Andrzej Strug Żółty Krzyż Tom 1 Tajemnica Renu Zapadał zmierzch i na chwilę opanowała świat straszliwa cisza . W niebywałym milczeniu zapowiadał się jakowyś kres i koniec wszystkiemu , co dotrwało do tej godziny zmierzchu i jeszcze żyło . Wnet zerwie się trzask piorunów i chmurna noc zawyje orząc i prując powietrze w błyskawicach i dymach . Nie ostoi się nic , dokona burza swego dzieła , powali , uśmierci , zagrzebie w ziemi ostatnią resztę tego , co czai się jeszcze i trwa już ostatnim tchem . . . W ciszy na dalekiej równinie płonęły spokojnie ciemnopurpurowe pożary . Zapadająca noc otulała je coraz szczelniej , gubiąc , myląc odległości w czarnej przestrzeni . Chwiały się , falowały wielkie ognie i zdawały się sunąć światem jak widma . Unosiły się i opadały , rozpościerały się po ziemi i wypiętrzały się , rosły sięgając ku ciemnemu niebu , zawalonemu od horyzontu do horyzontu jedną bezmierną chmurą . Tu i tam na niskim pułapie nieba rodziły się i znikały , jak gasnące zarzewie , blade , mętne łuny . Szybko gęstniały ciemności , zatracały się rzeczy najbliższe — szczątek muru ze sterczącym jeszcze kominem , pochyła żerdź od telefonu , strzaskany pień drzewa z jedną jedyną wielopalczastą , nagą gałęzią , która wołała w przestrzeń jak rozwarta dłoń , wzywająca ratunku . Okrywała noc wszystkie okropności tych miejsc i dała odpocznienie zmordowanej ziemi , i zdawało się teraz , że już na zawsze , na wieki wieczne utai noc bezeceństwa , bohaterstwa i zbrodnie , które szalały tu bez przerwy , bez wytchnienia w ciągu trzech nocy , trzech dni . Niepodobna , by za tym razem o swojej godzinie , jak co dnia , podniosło się jutrzejsze słońce , żeby się obnażyła bezwstydnie jakowaś prawda niemożliwa , potępiona i przeklęta . Po tym , co się tu działo , nie może odżyć i nie powinien żyć na nowo splugawiony obszar ziemi . Nie porośnie trawa i nie zaśpiewa ptak , nie wzejdzie dzień nad pustynią — i nie objawi się już nic . Nic , jeno czarna noc zapomnienia . Wlokły się jedna za drugą i jedna za drugą wciąż już ostatnie i wciąż odradzające się sekundy ciszy . Czyż wyginęło już i zmarło wszystko , co żyło ? W przenikliwie napiętej cichości lada chwila odezwie się nad pobojowiskiem czyjś głos olbrzymi , nadludzki . Wypowie się gromowe słowo gniewu bożego czy szyderczy jak wycie pocisku śmiech szatana ? Z głębin ciemności ozwał się jęk człowieczy , zgłuszony , jakby spod ziemi , i jął się powtarzać słabiej , wyraźniej , miarowo , spokojnie jak oddech . W tej bezsłownej , cichej mowie wypowiadało się znękanie , zgnębienie ludzkiego bólu i jego ostatnia skarga . Już nie było w tym wiedzy o sobie ani czucia , ani wołania ratunku , ani modlitwy do Boga , ani żadnej ludzkiej nadziei . Tym językiem bezgłośnym oznajmiały się ostatnie sekundy czyjegoś żywota . Już znikł i zapodział się był ów człowiek , syn ziemi , i uszła z niego dusza , został po nim jeno ślad , pogłos cichy , milknący , a w nim zew śmierci , jej potęga i nędza . Gasł w ciszy i odzywał się znowu , ledwie dosłyszalny , coraz rzadziej , coraz słabiej . Kapitan Déspaix od dawna wsłuchiwał się w ów głos ostatni i jedyny , który ocalał na świecie . Czuwał pilnie i chwytał z chciwością każde najcichsze jego tchnienie , albowiem okropna była jego samotność . Trzymał się go mocno , był to bowiem jedyny ślad czyjegoś istnienia , jakiejś zagubionej prawdy . Mimo jątrzącego bólu , który dolegał i piekł , wiercił w nim i ciążył mu wszędzie , jednak chwilami usypiał , ale i przez sen czuwał , by nie zgubić wątłego promyczka wśród ciemności , utrzymać jedyną nić przewodnią , która zdoła wyprowadzić go kędyś z ciasnej , podziemnej przepaści . Nic o sobie nie wiedział i niczego nie pamiętał , w rozbitej głowie czuł tylko ból zamętu . Nie mógł zebrać myśli , gdyż już nie umiał my śleć , zapomniał myśleć . Wciąż miało mu się co odkryć , coś się miało w nim nieodwołalnie zakończyć . I gubił się , i znowu tonął w pustym odmęcie . Gdy wreszcie umilkł i zginął mu jedyny żywy głos , kapitan Déspaix zaczął osuwać się kędyś w dół i opadał , pogrążał się coraz głębiej . Usnął i natychmiast wylazły spod ziemi te same , dawniejsze ruchliwe maszkary . Zanim go osaczą i zgubią , patrzą weń ogromnymi , płaskimi oczami , które są puste jak ze szkła , a tają w sobie okropną groźbę . Na próżno szuka wyjścia i ucieczki — jest odcięty . Chwyta go poczwara w żelazne ramiona , łamie mu żebra , łamie mu krzyże i dusi . Ostatni szept ostatniej myśli : „ To jest śmierć . . . ” Śmierć porywa go w oślepiającym blasku , w huku rozsadzającym czaszkę . . . . Pustka , bezwład . Postrzega jakąś potworną własną nieobecność . Jest nigdzie . Całkiem nie jest . Nie ma nic wokoło niego , nic , jeno straszliwy , niepojęty ból . Wije się , skręca się w tym bólu i nareszcie , nareszcie umiera już naprawdę . Po wielekroć , sto , tysiąc razy ginie i wynurza się znowu z powrotem bez chwili opamiętania , bez chwili spoczynku . Pastwi się ktoś nad nim , druzgoce go , dźwiga wysoko i wali nim o ziemię , rozdziera i depce w nim ostatni strzęp . . . Porwała go i wciągnęła w siebie straszliwa , zawzięta maszyna . Hucząc i wyjąc przewleka go przez swoje tryby i koła , podaje go coraz dalej i dalej , po drodze miażdży żelaznymi młotami , kraje żelaznymi kleszczami , szarpie na żelaznych iglicach i hakach . Żelazo , wszędzie zimne , nieubłagane żelazo . . . Długo , bez końca ciągnie się sen o bólu . Warczy rozpędzona maszyna — cóż jeszcze zdoła mu uczynić , jaką męczarnię zadać , gdy wypluła już i rozproszyła jego ostatnią odrobinę ? . . . Ocknął się . Natychmiast porwał go strach przed czymś najokropniejszym , przed niewiadomym . Tonąc w głębokiej nocy , wlekli się z mozołem , po omacku , niewidzialni ludzie . Od dawna z daleka ciągnąc weszli byli o zmierzchu w strefę bojową . Brnęli przez rowy , przez zdradzieckie doły pełne mułu , przez wzgórza usypane pociskami , przez grząskie kałuże , przez szczątki drutów , przez sterczące z ziemi deski i bale , potykali się na każdym kroku wśród tysiąca niespodzianych , niewidocznych przeszkód . Deptali w ciemnościach po cichych na wszystko trupach , po rannych , którzy oznajmiali się stękaniem bólu , i po leżących wszędzie pokotem żołnierzach , którzy , wyrwani z kamiennego snu , wybuchali złorzeczeniem i klątwą . Ale nawet w najbezecniejszych wyzwiskach brzmiała radość i była wdzięczność , nadchodziła bowiem nareszcie zmiana — zmiana po trzech nocach i trzech dniach nieprzerwanego boju . Ludzie śmiertelnie sponiewierani , półżywi , skonani w trudach i w głodzie , w strachu , bez snu , bez kropli wody — zrywali się ochoczo , jak cudem wskrzeszeni . Zaroili się i zagadali wyłażąc jak spod ziemi z czeluści ciemnej nocy , i skupili się w czarne gromady gotowi do ciężkiego marszu na całą noc , bo każdy krok po rumowisku i bezdrożu będzie ich oddalał od okropnego pola i od świtu jutrzejszego dnia , gdy wraz ze śmiertelnym grzmotem pierwszego pocisku na nowo roztworzy się tutaj piekło walki . Ruszyli w drogę i śpieszą się ; nie powstrzyma ich dzisiaj i nie zawróci żadna potęga świata — ani straszna święta przysięga , ani honor , ani ojczyzna , ani wódz naczelny , ani nawet sam pan sierżant . Nowe cienie ludzkie rozłaziły się we wszystkie strony i tonęły w ciemnościach . Z rzadka na mgnienie oka to tu , to tam zabłysła latarka , ozwał się głos komendy lub słaby jęk rannego , którego dźwigano z ziemi . Na ogromnej przestrzeni odcinka zaczynała się ciężka , śpieszna praca nocy , której dokończyć trzeba przed pierwszym brzaskiem dnia . Zewsząd dobiegały zgrzytania po kamieniach łopat i kilofów , głuche odgłosy wbijanych palów , brzękały rozwijane druty . Szczękało przeróżne żelastwo bojowe . Po obu stronach frontu na gwałt umacniano nowe pozycje , rozgrzebywano jeszcze raz stare , prastare rumowisko , zryte , przewrócone na nice przez miliony pocisków , po stokroć przekopane przez saperów , nasiąkłe krwią . Tu bowiem , na tym miejscu toczyły się od trzech lat zażarte boje . Od trzech lat wydzierali Francuzi Niemcom , Niemcy Francuzom lasek Colombe , z którego nie ocalała ani jedna drzewina , farmę de la Routoire , przysiółek St . - Vaast i młyn Souchez — po których o tej porze nie zostało już śladu . Bataliony , pułki , dywizje , dziesiątki tysięcy ludzi mordowały się nawzajem od trzech lat o te imiona i nazwania już teraz puste , bez swej treści i bez istoty . Lasek Colombe , młyn Souchez , farma de la Routoire , przysiółek St . - Vaast , gdy już znikły i sczezły z powierzchni ziemi , stały się sławne na cały świat i zapamiętał je każdy na obu półkulach , bowiem powtarzały się uparcie , do znudzenia w komunikatach z zachodniego frontu , przechodziły wielokrotnie z rąk do rąk , za każdym razem ogłaszane tryumfalnie kolejno bądź przez jedną , bądź przez drugą stronę . O tej porze znowu znalazły się pośrodku między frontami i znowu były niczyje , tak samo jak na początku , przed trzema laty , jak nieraz zresztą w ciągu tych zmiennych lat . Dziś o zmierzchu i Niemcy , i Francuzi w obawie przed nocnym kontratakiem wycofali się zostawiając w pośpiechu część materiału wojennego i wielu rannych . Od jutra ruszą naprzód świeże rezerwy . . . Odległe zgrzytanie łopat o żwir było pierwszym odgłosem , który doszedł do świadomości porucznika von Senden . Ocuciły go zimne płaty śniegu , zacinające z wiatrem . W czarnej nocy dogasały pożary . Gdzieś w niezmierzonej odległości zapalały się , wzlatywały szybko i spływały z wolna biało - błękitne gwiazdy , świecące jaskrawo . Gasły nagle , tonąc w niezbadanych czeluściach , i wnet wyrastały nowe . Oczy porucznika długo nie mogły się oderwać od tych dalekich zjaw . I one mogły być również omamieniem , było w nich jednak podobieństwo do jakiejś rzeczywistości zapomnianej a własnej . Niezmierzony czas dzielił go od pewnego dnia i pewnej jego godziny , gdy naraz wywróciło się w nim wszystko , co własne , i zamarło . Na to runęła nawała natrętnych widziadeł , odmęt cudzych słów , przyszły długie czyjeś żywoty — przeżycia , opowieści o niestworzonych dziwach i sny , sny . . . Teraz już bliżej zachrobotały łopatki , jaśniej , bujniej zaczęły się wzbijać białe gwiazdy i porucznik von Senden , nagle ockniony , ogarnął w sobie i zrozumiał , co jest . Oczywiście leży ranny , jest noc , dobra , ciemna noc , więc lada chwila mogą przyjść po niego . Dziwiło go , że nie czuje nigdzie bólu , dolegał mu tylko tępy ucisk jakiejś martwoty w nogach , w rękach , w krzyżu ; był cały ścierpnięty i skostniały . Dźwignął się z wielką ostrożnością i poczuł w całym sobie niemoc i bezwład . Nie mógł się ruszyć , usłuchało go tylko jedno — prawe — ramię ; cały tułów , nogi i prawa ręka były uwięzione . Oblał go zimny pot z przerażenia . Szarpnął się z całych sił i więzy zacisnęły się na nim jeszcze mocniej . Było to zupełnie podobne do dręczącego snu , ale porucznik już wiedział , że nie śpi . Ochłonąwszy spróbował jeszcze , wspierając się mocno o ziemię wolnym ramieniem i prężąc kark . Na próżno ! Ucisk wzmógł się , rozchodził się po całym ciele tępo , dławiąco . Ogarniało go coraz bardziej ciężkie poczucie ciasnoty i niewygody , było to dolegliwe , gorsze od bólu . Nareszcie odgadł — był zasypany ziemią . Uspokoił się , znieruchomiał . Wiedział , że nie ma na to innej rady , jak przeczekać cierpliwie , aż przyjdą swoi i