JÓZEF WEYSSENHOFF GROMADA Nie była to ani wieśniacza chałupa pomnożonego rozmiaru , ani siedziba właściciela znacznej przestrzeni ziemi w stylu zachodnioeuropejskim . Był dwór polski . Jak porost , któremuby przyroda skąpo odmierzyła kres wybujania ku niebu , lecz nie kładła granic krzewieniu się na wszystkie strony po ziemi , domostwo rozpełzło się kilkunastu izbami w linie łamane ścian i dachów , spojone wszelako przez ideę wygodnego dworzyszcza . W dach rozłożysty wbudowano pośrodku niby mniejszy domek , kolumnowy od podjazdu i gnieżdżący w sobie piętrowe salki na dwa fronty ; gdzieś z boku wyrosło też nieśmiałe , gościnne pięterko — naogół jednak dwór , gdy go się oglądało zdaleka , mial pozór pokrywy jakiegoś ogromnego naczynia , ukrytego pod ziemią . Tak sobie ten kojec mieszkalny ulepiły stopniowo liczne pokolenia Bronieckich , dziedziców Sławoszewa z atynencyami ; tak go zachował i rozparł jeszcze sobą pan Józef Broniecki , mąż krzepki , wdowiec zaledwie czterdziestokilkoletni , który mieszka tu z dorosłą już córką , Mańką . Hronieccy pieczętują się zdawna herbem Przyjaciel , przedstawiającym , jak wiadomo , serce na talerzu . I nigdy to godło uprzejme nie było noszone właściwiej , jak przez obecnego , ósmego pono z rzędu dziedzica Sławoszewa . Serce , gotowe do usług , było powodem , że pan Józef nie żenił się powtórnie , choć pragnął by może męskiego potomka ; tak się bowiem zdarzało , że serce wdowca brała w niewolę coraz to inna kobieta , niestosowna na żonę : to zbyt młoda , to wietrznica , to znowu mężatka . Nie chciał też pan Józef dawać macochy ukochanej córce , jedynaczce . I tak się żyło szeroko , pożytecznie i wesoło ; żyło się sercem , zużywanem dla siebie i dla bliźnich , a przecie tego klejnotu jakoś nie ubywało . Przypatrzyć się tylko Bronieckiemu , gdy stoi , o wschodzie słońca , w pobliżu dworu , na skrzyżowaniu dróg " pałacowej " i folwarcznej , opromieniony radością lipcowego poranku na jasnej alpadze ubrania , na twarzy czerstwej , szerokiej , w miarę wąsatej , tryskającej energią z uśmiechniętych oczu i wydatnego podbródka . — Hej , byki ! — woła na fornali , prowadzących konie do wodopoju w rzeczce — mówił em : pompować wodę w koryta , a nie rozmamływać mi burty końskiemi i waszemi kopytami ! Bez urazy , owszem , ze skwapliwymi uśmiechami cofnęli fornale konie od brzegu rzeczki i jęli pompować wodę w koryta , praktycznie ustawione do pojenia . Na dzwoniący przez podwórze potężny głos dziedzica wytrysnął ze swego domu rządca , chudy młodzieniec , ubrany do konia z austryacka po angielsku , elegant , nieco stropiony , ocierając chustką usta po kawie . — Panie Wierzbowski — przywitał go Broniecki , podając mu dwa palce z dłoni , dzierżącej laskę , jakby chciał mu dać poczuć razem fawor swój i berło — lepiej zawsze być na nogach , zanim słoneczko wygramoli się ze swych puchów — o ! Jak już wylezie , a nie zobaczę pana w tych angielskich majtadałach , gotowo się zasmucić — a potrzebne nam bardzo na chyże podebranie tych kłosków — o ! Ponieważ młody rządca przyjął reprymandę z godnością , lecz bez buntu , mówił pan Broniecki dalej już bez ironii : — Weźmiesz mi , panie Karolu , dwa