do wyznawania herezji , że Bóg — to po prostu siła ciążenia , za którą zamęczono Galileusza i Giordana Bruna . Otrzymał jednak rozgrzeszenie , ale został na drugi rok w piątej klasie z matematyki . Przyszły astronom , przybywszy do domu z przykrą nowiną , wytrzymał perory i biadania , wszystkich przeprosił , wszystko przyobiecał i rozpoczął swoje rozkoszne labo . W parowach , gdzie wiernie pilnował porządku pan Tuchołka , zastał wszystko pomyślnie . Zastał siebie dawnego , prawdziwego , i dobre lotne myśli . Od razu nawiązały się sprawy tajemnicze , widzenia i zjawy , i rozmowy z Ignackiem — jak za najlepszych czasów . W szałasach zarządzone zostały znaczne ulepszenia , przybyła skrzynka z przyborami do pisania i z niezmiernie grubym kajetem . Z obrzynka deski narządzony został stół . Marek pisał pamiętnik . Na pierwszej stronicy czerwonym atramentem wykaligrafowany był tytuł : Na pierścieniach Saturna . Któregoś lata , w upalne południe , poza krzakami przesunęła się postać zgięta we dwoje pod jakimś ciężarem . Obudzony ze szczytnej kontemplacji , — sam nie wiedząc kiedy , Marek zerwał się , wyskoczył z szałasu . Ujrzał drepcące bose nogi , a nad nimi worek , wypchany czymś bardzo ciężkim . Nie wiedząc po co — ach , jakże od dawna wyczekiwał czegoś nadzwyczajnego — zawołał groźnie : — Stój ! — Worek zsunął się na ziemię — potoczyły się oczywiście dworskie kartofle . Znowu nic . Nic niesłychanego , a rzecz taka zwyczajna i głupia . Cóż go obchodzi , że kradną ojcu kartofle ? Dziewczyna , jak dzika koza , odsadziła się od razu w górę na ostrostrome zbocze i znikła w leszczynie . Bez chwili namysłu skoczył za nią , ot , ze zbytków , złapać szkodnicę , postraszyć i puścić . Ale w momencie przedzierania się między kolącą tarniną , gdy ujrzał w górze , tuż nad sobą , jej białe nogi . . . Było to nieznane . To było okropne . Błogie . Straszne . Jedna sekunda . Dopadł jej w ciasnym miejscu , w samym gąszczu . Uwięzła . Z zielonego cienia spojrzały weń wystraszone , dzikie , szare oczy . Czarnymi , spalonymi rękami przygarniała na piersi rozdartą koszulinę . Dygotała . — Nie bój się . . . Ja tylko tak . . . Niedołężnie wymawiał słowa . Coś go dusiło . Spojrzał i natychmiast odwrócił oczy . Oboje dyszeli w cierpkim zapachu rozprażonych liści . Marek szeptał : — Nie bójże się , głupia — ja tylko tak . . . Możesz sobie zabrać swoje kartofle . . . Dziewczyna nie odrywała od niego ogromnych , po dziecinnemu przerażonych oczu . Ostrożnie pogłaskał ją po głowie . — To nic ! To nic ! Przychodź sobie kopać choćby co dzień , ja ci nie dam krzywdy zrobić . . . Bo to we dworze mało kartofli ? Tędy dobrze wynosić , nigdy nikogo , tylko ja . . . Spuściła głowę i patrzyła kędyś spode łba , bokiem . Nagle zerwała się i chciała się przecisnąć między Markiem a zwartym gąszczem krzów . — Nie . . . nie ! Nie uciekaj ! Mocno ją objął , zatrzymał dygocącą . Sam drżał ze wstydu . Dziewczyna była prawie naga , koszulina i spódniczka wisiały w strzępach : Przez skautowską koszulę ogniem paliły go ciemne jagody nie odrosłych jeszcze , dziecinnych piersi . Strasznie . Cudnie . Boże — co tu robić ? To było jak sen . Jak zmyślenie . — Niech mnie panicz puści ! . . . Nie mógł się od niej oderwać . Poznawał niesłychane , które się stawało . Więc to jest tak ? Uwielbieniem zdejmowały go białe kolana dziewczyny . Czuł dla niej nieprzebraną wdzięczność , że już stoi spokojnie , przytulona . Że na coś czeka . . . I on czekał . Dopiero pod sam koniec lata doczekali się oboje . Widywali się codziennie . W najdzikszym zakątku , w największym gąszczu , ukryci przed całym światem i przed każdym przypadkiem , założyli sobie dom . Szałasek wysłany był sianem i zabezpieczony od deszczu . Marek wykradał z domu matczyne koszule i stare ubrania , nosił smaczne rzeczy , dźwigał cichaczem całe plecaki kaszy i słoniny z domowej spiżarni — co dzień czymś Łuckę obdarował . Naturalnie uczył ją czytać , a sam nauczył się przy tym całować . Słodycz tych pieszczot pogrążała go w nadziemskiej niemocy . W ciągu długich godzin spoczywali w milczeniu , zatopieni w sobie spojrzeniem . Łuska piękniała w oczach . Opowiadał jej o różnych mądrościach i obiecał nauczyć ją wszystkiego . A jak tylko skończy szkoły i będzie dorosły . . . Na to przysięgał . Bo jest wolnym człowiekiem . Nic mu nie znaczy szlachectwo ani ojcowski folwark . Dlaczego nie ma być chłopem , a zarazem znakomitym astronomem ? No nie ? Tak bywa ciągle w Ameryce , a zdarza się nawet i w Czechach ( demokracja ! ) . Pomimo woli , nie wiadomo kiedy i jak , w niepamięci i we trwodze . . . We wstydzie i w szczęściu — wreszcie . . . Wracając do szkoły Marek już wiedział , że przestał być dzieckiem , które żyje przez sen i nic nie widzi z tego , co jest . Obudził się i z niezmierną , jakby świeżo odnowioną ciekawością , rozglądał się po świecie . Wszystko było inne . Najosobliwszą nowością w tej nareszcie szóstej klasie był jego nieznajomy sąsiad z lewej strony , duży chłopak o śmiesznym sterczącym nosie , nazwiskiem Botwid . Z prawej , tak samo jak zeszłego roku , siedział najpilniejszy Nusym Skurnik , specjalnie wyzyskiwany przyjaciel od podpowiadania i ściągania . Ów Botwid spadł do klasy jak z księżyca . Siedział napuszony , z miną pełną odrazy , jakby wszystko , co tu było , zdejmowało go nieposkromioną ohydą . Nigdy się nie śmiał ani nawet uśmiechnął . Do nikogo nie zagadał pierwszy . Był odgrodzony od klasy jakby parawanem . Nauczycieli ignorował . Wyrywany , odpowiadał półgębkiem , jak z łaski , i zawsze doskonale . Przezwano go lordem Kretynem . Ni mniej , ni