odkopią go . Ale niechże się pośpieszą . . . Był cały skręcony , związany , bez możności poruszenia , zmiany , ulgi . Stawało się to tak nieznośne , tak okropne , że porucznik , usłyszawszy niedaleko głosy ludzkie , niebaczny na nic , zmożony męką , zawołał w czarną przestrzeń : — Hier ! Hier!2 To mogą być swoi , ale równie dobrze mogą być i tamci . Nadsłuchiwał pilnie , tłumiąc w sobie stękanie i jęki . Obracał głowę starając się zmiarkować , gdzie leżą fronty . Szereg rac świetlnych szedł z ukosa po prawej stronie , z lewej zasłaniał wszystko zwał ziemi . Jacyś tam ludzie łazili po polu , ich głosy oddalały się i nie dochodziło nic , jeno urwane , niewyraźne podźwięki . Jeżeli przyjdą swoi — to dobrze . Ale żaden Francuz nie zada sobie trudu , żeby go odgrzebywać — niepodobna tego wymagać . Błysną mu w oczy latarką , rozpoznają i dobrze jeszcze , jeżeli się zdarzy jaki żołnierzyna , człek litościwy , lub — co wychodzi na jedno — właśnie zatwardziały w wojnie okrutnik , który stuknie go mimochodem kolbą w sterczącą z ziemi głowę . — O Boże , niechże się to raz skończy . . . Nie , tego nikt nie wytrzyma . . . O gerechter Gott . . . Erbarme dich . . .3 Hasał po polach , wściekał się i wył ponuro zimny wicher północny — parł od dalekiego morza , miecąc i tnąc deszczem i śniegiem . Koło północy wzmogła się wichura do potęgi huraganu , pastwiąc się nad wszystkim , co napotkała na rozległej równinie . Tysiącem głosów ozwała się udręczona ziemia . Ruszyły z miejsca rozsypane wszędzie i toczyły się chrobocąc puste , ordzewiałe puszki po konserwach , rozwalały się z trzaskiem stosy desek , nastermane po rozstrzelanych okopach , grzmiały , chrzęściły przenikliwie , łamały i rozdzierały się , i tłukły o siebie strzępy blach . Ich uporczywe zgrzytanie , jęki , skowyty zdradzały w ciemnościach jakowyś bój niepojętych sił tajemnych , piekielnie zawzięty , przerażający jak przyśniona okropność , jak sabat upiorów . Dął wicher wyjąc głucho przez głębokie , ciasne chodniki , wdzierał się w czeluście na wpół rozwalonych schronów i próbował na nich mocy swojej drąc listwy i deski , osypując darń i ziemię . Szczękał porzuconą bronią , gwizdał przez otwory tarcz ochronnych i bił w dźwięczne , żelazne płyty , dzwoniąc kamykami , blaszanymi manierkami , ciskając w nie byle czym . Grał swoje obłędne melodie w splątanej sieci drutów , na tysiąc tonów odpowiadały mu tysiące napiętych strun . Śpiewały struny , zawodziły bezmiernym , niezgłębionym żalem , szalały , błagały ratunku , szydziły potępieńczo , zionęły nienawiścią i przekleństwem . Wszczynały na chwilę w zgodnym chórze jakowyś hymn podniosły , strzęp symfonii , psalm pokutny , pieśń trwogi i żało by i wnet wicher zrywał , i głuszył poczynające się słowa , plątał i burzył , i darł struny , wybuchał wściekłym zamętem i rwał w czarną przestrzeń potokiem szału , naigrywał się z nieba i ziemi , przeklinał świat i ludzi , wszystkiemu bluźnił , zanosił się w bezecnym śmiechu , w szyderstwie swojej diabelskiej uciechy . Śród rozgwaru nawałnicy , śród wieloróżności jej niespodzianych głosów cicho i nikle , ale uporczywie , nie milknąc odzywały się z ciemności ludzkie jęki i wołania . To oznajmiali się ranni porzuceni na pastwę nocy i burzy , rozproszeni wszędzie , gdzie który padł lub dokąd zdołał się doczołgać . Usłyszeli w pobliżu obecność ludzi , słyszeli ich pracę , ich głosy , więc ożyło nadzieją pole rannych . Ci , co przetrzymali aż dotychczas te nieskończone godziny i swoje cierpienie , i upływ krwi , i żrące pragnienie wody , i zjadliwe listopadowe zimno , i wicher , i deszcz , i śnieg , wołali rozpaczliwie ku ludziom . To tu , to tam odzywały się ich głosy , jak gdyby ktoś nieszczęsny , jakiś duch pokutujący , upiór bez grobu , błąkał się po nocy po bezdrożach strasznego pola , zawodząc na różne głosy swoją niepojętą , widmową skargę . Nikt nie przybywał na ratunek . Snadź patrole sanitarne przycupnęły gdzieś , za osłoną od wichru i czekały , aż minie gwałtowny sztorm nawałnicy . Może czekały świtu albo i całkiem nie wyszły tego wieczoru . Porucznik von Senden omdlewał i budził się , i stękał , rzęził , nękany okropną torturą . Nie miał już sił wołać i nie miał żadnej nadziei — zamrze w męce . Czuł na sobie coraz cięższy , coraz zimniejszy ucisk ziemi i pomyślał , że umarli w swoich mogiłach czują to samo , co i on , pogrzebany żywcem — ten sam nieubłagany i gniotący ciężar ziemi . Przypomniało mu się , co mówią umarłemu na pożegnanie , na wieczną jego drogę : „ Niech ci ta ziemia lekką będzie . . . ” Ocenił teraz prawdę i mądrość tych prostych słów . O ironio . . . Reszta czegoś dawnego , ludzkiego i żyjącego w nim jeszcze ostatnim tchnieniem , objawiła się w niespodzianym śmiechu , w którym rzekomo miało być zjadliwe szyderstwo . Ale natychmiast zaczątek śmiechu utonął w głuchym , żałosnym łkaniu . Wielką była ulga w płakaniu . Wróciła błogość łez z odległej niepamięci lat dziecięcych i koiła ból krzywdy i straszną po nocy samotność , i zgrozę przed tym , co ma być dalej , co musi być . A tam , w niezgłębionej nocy wśród śnieżnej zawiei i wycia wichury zarechotał przenikliwy , obrzydle natarczywy terkot karabinu maszynowego . Zacinał się , przystawał na sekundy i znowu pruł tysiącem kul rozszalałe , uciekające z wiatrem powietrze . Tępo , bez echa pohukiwały granaty . Zakipiała nagle bezładna , śpieszna strzelanina , wzmagała się , słabła , umilkła . Jeszcze jeden granat — cisza — jeszcze dwa . . . Kapitan Déspaix umierał i chwilami , budząc się w agonii , nawet jak gdyby o tym wiedział . Świadomość tego przedzierała się z trudem , jak dalekie światełko , przez noc i mgłę . Ustępowały ostatnie bóle i męki , opuszczały zmartwiałe , stygnące ciało . W skołatanej głowie , pełnej szumu i jęku jakby dalekich dzwonów , przebiegały ostatnie , szybkie , bezładne , rwące się myśli . Jedna wynurzała się wyraźniej i wracała wciąż — było to okropne poczucie samotności . Dręczył , opętywał strach przed tą ciemnością dokoła i przed pustką . Ujrzeć człowieka , usłyszeć ludzki głos . . . Błagał o to i wołał , ale usta nie wydały już dźwięku , nawet szeptu . Głowa wciąż opadała , dźwigał ją w ciężkim wysiłku i szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się w ciemność . Nagle jego ręka błąkająca się bezradnie po ziemi natrafiła na coś niepojętego . Drgnęło to i wymknęło się palcom . Déspaix pomyślał zrazu , że to szczur okopowy już tu jest czując w nim świeżego trupa . „ Nie — to nie szczur . . . ” Szukał ostrożnie , przesuwając dłonią po rozkisłej glinie . Wszystkie ocalałe władze i możności myślenia skupiły się nad wykryciem tajemnicy . Łomotało serce poruszone niemożliwym , ostatnim zapragnieniem . „ O Boże . . . co to jest ? . . . ” Była to żywa ręka człowiecza . Wymknęła się , wnet wróciła i mocno , mocno splotły się palce obu rąk , chwyciły się , zacisnęły się kurczowo w niemym porozumieniu . Ustał deszcz , wiatr przycichał , czyniło się mroźno . Poszarzało czarne niebo . Mokry śnieg prószył wielkimi , ciężkimi płatami i niebawem zaczęły majaczyć tu i ówdzie skrawki mętnej białości . Dawno umilkli ranni . Wśród ciszy wyraźniej zgrzytały łopaty . I jedni , i drudzy kopali zawzięcie , by zdążyć na czas . Prześcigali się w wysiłku i tu , i tam , poganiani przez nieludzkich podoficerów . Patrole wysyłane naprzód spotykały się czasami jak błędne widma i znów pękały granaty . W dalekiej przestrzeni na prawo i na lewo , na starych , ustalonych pozycjach , wykwitały dwa szeregi rac świetlnych . Wypadały spod ziemi , wzbijały się lekko , strzeli ście i zawisały nieruchomo w górze . Chyliły się łukami sinego blasku , jak gdyby śląc sobie nawzajem pokłony i pozdrowienia w tajemnym misterium tej nocy . Daleko , daleko majaczyły gdzieś blade smugi , błąkając się po niebie , przystawały , spotykały się ze sobą , rozchodziły się , gasły i nikły . Aż nagle rozwarła się noc . Cięły w nią ostre promienie blasku , jak miecze białego dnia . Na sekundę , na krócej , na dłużej jakiś pas przestrzeni zawalonej ciemnością stawał w przenikliwej jasności , obnażał się z utajenia do ostatniej grudki ziemi , tonął w gęstym mroku . Odsłaniały się tajemnice nocy — zwaliska , szczątki , dziury , zakamarki , fantastycznie spiętrzone popękane druty , trupy rozpłaszczone , wdeptane w ziemię , poskręcane , krwawe twarze , wyszczerzone skurczem śmierci . . . Ludzie utajeni , przyłapani na swojej nocnej robocie , chwyceni jak w potrzask w snop przeraźliwego blasku , padali na twarze , nieruchomieli udając poległych . Mrużyły się oślepione oczy konających , w ostatnim majaczeniu witali olśniewający majestat śmierci , niebiosa rozwarte i chwałę Boga . Wszechmocne światła zwyciężały noc dręczącą , łagodziły samotność , dawały otuchę , wydzierały z rozpaczy powalonych przez mordercze ciosy znękanych ludzi , puszczonych , rzuconych na pastwę śmierci . Dawały moc przetrwania , ożywiały wątłą iskierkę życia lub dobijały , nagłym ciosem rażąc oczy i rażąc jak piorunem serca ledwie tlejące , które krew swoją już oddały były ziemi . I promień ruszał dalej , przystawał , przerzucał się krając ciemności , znikał i wracał , szperał , szukał po pobojowisku . Kapitan Déspaix ujrzał nagle tuż przed sobą , nieco poniżej siebie , twarz ludzką zalaną oślepiającym blaskiem i , choć sam leżał tyłem do przeraźliwego światła , natychmiast zmrużył oczy . Gdy je roztworzył , już zjawa utonęła w nieprzebitym mroku , ale niejasne jej widmo wnet pojawiło się przed nim , gdzieś jakby pod powiekami oczu , jakby gdzieś w przestrzeni , wznosiło się , opadało . Biała twarz była jak skamieniała , skażona męką , a usta zaciśnięte drgały , drgały powieki pod nagłym ciosem blasku . Déspaix na zawsze zapamięta to oblicze , wszędzie je pozna — był to bowiem jedyny druh , towarzysz okropnej niedoli , ostatni człowiek spotkany na tym świecie . Człowiek ten cierpiał jak i on i tak jak on umierał — co za szczęście umierać razem . . . Ściskał ze wszystkich sił i wciąż tulił do siebie jego rękę , posłusznie za każdym razem odpowiadało mu słabe uściśnienie . Déspaix zapamiętał , że człowiek powalony obok niego miał kołnierz niemieckiego oficera , a obok leżał szeroki niemiecki hełm — ale czyż teraz już nie wszystko jedno ? Francuz ? Niemiec ? To dobre dla żyjących . . . Ta twarz zdręczona budziła w nim żałość niezmierną . Jak ulżyć jego cierpieniom ? Wytrysły mu z oczu łzy , zaszlochał — nie nad sobą przecie , jemu już wszystko jedno , wszak wie , że umiera — ale tamten . . . I poczuł wyraźnie , że Niemiec ściska jego rękę , że ją gładzi łagodnie w prostej , serdecznej pieszczocie — snadź usłyszał był jego płacz . Kapitan Déspaix ożył . Stało się w nim , jak gdyby ktoś zdjął mu z piersi głaz tłoczący — odetchnął głęboko . Potężne wzruszenie serca ogrzało go , wróciła dawno pożegnana nadzieja . Opamiętał się , zaczął zbierać myśli , szybko roztwierała się w nim pamięć , zda się , już na zawsze zamkniona . Dlaczego ma umierać ? Jest tylko ogłuszony , porażony . Ta idiotyczna francuska mina , strzelona haniebnie za krótko . . . No , i przywaliło go po pas . Zresztą prawa ręka zapewne złamana . . . Może i noga . . . To nic jeszcze . Nade wszystko dolega ziemia . . . Niemiec stęknął ciężko , głowa jego szarzała niewyraźnie na tle jasnej smugi śniegu . Déspaix wyciągnął ostrożnie zdrową rękę