gąsiory gohy od panienki dla żniwaków , ale nie dawać im , dopiero wieczorem , jeżeli dożną do macicznego rowu . Na południe ani kapkil — niech się chłopyszki zwijają i oblizują na wieczór . Tylko wodę świeżą do picia trzymać ciągle w beczkach przy żniwie , bo termometr gotów znowu dzisiaj wybryknąć na trzydzieści w cieniu . Skłonił się posłusznie Wierzbowski , poczem ze swej strony przedstawił kwesty ę dzienną do rozstrzygnięcia : — Męczy mnie , panie dziedzicu , Barbara Zimna , parobczycha , że jej podczas ostatniej ulewy krupy w komorze zawilgły z powodu dachu , który zaciekał na tamtej stronie ośmioraka . — Dach przecie poprawiony ? — Ale krupy tymczasem spleśniały , panie dziedzicu . Broniecki zamyślił się na chwilę , pochylił i laską na kurzu ziemnym kreśli ! jakieś znaki . Poczem krótki wydal wyrok : — Wstrzykniemy jej tróję . A gdy miody rządca , niedawno praktykujący w Slawoszewie , trochę się rozdziawił . — Cóż to ? — parsknął Broniecki — nie rozumiesz pan po polsku ? — wyasygnujemy jej trzy ruble odszkodowania — co tu długo gadać ? — Ach , tak . . . Tymczasem osiodłano konia dla pana rządcy , który go dosiadł pośpiesznie i , nie trafiwszy w prawe strzemię , oddalił się krzywym , targanym cwał em . Pył za nim wstawał po drodze wydłużonym obłokiem , fioletowym od porannych promieni , i leżał leniwie w bezwietrznym spokoju , aż powoli zaczął przeciągać na prawo , na tłusty łan zielonego jeszcze jęczmienia , i rozwłóczać się nad nim coraz rzadszą mgławicą . — Jeździ niebożę , jak małpa na pudlu — mruknął Rroniecki — to i szkapę dopasował em rarytną do kawalera : Cygany ją dwa razy kradły i porzuciły , jako dla siebie niezdatną . Ale chłop nie najgorszy . . . Mówił tymczasem sam do siebie , gdyż na okólniku przeciągały tylko stworzenia bezmowne , niemniej jednak zajmujące , jak oto krowy , kroczące falistymi przegubami ciał prawie jednobarwnych , popielatych — sto głów dostojnych , wydłużonych w pyski antylopiego wdzięku , z pięknemi oczyma , przymrużonemi arystokratycznie . Zarodowa obora w Sławoszewie była jedną z chlub Bronieckiego — to też głaskał spojrzeniem lśniące skóry swych ulubienic , obejmował okiem ogromne ich , mlekodajne wymiona — aż minęły wszystkie w nieposzlakowanej paradzie i starszy pastuch , zaganiający stado , przypadł do ręki dziedzicowej . Ubrany był dziwacznie , na głowie w lisiej czapie , której nigdy nie porzucał , nawet w najtęższe upały , podrygujący i krotofilny , pomieszany trochę na umyśle , ale taki majster do krów , tak szczęśliwy do przychówku , że go nikt nie myślał oddalić od stada , którego zresztą doglądał wybornie . — Jakże , Kobuzek , będzie pociecha z wczorajszego cielaka od Cybeli ? — Proszę jaśnie dziedzica , Cybula jesce mi nic nie mówiła . — A powie ci , myślisz ? — Kuzda mi mówi . — I jakże to , naprzykład ? — Kiedy myczy : mu-mu -mój — cielak będzie dobry na chów . A kiedy stęka , kiej Świnia , i ogonem odgania — cielak dobry tylko dla Żyda , abo na stół pański . — Dobrze , Kobuzek ; jak ci krowa powie , co będzie z tego cielęcia , to i ty mnie powiesz . — A juści , kiej powie hetal heta , bydlaki ! — zawołał na krowy , miarkując , że niektóre zboczyły na lewo , ku rzeczce , i namyślały się , czy uledz pokusie chlipnięcia połyskującej wody . — I poleciał za swem codziennem towarzystwem . Dzień się rozgwarzał coraz głośniej . Z gęgań , kwakań i piań cała kapela buchała od strony małego , ptasiego okólnika ; konie , pozostawione w stajni , dawały znać oburzonem rżeniem , że im także należy się wolność pohasania przez ziemię rozkwitłą , pod niebem szafirowem . Turkoty wozów , rozgłośne zrazu na brukach podjazdowych i na mostach przy domu , ucichały potem na drodze miękkiej , ale trwały w powietrzu drżeniem tak lekkiem , że je rój pszczół , osiadający lipy , zagłuszał . I wilgi , zwiastunki upału , już wzięły prym w ogrodzie , pomimo hecy najrozmaitszego ptactwa , od maleńkich szaraczków , szczebioczących gminnie , aż do lirycznych , rozgruchanych pod niebem turkawek . Zdaleka , gdzieś od rozkoszy pastwisk , dolatywał czasem groźnie spazmatyczny ryk buhaja , albo pisk jakiś samiczy — może piosenka dziewczyny . Zasłuchał się Broniecki w całej tej , tak dobrze znajomej muzyce i poił się nią , jak czemś swojem , a nawet niby własnym utworem . Jużci , gdyby nie on , chlebodawca tylu ludzi , hodowca tylu zwierząt , rolnik sławny i ogrodnik , nie było by tak pełno , tak wonnie , tak szczęśliwie w Sławoszewie , choćby nawet lipiec wystąpił ze swym dniem najpiękniejszym . Tryumfalnie więc spozierał na słońce , współgospodarza , chwaląc dzieła jego , ale i sam oddając sobie sprawiedliwość . Dobry to właściwie los gospodarza na dużym , własnym kawale ziemi , może najlepszy z losów . Masz w nim zadowolenia władzy , użyteczności publicznej i własnego pożytku . Nad setkami istot panujesz prawie bez konstytucyi i możesz je łatwo uczynić szczęśliwemi ; możesz sadzić sobie laury obok złotodajnych buraków . Wolno ci zmuszać twą ziemię do wydawania tego , co każesz , czy zechcesz mieć wielki plon zboża , czy dla oka najmilsze widoki . Wolno ci urządzić sobie ze swego kraiku pustelnię , albo zaludnić go setkami ludzi szczęśliwych . Wszystko ci wolno . . . — O , psial — ten nowy cyrkularz o szkołach ludowych ! — potknął się Broniecki dotkliwie o kamień graniczny swej wielmożności . Zepsuło mu to rozkosz porannego obejścia gospodarstwa i przyśpieszyło powrót do domu . Ale tu , zaraz od progu , powróci ! humor panu Józefowi żywiołowo , bez kompensaty jakichś wyjątkowo pomyślnych zdarzeń , poprostu dlatego , że zdrowie fizyczne i moralne było stanem jego codziennym . Stwierdził raz jeszcze z głębokiem zadowoleniem , że dom był wygodny i wesoły . Nawet plastry z trucizną na muchy , świeżo przywiezione z Łowicza , działały wybornie : much pozostało tylko tyle w pokojach , ile było potrzeba dla przyjemnego pobrzęku w razie zupełnego braku towarzystwa . Na ścianie przedpokoju , nad zegarem pradziadowskim , który chodził , jak słońce , roztaczał sążniowe skrzydła wypchany orzeł . Takiego orła nikt w Polsce nie zabił , oprócz pana Józefa Bronieckiego . W jadalni jasne meble jesionowe z ozdobami rzeźbionemi z czarnej gruszy były dużo weselsze , niż ten ponury styl gdański , za gęsto już spotykany . I cały pokój pachnął kawą — nie bylejaką spalenizną , lecz cudowną mieszaniną ziarn Mokki , Cejlonu i