więcej przebywał on w Anglii , gdzie się podobno był nawet kiedyś urodził . Po polsku mówił bez błędów , ale pociesznie i sztucznie . Zresztą nie rozmawiał z nikim , a otwierał gębę tylko w razie ostatecznej potrzeby . Na mieście spotykano lorda Kretyna w monoklu , czasami w towarzystwie siwego pana i wspaniałej pani , którzy dojeżdżali skądściś w te strony własnym olbrzymim samochodem . Monokl wyśmiewano , ale samochód zaimponował . Marek trzymał się wobec tego wszystkiego w zimnej rezerwie , ale pilnie obserwował Anglika . Tego roku , późną już jesienią , zachciało mu się być pięknym . Właził w lusterko i martwił się . Zakradał się do prywatnego salonu pani Habinakowej i pozował przed wielkim " tremem " , popstrzonym przez muchy . Bywało lepiej i gorzej . Czasami był zupełnie brzydki , chwilami przystojniał , najczęściej i stale bywał pospolity , nijaki . Nie mógł się wyrzec nieokreślonej nadziei na urodę , kiedyś , może gdy zmężnieje , może kiedy przyjdą wąsy . . . Na ogół brzydził się sobą . Wynikło to utrapienie w sklepie Widerkiewicza z materiałami piśmiennymi na widok wspaniałej pani , jaka chyba jedna jedyna mogła być na świecie . Jakaś przejezdna wielka dama z okolicy . Jej kapelusz , okrycie , zapach , jej oczy — wszystko zdumiewało i było tak doskonałe , że zdawało się nieprawdziwym . Mocna i duża , jakaś giętka w każdym ruchu . Jej głos . . . Aliści przed sklep zajechał samochód . Za szybą siedział z monoklem w znudzonej twarzy kolega Botwid . Marka przeszedł dreszcz . Zląkł się , że natychmiast może być przedstawiony bóstwu , bóstwo , zauważy jego istnienie — spojrzy . . . W nieprzebranej mnogości zamajaczyły mętnie najdalej idące możliwości . Ale Anglik czekał sobie na ulicy . Pani wyszła , wsiadła do samochodu , znikła . W sklepie został po niej ostry zapach nieznanych perfum . Odtąd jego stosunek do sąsiada stracił wiele z samodzielności i rezerwy . Odczuł chęć zbliżenia się , nastręczał podstępne okazje , niemal zabiegał . To go poniżało we własnych oczach , ale co tam . Byleby bodaj usłyszeć cośkolwiek . . . Po tym , co zaszło , nie mógł już być dłużej takim brudasem . Szorował się i kąpał , wybierał jakieś mydła i napisał do domu list o nowe ubranie , gdyż " nigdzie się pokazać nie może " . Jakże zazdrościł urody Żołdowiczowi . Zamienił by się z nim bez namysłu , mniejsza o jego głupotę . I taki niebotyczny osioł chodzi we chwale , wszyscy się za nim oglądają ! Miasto było nikczemne . Nic się tu nigdy nie działo . Dziura pełna gęstej nudy . Wszystkie twarze znajome . Wszystko z góry wiadome . Moskiewskie sfery czynownicze i wojskowe znowu na pierwszym miejscu . Po krótkim okresie niejakiego wahania ustaliła się tu po dawnemu Tuła " rodina moja " . Z przepychem i paradą , z niezmiernym napływem kudłatego popstwa poświęcono właśnie nową , cebulastą cerkiew , olbrzymie paskudztwo , które zawaliło na wieki wieczne jedyny piękny plac miasta . Już tłuką w ogromne garnkodzwony na pohybel lepszym nadziejom . A tyle prorokowano — i cóż to będzie — lada dzień , jutro , wreszcie na wiosnę . Od samej wojny , od tylu już lat . . . Nic nie będzie . Marek był ze wszystkiego niezadowolony , a najbardziej ze siebie samego . Dotąd nigdy nie miał ze sobą najmniejszego kłopotu . Żyło się dobrze , nawet radośnie . Głupio , po dziecinnemu , uroczo . Skądże ta nuda ? Oczy , które śmiały się do całego świata , nic teraz nie widziały , jeno pustkę i wszystko , co najgorsze . Po co w ogóle myśleć o sobie ? A myślał ciągle . Chciał być zupełnie innym . Zachciało mu się być czymś . Gdybyż przynajmniej miał nadzieję , że kiedyś dojdzie do czegośkolwiek . Ale żadnych widoków . Nie ma inteligencji ani odwagi . I ta podła brzydota . . . Spojrzeć po klasie — każdy wie , czego chce . Jeden chce mieć rower , drugi zbiera marki pocztowe i nic mu więcej nie potrzeba , inny ciągle się modli i wybiera się przystąpić do mariawitów . Ten się kocha , tamten wie , że będzie lekarzem , inny rolnikiem . Ten i ów należy do tajnego kółka i coś tam knuje . Reszta zaś nie chce o niczym wiedzieć — to są właśnie najmądrzejsi . Żyć sobie bez troski ! Ach , te troski . . . I pewnego wieczora napisał wiersz . Sam nie wie , jak się to stało . W najgłębszej tajemnicy , wstydząc się sam siebie , podziwiał własne dzieło , nie wierząc jeszcze , że on to sam wymyślił i napisał . Natchnienie ! I od razu wiedział o sobie wszystko . Wszystkiemu była winna piękna pani . Niechże będzie błogosławiona ! Nigdy jej nie zobaczy . Zawsze jej zostanie wierny . Na poezje zakupiony został podłużny zeszyt w safianowej miękkiej oprawie . Nosił go zawsze w kieszeni , na sercu . Pisał z rzadka , tylko wówczas , gdy się w nim budziło natchnienie . Było to przedziwne drganie w sercu , przedziwna żałość nad samym sobą i bliskie , wzbierające łzy . Czasami nawet płakał . Nigdy nie potrzebował się namyślać , pisało się samo , szybko , nie wiadomo kiedy , jednym ciągiem . Zaczynało się i urywało — wiersz był gotowy . Zawsze o niej jednej . Modlitwy . Litanie . Jakże bywał szczęśliwy ! Ona porywała , jak kiedyś gwieździsta otchłań niebios . Teraz nic a nic nie chciał o niej wiedzieć — niech na zawsze pozostanie tajemnicą i zagadką . Odzyskał dawną niezależność w stosunku do Botwida . Ale coraz gorzej mu szło w ułatwionej " polskiej " szkole . I matematyka , i języki — nawet ten polski , upragniony od pokoleń . Nusym Skurnik robił za niego , co mógł . Kandydat do złotego medalu kręcił głową . — Świda , opamiętaj się ! Byle choć cośkolwiek ! Czyż trzeba dużo ? Tu trzeba mało . Ale nic ? To już całkiem za mało . — Cóż , kiedy nigdy