i dotknął nią twarzy Niemca , pogładził . Usłyszał w odpowiedzi przeciągły , żałosny jęk wdzięczności i jakieś bełkotanie , w którym przebijały się słowa francuskie . Nadspodziewanie dla siebie samego kapitan Déspaix przemówił . Było to dziwne i radosne . Wracało życie . I nagle ujrzał najwyraźniej tę ostatnią chwilę . Przeszukując z patrolem zdobyte pozycje , napotkał na chodniku trzech Niemców . Wypadli na niego z zawalonego schronu . Broniąc się od noża chwyta jednego wpół , obalają się na ziemię . Wie , że natychmiast dopadną żołnierze patrolu i rozniosą Niemców na bagnetach . Nagle blask , piorunujący huk i oto masz . . . Ten sam Niemiec z nożem , oficer , co nie chciał się poddać . . . Przysypało ich razem , a tamci dwaj i cały patrol — snadź zginęli zagrzebani żywcem . To dziwne , ale zresztą bardzo proste , a nawet zupełnie zwyczajne . Jedyne , co niezwykłe , jest chyba w tym , że nie czuje żadnej nienawiści do Niemca z nożem , że ściska teraz jego rękę jak najbliższego kolegi . Czegóż by nie zrobił , żeby mu ulżyć . . . Jakże on się męczy . . . Tak myślał kapitan Déspaix , słuchając chrapliwego stękania rannego . Chciał mu coś powiedzieć na pocieszenie , ale nie wiedział , jak zacząć . Nie , lepiej nie mówić . . . Namyślał się jeszcze , gdy tuż za jego plecami zagadali ludzie . Usłyszał chlupot błota , ktoś z trudem wyciągał nogi z rozrobionej gliny i klął . Wyszukane wyzwiska żołnierskie zabrzmiały mu w uszach jak najserdeczniejsze słowa otuchy i wybawienia — byli to swoi — Francuzi . Krótki rzut latarki elektrycznej zakreślił na ziemi elipsę blasku . Déspaix ujrzał na chwilę twarz Niemca , drgającą szybko w skurczu cierpienia . Znowu blask — czyjeś nogi , nogi olbrzyma , przeszły jednym szerokim krokiem między jego głową a głową Niemca i znikły w ciemnościach . Ktoś się nad nim pochylił — blask latarki prosto w oczy . — Eh . . . Qu’est-ce que t’a pris . . . O-la-la , et vivant ? . . . Zanim zdołał przemówić słowo , poczuł na ustach zimne , metaliczne dotknięcie , chwycił ręką za blaszankę i pił chciwie cudowne , cierpkie wino żołnierskie ! Nie oderwał by się , gdyby mu po prostu nie odebrano manierki . — A dla niego ? — wskazał oczami Niemca . Żołnierz błysnął latarką , zaklął okropnymi słowy , poklepał kapitana po głowie twardą dłonią , obiecał , że nad ranem na pewno po niego przyjdą , i poczłapał po błocie , śpiesząc za innymi . Stało się to , zaczęło się i skończyło tak szybko , że Déspaix nie mógł się opamiętać . Było to jak senne przywidzenie , a jedyna prawda to smak wina , który pozostał , i jego rozkoszna błogość . Wzruszała do łez dobroć tego żołnierzyka i oburzała twardość patrolu , który minął go jak trupa i poszedł precz . A wiedział , co to jest patrol po nocy , sam je nieraz prowadzał i też nie zważał na błagania rannych , bo to należy do kogo innego . Cóż , może jeszcze przyjdą . Znów zajątrzył ból i naparł , nacisnął , rozpostarł swoją wszechwładzę i zdusił w nim poczynający się świat myślenia . Nic , jeno okropność , nic , tylko jęk . To stara rana w biodrze , ta spod Mort - Homme . . . Pomąciły się czasy . Leży w błocie na punkcie opatrunkowym i jęczy . Straszliwie dręczy go lekarz , wiercąc i skrobiąc mu w żywej kości . Lekarz w okularach , brodaty okrutnik . . . Żołnierze , podli siepacze , trzymają go za ręce , za nogi . . . O , litości ! . . . Porwał się w nim gniew , straszliwa , bezsilna nienawiść . Przecież to już było ! Było już raz od początku do końca i dawno minęło . Jak to , więc jeszcze i jeszcze ? A tamto ? Jak o tym mogli zapomnieć ? Gdzie jest Bóg , który liczy rany i krzywdy ? Nagle uspokoił się . Odkrył najwyższą prawdę — przecież on zaraz umrze . Rozwarła się przed nim głębia nicości i spokoju — śmierć . Poznawał ją teraz , w ostatniej swojej godzinie , i zdumiał się . Jak można bać się śmierci ? Drżał przed nią w huraganowym ogniu , w szturmie , w wyprawie nocnej pod nieprzyjacielskie druty , w walce wręcz na granaty i noże . . . Bał się jej od trzech z górą lat , jak każdy i wszyscy . Ciemni , opętani ludzie ! . . . Przecież tylko śmierć jest prawdą , a wszystka reszta mamidłem i niczym . Chwytało go uniesienie . Ból , wzgardzony , spokorniał i przycichł . Piętrzyły się nad nim rzeczy niepojęte , porywało go widzenie tajemnic , w których nie było już nic z tego świata . Widniało . Górny wiatr przeganiał chmury , rozwlekał je za pasma , z zakrytego jeszcze nieba sączył się blady zmierzch . Od zachodu przedzierało się przez chmury słabe lśnienie . Na dalekich pozycjach czuwały niezmordowanie błękitno - zielone kule ogniste wciąż wzlatując , wciąż spadając i wciąż wisząc w powietrzu . Czyniło się szaro , coraz częściej wybuchały alarmy , żołnierzom na posterunkach i podsłuchach troiło się w oczach , świat majaczył , mienił się — choć daleko jeszcze było do świtania . Mroźny wiatr budził się chwilami , polatywał po ziemi i ustawał jakby nadsłuchując , i stwarzał ciszę . Wśród ciszy dochodziły z niezmiernej odległości zza horyzontu głuche , przeciągłe pogrzmoty ciężkich bateryj . Naraz oblała ziemię blada , zwodna poświata . Wionęło smutkiem i ponurością . Wszystko stało się jednym nieogarnionym widmem nędzy i zatracenia — okropnością gorszą od wszystkich niedoli , jakie odsłonić zdoła słońce i biały dzień . Jak okiem sięgnąć obnażyła się ziemia — pustynia wyklęta i zapomniana przez Boga . Był to świat zdeptany wojną , zamordowany na śmierć . Legły pokotem poprzez olbrzymie pola jego pohańbione , nie pogrzebane zwłoki . Trupia zgniłość wisiała we mgle błąkającej się strzępami , trupie było nad ziemią lśnienie księżyca . Jego skradające się patrzenie , niepewne , kosookie i fałszywe podglądało ukrytą w pomroce tajemnicę . Sierp niespodziany , wąski , ostry spoza kłębu chmur wyjrzał i zawisł na skraju nieba jak tajemniczy znak zgrozy . Porucznik von Senden wlepił oczy w zjawę na niebie i osłupiał w zapatrzeniu . Spływał na ń od tego skrawka księżycowego zły urok jakiegoś zamarłego wspomnienia . Blady sierp napomykał mu o dawnych udręczeniach i wskrzeszał z grobu jego własne dzieje , które zamordował był w duszy i przywalił kamieniem . Przyszło to teraz jak obce , ukradkiem , podstępnie , żebrało zmiłowania i łaski . Gdy pożegnał już wszystko na świecie i modlił się tylko o rychlejszą śmierć , musiał teraz wracać ku sprawom przeklętym , do bezmiernego swego cierpienia dokładać mękę duszy . „ Dosyć ! Nie chcę ! Ja umieram . . . ” „ Nie umrzesz , póki nie przebaczysz — ja cię nie puszczę . . . ” „ Idź precz . . . ” „ Nie pójdę , bo zawsze cię kochała m . . . Daruj mi w ostatniej godzinie . . . ” Zasłoniły mu cały świat jej oczy przepastne , zarazem złe i dobre , znienawidzone i do końca ukochane . Już nie miał siły obronić się przed ich opętaniem . Słabł , poddawał się . Tamtej nocy , gdy przybył z frontu na nieludzko skąpe pięć dni urlopu wprost spod Verdun , patrzał wówczas na ten sam księżyc . Zajrzał do jego okna jarzący sierp , księżyc zamierający , gdy odciągał bezpiecznik na swoim bojowym mauzerze . . . Podporucznik von Senden , niezłomny żołnierz , cudem ocalały , oszczędzony przez wszystkie pociski , wybuchy , przez bagnety i noże , przez gazy i ognie nad krwawą rzeką Mozą , pod Douaumont , pod fortem Vaux , pod fortem Souville . ..9 Miałżeby zginąć teraz we własnym cichym domu , zginąć marnie od własnej kuli ? Nie . Od półtora roku wyzywa śmierć , z podziwem i ze zgrozą patrzą na ń koledzy i żołnierze , krzyże i medale okryły jego polową szarą kurtkę — żadne kule go się nie imały . Ale ufał , że nadejdzie dzień i godzina — wyzwolenie i pokój wieczny . Dopiero teraz . . . Nie przyszedł koniec w celnej kuli , która razi piorunem i nie da sekundy czasu na jedną bodaj myśl . Zwleka , dręczy i depce wolę cierpieniem nad wszelkie ludzkie siły . Czeka , aż dusza poniżona wyzbędzie się ostatniej reszteczki dumy i godności . . . „ Przebaczam ci , Greto , zdrajczyni , i daj mi już umrzeć . . . ” Natychmiast spłynęła po promieniu księżyca , legła w błocie i owinęła ramionami jego głowę . Podtrzymała ją , okryła ciepłem pocałunków , pieszczotą rąk . W zdyszanym szeptaniu opowiadała mu swoje winy i ciężką pokutę , i żrące tęsknoty , powtarzała swoje niezliczone listy słane na front , które palił był wszystkie i niszczył nie czytane . Szeptała śpiesząc się , by zdążyć , żeby , nim odejdzie , wiedział o niej wszystko . Niech wie o żonach porzuconych na całe lata , oszalałych z trwogi , targanych niepokojem dniem i nocą , bez jednej chwili wytchnienia . Wciąż przychodzą i mijają wiekopomne zwycięstwa , tryumfalne komunikaty , fanfary na ulicach wszystkich miast , jak Niemcy długie i szerokie , i wrzaski pijanego tłumu . . . Te gazety co dnia pełne chełpliwości i wygrażania całemu światu , pełne oficjalnego łgarstwa i przelewające się od wielkich słów , obrzydłych , wyszarganych przez patriotycznych pismaków . . . Nie zaznała ulgi w modlitwie ani w pracy po szpitalach , ani w kokainie , ani w kłopotach domowych , gdy nie stało co jeść . . . Obłąkała się w czekaniu na straszną wieść i oszalała . A gdy przyszła najgorsza godzina — uległa . Nie — rzuciła się jak w przepaść , bez wiedzy i pamięci , żeby się zatracić , żeby zbezcześcić i zabić w sobie cierpienie . Ach , czemuż mu to wyznała ? Słuchał porucznik von Senden i na progu śmierci , gdy oderwał się już od tego świata , zrozumiał Gretę , bo zrozumiał wojnę . Przebaczył . Znowu chrzęst kroków w pobliżu i przytłumione głosy . Jeszcze raz dźwignęli głowy konający . Ludzie nocy , niestrudzeni kopacze , zaszli aż tutaj , błądząc po polach w poszukiwaniu punktów jutrzejszego oporu lub wypadu . Porucznik von Senden drgnął posłyszawszy mowę ojczystą . Na próżno pożegnał był wszystko i czekał tylko końca . Jak gdyby poza nim i bez niego ozwała się wola do życia , potęga nieprzemożona , która czuwa w człowieku aż do ostatniego tchnienia . Czując tuż swoich , jakże kochał swoją więź z rodzonym plemieniem niemieckim ! Żołnierze odzywali się z rzadka , ale coraz wyraźniej dochodziły słowa — snadź podsuwali się coraz bliżej , wygrzebując okop , i zaraz tu będą . Nie mógł dać znać o sobie , ale przecież lada chwila zajrzy tu któryś . . . Nagle głośniej zagadały głosy , były złe , ale rozkosznie bliskie . Ktoś krótkim , urwanym rozkazem stłumił rozgwar . Stało się cicho , nie zabrzękła łopata — czyżby odeszli ? Kapitan Déspaix słuchał z natężeniem odgłosów nocy . Byli wprawdzie Niemcy , ale gdy przyjdą , to odkopując tamtego muszą , choćby nie zechcieli , odgrzebać i jego , który leży z nim razem . Nie dobiją go , bo tamten nie da . . . W to wierzył , trzymali się wciąż za ręce ; Déspaix pocisnął porozumiewawczo rękę Niemca , odpowiedziało mu słabe , ale wyraźne poruszenie : „ Nie bój się , ja cię obronię . . . ” Oddychał głęboko , czując tuż przed sobą niewiarogodną chwilę wybawienia . Nagle zakasłał , zakrztusił się . Powietrze , zaczerpnięte z oddechem , natychmiast wracało z powrotem jak wypchnięte przemocą . Było straszliwe , nie do wytrzymania obrzydłe . . . Zaszumiało mu w głowie , zaczął się dusić . Niemiec charczał ciężko . Księżyc zasunął się za chmurę i nieprzejrzana noc okryła wszystko . Poznał Déspaix okropny cuch zastarzałego trupiego rozkładu . Na nic się zdało szamotanie w uwięzi ani jęki . W nocnej swej robocie natrafili żołnierze na zwłoki zagrzebane