Jawy z maią domieszką kawy figowej . Jakoż pan Broniecki zasiadł nie zwlekając do stołu , nachylił kolejno do filiżanki dziobki naczyń , sączących płyny , szyldkretowy i biały , ocukrzył , pociągnął z rozkoszą . Ze srebrnego koszyka wziął jedno z ciastek brunatno - złocistych , posypanych solą i makiem , jakichś nowych w zawiązaniu węzła , i skosztowawszy , zawołał : — Rany Boskie ! co za obwarzanki ! Chrupał i chlipał zajadle , aż pełnemi ustami musiał odpowiedzieć Mańce , która wpadła do jadalni . Powitanie , pocałowanie ojca w ramię , wręczenie mu zamkniętej depeszy — odbyło się , zanim przełknął . — Dzień dobry , Mań . . . co to ? — Depesza . — Niam , niam . . . — przełknął i odetchnął . — Zobaczmy . Podczas gdy otwierał , Mańka z za krzesła zaglądała wesołemi , sprylnemi oczętami , podrygując na palcach , a biła od niej taka fala dziewczęcej niecierpliwości , że ojciec ją poczuł i odwrócił się na krześle . — Poczekaj , Manieczko ! może coś wcale nie dla ciebie . — Ee , proszę tatki ! stara już jestem , mogę wszystko wiedzieć . Żywy prawie , jak córka , ale raczej podległy tyranii Manieczki , niż nad nią panujący , pan Józef powstał żwawo z krzesła , poszedł do okna i przeczytał dla siebie tekst depeszy : " Przyjedziemy Sławoszewo czwartek południe w wiadomej sprawie . Sprowadźcie Rykonia . Jerzy Godziemba — Alexander Leśniowolski — Czesław Młocki " . — No , możesz to wiedzieć , Maniuś , a nawet koniecznie : trzech druhów przyjeżdża do nas pojutrze o południu . Potrzebne : obiad , kolacya i pokoje gościnne . — A widzi tatuś , że mogła m odrazu . . . Cóż to za panowie ? — Dwóch od Sasa — statyści , jeden od łasa — fircyk . Nie wiem nawet , jak się z tamtymi zabrał . — Który ? który ? ! — Proszę , proszę . . . zaraz mi do fircyka córuchna . . . No , Leśniowolski Oleś — nawet sławny tancerz . — To będzie i zabawa ! — klasnęła w ręce Mańka — zaprosićby i Drobińskich ? — We dwie panie można już potańcować . — Gdzie zaś ? — Dopominają się o Rykonia , będzie narada o ćłomu ludowym . — Ale po naradzie ? — No , wieczorem , przydała by się i pani Kara Drobińska dla ożywienia towarzystwa . Można jeszcze kogo . . . $ — Tak , tak , tatusiu ! coś i dla Mańki ! — Pomyślimy . Tymczasem Mańka stanęła przed dużem lustrem , sięgającem posadzki , i przyglądała się swej postaci , bardziej strojnej młodością , niż perkalową sukienką i fartuszkiem białym , poplamionym karmazynowo przez wiśnie , gotowane na konfitury . W fartuszku tym nie pokażesz się gościom , córuś . — Gdzieżby znowu ! Odpasała fartuszek błyskawicznie i stanęła w całej ozdobie swej postaci niezbyt wielkiej , ale smacznej w proporcyach , szczerze obiecującej przez niekunsztowną sukienkę . W twarzy gładkiej , mocno barwnej , jakby z dwóch wydętych płatków róży złożonej , nikły drobne rysy , tylko wszystko w niej się śmiało : niebieskie oczy , białe ząbki , poczciwe i energiczne dołeczki . Jasne , jedwabne włosy skręcone były tak pośpiesznie , że gdzieś na wierzchu głowy , trochę na lewo , sterczała płowa kitka , niby obfity kłos dojrzałego zboża . — I włosy trochę inaczej — dodał Broniecki , wpatrując się z lubością w córkę — najlepiej tak ? la grecque — wiesz ? — To mam znowu te fałszywe karakuły przyczepiać ? ! — niecierpię tego ! — Masz tobie ! karakuły ! — parsknął Broniecki — wszystko , co usłyszy , powtarza , jak papużka ! To ja o pani Drobińskiej mówił em , bo ma włosy czarne , jak heban . Ale gdzież do twoich jasnych kudełków karakuły ? ! Trochę zawsze loczków przyczep , córuchno , kiedy taka moda . Trzeba im pokazać , że jesteśmy Europejczykami — o ! — A na obiad niema ryby ! — zawołała Mania tragicznie . — Musi być ! Od czegóż mam córkę sławną gospodynią ? — Pójdę sama łapać . — Łap , co chcesz , byle mi ciebie nie złapano zaraz z domu . — Nie tak łatwo , fiu , fiu ! — zagwizdała Mańka zarozumiale , choć oczy jej śmiały się zbyt odważnie do niebezpieczeństw . Młodszy służący , Wicek , oznajmił , że bryczka dla jaśnie pana zajechała . Broniecki dopił kawę i siadł w małą , jednokonną bidkę , którą sam powoził . Chciał osobiście dojrzeć żniwa . Świeżo jeszcze było na drogach i polach , póki rosa nie oschła . Ulubiony kasztan Bronieckiego niósł go tak rączo przez napojone woniami rozłogi , że zdawał się wymykać z obłoku pyłu , który podnosił , a mknąć przez dziedzinę samych tylko czystych , roślinnych zapachów , zaprawnych trochę wonią domową i przyjemną świeżo smarowanego juchtowego fartucha . Furkała bida , mało podskakując na dobrej drodze , ciągnęła ku sobie oczy ludzkie , zrzadka rozsiane po krainie , i nikt , zblizka , czy zdaleka , nie mylił się : — Patrzajta ! — dziedzic ci wyrywa . Bo ktoby tak gnał i w tak wybornego kasztana ? Trzeba być zatwardziałym ekonomistą , aby się cieszyć tem ogromnem spustoszeniem krasy polnej , które nazywam } 7 żniwem . Gdzie jeszcze nie przeszły wężowo syczące kosy ręczne , gdzie nie grasował rytmiczny kościotrup kosiarki , najbogatsza odzież ziemi pyszni się i połyska wierzchnią pozłotą , wabi w swe nizkie gąszcze , w których słońce więźnie płowym mętem . A tu już zabójcze narzędzia uczyniły ogromny wyłom i odcięły od fali żywej zżęte pole umarłe . Wesołe to poprawdzie umieranie : kładzie się pokolenie kłosów w bujne pokosy , przetkane kwieciem i badylem , z ledwie dosłyszalnym szmerem , niby westchnieniem ; za zgrzytem siekącego żelaza idzie słodki śpiew dziewczyn , wiążących snopy , lekkomyślnych pomocnic śmierci . Rroniecki nie dumał tak po literacku , gdy , dotarłszy do żniwa , oddal konia z bidą karbowemu , a sam dochodził piechotą po świeżem , soczysto chrupiącem pod butami ścierniu . Tylko , gdy zauważył , że gwary i śpiewy ucichły za jego zbliżeniem , zawołał energicznie i wesoło : — Drzyjcie się dalej , dziewuchy ! I stwierdziwszy , że żniwiarka , pod osobistym nadzorem pana Wierzbowskiego , działa wzorowo , podcina równo i nizko , że kosiarze ręczni docinają też prawidłowo skrawek pola " nieobjęty przez maszynę , wyprzedził cały roboczy szwadron i poszedł miedzą aż do macicznego rowu , który przecinał ogromny łan pszenicy i miał być kresem dzisiejszego zadania żeńców . Nad obiema burtami zielonego wądołu stało jeszcze murem złote zboże , cicho pod upał em ; tylko skoczny pokrzyk przepiórki rozlegał się w niem przenikliwie , tłómaczony przez obłudnego człowieka , jako : — Pójdźcie żąć ! pójdźcie żąć ! a w istocie