nie mogę zebrać myśli . Owszem . Ja chcę . — Po co tu jakie myślenie ? Teraz wszystko łatwo . Wszystkie osły poprzechodzą . Żołdowicz przejdzie , ciebie jednego zostawią na drugi rok . Niech go zostawią na trzeci rok , na siódmy rok ! Co o jego sprawach może wiedzieć taki Skurnik . Z geografii przechodzili właśnie Anglię . Stary profesor Konczewski opowiedział swoje wrażenia z dawno odbytej podróży ( " kiedy królowa Wiktoria była dziewicą " ) i zabierał się do wyrywania . Ale wzruszony młodymi wspomnieniami uśmiechnął się łaskawie i odłożył niemiły " katalożek " . — Mamy tu jednak , o ile się nie mylę , prawdziwego Anglika . Botwid ! Pójdź no tu i opowiedz nam , co wiesz o swojej Anglii . Botwid wyszedł na środek , ukłonił się wytwornie i sztywno — jak w najprawdziwszym kinematografie — spojrzał po klasie ze wzgardą i zaczął : — Anglia , panie profesorze , nie jest moją . Za to w Anglii nie mówią nikomu przez " ty " , chyba w modlitwie lub w psalmach do Pana Boga dla wyrażenia najwyższej czci . . . Nie wiedząc , co na to odpowiedzieć , stary belfer wygnał go sprzed katedry i długo coś skrobał o tym skandalu w wielkim dzienniku klasowym . Po czym wyrwał Marka , bardzo szybko odprawił go z pałą i porwał inną ofiarę . Marek pisał w brulionie . " Czemu od pół roku siedzisz koło mnie jak mormon ? Nosa zadzierasz , kiedy wszyscy nie gorsi od ciebie . Nie każdy może przyjechać z Anglii . Ale ty też nie przyjechał eś jeszcze z wielu miejsc , jakie są . Samochodem nikomu nie zaimponujesz , nawet w naszej dziurze . Ani monoklem . Nie rób ze siebie małpy . Czyż każdy Anglik musi być taki ? Jeżeli nie , to się nie przymuszaj . Możesz mi odpisać w paru słowach . A jak nie , to nie " . Wydarł kartkę i pod ławką podał sąsiadowi , nie patrząc . Przed końcem lekcji otrzymał odpowiedź . " Zachowuję się jak należy w waszym kraju , gdzie wszyscy są ciemni i głupi , gdzie się nic nie dzieje : Nie przyjechał em tu z własnej woli , bo pod przemocą . Tam mi było dobrze . Jest to mój permanentny protest . Oderwali mnie od wszystkich przyjaciół , więc po co mam się do kogo odzywać ? Monokl to sprawa prywatna , a od razu mnie przezwali lordem Kretynem ! Jacy inni , taki ja . O tobie wiem , co myśleć . Ale ty nic , więc i ja . Jeżeli chcesz , to od teraz możemy się znać . Od dawna miał em zamiar zaprosić cię do siebie na wakacje . Jeżeli się zgadzasz , odpisz zaraz " . Mknęli . Marek zgubił się w pędzie i w obrazach podróży po dalekich , nieznanych stronach . Unikał pamięci na to , co go czeka u kresu za horyzontem sinych lasów , ku którym wciąż dążą i wciąż je mijają , i zawsze widzą przed sobą inne , nowe . Może tak będzie wiecznie ? Ach , było by najlepiej . Najwyższe szczęście pędzić ku czemuś nieznanemu i nic nie wiedzieć ! Lasy , piachy , pustynne mokradła , rozległe jak całe krainy , wielkie , niespodziane jeziora , nieznane rzeki . Przetną jakąś linię kolejową , która zaszła im drogę , przejadą pędem , trąbiąc przeraźliwie , przez środek jakiegoś żydowskiego miasta , przez brudne rojowisko niższych tworów , kątem oka ujrzą ich nikczemną nędzę i wylecą znowu w piękny świat , oni dwaj , ludzie wolni , panowie . Botwid patrzał przez swoje szkło na lewo , Marek na prawo . Nie mówili ze sobą prawie nic . Botwid w ogóle był niemową , Marek trzymał język za zębami ze strachu , że nie wytrzyma i zapyta wręcz , albowiem byli już niedaleko . Gdy się dowie , zdradzi się ze swoim strachem , ze swoją radością . Anglik nic nie powie , ale dostrzeże w lot , czego nie powinien . Najlepiej — nie pytać o nic i nic nie wiedzieć . A jeżeli ona właśnie , kiedy już tak strasznie blisko , płynie sobie w tej chwili po dalekim morzu ? O tej porze może jest gdzieś w Szwajcarii , może na wyspie Wright ? Taka wielka pani może być wszędzie . Zdusi , zdławi żal , sekunda rozpaczy . Natchnienie zaszepce maleńki wierszyk , najcichszy , najtajniejszy . Przybyli późnym wieczorem . Nikt na nich nie czekał . Marek skłonił się najpiękniej , jak umiał , poważnemu starszemu panu , który stał uśmiechnięty pod kolumnadą wjazdową . Ale był to stary lokaj Teofil , który Botwida pocałował w rękę . W sieni olbrzymiej i wysokiej jak kościół , w półmroku , stały z obu stron posągi . Zalana światłem sala jadalna , daleko w przestrzeni , pośrodku stół zastawiony po królewsku . Kredens , cała budowla , piętrzy się jak wielki ołtarz . Marek zasiadł do kolacji stropiony , wszystkiego niepewny i siebie , niemal w przerażeniu . Jadł , bojąc się obejrzeć wokoło . Nigdy nie widział nic podobnego . Do stołu usługiwała prześliczna panna w muślinowym fartuszku . Wstyd było brać , gdy podawała półmiski taka piękność . Botwid spoglądał na nią ostro , z nienawiścią . Z wytwornością jako gospodarz pożegnał gościa i życzył mu dobrej nocy . Wydał mu się tutaj , na miejscu , nie tylko dorosłym , ale jakby starcem . Przez schody , o jakich się czyta tylko w powieściach , kozaczek podobny do przebranej dziewczyny cicho po grubych dywanach zaprowadził go do jego pokoju . Był to wielki gabinet , zasłany dywanem , z alkową , z balkonem otwartym na szumiące drzewa . Na oknach stały olbrzymie bukiety róż . Wyszedł na balkon , gałęzie drzew sięgały prawie do okien . Migotały przez nie gwiazdy . Zadumał się . Ocknął się . Kozaczek stał przy drzwiach w kornej postawie . Odprawił go , rozebrał się szybko i wsunął się do olbrzymiego łoża . Ugięło się pod nim , zakołysało sprężyście , miękko , rozkosznie . W szumie drzew grała tęskna , znajoma melodia . Na chwilę zamąciło się wszystko . Marek zerwał się , usiadł na bujającym się materacu . Wszystko to było jak