ongiś przez pociski i odkopali stare cmentarzysko . Wytrysł spod ziemi śmiertelny jad grobu i zatruwał wszystko dokoła . Rozbiegli się , klnąc , żołnierze . Na to z bliska runęły salwą strzały . Łyskanie ognia . Okrzyki , tupot nóg , szczęk bagnetów , granaty . . . Przebiegli uciekający tratując bez miłosierdzia nieszczęsne głowy , potykając się o nieruchome , żywe , niewidoczne w pomroce przeszkody . Już jęczą , stękają i rzężą nowi ranni na miejsce tych , którzy niedawno ucichli . Kapitan Déspaix zaraz po pierwszych starciach , gdy poznał , co to jest wojna , ułożył sobie program na przetrwanie i nowy tryb życia wewnętrznego . Postanowił oderwać się od wszystkiego , co własne i drogie , na czas niewiadomy , gdy skończy się ta wojna , a on — da Bóg — uniesie cało głowę . Dopiero wówczas wróci do swego człowieczeństwa , nawiąże się jego przerwany żywot . Wróci Claude Déspaix do swego opętania , do rzeczy najdroższej na świecie i jedynej , dla której warto żyć na świecie , do swojej samotnej pracowni , do marzenia twórczego i do pracy nad otchłanną mistyką związków chemicznych , tych niepojętych potęg natury , które odgadnięte i rozpoznane odmienić mogą człowieka i jego losy na ziemi . Tak odciął się od całej swojej istoty , żeby się dręczyć , żeby podołać straszliwie prostej roli żołnierza . Odganiał każdą myśl o tamtym , nie stykał się z dawnym , prawdziwym sobą nawet w przelotne dni urlopu ani podczas tygodni szpitalnych . Wciągnął się w przymus i wytrwał na wojnie przez te trzy lata — niemal zapomniał , jak z nim było dawniej . Stał się ślepą maszyną i jej narzędziem doskonałym . Nienawidził wojny , wszystko w niej było mu obmierzłe , ale raz na zawsze uznał fatum wojny , potęgę , z którą nie ma innej rady , jak tylko poddać się ślepo i bez granic . Teraz , gdy całą męką swego cierpienia wiedział niezbicie , że nadchodzi koniec , rozwarła się w nim dusza i wchłonęła naraz wszystko , co było wygnane . Przygarnął do siebie w ostatnim , mocnym uścisku i żegnał dawne swoje dzieje i to nie spełnione , co być miało . Bez goryczy , bez przekleństwa rozważał absurd swego życia . Cóż znaczy on , jeżeli ten sam los dzieli w jego pokoleniu miliony ludzi — miliony i miliony ? . . . Myśląc nad tym , usypiał . . . Mętnie jak przez mgłę majaczyły korowody znaków chemicznych , ginęły i ukazywały się coraz to w innym układzie . Ich kunsztowne zespoły uparcie dążyły ku czemuś , osaczały jakąś zagadkę utajoną w głębinach mózgu , w bezmiarach pozaświatowej otchłani atomów . . . Marły w walce , topniały jak szeregi szturmujących żołnierzy , a na ich miejsce , jak na wojnie , wyrastały nowe zastępy . Czerniały , roiły się jak mrowisko , szły na zdobycie nieznanej prawdy , która raz odgadniona odmieni postać świata . Świt . Znów przypomniały się oczom rzeczy ongiś znajome — odarty pień drzewa z jedyną gałęzią , pochyła tyka od telefonu z drgającym na niej drutem i szczątek rozwalonego muru . Pod murem zasiadł po nocy ktoś nieznany i spoczywał teraz bez ruchu , głęboko uśpiony . Wsparł się ciężko o ciemnokrwawe cegły , rozwalił nogi , rozłożył ramiona i bezsilnie skłonił na bok głowę . Był unurzany w błocie , okryty skorupą gliny od stóp do głów , tak że niepodobna było rozeznać , kto to jest — nieprzyjaciel czy swój . Obaj utkwili w nim badawcze spojrzenie , a nie mając sił wydać ze siebie głosu , czekali z natężeniem na chwilę , gdy się obudzi . Nie mieli pojęcia , jak się to stało , ale już zrozumieli , że przetrwali jednak tę noc listopadową i oto żyją jeszcze . Ten dar nadspodziewany nie obudził radości , nie zdawał się nawet w ich położeniu być czymś zbyt ważnym . Na razie pochłonął ich ów człowiek nieznany , który przybył tu nocą , żeby czuwać nad nimi , ale , snadź zmożony wielkim trudem , usnął . Jego obecność na tym miejscu była dziwem nad dziwy , zjawiskiem niepojętym . Wyłonił się on z wiecznej nocy , przybywał do nich z dalekiego , obcego zaświata , już dawno , dawno pożegnanego . O tej godzinie świtania mąciło się już w sponiewieranych głowach , potworniały jak we śnie prawda i rzeczywistość zjawisk , pamięć zawodziła zupełnie . I patrzyli teraz na siebie z bliska , twarzą w twarz , w zdumieniu wielkim , znowu nic o sobie nie wiedząc , choć wciąż jeszcze po dawnemu splecione były ich ręce . Zgadywali się i pytali siebie nawzajem udręczonymi , błędnymi oczami . Każdemu z nich ta zjawa obcej twarzy wydawała się skądś znajoma , jakby jeszcze z dzieciństwa . Niedołężnie rozpamiętywali swe rysy gubiąc się co chwila . Długo spoglądali szeroko rozwartymi oczami na swoje ręce złączone i palce ich zaciskały się coraz mocniej — w tym uściśnieniu poznali się wreszcie . Obaj po raz pierwszy w tej wojnie mieli możność napatrzenia się w spokoju i tak z bliska w twarz nieprzyjaciela . Podziwiali nadspodziewaną prostotę tego zjawiska . Odkrywali w sobie nawzajem cechy osobliwe a znajome , jakby swoje własne . Budziło się zaciekawienie , a w nim cień zawodu , gdyż nie odtrącała ich nienawiść , jak być powinno . Nie czuli do siebie żadnej niechęci , nawet obcości . Ich porozumienie było przedziwnie proste , przypominali sobie dzieje tej nocy , zdawało im się , że przeżyli ze sobą długie lata . Porucznik von Senden usiłował przemówić , wargi mu drgały , sine usta roztwierały się i wnet kurczyły się w piętno bólu , które przywarło i zaskrzepło w jego rysach w ciągu tej nocy . Ochrypłym stękaniem i niemym bełkotem , z którego nie mogło się dobyć żadne ludzkie słowo , oznajmiał coś nader ważnego swojemu wrogowi , z którym walczył od trzech z górą lat . Chciał zawrzeć z nim pokój wieczny , a przedtem opowiedzieć mu sprawy tajemne , które odkrył był tej nocy . Dopiero teraz wie , co to jest wojna , i prawda o tym wydzierała się z niego . Lada chwila może skonać , a nie może żadną miarą zaginąć to , co z całej ludzkości wiedział tylko on jeden jedyny . Niechże pozna Francuz wielką nowinę , a od niego rozejdzie się ona w świecie okopów , po niezliczonych kretowiskach , w których zagrzebały się narody . Ten Francuz będzie żył , napisane to jest w jego twarzy , a on umrze — tak nieomylnie jasno widzi się prawdę tylko w godzinie śmierci . Jej słowo jest proste i niezbite jak znaki formuły matematycznej . Jest potężne jak czarodziejskie zaklęcie i raz wypowiedziane sprawi cud . Teraz dopiero zrozumiał , co znaczyły w ciągu tych ciężkich lat jego zadumy , nastroje , wizje , przeczucia . Nawet w przyśnionych obrazach przewijała się wróżba jakiejś wielkości . Snuły się o tym myśli powikłane i szły za mm wszędzie , dokądkolwiek przerzucał go rozkaz wraz z batalionem . Pamięta je nad Marną , pod Lombardsyde , nad Izerą , a potem pod Gorlicami , w Karpatach , nad Dniestrem , na pozycjach Gallipoli , w fortach Dardanelów i znowu pod Arras , na Chemin des Dames , nad Sommą . Gdy ucichał grzmot pocisków , gdy mijała zawziętość boju i stygła oszalała głowa , zawsze i wszędzie przemykały się w duszy iskry i światełka migocąc między myślami . I nigdy nie było czasu , żeby się opamiętać . Mijały lata , aż dopiero teraz , przed samym końcem , przyszło jasnowidzenie . . . Déspaix wysilał się , żeby odgadnąć , co mu chciał powiedzieć umierający . Szukał w tej twarzy zbolałej śladów myśli , która nie mogła się z niego wydobyć . Nie była to skarga ani błaganie ratunku , ani strach przed śmiercią . W rysach skażonych męką kłębiło się jakieś ostatnie wyznanie . Ostatnie słowo pożegnania dla kogoś najdroższego , którego zostawił na świecie ? Spowiedź przedśmiertna z jakichś przewinień czy zbrodni życia ? Ważne zlecenie , bez którego ciężko odejść ? Próbował mu dopomóc i nie mógł wyjąkać zapytania , nie mógł wyszeptać jednego słowa . Dawno już postradał ostatnią resztkę sił . Znużenie i zdręczenie tej nocy przyćmiło nawet ból . Myśli jego błąkały się po przeróżnych rzeczach niepotrzebnych , przychodziły mu do głowy głupstwa wierutne , wciąż usypiał i drzemał , a chwilami budziła go olśniewająca jasność widzenia , rozumiał do samej głębi swoje beznadziejne położenie , wiedział , że umiera , i rozumiał samą śmierć . Nie czuł strachu ani rozpaczy , w takich chwilach ocknienia rozjątrzała się w nim ciekawość . Co z nim będzie zaraz potem ? Tamto , ów świat zagrobowy , jeżeli tylko istnieje , powinien się przed nim roztworzyć natychmiast , wraz z ostatnim oddechem . A jeżeli nic nie będzie ? Po prostu nic ? W takim razie wszystko jest absurdem . A wojna ? ! Człowiek nie żyje samą wojną , człowiek pracuje , kocha , myśli , tworzy , człowiek bywa wielki , wspaniały , dosięga boskości w sztuce , w wiedzy . . . I śmierć ukazała mu się w postaci zadania , które należy rozwiązać . Szybko , śpiesząc się niezmiernie , zapisuje cyframi i znakami czarną tablicę . Ściera i pisze dalej . Kreda i gąbka w pośpiechu lecą mu z rąk — tak bywało zawsze , gdy go porywała gorączka pracy — natchnienie . . . Już dochodzi , dochodzi do końca , znaki matematyczne formują się do ostatniego natarcia — za chwilę pozycja będzie zdobyta . . . Usnął i we śnie pisał dalej . Kto rozwiąże budowę i ruch w niedościgłych dla umysłu drobiazgach materii . . . Kto wymierzy otchłań międzyatomowych przestrzeni , w których obracają się lecąc przez całą wieczność w błyskawicznym pędzie słońca niepojęcie małe , a równe potęgą światom wirującym w pozaplanetarnych bezkresach . . . Ten odkryje przed człowiekiem nieskończoność i wieczność , uczyni go równym wszechwiedzącym i wszechmocnym bogom . I śmierć stanie się wówczas zrozumiałą i prostą — nikt na nią nie będzie zważać , jak to już nakazano żołnierzom na wojnie . . . Gdy się ocknął , drgnął z przerażenia — twarz Niemca wkopanego w ziemię zbliżyła się do niego niepojętym sposobem . Obolałe , dzikie oczy stały się naraz olbrzymie i wciągały go w siebie , mąciły mu w głowie , spętywały , budziły strach . Zdawało mu się , że dostrzega przez nie głębiny jego mózgu , a w tych czeluściach kłębowisko szybko wijących się myśli . Zapatrzył się i gonił cudzą myśl . Zgadł ją , odpowiedział spojrzeniem . Twarz Niemca rozpogodziła się , oczy złagodniały i po chwili przymknęły je obrzmiałe , sine powieki . Kapitan Déspaix naśladował go odruchowo , bez wiedzy i woli i on zamknął oczy . Gdy je roztworzył , Niemiec już nie żył . Patrzał chciwie w tę twarz już krzepnącą w kamienne rysy . Pierwsze cienie śmierci skupiały się w zapadniętych oczodołach i w kątach ust . Przesuwały się po czole , po policzkach , ścierając z nich pozory życia . Jeszcze tułał się tu i ówdzie jego ostatni ślad i wnet zamierał . Kapitan Déspaix czekał na moment , gdy z tego oblicza ustąpi tlejąca jeszcze resztka ciepła , kiedy wypełni się do końca wielki przełom . Zdawało mu się , że patrzy na samego siebie . Nie inaczej będą stygły jego własne rysy , tak samo ułożą się w maskę śmiertelną , która nakłada niezmienne swoje piętno na wszystkich umarłych . Wreszcie wydarł się z zapatrzenia , mimo wszystko odepchnęła go od tej twarzy jakaś tajemna okropność . Zdjął go strach . Kapitan Déspaix , który widział z bliska tysiące i tysiące konających , który patrzał na to dzień w dzień i od trzech lat pędził życie wśród trupów , teraz zaciskał powieki , żeby nie widzieć umarłej twarzy Niemca . Najstraszniejsze było to , że niepodobna było odsunąć się od niej bodaj o pół kroku . Był zakopany razem z trupem . Choć wiedział i nie zapomniał o tym ani na chwilę , że rychło umrze i on , to jednak buntował się w nim człowiek żywy . Na tę chwilę , snadź za nawrotem porannego powietrza , napłynął od rozkopanych trupów ckliwy , gęsty odór , uporczywy , obmierzły i jakiś potwornie słodkawy . Kapitan zatrząsł się z odrazy , targnął się w uwięzi i w tym jednym poruszeniu wyczerpał ostatnie swoje siły — omdlał . Wówczas głowa Niemca oderwała się od zagrzebanego tułowia i ruszyła z miejsca . Z usypiska , nawalonego przez wybuch miny , zsunęła się wprost do rowu dobiegowego i , jak ciśnięta z zamachem niepojętą siłą , potoczyła się po dnie rowu odbijając się o brzegi , a tuż za nią popędziła w pościgu gromada szczurów . Kotłowało się to przez chwilę i za pierwszym zakrętem znikło . Na ten widok żołnierz siedzący pod murem zarechotał na całe gardło zdrowym , mocnym śmiechem i kapitan Déspaix obudził się ze snu . Głowa Niemca tkwiła na swoim miejscu . Niemiec żył i po dawnemu patrzał mu uporczywie prosto w oczy . Żołnierz pod murem istotnie miał twarz wykrzywioną w uśmiech szyderczy , ale wciąż jeszcze spał . To widać jemu przyśniło się całe to głupstwo . Ale te szczury są naprawdę . Jeden siedzi na ramieniu żołnierza , zagląda mu do ucha i węszy , drugi wsuwa się do jego rękawa , jeszcze dwa inne szastają między rozwalonymi nogami . Wszystkie są ogromne , tłuste . . . Kapitan widząc , że szczury na dobre zabierają się do żołnierza , chce go obudzić . Tuż przed sobą ma jego nogę w olbrzymim bucie , oblepionym skorupą gliny jak poduchą . Ale Niemiec nie puszcza jego ręki . I on patrzy na szczury , a jego przerażenie natychmiast przenika w kapitana . Obu drgają ręce splecione , ten sam popłoch w oczach . . . Porozumiewają się szybko oczami i głuchym bełkotaniem bez słów : „ Przede wszystkim nie zasnąć ” . „ Tak ! Tak ! ” „ Odpędzić szczury . . . ” „ Obudzić tego człowieka . . . ” Skostniałymi , niemrawymi rękami zaczęli szarpać zabłocony but . Noga była sztywna jak z drewna , żołnierz nie ocknął się , ale szczury dały mu pokój . Złaziły z niego bez zbytniego pośpiechu i przywarowały tuż pod murem , obserwując przenikliwymi czarnymi oczkami dwie żyjące jeszcze głowy . Mroźna mgła listopadowa , przedranna zasnuwała świat coraz szczelniej . Jej niezmierna ławica sunęła z wolna od morza , płynęła nocą przez pola , lasy , przebywała rzeki , puste , senne ulice miast i przed samym wschodem słońca weszła w pustynię wojny . Swoją szarą oponą usiłowała zasłonić nędzę tej ziemi przed brzaskiem dnia . Otulała wyrwy i rozkopiska , kryła ruiny , szczątki , trupy i ludzi , którym nakazano czuwać po dziurach , skrytkach i zasadzkach . Sprawiała ciszę na tych polach i przewlekała chwilę , gdy można będzie sięgnąć wzrokiem i pociskiem . Wstrzymywała na dalekich tyłach lotników gotowych do wyjazdu , nakazała milczenie bateriom . Dawała sen zdręczonym , przemarzłym żołnierzom , którzy noc spędzili grzebiąc i budując w błocie . Na godzinę zawieszała walkę , przedłużała o godzinę życie tym , dla których ów dzień miał być ostatnim . Pod jej osłoną wypełzały patrole , czujki i podsłuchy , pod jej osłoną szukano rannych . Jej niedostrzegalne drobiny - kropelki tężały na ziemi , na ludziach , na rzeczach , zamieniały się w rozwidlenia i gałązki kryształków , rozrastały się , krzewiły bujnie i wnet , w parę chwil , okryły wszystko , jak całunem , białym szronem . Odświętnie przybrały się druty kolczaste ; ich rzędy , sploty , powikłania zarysowały się w fantastyczne girlandy i pasma , okryte kunsztowną pajęczą okiścią . Pobielały deski , żerdzie i sine twarze umarłych , przyozdobił się każdy szczątek i śmieć . Poranny przymrozek marszczył i ścinał kałuże w głębokich lejach i w czeluściach wąskich chodników . Przepływały we mgle widma i zjawy . Kolumny duchów unosiły się nad pobojowiskiem odchodząc kędyś precz , uciekając w popłochu przed jakąś chwilą , która czaiła się już w złudnej ciszy . — Prędzej , prędzej — podszeptywał zimny podmuch przeganiając ostatnie strzępy mgieł . W ich gąszczu przezierały już luki i postacie . Pojaśniało , po ziemi rozlał się niespodziany blask . I nagle rozpostarło się czyste , głębokie niebo . Na kresach niezmierzonej równiny , w zamęcie , w rozwichrzeniu stubarwnym obłoków wschodziło słońce . Mieniło się i grało na niebie wspaniałe misterium rodzącego się dnia . Oto wyjrzał już spoza rubieży ziemi pierwszy rąbek tarczy słonecznej , spojrzał na świat w purpurze ognia i krwi . W tej samej chwili gdzieś daleko runęły ciężkie grzmoty . Za nimi jak na sygnał zaczęły się budzić coraz to nowe i nowe , bliżej , dalej , bądź głuche , bądź przeraźliwe w swoim trzasku . Nadbiegały oznajmiając się z oddala ponurym wyciem i przelatywały w zajadłym rozpędzie roje pocisków . Rozszalały się nad równiną ich jęki , westchnienia , skowyty , pogwizdy . W czarnych dymach , w przeraźliwych łyskaniach ognia , w ciężkim huku jeszcze raz , po raz setny i tysiączny , wywracały , wydzierały , szarpały trzewia tej ziemi . Rozpoczynał się nowy dzień wiekopomnych listopadowych bojów tego roku — czwartego roku wielkiej wojny światowej . Dowództwo francuskie nakazało za wszelką cenę utrzymać wczorajsze pozycje , dowództwo niemieckie nakazało za wszelką cenę wytrwać i nie ustąpić nieprzyjacielowi jednej piędzi ziemi . Żadna strona nie zamierzała ataku , obie nie miały już sił . Ale ogień szalał , bój toczył się jakby sam przez się . Wiekopomny , od trzech lat trwający spór o pustynię bez nazwy i imienia , na której ongiś znajdowały się podobno — dziś ocalałe jedynie na starych mapach — lasek Colombe , farma de la Routoire , przysiółek St . - Vaast i młyn Souchez . Olbrzymia oszklona hala dworca Montparnasse pełna była zimnej mgły , czadu , dymu i ciemności . Rzadkie , wysoko zawieszone lampy łukowe tonęły gdzieś w górnej przestrzeni . W półmroku torów roiły się sennie tłumy w jakimś pełzającym rytmie . Gromady szarych ludzi skupiały się w zwartą masę u wylotów przejść podziemnych , rozłaziły się po poczekalniach , wystawały przed długimi stołami kantyn dworcowych . Ich pogwar był ściszony , chwilami wśród tysiącznego tłumu zapadało milczenie i wówczas wybijał się wśród ciszy jakiś przenikliwy , niepohamowany głos kobiecy , niespokojny , rwący się w łkaniu , zapamiętałym , rozpaczliwym płaczu . Szybko tłumił go pogwar , człapanie setek okutych butów po kamiennych płytach , żelazny rumot przesuwanych wagonów . Ale zaledwie pociąg przewlókł się przez halę , żal i ból kobiecego płaczu odzywał się z innego miejsca , powtarzał się dalej , bliżej , troił się , pomnażał , był coraz to inny i zawsze ten sam . Był to jedyny żywy dźwięk w tępym , leniwym rozgwarze , głos czyjegoś czuwania wśród uśpionej masy ; wydzierał się w nim jakby krzyk nagiej prawdy z odmętu dręczącego koszmaru . Bez trudu zalewało go , jak wątły płomyczek , szemrzące morze pogłosów , rozmów , westchnień , pytań i nie milknących sporów z żandarmami , którzy tkwili gęsto na przepisanych punktach , jak dobroduszne i bezlitosne w swym martwym spokoju maszyny , sprawujące tutaj władzę i dyscyplinę . Ale niech przymilknie dworzec na jedną sekundę , natychmiast przekradnie się spazmatyczny okrzyk , nieutulona skarga i ból istoty , której przemocą oddzierają żywą połowę duszy , albowiem on znowu , jeszcze raz wraca na front . Nie zdołała uwierzyć , że go widzi żywego na swoje oczy , nie zdążyła opowiedzieć mu znikomej cząstki z tego , co się w niej nagromadziło od ostatniego widzenia , co przecierpiała , jak przetrzymała . . . Nie miała z nim chwili spokoju , nie zaznała ukojenia w jego uścisku , przemknęło wszystko i już przepadło . Gdzież się naraz podział ten olbrzymi czas — całe sześć dni ? Sześć dni — okrucieństwo . . . Ani odpoczął , ani się opamiętał , był zdziczały , nieswój , przybył jak obcy i oto już odchodzi nie poznany . Stare wygi , żandarmi , jowialnie poklepywali po plecach zdręczone niewiasty i pocieszali je lada jakim konceptem . Masa żołnierska była zasępiona i zła . Rozjątrzeni i tylko znużeni tą parodniową wolnością wracali teraz do okopów na całą zimę , jedni już na drugą , inni na trzecią , niektórzy na czwartą zimę . Co było robić ? Niech diabli wezmą wszystko . . . Zacięli się i milczeli . Stali zwartą , brudnoszarą masą popod murem dworca na tle ściany szczelnie zalepionej jaskrawymi afiszami , malowanymi przez najprzedniejszych artystów Francji . Tam była cała radość , tam śmiał się junacki humor walki , tam było murowane zwycięstwo . Jakże śmieszny i nędzny był ten podły Niemczura z rękami podniesionymi do góry i z przerażeniem w głupich oczach . . . Zdychał z głodu w swoim Vaterlandzie , już milion ich pracowało dla Francji w pocie czoła w niewoli , przewracał się do góry nogami ze swoją łodzią podwodną i tonął , zestrzelony przez marny szluper rybacki z St . - Malo . Wszędzie tryumfował bohaterski „ poilu ” 18 i z uśmiechem szedł na wroga : On les aura!19 Nawet w nad wyraz skąpym wojennym oświetleniu dworca jaśniała ściana barwami i nieprzemożoną ochotą . Patrząc na to można by mniemać , że wojna to rzecz lekka , łatwa i pomimo wszystko — właściwie niemal przyjemna . Dlatego też zapewne ciągnie się już czwarty rok . Z oddali nadlatywał grzmot rozpędzonego pociągu , żandarmi nasrożyli się , zaczęli pokrzykiwać groźnie i urzędować na peronie z najwyższą gorliwością . Jeszcze ich przybyło — cały oddział pchał się do podziemnego przechodu i znikł w jego czeluści . Natłoczony pociąg , pełen głów w niebieskich furażerkach i pełen śpiewania , zamętu i wrzasku , zaskrzypiał w pędzie , zazgrzytał hamulcami i stanął na przeciwległym torze . Drzwiami i oknami na obie strony wysypywały się roje żołnierzy . Pędzili do tunelów , walili na przełaj przez tory . Zaleli peron rozhukaną masą , we mgnieniu oka starli żandarmów , w przelocie roznieśli trzy kantyny , gdzie szlachetne panie dyżurowały przy zastawionych stołach . Poszły wniwecz bułki , ciastka , marmolady , puszki z mlekiem i inne specjały . Zdziczałe , nie golone twarze zionęły jakąś surowo wzbronioną , buntowniczą pieśnią . Wielu z litrami w ręku dopijało resztek i trzaskało butelkami o ziemię . Ich obłocone , straszliwie złachane mundury , kapoty i portki ziały zastarzałym brudem i stęchlizną ziemi . Bohaterzy spod St.