z literatury . Zawrotna jazda . Tajemniczy zamek , pełen wspaniałości i niewiadomych przyszłych wydarzeń . Cisza milczenia nad tym , co ma być jutro . . . I otóż mądre były dziecinne brednie i zmyślenia tamtych lat . Samotne fantasmagorie , te , które się rodziły w Zimnych Dołach , pełne niemożliwej nieprawdy , były przeczuciem , naprzód wybiegającym widzeniem tego , co kiedyś miało się stać . Ze zdumieniem stanął po raz pierwszy na brzegu jeziora , do którego przylegał park . Sina dalekość i biała cerkiewka na wyspie , i białe kwilące rybitwy . Jakby tu kiedyś był . Ta sama , dawna ożyła w nim niespokojna , dygocąca radość i jej znajoma dolegliwość , i jej rozkosz . Każdego życie jest spisane w niecofnionych wyrokach i musi się wypełnić do samego ostatka . Ciska ktoś człowiekowi okruszynki wiedzy o tym w mętnych snach . Marek dopiero teraz posiadł na własność swoje czasy dziecinne , spostrzegł bieg własnego życia i domyślił się , że nic się nie staje nadaremno , gdy ktoś za rękę prowadzi ludzką istotę , bezradną i ciemną . Zdarzyła się chwila , gdy czuł tę rękę w swojej — ciepłą , dobrą . Na zamku panowała zupełna swoboda , każdy robił , co chciał . Tryb życia był osobliwy . Mieszkańców nic nie łączyło . Było tu jak w hotelu , gdzie każdy sobie . Schodzili się tylko dwa razy co dnia na obiady i kolacje , jak w pensjonacie . Hrabia Lutyński , wytworny starzec , już niedomagał na umyśle i w rozmowie mieszał kilka języków . Usłyszawszy nazwisko młodego gościa , od razu przyznał się z nim do powinowactwa i ku wielkiemu zakłopotaniu Marka opowiadał niestworzone historie o jego dziadku , a nawet o rodzonym ojcu . Pomieszał mu się przodek Świda z przodkiem Kmitą i odtąd stale już nazywał Marka — monsieur Kmita . Zapędzał się i w opowiadania skandaliczne z kronik różnych rodów magnackich i brnął w prostocie ducha w najgrubszą pornografię bez względu na obecność młodych chłopców i córki . Pani Chosłowska nie zważała na to , zresztą nikt nie słuchał , co plecie stary . Botwid był dla ciotki uprzejmy , jednak Marek zauważył parokrotnie jego szybkie spojrzenia , którymi obrzucał ją , gdy na ń nie patrzyła . Po prostu zionęły nienawiścią . Starał się niczemu nie dziwić . Nic jeszcze z tego nie rozumiał , ale przeczuwał nieomylnie , że ci dwoje mają jakąś wspólną utajoną historię i prowadzą jakąś grę . W rozmowie o rzeczach najpotoczniejszych rysy ich przybierały cechy wyrazistsze , jak maski aktorów , głos załamywał im się , spojrzenia się wymijały . A słowa były obojętne , grzeczne . To znowu wpadali w język angielski i gulgotali , zapominając o gościu . Pani Chosłowska zawsze miała dla Marka uśmiech i uprzejme słowa , ale nie zwracała na niego żadnej uwagi . W każdym razie był jednak niczym i był zwyczajnym szczeniakiem . Nie oczekiwał też niczego innego . Był szczęśliwy , że mógł być z nią pod jednym dachem , upajać się jej zapachem , uwielbiać ją ukradkowymi spojrzeniami . Spotkania przy stole były jedynymi momentami , gdy mógł ją zobaczyć . Co dzień , za każdym razem pojawienie jej było niespodziewanym cudem , nową rewelacją jej czaru — jeszcze jedną zdumiewającą przemianą . Marek , wytrawny samotnik , opanowany i skryty , nie mógł podołać zadaniu ponad siły . Zdradzał się . Mimo jego szalonych wysiłków , by pokryć wrażenie , piękna pani rychło odgadła jego śmieszną tajemnicę . W braku lepszej rozrywki bawiła się nim i zaczęła mu okazywać wyjątkową łaskawość . Kokietowała go , odurzała , doprowadzała go do szczytu śmieszności i zapominała o nim w jednej chwili , gdy wstawano od stołu . Marek od pierwszego z nią spotkania nazajutrz po przyjeździe ani na chwilę nie odzyskał przytomności . Obiad i kolacja . O południu i wieczorem dwie fale uderzały weń co dnia i rozbijały wszelkie rodzące się rozumniejsze pomyślenia o tym . Wieczorna fala wtrącała go w ekstazę na całą noc . Usypiał jak zatruty czarownym napojem , a niebawem szmer , czyjś dech , skrzypnięcie posadzki podrywało go na równe nogi . Nadsłuchiwał i drżał we trwodze . Wypadał na balkon i otwierał ramiona ku ciepłej nocy , ku ciemnej czeluści parku . Wszędzie majaczyła wizja najtajniejsza , na którą nie było słowa , która nie układała się nawet w pomyślenie . Była ona jak niedostępna żadnemu pojęciu zatarta pamięć o widziadle sennym . Migotała w gwiazdach , szeptała w szmerze gałęzi , wszędzie , kędy spojrzały oczy , uparcie stawała w ciemnościach . Zarzucała na ń swoje opętanie w potoku woni , ciągnącej z głębiny mroku od niewidzialnej gęstwy rozkwitłych jaśminów . Jej tajemna moc nakazywała zarówno wierzyć , jak i przeczyć . Tak — nie . Tak — nie . Spokojnie mierzył te słowa starożytny zegar stojący na konsoli pod lustrem . Tam w głębi majaczyło widmo tego , co się miało stać — lub nie . Lustro już wiedziało naprzód . Na wielkopańskiej klaczy , ujeżdżonej wybornie , okrążał dookoła jezioro , przesadzał płoty i rowy zawsze samotny . Pani Chuna — tak się to urobiło jakoś w rodzinie z imienia Jadwigi i było jakieś znamienne i cudne — obiecała mu kiedyś towarzyszyć , ale snadź zapomniała o tym . I ona wyjeżdżała na dzikim karym ogierze imieniem Erebus , ale samodzielnie i w porach nieprzewidzianych : Na próżno marzył Marek o konnym spotkaniu . Na koniu mógł był się wydać nieźle , nie jak śmieszny wyrostek - niezgrabiasz na śliskich posadzkach magnackich wspaniałości , kiedy mu przy stole leciało wszystko z rąk . Jeździł i Botwid na hunterze Express , ale też własnymi drogami . Raz spotkał go Marek pośrodku wsi Szyrkawce , otoczonego przez szaro - brudną masę stłoczonego chłopstwa . Chciwie wpatrzeni w młodego