-Quentin , z La Fere , z Coucy . . .20 Spod Craonne , Loivre , Reims , Perthes , Massigny , Verdun , Doumartin , Ailly . . . Z — Nie śpiesz się tak jeden z drugim , jeszcze zdążysz na swój pogrzeb ! — My już nie wrócimy , co to , to nie ! . . . — Dosyć wojny ! Dosyć wszy ! — Nie jechać ! Walcie z nami na parlament ! — Stare małpy ! Zdrajcy sprawy żołnierskiej ! — To wy przedłużacie wojnę ? — Łamistrajki ! Przelecieli jak burza . Jeszcze przez chwilę kotłowało się u wyjść na miasto , gdzie wzmożone posterunki żandarmerii usiłowały rozpaczliwie i bez skutku przeprowadzać kontrolę , i szara masa rozlała się po wielkim placu , po sieci przyległych ulic i wsiąkła bez śladu w ogrom miasta . Wszędzie posępnie i ciemnawo . Po sklepach skąpo świeciły oszczędnościowe żarówki , nikły był ruch uliczny , z rzadka przesunie się tramwaj , niekiedy samotne auto . Dopiero w pobliżu opery skupiał się ruch jakby po dawnemu , jak za starych , dobrych czasów . Pomimo zimna wysiadywali ludzie po tarasach kawiarni w półzmroku potęgowanym przez mgłę . Wszędzie przewodzili żołnierze , między nimi mnóstwo Anglików . Lekko ranni z rękami na temblakach , z opatrunkami na głowach , kulejący o kijach snuli się w swoich błękitnawych płaszczach pośród czarnych cywilów . Słabo świeciły wejścia do kin ; świetne sklepy , kawiarnie i pierwszorzędne restauracje wyglądały z ulicy na opuszczone pieczary , w których ginęły żółte lampki . Rozjaśniło się dopiero przed redakcją „ Matina” 30 , gdzie na olbrzymim ekranie , sięgającym trzeciego piętra , rzucano ostatnie wiadomości . Zwarty , milczący tłum ze wzniesionymi do góry głowami chłonął te nowiny . Komunikat wieczorny : położenie bez zmiany , na ogół spokój . Nieprzyjaciel usiłował odzyskać południowe wzgórze Mort- Homme , odparty z ciężkimi stratami , jedenaście karabinów maszynowych , dwustu siedemnastu jeńców . . . Tłum czytał w milczeniu , bez zainteresowania , bez komentarzy , nie znać było , żeby potrzebował tych nowin , żeby im wierzył albo nie wierzył ; wystawał przed tą redakcją po prostu z zastarzałego nałogu , gdyż o swojej godzinie już od trzech z górą lat tak samo czyta gazety , tak samo patrzy na urzędowe bohaterskie afisze . Znosi wszystkie ciężary i dolegliwości tych czasów , przebolał już własne straty i klęski , stępiał , skulił się w sobie i czeka końca . Wie , że wojna mogła by się bodaj nie zaczynać , ale musi się wreszcie skończyć — mniejsza już o to jak . Ale i to było raczej teoretycznym przypuszczeniem — bo któż to wie , czy w ogóle będzie kiedy inaczej ? Życie stało się tak osobliwe , wszystko od dawna wyglądało wręcz niemożliwie , a jednak jakoś przecie trwa i ani razu nie zawaliło się jeszcze . . . — Poczekaj no pan , najgorsze jeszcze nie przyszło ! — Najgorsze ? Była Marna , było Verdun , czego pan jeszcze chcesz ? W rezultacie nic nam nie zrobią . — Rosja już odpadła , Anglię do nowego roku dokończą łodzie podwodne . . . Ładnie będziemy wyglądać . . . — Przyjdą trzy miliony Amerykanów ! — Będziesz ich pan widział — bluff bezczelny , nic więcej . Paryżanie spierali się bez zapału i przekonania , tak sobie , byle gadać , ale ponieważ stanął za nimi jakiś osobnik wątpliwy , rozeszli się w różne strony . Wszędzie szpiegi , i to od samego początku , od września czternastego roku , kiedy aresztowano na Gare du Nord ową babę , która szerzyła panikę twierdząc , że wojna nie skończy się przed zimą . Rząd sobie myśli , że szpiegami wygra wojnę ; niech ich lepiej wyprawią na front , to mrowie łajdaków , co wysiadują po kawiarniach i podsłuchują , że człowiek boi się gęby otworzyć . Smutno i w Quartier , na Boul’Michlu ciemniej niż gdziekolwiek . Młodzież na froncie , Sorbona i wyższe uczelnie wegetują , duża część sklepów i kawiarni zamknięta na mur , i to już przeszło od roku . Zupełnie ciemną ulicę Soufflot sklepił potężny masyw Panteonu , ścięty tuż ponad portykiem przez mgłę . Fontanna Medicis od lat nieczynna , jej basen pełen cuchnącego błota . Przed Odeonem sami żołnierze , zbierają się na jakieś patriotyczne przedstawienie dla rannych ; pod kolumnadą u Flammariona , obsługiwanego przez same kobiety , sterczy nad książkami paru starych maniaków . Senator Guillet - Goudon wyszedł żwawym krokiem z Pałacu Luksemburskiego i podreptał jakby lekkim kłusikiem po pochyłości ulicy Tournon . Śpieszył się bardzo — gdzie wy , miłe taksówki — ale rwał tak raczej z irytacji , która domagała się upustu . Już wiedział niezbicie , że znowu nic z tego . Kombinacja z Lepelletierem przepadła . O gabinecie Paillot nie ma żadnej mowy . Dziś w nocy , a najdalej jutro rano główni matacze zakończą swoje intrygi , śmiertelni wrogowie , skłóceni od wieków i na wieki wieków , pogodzą się dla ratowania ojczyzny , najbliżsi przyjaciele rozejdą się w nienawiści i gabinet będzie gotów . Pałac Elizejski , ta przeklęta kuźnia szachrajstwa , uzna fakty i świństwa , dokonane w ciągu nocy , i jutro w porannych dziennikach . . . Czyżby naprawdę — on ? Jakże daleko zajechała nasza polityka od gabinetu , w którym i on . . . Senator nie mógł zapomnieć , że i on był kiedyś ministrem . Nie zapomni o tym do samej śmierci , choć zdarzyło się to jeden jedyny raz przed ośmiu laty i nie przetrwało sześciu tygodni . Położenie Francji było beznadziejne . Milion dwieście tysięcy poległych , około miliona jeńców , miliardy długów . . . Lekkomyślne , absurdalne ofensywy czołowe , w rodzaju kwietniowej tego roku afery Nivelle . . . Tak wyrzekając poglądał senator na zegarek i dreptał dalej . Spojrzał jeszcze raz i dopiero gdy schował zegarek i zapiął palto , spostrzegł , że nie pamięta , która była godzina . Człowiek jest zdenerwowany , udręczony do ostateczności . . . Chwała Bogu , dopiero kwadrans na szóstą — jeszcze zdąży . . . W tych okropnych czasach trzeba mieć bodaj moment wytchnienia , jakiegoś piękna , ekstazy . . . Jako człowiek z gruntu rozsądny wiedział raz na zawsze , że wszelkie w tym względzie rojenia są absolutną niemożliwością , ale samo obcowanie z tą niemożliwością , nawet patrzenie na nią z daleka , nie mówiąc już o paru zamienionych słowach , o ucałowaniu ręki . . . Ach . . . W uwielbieniu bez żadnej nadziei jest też bolesna , jątrząca , ale może właśnie najwyższa rozkosz . Zapewne i to jest dużo — jeżeli już żadną miarą nie może być inaczej . Senator , choć nie zawsze o tym pamiętał , to jednak wiedział , że ma już pięćdziesiąt trzy lata — już , a nie — dopiero pięćdziesiąt trzy . Przy znanej zaś na obie półkule świata bezinteresowności tej wielkiej kobiety cóż za szanse może mieć człowiek niezbyt urodziwy , nieco zbyt okrągły i do pewnego stopnia łysy ? Niepodobna wymagać nawet od artystki tej miary , żeby w jej uczuciu przeważyły wielkie zasługi dla kraju , komandoria Legii Honorowej i powszechnie uznany geniusz stanu . To nic , to nic . . . Upijmy się , jak bogowie Olimpu , najsubtelniejszym , choć niematerialnym winem aetheru . . . Można nie być z powołania Petrarką , ale jeżeli okoliczności składają się inaczej , to jednak trzeba znaleźć ujście dla namiętności i w czystej poezji , w szczytnej fikcji . . . Tu przerwał mu potężny ryk . Odezwała się syrena z dachu Pałacu Luksemburskiego . Rozwarła gardziel i zionęła żelaznym wrzaskiem na całe miasto . Jej siła wzmagała się z każdą sekundą , od najniższego , chrapliwego basu leciała kędyś wzwyż z niepohamowanym rozpędem zajadłości . Doszła do szczytu — zawyła tak , że senator , choć przywykł już do tego jak wszyscy Paryżanie , przykucnął nagle i zatkał sobie uszy . Z rękami na uszach ruszył z miejsca pędem młodzieńczym . Zanim dobiegł do stacji „ Odeon ” kolei podziemnej , już latarnie zgasły na całej ulicy i światła we wszystkich oknach . Biegł wraz z innymi wśród czarnej , nieprzebitej nocy , zmierzając ku czerwonemu , zamaskowanemu od góry ognikowej stacji . Potrącano go , potykał się i sapiąc srodze , zdyszany dopadł nareszcie zbawczych schodów . Zanim dopadł , odruchowo spojrzał jeszcze w górę — już tam biegały w ostrych podrzutach białe promienie reflektorów szukając czegoś w czarnej czeluści nieba . Pierwszą myślą senatora , gdy się znalazł w bezpiecznym podziemiu , było straszne przypuszczenie , że z powodu tego głupiego alarmu , który mu się wydał teraz najoczywiściej fałszywym , jak było już tyle razy , oraz ciemności — ona gotowa całkiem nie przybyć do margrabiny . . . To go zgnębiło . Ze złością oczekiwał na pociąg i nie mógł się go doczekać , ze złością patrzał na gromady żołnierzy wałęsających się po stacji . Wszędzie ich pełno — któż , u diabła , właściwie jest na tym froncie ? Ze złością stał w ścisku , trafiwszy na dobitkę do wagonu z samymi Anglikami . Żołnierze byli dobrze podpici i przytupując do taktu okutymi buciorami , ryczeli swoje Tipperary . Odezwała się w nim niechęć rasowa , nawet nie z epoki Napoleona , ale nienawiść prastara z czasów Dziewicy . Oczywiście — przyjechali się bawić . Anglia markuje wojnę — niech się leje francuska krew . Anglia nic nie robi , oszczędza swoją flotę i czeka końca , żeby w momencie likwidacji być najsilniejszą . Senator w strapieniu swoim zapomniał , że nie dalej jak tego rana zwymyślał na schodach własną konsjerżkę , która mu wyplatała o Anglikach dosłownie to samo . Gdy po pół godzinie ostrożnie wylazł spod ziemi , alarm już ustał , syreny milczały , reflektory nie grały na niebie , ale w tej dzielnicy nie zapalono jeszcze latarń . Po omacku , nie poznając ulic w ciemnościach i mgle , kierował się ku avenue Henri Martin . Błąkał się , pytał przechodniów i wreszcie jakoś dotarł do Hôtel Lambesc . Z okien pierwszego piętra , osłoniętych ciemnymi zasłonami , przesączały się szczeliny blasku — tam zacisze od przeklętych spraw polityki i wojny , oaza wytworności i ukojenia , dostojna atmosfera sztuki — tam jest ona . Po powitaniach w głównym , błękitnym salonie senator spostrzegł tylko trzech obcych , jakiegoś pułkownika francuskiego w uniformie i dwóch oficerów marynarki angielskiej , rozmawiających osobno w kącie pod olbrzymią , rozszczepioną nad nimi palmą . Reszta to dobrzy znajomi . Margrabina pyta o nowiny . — Nic pocieszającego , margrabino . — Więc cóż ? — Obawiam się , że będziemy musieli wraz z całą Francją znieść dotkliwe poniżenie . — Więc on ? — W głosie margrabiny nie było przerażenia . Zdradził się nawet jakby cień radości . — Zapewne . . . Tak się wszystko fatalnie układa . Będzie to okres krótki , ale bardzo krótki . — Cóż , drogi senatorze , w każdym razie . . . Senator spojrzał na nią zdumiony . — Jesteśmy w tak wyjątkowo ciężkim położeniu , że każda energia , choćby dzika i nieprzebierająca w środkach . . . Naturalnie tylko na czas przejściowy . . . Senator rozłożył ręce , skłonił się i odszedł . Był to cios prosto w serce . I ona , ta mądra kobieta , radykalna , tak zwana „ Czerwona Margrabina ” , uległa szowinistycznej zarazie . . . Co za czasy . . . W okrągłej narożnej salce lustrzanej perorował jakiś młody człowiek o smutnej twarzy , otoczony kołem pań zasłuchanych , z oczami wlepionymi w mówcę . — . . . Hurtebize . . . 47 lasek Brimont . . .48 Senegalczycy . . .49 Zabetonowane gniazda niemieckich karabinów maszynowych . . . Nie uszkodzone druty . . . Ogień w plecy z pozycji na wzgórzu Ailette . ..50 Czterdzieści tysięcy poległych w ciągu godziny . . . Tak — czterdzieści tysięcy — zbrodniczo i bezcelowo . . . I jeżeli były bunty w armii , to któż jak nie generałowie Nivelle , Mangin , Micheler . . . Młody człowiek miał medal wojskowy i pusty prawy rękaw od samego ramienia . Oczywiście — nowiny odgrzewane z kwietnia ; czyż ludzie nigdy nie zapomną o tym , co było : kiedy tyle nowych kłopotów ciąży nad Francją ? Senator ostrożnie zajrzał do ostatniego salonu — ale i tam jej nie było . „ Już nie przyjdzie . . . ” Za to ujrzał w dwóch fotelach przed kominkiem , zatopionych w poufnej , przyciszonej rozmowie , jednego z redaktorów „ Action Française ” 54 starą kanalię Daniela Misereza , który poniewierał jego cześć niedawno w serii ohydnych artykułów w związku z kampanią przeciwko Caillaux , oraz swego kochanego przyjaciela z Ministerstwa Spraw Zagranicznych , z którym jeszcze przed tygodniem radzili zatroskani nad obroną wielkiego męża stanu , napastowanego nieludzko przez zjednoczoną mafię nacjonalistyczną . Kolana tych panów stykały się , uśmiechy ich kojarzyły się ze sobą w nieprawdopodobnym porozumieniu . . . Senator zawrócił i sztywnym krokiem lunatyka minął okrągły salonik . — . . . Proszę pań , był em tylko prostym żołnierzem , ale znał em do gruntu mój bohaterski , wypróbowany 128 pułk . . . Zaraz po upadku Lens . . . Pułk zdobywa pozycję Mont Spin , ponosi okropne straty i siedzi w nędznych , prowizorycznych okopach , przez całe dziewięć dni pod ciągłym ogniem artylerii . . . Nareszcie zmiana ! Ledwieśmy odmaszerowali , tego samego dnia wieczorem dowiadujemy się , że nasz Mont Spin już odebrany z powrotem . Trzeba było słyszeć , co wygadywali żołnierze , którzy pozostawili na tych pozycjach dwa swoje bataliony . Zakwaterowano nas we wsi Prouilly w nędzy i w ciasnocie . Jedzenia mieli śmy bardzo skąpo , za to wina — trzeba to wyznać — było w bród . Ledwieśmy się trochę odespali , ledwieśmy się opamiętali — w cztery dni przychodzi rozkaz powrotu na linię . „ Co ? A odpoczynek ? A przyobiecane urlopy ? No — nie . Co to — to nie ? ! ” Zaczęli śmy się zbierać w kupy . Zaraz zjawili się mówcy . I ja , jak mnie tu panie widzą , też gardłował em nie gorzej od innych . Mogli byli i mnie zabrać do Châlons i też rozstrzelać . . . Senator , wzdychając ciężko , przebrnął salon błękitny ; zaczepiony przez lokaja , wziął filiżankę herbaty i lawirując wśród stolików , omijając zagadanych gości , poniósł ją do sąsiedniego pokoju . Był to tak zwany gabinet dywanowy , zaciszny i przyćmiony . Chlubą jego były autentyczne arrasy , dwa Coroty , olbrzymi na całą ścianę , mroczny w swych potężnych , złotych ramach Velasquez . Przy okrągłym stole malachitowym , w towarzystwie pewnego sekretarza ambasady brytyjskiej siedziały trzy upiory potężnej do tak niedawna i do ostatka najwierniejszej sojuszniczki Francji . Był to podsekretarz stanu Rządu Tymczasowego Amelikow , bohaterski generał Sołomow i rosyjski agent finansowy , tajny radca Riżskij , których straszliwa katastrofa październikowa zastała w Paryżu . Senator znał ich po trosze z dwóch konferencyj informacyjnych , na które w ostatnich dniach zapraszano go do ambasady na rue de Grenelle jako członka komisji spraw zagranicznych Senatu . — Cóż tam nowego mają panowie z naszej nieszczęsnej Rosji ? Czy nie zaszło coś pocieszającego ? — spytał bezmyślnie przy powitaniu , stawiając filiżankę na malachitowym stole . W odpowiedzi podsekretarz stanu zaczął oglądać swoje paznokcie , tajny radca rozłożył ręce , po czym złapał się nimi za głowę , a generał Sołomow ryknął krótko basowym , odbrzusznym śmiechem . — No tak , zapewne , na jakiś czas musimy się uzbroić w cierpliwość . — Cierpliwość cierpliwością , panie senatorze , ale z góry muszę pana upewnić , że lepiej nie będzie , raczej gorzej . . . — Co , ma być gorzej ? Jeszcze gorzej ? Gorzej już być nie może . — Przepadła Rosja , panie senatorze — dudnił generał zduszonym basem . — Dawno przepadła , jeszcze w marcu , kiedy podły cham rosyjski zdradził cara i swego Boga prawosławnego , i honor . Senator doznał jakby ukłucia , było to niemal fizyczne , a tknęło go gdzieś w okolicach wątroby . Gruby pakiet stu siedemdziesięciu tysięcy rosyjskiej renty państwowej , spoczywający w pancernym schowku w bezpiecznych podziemiach Crédit Lyonnais , zajął się ogniem i w jednej chwili spłonął na popiół , dosięgnięty przez daleki pożar jakiejś barbarzyńskiej rewolucji . — Jednak na nowym rządzie , jakikolwiek by on był , ciążą dawne zobowiązania wobec Francji ? Tajny radca Riżskij zachichotał przykrym dyszkantem jak puszczyk po nocy . Były podsekretarz stanu oderwał się na chwilę od swoich paznokci i spojrzał na senatora jak na wariata . Generał nasrożył siwe brwi i patrząc brzydko na Francuza , zaczął z niepohamowaną zawziętością : — Zobowiązania święta rzecz , ale , panie senatorze , Francja też zawiniła niemało w tym wszystkim , co się u nas dzieje , zawiniła ciężko , i to od pierwszych dni wojny . Nie trzeba było rujnować naszego planu wojny i wymuszać na nas działań strategicznie niepoczytalnych . Nasze hekatomby pod Tannenbergiem i na Jeziorach Mazurskich , które sprawiły „ cud ” nad Marną , obaliły nasz rozpęd , zatruły wolę do zwycięstwa , zdemoralizowały nasze naczelne dowództwo . . . Panie senatorze , zobowiązania , porachunki to kij o dwóch końcach . . . Senatorowi nie chciało się dzisiaj kłócić . Pomimo trwogi o Francję , gdy dziesiątki dywizyj niemieckich już są w ruchu , przerzucane gwałtownie na zachodni front , pomimo dotkliwości własnej ciężkiej straty , którą uprzytomnił sobie w tej chwili , mimo całej swej pogardy dla tych trzech dygnitarzy in partibus infidelium i jawnej bezczelności generała , widocznie szukającego przyczepki , wstał od malachitowego stołu i rzuciwszy zimno : — Panowie darują . . . — ruszył z gabinetu okupowanego przez trzech bankrutów . Na progu błękitnego salonu zetknął się ze szlachetną , słodką panią Buhot , z „ Wielką Kwestarką Wojny ” , jak ją nazywały nacjonalistyczne gazety , która zastąpiła mu drogę ze swą sakiewką , z listą składek i z ołówkiem . — Na moich rannych , panie senatorze . . . Nie dalej jak wczoraj dał jej pięćdziesiąt franków , gdy grasowała w kuluarach Izby , dał ze strachu i dlatego , żeby go zostawiła w spokoju . Ta piła wkręcała się wszędzie , tej bezczelnej intrygantce monarchistycznej nikt nie śmiał odmówić , a nie przyjmowała mniej niż dwadzieścia franków . Fabrykowała i roznosiła haniebne plotki i kalumnie , zbierała informacje i szpiegowała na rzecz swojej kliki . Tutaj , w tym domu , nigdy jej jeszcze nie widział , ale oto jest i ona — signum temporis . . . — Pani daruje , ale widzieli śmy się wczoraj . . . — W Izbie Deputowanych , jak pamiętam , panie senatorze , pięćdziesiąt franków , najserdeczniej dziękuję jeszcze raz , ale dla uczczenia radosnego przełomu w dziejach Francji , którego , jak pan wie , oczekujemy z minuty na minutę . . . „ Ty szantażystko ! Ty stara k . . . — klął w duchu senator dobywając dwudziestu franków . — Ty łachudro ! — uśmiechnął się wpisując się ołówkiem na liście składek . — Co najmniej dwadzieścia procent z tych pieniędzy chowasz do swojej kieszeni i wszyscy o tym wiedzą , a i ty dobrze wiesz , że wiedzą , podła złodziejko . . . ” — Dziękuję gorąco w imieniu moich biednych rannych . . . Nagle ujrzał w grupie gości , stojących pośrodku salonu , niewysłowioną głowę Evy . . . Górowała wyniosłą postacią ponad ten tłum salonowców . Była jak bóstwo . Wszystko dokoła niej stało się naraz ordynarne i pospolite , pogasły tak zwane piękne kobiety , których przed chwilą bynajmniej nie brakowało . Witała się z przedstawianymi jej panami z uroczą powściągliwością . Z całą prostotą nie dostrzegała , że jest sensacją wieczoru , przedmiotem natarczywej ciekawości . Z okrągłego lustrzanego saloniku wyległo całe kobiece audytorium młodego , bezrękiego bohatera i otoczyło Evę , a po chwili ukazał się i on sam . Podała mu rękę z tak cudownie zrobionym wzruszeniem współczucia , że w oczach kilku pań zaperliły się łzy . Mężczyźni starzy i młodzi wstawali od stolików , na progu ukazała się stara kanalia Miserez z jakimś odświętnym wyrazem na bezczelnej , wielokroć obitej twarzy . Od strony gabinetu z Velasquezem spoza pleców senatora Guillet - Goudona wyciągały szyje trzy widma katastrofy rosyjskiej . Eva , przywykła do hołdów , znosiła ukłony , spojrzenia , zachwyty z nieporównaną swobodą : w tym wytwornym towarzystwie w jednym z najpierwszych salonów Paryża ona to była niedoścignionym wzorem ogłady i taktu . Eva Evard , córka drwala z lasów nad jeziorem Winnipeg w Kanadzie , dziecko Francuza i Angielki — ta , która , jak pisali felietoniści wielkich paryskich i londyńskich brukowców , była jeszcze jednym żywym ogniwem sojuszu Francji i Anglii . . . Nie wspominano o tym , że w toku kolei swego życia przez jakieś przelotne małżeństwo pozyskała obywatelstwo norweskie . Zajął się nią z zachłannością żołnierza , który wydostał się z okopów na kilka dni urlopu , jeden z oficerów brytyjskich — Kanadyjczyk — i na mocy wspólnego pochodzenia zagadał się i już nie dopuścił nikogo do słowa . Na próżno pani domu interweniowała z taktem nie pozbawionym nawet pewnej stanowczości . Oficer nie zważał na nic . Eva znosiła to oblężenie popijając herbatę i wodząc po salonie roztargnionymi oczami . Spojrzenie jej padło na senatora Guillet - Goudona i natychmiast uśmiechnęła się przyjaźnie . Zwrócono na to uwagę — senator pomimo całego swego wyrobienia i opanowania zmieszał się i spłonął rumieńcem . Wywołało to uśmieszki i miny . Zbliżył się jednak z całą dostojnością i rezerwą , którą był winien swemu stanowisku , hamując ze wszystkich sił porywczość ruchów , która wezbrała w nim nagle , przypominając dalekie podrygi młodości . — Witam pana . . . Jakże się cieszę , że pana tu zastaję . . . — Ach , pani . . . — pochylił się nisko senator . — Tak by m chciała zamienić z panem kilka słów , ale cóż , już widzę , że się nie da . Mój współrodak nie pozwoli na to — zauważyła przyciszonym głosem — zresztą tak tu dużo ludzi . . . — Możemy przejść do gabinetu obok — wyrwał się senator i przestraszył się własnej odwagi . Nad wszelkie spodziewanie Eva powstała . Senator podał jej ramię i przeprowadził ją z wdziękiem przez ogromny salon , usiany stolikami . Właśnie panna Roubichon — Prix de Rome — miała rozpocząć arię Gizeli z niewystawionej jeszcze , i to od dawien dawna , opery znakomitego kompozytora Criarda . Sam autor już zasiadł przy fortepianie i uderzył pierwszy akord . Nadspodziewane wyróżnienie uderzyło pychą w czułe serce senatora . Od razu zaroiło się w nim od fantastycznych przeczuć , wyobraźnia poleciała w dal i nie zatrzymała się aż na pewnym dniu , na jakiejś jego godzinie i minucie , gdy niebiosa zniżą się do ziemi , a nieprawdopodobne stanie się rzeczywistością . Miał tego pewność niezbitą , oszalał — cucił się sam , pogrążał się w rozkosznej topieli i wyciągał sam siebie za włosy . Przede wszystkim patrzał całą siłą wzroku , napawał się z bliska , do zapamiętania , i w oczach , w całym wzruszeniu twarzy przebijała się w nim obnażona aż do granic głupoty ekstaza uwielbienia . Ona zdawała się tego nie spostrzegać . — Panie senatorze , proszę się ze mnie nie śmiać , gdy będę mówić serio , bo pomimo nadmiernego uznania dla mnie i sympatii nikt mnie nie bierze poważnie . Eva Evard to komplimenty i madrygały , przewracania oczami i wzdychania , mam tego dość . A ja chciała by m naprawdę zrozumieć cośkolwiek z tego , co się u nas dzieje . Wybieram się za granicę , wszędzie mam znajomych , mogła by m sprostować niejeden fałsz i przekonać , kogo należy . Niechże bodaj ten wzgląd praktyczny przekona pana senatora , jeżeli już sama jako człowiek nie mam prawa rozumieć czegokolwiek ani odczuwać poza moimi kreacjami i flirtem . Ot — przed paru dniami zaczęła m o tym z panem premierem , ministrem wojny , który obdarza mnie dużą sympatią , i cóż się dowiedziała m ? Wyznał mi , że on sam nic z tego wszystkiego nie rozumie . — O , to na pewno — wyrwało się senatorowi . — Widzę , że pan też chce mnie zbyć dowcipami . . . — Ależ przenigdy ! Powiedział em to , gdyż takie jest moje najgłębsze przekonanie . . . — Dobrze . Rozmawiała m z posłami , z generałami , z potężnymi dziennikarzami — każdy z nich opowiedział mi kawał , plotkę , anegdotę i natychmiast przechodził do nazbyt znanych tematów . Tacy oni wszyscy . Czynię tedy już ostatnią próbę . . . Wszak mi pan poświęci godzinkę czasu ? — Proszę