dziedzica , stali bez czapek , zasłuchani . Botwid z wysokości konia przemawiał donośnie i spokojnie . Mówił w czysto chłopskiej białoruskiej gwarze swobodnie , lepiej niż zazwyczaj po polsku . Spostrzegłszy Marka , urwał mowę , dodawszy tylko : — Do widzenia , dobrzy ludzie . Wytrzymajcie i bez te dwa lata . I proście Pana Boga , żeby m dożył . Jak dożyję , i wy doczekacie . I jak to wam obiecywał em — wszystkiego dotrzymam . Zostańcie zdrowi ! Przetorował sobie drogę przez zbity tłum . Baby całowały go po butach , chłopi biegli za koniem . Pokłusowali razem . Za wsią Botwid odezwał się : — Pan plenipotent wnet będzie o tym wiedział przez Żydów . Wieczorem przyjdzie do ciotki radzić . Dobrze im tak . — Zaśmiał się drewnianym głosem " po angielsku " . — A cóż takiego ? — nieśmiało spytał Marek . Botwid zasadził monokl i zatoczył wokoło okiem . — To wszystko moje . Dwadzieścia siedem tysięcy dziesięcin ! Tartaki , kamieniołomy , smolarnie , fabryka mebli , kerpentyny , celulozy . Lasy , bory , cegielnie , rasowe obory , stadnina . . . Czort wie , czego tu nie ma . Niedźwiedzi moc . Co tam niedźwiedzie — łosie są . Podpisuje dziadek , stary ramol z wodą w głowie , a rządzi ona z panem Pieńkowskim . Temu najlepiej ! A czy ja mu czego żałuję ? Niech mnie drze . Ale krzywda ludzka ? Nie ! We mnie krew białoruska z dziada pradziada . Niech no ja dożyję ! Zapamiętają chłopi młodego Botwida z pokolenia w pokolenie . Byleby dożyć . . . — Tych dwóch lat nie dożyjesz ? — Ej , kolego Świda . Nie takie to proste . — Dlaczego ? Powiedz ! — Opowiedział by m z ochotą . Ale jeszcze nie czas . Jeszcze mogę wytrzymać . Kiedyś powiem ci wszystko , tobie jednemu . Marek pomyślał : tajemnice rodu Botwidów , powieść Walter Scotta . Ale mu to zaimponowało . Park był obszarem trudnym do zbadania . Jego ogrom okopany wysokim starym wałem i fosą ( robota jeńców tatarskich ) zawierał całe łąki z sianokosami , kępy olbrzymich dębów , stawy obrośnięte oczeretem . Przepływała tamtędy rzeka z wysepkami , z mostkami . Najpiękniejsze miejsca były to wąskie cyple parku , daleko zabiegające w jezioro . Na końcu jednego z takich półwyspów wybrał sobie Marek miejsce do kąpieli . Raz wylegiwał się nago na słońcu , patrząc w obłoki , rozmarzony i wciąż po swojemu oczekujący na niewiadome . Usłyszał tętent konia — pani Chuna kłusowała wzdłuż jeziora . Przywarł do piasku . Tętent głuchł , zacichał i wzmagał się znowu . Przybliżał się , nadlatywał , i już był tuż - tuż . . . Leżał struchlały , zamknął oczy . Erebus dychał potężnie tuż nad nim . Rozpędzony koń niespokojnie przebierał nogami , pryskając gorącym piaskiem na nagie rozciągnięte ciało Marka . Pani Chosłowska długo patrzyła w dalekość jeziora . Nagle ogier zachrapał i rzucił się w bok . Spostrzegła i ona . Roześmiała się . — Dzień dobry , panie Marku ! Przepraszam — gdyby m wiedziała . . . Ale niechże pan wstanie ! Zerwał się . Zaszumiało mu w uszach . Skulił się , osłaniał , jak mógł . — Niech pan stoi spokojnie , równo . Ślicznie się pan opalił . Niech no mi pan popatrzy w oczy . ! Spojrzał . To nie mogło być snem . Więc widział jak we śnie . Pochylona z konia , patrzyła na ń uporczywie , głęboko , poważnie , bez cienia szyderstwa . Opętała go oczami . Widział w nich niezgłębioną otchłań i swój cały los w tej głębinie . Nie był sobą . Stawał się niewolnikiem , rzeczą , niczym . Już nie czuł wstydu . Chwytało go szaleństwo . — Niech pan stanie tam , na kamieniu ! Wskoczył na ciepły , wygładzony złom granitowy , wystający z wody . — Niech pan założy ręce na karku — tak ! Czemu pan tak drży ? Przecie chyba dzisiaj dość ciepło ? Muszę pana narysować . Pan wie , że jestem malarką ? Erebus kręcił się i przeszkadzał jej patrzeć . Raz po razu wielokrotnie cięła go szpicrutą . Ogier wspinał się , rzucał się w bok , wreszcie skoczył jeszcze i stanął drżący . Napatrzywszy się , ruszyła koniem , podjechała tuż do kamienia . Giętka szpicruta drżała w jej ręku . — Pan się we mnie kocha ? A umie pan być wierny ? Ślepo oddany ? Na przepadłe ? Wytrzyma pan próbę ? Chciał przemówić , wargi mu drżały , w gardle zacisnęło się coś . Nie mógł odpowiedzieć ani słowa . — A ot moja próba ! Cięła go na odlew przez pierś i natychmiast z zamachem cięła po koniu . Ogier stęknął i odsadził się z miejsca . Już znikła między olchami . Dopiero w tej chwili uczuł Marek ból . Czerwona , nabrzmiała pręga piekła jak ogień . Od piersi spływały po całym ciele strugi rozkoszy . Stał na kamieniu i nie śmiał się ruszyć . Lękał się , że się zbudzi i wszystko stanie się nieprawdą . Przybył graf Pieremietjew , potentat z Petersburga , zaprzyjaźniony z domem . Przy stole zapanowała francuszczyzna . Graf , dżentelmen już szpakowaty , dziwnie nadskakiwał Botwidowi , który zachowywał uprzejmą odporność . Pani Chosłowska była jakby łącznikiem między gościem a siostrzeńcem . — " Znowu tajemnica " — myślał Marek . Gdy obserwował ten arystokratyczny zespół , zdawało mu się , że przenika jakiś dramat rozgrywający się za tymi udanymi uprzejmościami i pustą rozmową . U kredensu uwijała się piękna panna pokojowa , rzucając ku państwu ciekawe spojrzenia . — " I ona w to wplątana " — imaginował sobie Marek . Stary hrabia gadał w przestrzeń nie słuchany przez nikogo . Stary komediant rozmyślnie robi idiotę . A ten Moskal to właśnie najgorszy łotr . . . Pożałował kolegi Botwida , który broni się , jak umie , ale jeszcze nie widzi całej głębi intrygi . Z nią nikt nie wygra sprawy — to demon . Marek wiedział , że jeszcze jest poza spiskiem , ale każdej chwili na jedno skinienie nakazujących oczu , za jeden