rozkazywać ! Kiedy mam się stawić ? Eva wyjęła z torebki swój karnecik i szukała wolnej godziny . Senator zapatrzył się na jej nogi w zielonych pantofelkach ze skóry jakiegoś bajecznego stworzenia i wchłaniał jej dziwny , rozkoszny zapach , w którym nie było nic ze sztuczności perfum . — Na przykład , takie słóweczko „ defetyzm ” ? Nikt nie może mi wytłumaczyć , co to znaczy . . . A więc , panie senatorze , może pojutrze , dwudziestego , od piątej do siódmej ? Będę sama . Senator tymczasem zerwał się , ale usiadł natychmiast z powrotem . Opanował się i zaczął szybko , głosem zduszonym i zawziętym : — To właśnie słóweczko . . . Niech pani wie , że w tym jednym jedynym słowie zawiera się tyle podłości i fałszu , tyle zniewagi dla zdrowego sensu , taka otchłań intrygi i bezeceństwa , że . . . że . . . Doprawdy zaczynam przypuszczać , że wymyślili je i puścili w obieg chyba Niemcy . . . Odkryli je jak swój gaz , straszliwy Żółty Krzyż , żeby tym jednym słowem zatruć dusze francuskie , pomącić wszystkie pojęcia , tworzyć podejrzenia , stwarzać nienawiść . . . Urwał . Eva starała się coś z tego wyrozumieć . Jej oczy skupione trzymały go mocno ; było to spojrzenie mądre i przenikliwe , jakieś nieoczekiwane i całkiem nie kobiece . — Pani Evo , na pozór jest to tylko nędzny absurd , bo któż by chciał porażki własnej ojczyzny ? Któż by się ważył oskarżać o to działaczy narodowych , wytrawnych mężów stanu , ba , całe stronnictwa ? A jednak . . . W republice szantażu i kalumnii to słowo stało się piekielną potęgą . Rzucone w masy , powtarzane uparcie dzień w dzień przez sprzedajnych gazeciarzy , roznoszone przez bezmyślne papugi . . . Tym słowem burzy się najmądrzejsze plany dla zbawienia ojczyzny , obala się tytanów pracy i zasługi ; to słowo , gorsze , przewrotniejsze niż stara , uczciwa , zbyt prosta i ordynarna zdrada , prowadzi przed sąd , do więzienia — na gilotynę . . . Ono służy wrogom Francji lepiej niż milion żołnierzy na froncie . . . — Widzę , że doprawdy skorzystam bardzo z wykładu pańskiego i nareszcie czegoś się dowiem . . . — Pani . . . To mnie raczej pochlebia , że będę mógł . . . Ręka-cud jakby sama przylgnęła do jego ust , miękka , chwytna , oplatając palcami jego rękę jakby niewiarogodną pieszczotą . Ale tłum już znieważył świętość tej chwili wniebowzięcia . Już wtargnęła czereda światowców . Przez okrągły salonik przeszła szybko grupa gości , panowie gadali w podnieceniu jeden przez drugiego . Coś się stało . Czyżby ? . . . Senator odgadł . Oto się wypełnia straszliwy realizm życia . Zdeptane są prawda , prawość , słuszność przez bezecną hecę . Zaszczuto jedynego człowieka , który mógł zbawić Francję , a jutro zażądają jego głowy . Opuszczą go wszyscy — niech czeka wyroku historii . Historia — cha , cha , cha ! — przecież zawsze będą o tym dwie historie . Zajęknie Francja zlana krwią , zasypana gruzami , nowe setki tysięcy żołnierzy oddadzą życie za tę zbrodniczą farsę . . . Już mu zabrano Evę , otoczyła ją przypochlebna , bezczelna gawiedź . Na twarzach jaśniała radość . Gdzieniegdzie tylko przebijało zdumienie , gdzieniegdzie chyłkiem , po kątach toczyły się gorączkowe , szybkie rozmowy , spory . . . Stare jejmoście , przekwitłe żony dygnitarzy , swawolne damy , których mężowie byli na froncie , rozwydrzone pannice — wszystko to miotało się i piszczało z uciechy , wykrzykując , wyplatając głupstwa i androny niczym baby w sklepiku . Nie za bardzo inaczej rozumowali ludzie poważni . Trzy lata wojny wyjałowiły mózgi , przeżarły nerwy , odebrały pamięć — bo czyż nie dalej jak przed miesiącem ci sami ludzie w tym samym salonie . . . Miotają się jak opętani , bo znaleźli cudowny amulet , słowo zaklęcia na wszystkie katastrofy świata . Mają swego człowieka . Ten zaprzaniec bez czci i wiary stał się świętością , niech no kto spróbuje teraz pisnąć o nim słowo . . . Choć nie była po temu pora , ale dla uczczenia wielkiej chwili „ Czerwona Margrabina ” kazała podać szampana . Już wędrowały po salonach olbrzymie tace ustawione kryształowymi pucharami , gdzieś w oddali , w głębi apartamentów , ponad gwar tłumu gęsto strzelały korki . Niebawem rozległ się znajomy głos , donośny , wyrobiony w przestworzach Pałacu Burbońskiego . — Panie i panowie ! Senator lawirował między stolikami , między grupami ludzi , między tacami z szampanem i wymykał się ku drzwiom — nic tu po nim . Był zupełnie osamotniony , a zatem nie miał racji . Przegrał . Jakoś zapadło się w nim wszystko i zawaliło . Nic nie rozumiał , nic nie wiedział . Jak do tego doszło , jak do tego dopuszczono ? A parlament ? Mafia prezydencka po prostu pominęła parlament ! Horrendum nie znane w dziejach trzeciej republiki . . . Czyżby wszyscy , nawet najbliżsi przyjaciele , uknuli przeciwko niemu spisek ? Niemożliwe , bo , między Bogiem a prawdą , czym że on wreszcie jest ? Jest niczym . Jest wpływowym członkiem trzech komisyj Senatu , kręci się i pracuje , nie śpi po nocach nad referatami , bywa na tajnych posiedzeniach , na wszystkich bankietach , nic się bez niego nie dzieje . . . Ma dwóch sekretarzy i maszynistkę , komandorię legii honorowej , wyjątkowy szacunek ludzki , a jak przyjdzie do czego , wszystko się odbywa poza jego plecami . . . Czyżby go mieli za idiotę ? — Posłuchaj , Goudon . . . Senator żachnął się i wydarł rękaw , za który go chwycono z tyłu , u samych drzwi . Ani się obejrzał , złapał się klamki i nacisnął ją z wściekłością , ale zanim szarpnął , na jego ręce spoczęła tłusta , wilgotna i gorąca łapa przyjaciela . — Posłuchaj , Goudon , to nie czas na obrazy . Obrazisz się i pójdziesz sobie , a Francja ? — Francja aferzystów i renegatów , intrygantów i paszkwilistów , Francja Daniela Misereza ? Za kogo mnie masz ? A ty , czym dzisiaj jesteś . . . — Człowieku , nie wyrabiaj hecy , bo ludzie patrzą . Zaraz ci powiem w dwóch słowach . . . — Dosyć mam słów , wyszastali ście już wszystkie słowa . . . — Otóż inne kombinacje okazały się na razie niemożliwe pomimo nadludzkich wysiłków . Zobaczysz , po wojnie będą tomy pisać o tych trzech dniach przesilenia . Kraj domaga się otuchy , wiary , czyli otumanienia , hipotezy , jakiegoś bezdennego kłamstwa , sięgającego granic wielkości . Komu nigdy ani razu nie zabraknie odwagi w przeczeniu strasznej rzeczywistości , kto zdoła kłamać aż do końca , ten utrzyma w dyscyplinie armię i naród . Rozwaga , rozsądek , opamiętanie — na to już za późno . Goudon , twoja zasada , którą głosisz co drugie słowo — to prawda , ta twoja naga prawda , a któż by zniósł prawdę ? Pokaż no ludziom całą prawdę , a natychmiast zawali się wszystko . Francji trzeba brutalnej , żelaznej ręki , autorytetu , woli , która nie cofnie się przed żadną zbrodnią . Autorytet — to ten , który jest w danej chwili dziejowej najmocniejszy , ten , który w walce zwycięża wszystkich innych . A on zwyciężył — to fakt . Jakimi środkami ? O to teraz nikt nie zapyta . Przegrali śmy , Goudon , i bodaj że nawet z pewnym honorem . Nic nam nie pozostaje , jak poddać się okolicznościom i pracować dalej , i niczym się nie brzydzić , bo wojna jest , bo musimy uratować front , przetrwać zimę i doczekać Amerykanów , bodaj — jak ciężko ranny — na kolanach doczołgać się do tej wiosny . . . Czeka nas straszliwa zima , straszliwa próba — dlatego ci powiadam jak Francuz , jak przyjaciel — nie pora na urazy . — Więc ja za twoim przykładem mam podać rękę takiemu Miserezowi ? — Tak , podasz mu ją ! Potem możesz się cały wykąpać w sublimacie . Nikt od ciebie nie wymaga szacunku dla tej kanalii , a przede wszystkim on sam . Goudon , te parę miesięcy zimowych to jedna chwila . Wierzaj mi , będzie inaczej . — A Caillaux ? Pozwolimy go szarpać bezkarnie ? Opuścimy go ? Damy go na pożarcie ciemnej , obełganej masie ? Nie wiem jak kto , ale ja mu nie będę judaszem . — Ten człowiek przegrał , bo nigdy nie wiedział , czego chce wojna . I pomimo jego geniuszu i tysiąca zalet wojna go starła na miazgę . Goudon , dajmy mu spokój . To trup . Zaledwie senator puścił klamkę , stracił od razu grunt pod nogami . Dziesiątki lat zasad i pracy , homeryckie boje o światło , prawdę i sprawiedliwość , cała niezłomność i posągowa rzymskość jego oblicza moralnego — wszystko to uległo umorzeniu . Czym też on teraz jest ? Co z niego zostało ? Zawisł w przestrzeni , a pod nim , na dnie poczwarnej otchłani , kłębiło się w oparach krwi , w dymie pożarów , w obłędzie zatracenia jakoweś niepojęte mrowie , sabat potępieńców , w którym nie poznawał nic swojego , nic ludzkiego . To nie była jego ojczyzna , to nie była Francja . . . Rozejrzał się po wspaniałym salonie — do stu osób , w ogromnej większości dobrych znajomych , słuchało mówcy w radosnym podnieceniu , z kieliszkami w ręku . Paul Thiriet , deputowany z Montmelon , z nieporównaną swadą opiewał chwałę odstępstwa , żonglował jak kuglarz mamidłem jedności narodowej , zdradzał , kłamał i brnął przez płytkie wody frazesu , aż wspiął się na same szczyty bezwstydu . . . Oskarżał . Piętnował . Kogo ? Wczorajszych przyjaciół . Okrzyki , grzmot oklasków — teraz obiecuje zwycięstwo . Zdrajca . Psubrat . . . — Posłuchaj , Goudon , twoja nieodżałowanej pamięci małżonka , kobieta kochana i mądra , powtarzała ci — ileż razy — gdyby ś chorował z powodu jakiegoś głupstwa czy świństwa , które się przydarzyło w Pałacu Burbońskim czy Luksemburgu . . . Pamiętasz ? Mówiła : „ Goudon , mój ty biedaku , nigdy nie będziesz politykiem . Przywiązujesz się do ludzi , ufasz wielkim słowom , głowę masz zapchaną wzniosłymi ideałami i nie widzisz prawdy życia . . . ” — Pamiętam , pamiętam ! Mówiła jeszcze : „ Takiego jak ty zawsze nabiorą przyjaciele ” . Miała wielką słuszność . . . — Goudon , czy ja ciebie kiedy nabrał em ? Zawsze cię ostrzegał em w porę i oto mówię : nie wyrywaj się , siedź cicho . Jeżeli sam nic nie rozumiesz , to zawierz mnie . Ja ci mówię , że idziemy ku lepszemu . Ja ci mówię , ruszymy całą siłą pary , a na wiosnę — przysięgam ci — biada Niemcom ! — Cha , cha , cha ! Plagiat — to samo przed chwilą prawił Thiriet . . . Skąd ty wiesz , co będzie na wiosnę ? — Nic nie wiem , bo nikt nie może wiedzieć , ale będę wołał i wrzeszczał o zwycięstwie przez całą zimę , będę terroryzował , będę z błotem mieszał każdego , kto się zawaha . . . Inaczej nie przetrwamy . Czerwono - złoty lokaj stanął przed nimi z tacą . Salon promieniał radością , wreszcie uwierzono w koniec wojny i w zwycięstwo . — Co tam , napijmy się , Goudon . Ja już próbował em — mówię ci — najprzedniejsze château Lambesc , jakiego nigdy już nie znajdziesz w sprzedaży . Na winnicach margrabiny od trzech lat stoją niemieckie okopy . Nasze własne pociski rozniosły na cztery wiatry ich cudowną glebę , zatruły ją wybuchy i gazy , i trupy . Pij , przyjacielu , bo takiego wina już nie będzie . — Mam pić za . . . — Pij za jego zdrowie , gdyż nie masz żadnego wyboru . Stało się i już . Nic nam nie pozostaje , jak życzyć staremu jak najlepiej , i to szczerze , jeżeli za tym razem jemu to , a nie nam , wypadło zbawić Francję . Pij , Goudon i nie zamyślaj się tak . Wierzaj mi , szkoda twojej głowy . Nie ma na świecie takiego mędrca , który by ogarnął myślą lub zrozumiał tę wojnę . — Gadasz absurdy ! Bez ścisłej analizy , bez zrozumienia wszystkich zjawisk wojny niepodobna nią kierować . . . — No , no — jeszcze czego , słyszane rzeczy ?