uśmiech . . . Czyż on wie , co zrobi ? Botwid często poglądał na ń z drugiego końca stołu wzrokiem zagasłym i znużonym , jakby wzywając ratunku . Na to wszedł pan plenipotent Pieńkowski , przepraszając natarczywie za opóźnienie , zakręcił się , zagadał , obejmując niezwłocznie reżyserię całej intrygi . Noc była parna . W nieprzebitych ciemnościach drzewa szamotały się z wichrem , który wpadał i przelatywał . Zacichały liście , nastawało milczenie i Marek czekał . W pewnej chwili w parku odezwały się głosy . Marek zakradł się na balkon , przyczaił się za balustradą . Poznał skrzekliwy głos grafa i rozkoszny niski ton pani Chosłowskiej . Dźwięki rosyjskiej mowy dobiegały niejasno . W ciemnej przestrzeni , nie wiadomo — blisko czy daleko , majaczyła biała plama jej sukni . Rozmowa wzmagała się , przygasała i nagle w ciszy wybuchł jej śmiech . Zagrała w nim zła siła , przemoc , triumf nad wszystkim , co dobre , słabe , szlachetne . " O ty , piekielna — ty , przepiękna ! " Cisza . Zapach róż wpełzał do pokoju i rozpościerał się w ciemnościach . Za oknem cichutko zaszeptało obudzone drzewo . To łopotała drżąca , struchlała osika , która żyła w wiecznym niepokoju , wciśnięta między obce szlachetne drzewa . Marek słyszał szybkie uderzenia własnego serca . Tak — nie . Tak — nie , powtarzał niestrudzenie i cicho stary zegar . Na sekundę ożyły ciemności stłumionym , niezmiernie dalekim łyśnięciem . Gdzieś jeszcze dalej , zza świata , ozwał się ciężki pomruk . Idzie burza . . . I nagle zaszumiały , zahuczały drzewa . Pod arkadą alkowy , na tle mętnej poświaty okien stanęła czarna postać . — To ja ! Opasała go niemożliwość . Jak gorąca kąpiel , oblała go władza jej nagiego ciała . Palące usta pełzały po jego twarzy , wężowe miękkie palce błądziły po obezwładnionych ramionach , po biodrach . Zaogniła się , zapiekła bolesna pręga pod ciężarem jej piersi . Sen ! Sen ! Sen ! Nadchodzi czyjaś potęga , nadlatuje przemoc . Lada chwila spełni się straszna tajemnica . Już tuż ! Już tuż ! Wydziera się z niego żywa moc , toruje sobie bolesne , rozkoszne drogi — rozwiera się dusza , rozpęka , aż jako śmierć , jak cud przedrze się w nieposkromionym , rwącym potoku wypełnienia szaleństwa . Ciężko przelewały się dalekie grzmoty . Co chwila w nagłych przebłyskach objawiały się i gasły jej oczy , jej usta , jej piersi i nagi połysk rozrzuconego ciała . Czuł na twarzy jej oddech i ciche nakazujące słowa . — Przysięgasz ? — Przysięgam ! — Na zawsze ? — Na wieki ! — Tylko ja jedna ? — tylko ty ! — Czekaj . Jutro się dowiesz . Nikt nie ma nic poznać ! Pilnuj się ! Słuchaj ślepo ! Już jej nie było , gdy zatętniła po liściach ulewa . Nazajutrz , gdy pociąg ruszał ze stacji , zaczęła się w wagonie rozmowa . Już wszyscy w okolicy wiedzieli . Stary pan , lekarz tutejszy , stwierdzał niezbicie : — Dziedziczna mania samobójcza . Dobrze znał em Botwida ojca . Trzy razy próbował i dopiero za czwartym . . . A ot i ten mały już zaczyna . Rana ciężka , ale wyjdzie . Zdegenerowany ród . A ze strony matczynej , po kądzieli — stary hrabia Lutyński , opiekun , a w razie czego generalny spadkobierca , zawsze był narwańcem , fortunę magnacką stracił i już idiocieje . Pani Chosłowska , hr . Lutyńska z domu — jeszcze przecudna baba , ale też zwyrodniała . Znana petersburska Mesalina — na prawo i na lewo . Jeszcze podlotkiem w Instytucie Smolnym to było . . . Na uczcie koleżeńskiej w osobnej salce hotelu " Janina " zaledwie paru maturzystów było jeszcze o tyle o ile przytomnych . Przebrzmiały toasty i mowy : i serdeczne , i napuszone , i najgłupsze . Marek nie mógł jakoś odbyć swojego występu . Rozpędzał się i cofał . Koniecznie musiał tym kolegom wypowiedzieć wszystko , co tylko czuł w takim dniu ! Jakże był wzruszony wiedząc , że oto za chwilę rozejdą się i rozpodzieją się po świecie , każdy sobie . Naraz ich wszystkich pokochał . Przez całe dziewięć lat nie zważało się na nich — tyle że byli . Gdzież się podziało tak szybko tyle lat ? Wszyscy życzą sobie na tę przyszłość . Każdy się spodziewa najlepszego . Ale życie tak szybko przemija . . . Mają wiedzieć i zapamiętać na zawsze , że ani jedna godzina nie wraca . Niech żyją ! Niech nie gniją po różnych dziurach na dobrych posadach , na swoich folwarkach . . . Niech nie tyją , nie głupieją od razu . Niech im się jak najdłużej czegoś chce ! Wydało mu się , że od tej chwili , gdy wstaną od uczty koleżeńskiej , zależy los każdego z nich i wszystkich . Taki dzień ! . . . Byli przy kawie i likierach . W różnobarwnych butelkach , flakonach , kamionkach porozstawiane były zagraniczne i krajowe specjały . Opatentowani dojrzałością wchodzili w swoje od wczoraj nabyte prawa . Z lubością i dumą wdrażali się w obyczaje i nałogi tych starych , Rozmawiali i zachowywali się już jakoś inaczej . Zagrzebywali swoje urocze niemowlęctwo , dbali , żeby nic zeń nie zostało . Jeden przed drugim udawali . W toastach sadzili wzniosłościami , jak to czynili przy wódce ich ojcowie . Była już etykieta i śmieszna powaga . Polska , Młodość , Młoda Polska , Społeczeństwo , My pokażemy , Nasza epoka i znowu Polska , i jeszcze , i jeszcze . A co najmniej połowa z nich pójdzie stąd hurmem prosto na Jezuicką ; na dziwki , niejeden po raz pierwszy w życiu — w taki dzień ! Marek pociągał złocistą słodką benedyktynkę i czyniło mu się coraz bardziej gorzko . Ogarniające go mętne " zawianie " było jak czarna ciemność . Nie mógł dłużej milczeć . Albowiem jeśli się rozejdą bez jego ostrzeżenia . . . — Koledzy ! Cicho tam , Leparski ! Daracz , słuchaj ! Koledzy — ja mam głos ! — Uwaga , panowie ! — Jeszcze jedna mowa ? — Świda się obudził ! — Koledzy ! Kto deklamuje : " ruszaj z posad , bryło świata " , a sam się nie ruszy — cóż się stanie z całą bryłą ? A któryż to z was zamierza się ruszyć ? Proszę ! Niech się odezwie ! — Wszyscy ruszamy do domu ! — Co znaczy ruszać się ? — Nie przeszkadzać ! — Koledzy ! Bez żadnej blagi — to rzecz najpierwsza . — Majorkiewicz zakończył swoją wspaniałą mowę słowami godnymi rycia na spiżu . . . — Majorkiewicz , właź pod stół ! — Powiedział był : oby śmy doczekali niepodległej Polski ! Oto program młodego pokolenia . Doczekać — wielkie słowo ! Zaprawdę , w takim czekaniu jest niezmierna głębia dziejowa ! Żyjcież zdrowo po siedemdziesiąt i siedem lat , a gdy powyzdychacie , nie doczekawszy spełnienia polskich życzeń , nie wasza będzie wina . Potomność was rozgrzeszy i z kolei będzie czekała . Ale niedoczekanie ich i wasze ! I twoje , kolego Majorkiewicz ! . . . — Brawo , Świda ! — Czego ty się czepiasz ? — Upił się ! — A my doczekamy ! — Niech gada ! — Cicho tam ! — Drodzy koledzy — nade wszystko strzeżcie się być porządnymi ludźmi . Człowiek tylko porządny — to jest największe nic . To właśnie bryła , której nic nie poruszy z " posad " . O posado ! O folwarku ! O żono — żono z posagiem . . . O kapitaliku uciułany ! — Tylko socjalizm ! — Precz z Żydami ! — Proszę o głos ! — Siadaj , Skurnik , to nie o tobie , któż z nas od ciebie nie ściągał ? — Słuchajcież ! ! ! — Tylko takie właśnie najszanowniejsze kołtuny czekają , a nigdy nic z tego . Ludzie żywi myślą , chcą , walczą , zdobywają ! Ja wam . . . — Frazes ! — Niech żyje walka ! — Z motyką na słońce ! Dziękuję pięknie . . . — Głową o mur ? — Tchórze ! — Koledzy , ja mam głos ! Więc jeżeli nie chcecie czynu , jeżeli nie ma w was ani woli , ani odwagi , tedy — cicho o tym ! Świętości nie szargać ! Zachować godność niewolnika ! Milczeć o Polsce . — Brawo ! Brawo ! — Mocno powiedziane ! — Idiota ! — Sam jesteś idiota ! I jeżeli w tym roku doczekali śmy jubileuszu trzechsetlecia świetnej dynastii Romanowów , jeżeli w tym roku zapomnieli śmy o pięćdziesięcioleciu powstania . . . — Kto zapomniał ? — Chyba ty ! — Jeżeli w tym roku . . . — Dosyć tego ! — Kazanie popielcowe ! — Gadaj po prostu , czego od nas chcesz ? — Otóż to . Koledzy , ja chcę , ażeby śmy wszyscy w tym wielkim dniu uczynili rachunek sumienia na całą przyszłość , gdyż dopiero od jutra mamy rozpocząć prawdziwe życie . Między innymi chcę i tego , żeby ani jeden z naszego grona nie ważył się pójść prosto stąd na Jezuicką . Przynajmniej dzisiaj , wara wam , bydlaki jedne ! . . . Drodzy koledzy ! Jestem zbyt wzruszony , żeby wyłożyć wszystko , co dzisiaj czujemy . Więc rozstańmy się dzisiaj , pogrążeni w skupieniu . Już kończę , a na koniec chcę , by śmy się tutaj , zaraz , związali uroczystą przysięgą . . . — Przysięgamy ! — Wszyscy co do jednego ! — I ja ! — Do grobowej deski , przyjaciele ! Bracia ! — Zawsze razem ! . . . — Na progu salki stanęły dwa tragiczne widma . Bez kropli krwi w trupich twarzach , słuchały . Ich znękane oczy , utkwione w Marka , zdradzały zarodek jakowejś myśli . Dwaj samobójcy dostrzegli jakieś świtanie — a więc można będzie żyć ? Chwiejnie , trzymając się mocno pod ręce , zmierzali ku biesiadnemu stołowi . Przyklękli , wysoko wznosząc prawice . Po zielonych policzkach spływały łzy . — I my przysięgamy ! — Amen ! To wierni przyjaciele Junkiewicz i Byszewski szczęśliwie powracali z Rygi . Do późnej jesieni rozglądał się Marek po wymarzonym Krakowie i jakoś nie mógł się połapać . Zapisany na Studium Rolnicze z rzadka chodził na wykłady . Przepełnione audytorium budziło w nim odrazę . Pomimo że tu nikogo nie wyrywano , nie pilnowano i że każdy był wolny — w przykry sposób przypominało to sztubę . Jakieś nieoczekiwanie puste były i te wyższe studia . Raził go nawał nowego koleżeństwa . Chciał być sam , musiał dojść ze sobą do ładu . Na razie bowiem nic jeszcze nie wiedział . Leniwie zwiedzał zabytki miasta , łaził wszędzie od rana aż do obiadu u Chmury . Kraków wzruszał go swoją melancholią i rezygnacją : Polubił mury , Planty , hejnał . Ładny był tutejszy smętek , jeno wysiedzieć w tym było za nudno . Spodziewał się , jak wielu , że znajdzie tu skrawek wolnej żywej Polski . Nic podobnego . Tyle że gazety pisały bez cenzury , a w oknach wszystkich księgarni leżały zakazane książki . Ani śladu życia . Tu i ówdzie grupy zapalczywej młodzieży i z rzadka awantury na komersach w sali Johna i na wiecach w Collegium Novum . Kościoły , Wawel , muzea zawierały odmęt pamiątek sprawy umarłej . Tu dopiero dokonał odkrycia , że Polska naprawdę spoczywa w grobie . Opłakana i uczczona , leży zamurowana , a nad nią Kraków — Mauzoleum , jedyne miejsce do składania wieńców , narodowych westchnień i łez . Wielka przeszłości ! Jakże ją czcił i wielbił . Ale szukał czegoś żywego . Potrzebował podniety , gdyż ciągle jeszcze drzemał . Zasnął na letnich wywczasach w Jordanowicach i dotychczas nie mógł się ocknąć . Zamknęło się w nim coś dawnego , a nic się jakoś nie zaczynało . Męczyli go ludzie , nudziły książki , sam ze sobą czuł się nijako . Z kolegów tu byli Darasz i Majorkiewicz . Darasz należał do wielu organizacyj i zaczynał wodzić rej w jakiejś świeżo odszczepionej grupce . Opowiadał niestworzone dziwy o rosnących potęgach i nadchodzących przewrotach dziejowych . Natarczywie wciągał kolegę , ale apatia Marka była mocniejsza . Zresztą był na takie " bujanie " zbyt krytycznym : rosnące potęgi , bliskie przewroty — zawsze się tak gadało . Majorkiewicz , genialny karykaturzysta szkolny ( a cichaczem pornograf ) , utonął w akademii , pracował od rana do nocy , gdyż przekonał się dopiero tutaj , że nic nie umie . Tylko sztuka ! Marek rozglądał się między ludźmi , patrzał , słuchał — ale nie mógł sobie nikogo upatrzyć . Nurzał się w próżniactwie . Nie czuł z tej racji żadnych wyrzutów , ale nienawidził swojego pustego dnia . Nie nudził się , on walczył z tą pustką i szukał odpowiedzi . Po co żyć ? Nikt o to nie pytał , tym bardziej na niego spadał ten obowiązek . Nowy tutejszy kolega , ekspatriowany warszawianin i szykowiec Rewkowski , również dusił się w Krakowie . Bojkot uniwersytetu pozbawił go ukochanej " stolicy " . Tęsknił za wrzawą , za życiem . — Co tam wy z prowincjonalnych dziur . . . Dla was tu raj , boć żadnego nawet porównania z Siedlcami , nawet z Łomżą . Ale my z Warszawy . . . Rewkowski wybierał się do Sorbony , gdzie studiowało mnóstwo jego kolegów . Ten do reszty zbrzydził Markowi historyczne miasto . Wymusił na nim przeświadczenie , że nie gdzie indziej jak w szerokim świecie szukać mu należy samego siebie . Zaczął pisywać listy do domu i w mętnych aluzjach przygotowywał sobie grunt do daleko idących propozycyj . Ale czyż podobne idee mogły przebić niespożyte mury drewnianego dworku w Jordanowicach ? Utopia ! Tysiące polskich studentów mogło się rozjechać po wszystkich Europach , byle nie pewien Świda . — Żadnych głupstw ! — tyle ojciec , a matka — ach , owszem , gdyby nie paryska rozpusta . . . Nie Paryża mu było potrzeba . Zabrakło mu — siebie . Sam sobie się zgubił . Nieznacznie oderwał się od niego wiecznie obecny , zażyły sobowtór , ukochany podpowiadacz myśli . To on wybierał i wskazywał oczom rzeczy osobliwe , on odsłaniał głębie . Nurtowała tęsknota za dawniejszym , kiedy się żyło ponad prawdą dnia , kiedy wraz z małym Ignackiem znali się na najtajniejszych sprawach , kiedy pustelni w Zimnych Dołach naprawdę strzegł prawdziwy pan Tuchołka . Teraz trzeba na serio . Nie można być wiecznie dzieckiem . Jakże smutno ! Do diabła — jest się dorosłym . Przymuszał się i dzień , dwa przychodził na wykłady . Kurs szedł w całym rozpędzie , wyprzedzili go dawno i nikt się nie oglądał na Marka . Nic nie rozumiał z przyrodniczych mądrości . Cała ta wiedza wydawała mu się zbędną . Czyż aż tyle trzeba , żeby być sobie papą Świdą , który licho wie po co też kiedyś skończył te swoje Puławy ? Nieporozumienie , wmówiony konwenans . Blaga wierutna . Co innego na przykład astronomia . . . Ale i to było kiedyś . . . Gdzieżeś ty , Uranio , królowo otchłani gwiazd ? Darasz rozgrzeszał go z próżniactwa i sam czuł wzgardę dla audytoriów . — Tylko idiota może się obkuwać w takich czasach . — W jakich ? — Tylko ślepy nie widzi , w jakich . . . Nieraz o tym gadali , Marek uważał go za maniaka . W końcu listopada na rocznicę śmierci Wyspiańskiego wznowiono Wesele . Marek poszedł , bo jakże było nie pójść , ale był źle uprzedzony do przedstawienia , nasłuchawszy się od małego dziecka zachwytów , a w ósmej klasie wyczerpującego wykładu i komentarzy do każdego słowa przez nudziarza i pedanta pana profesora Knopfa , którego dla nochala i zwisającego podgardla zwano pelikanem . Zrobiły swoje i wypracowania , mozolnie i gorączkowo pitraszone nocami w przeddzień ostatniego terminu , ściągane z różnych artykułów literackich i od Nuchyma Skurnika . " Język Wyspiańskiego " , " Idea Złotego Rogu " , " Lud polski w Weselu " . No — zobaczymy . Ujrzał to , o czym nie miał ani pomyślenia , ani pojęcia . Nie znał Wesela , nic o nim jeszcze nie wiedział . Chłonął żyjące obrazy , opętany muzyką słowa , urzeczony przez sprawę najgłębiej tajemną . Jak kwiat mistyczny rozwierała się przed nim i potężniała , rosnąc w oczach . Za każdym obrazem wzmagało się widzenie rzeczy niedostrzegalnych , niepoznawalnych . Coraz nowe i nowe odsłaniały się tajniki spraw codziennych i ludzi powszednich , takich jak wszyscy , jak każdy — jak on sam . Wszędzie siebie poznawał . Wpleciony w misterium , roztapiał się i zanikał . Wsiąkał w ogrom czyjegoś myślenia , czyjegoś cierpienia . Ogarnęło go , omotało , spowiło czyjeś potężne , tragiczne marzenie . Pełne rozpaczy , najserdeczniejsze , rodzone . I to , co już w sobie wiedział , i to , co dawniej majaczyło wpółsennym , dziecięcym myśleniu , i to , co młodymi oczami już na wpół dostrzegał , patrząc po ludziach . I jeszcze jak skądś , z głębiny , jak z zapomnianych snów rozwarło się przed nim i odezwało słowo jego plemienia , echo zamarłego życia praojców , przekazane we krwi , wyssane z mlekiem matki , nieomylne i wieczyste . Treść oczytana , słowa znajome na pamięć i postacie , i symbole zatarły się i zanikły wobec nawałnicy nieznanego objawienia . Spoza każdej zjawy dramatu wyrastały zjawiska nowe , teraz , dopiero co , z niczego zrodzone . Zewsząd tryskały promienie niezachwianej prawdy . Uderzały w duszę , biły w samo serce . Aż rozwarło się na oścież serce zamknione . Marek łkał gorącymi łzami w ukorzeniu przed świętością , rozmodlony w Polsce . Jej wizja posępna i ukochana weszła mu w duszę i stała tam , jak cierń . Nie dawała o sobie zapomnieć , bolała , jątrzyła . W niepokoju , w zachwycie nosił ją w sobie , jak cudem odnaleziony skarb , którego szukał nadaremnie i o nim śnił . W dzień zimowy o poranku stanął oczarowany u wylotu ulicy Sławkowskiej . Sukiennice , Panna Maria , Rynek w śniegu i w ciszy . Snują się czarne cienie ludzkie , przędą powszedni dzień . Nad nimi stare wieżyce i mury . Niespożyte i odwieczne czekają na ludzi . Za nich czuwają . Cierpliwie patrzą na starych i młodych , na pogrzeby i na orszaki weselne . Aż kiedyś wypełni się czas , nastanie dzień .