znaczący zupełnie co innego . Stanął sobie Broniecki na brzegu polnego kanału samotny , zasłonięty zupełnie przez wysoką pszenicę od widoku żeńców . Może tam tylko dziedzicowy kapelusz wyglądał do nich zdaleka nad powierzchnią łanu i straszył — nie straszył , lecz przecie trochę napominał do pośpiechu . Zadumał się Broniecki nad żniwem : po wierzchu jego duszy migał przypuszczalny rachunek , ile też pszenica " Banatka " , sprowadzona z Węgier , sypnie mu korcy z morgi — ale na dnie duszy śniło inne rojenie . Jeszcze w pełni lata ściele się już droga po ściernisku nadciągającej jesieni . — I on sam , jeszcze w pełni wieku , chylić się zacznie wkrótce ku smutniejszej życia porze , która się już nową wiosną nie odmłodzi . — Te ci , psiakość , grzeszne cielsko rozrasta się niepotrzebnie , aż rozpycha ubrania , które przez lat dziesięć nie wychodziły z formy . Brzucha niema ? — nie , ale kości jakoś się rozszerzyły , czy co ? . . . A tu krew kipi jeszcze , jak za młodu , kiedy dobierze się kompania przyjazna i wino zacne , albo kiedy znowu zawabi jaka samiczka , mniej czuła na podrygi fircyków , a bardziej na męskie , dojrzałe zalety i . . . pozycyę . Jeżeli przypomni się natrętny , dziedziczny artretyzm , chluśniesz na niego winem i odpędzisz ; jeżeli powikła się tam miłosne przedsięwzięcie , potarga trochę za serce i nerwy — także furdal W każdej życia chwili , codziennej , czy świątecznej , wczesnej , czy późniejszej , jest coś godnego kochania . Zachować w sobie tylko mocne przekonanie , że świat jest dla wszystkich , nietylko dla niedorosłych fireyków , którzy nie wiedzą nawet , co piją , gdy piją . I oddał się cały rozkoszy chwili . Upał , niby lotny miód , ogarniał go zewsząd przedziwną , bez prądów , kąpielą . Czy z powodu mniej dokładnej przy rowie uprawy , czy przez propagandę pogranicznej dzikiej darni , zboże było tu podszyte doborem kwitnących chwastów , niemiłych sumieniu gospodarza , ale silnie kuszących zmysły , jak wszelkie posiewy Szatana . Barwne miodowniki i kąkole buchały pijanym zapachem , a wiotkie chabry zerkały kobiecym błękitem ; od stoku rowu wpełzały głęboko w zboże szlaki stokroci i kępy końskiego rumianu — całe pokolenia wesołych , grzesznych kwiatów , gorszących uczciwe zboże . Broniecki , srogi agronom , lecz nie całkiem pochłonięty przez zimną rachubę , użalił się nad kwiatami , które dziś zginą pod kosą , z pszenicą pospołu — legł na stoku rowu i rwał garściami najbarwniejsze . Przydadzą się na wiązanki Manieczce , a nawet te niezapominajki z dna rowu cudnie przystroją serwis kryształowy , który dobędzie się dla zastawy stołu na przyjęcie gości . Tymczasem w gęstwie łodyg pszennych zamigota ! przy ziemi jakiś ruch szary , dostrzegalny tylko dlatego , że ca !y łan stał nieruchomy — na krańcu zboża , przy rowie stanęła kuropatwa , skulona w swem gładkiem futerku , osłupiała . Od świtu prowadząc swe tegoroczne pokolenie znąjomemi ścieżkami przez stepy pszenne , oddalała się od zgiełku żniwa ku bezpiecznym przepaściom wielkiego kanału . Aż gdy do nich dotarła , widzi : na zielonym stoku leży ogromny człowiek . — Spojrzała mu trwoźnie w oczy i ptasim , jednak przezornym mózgiem pojęła : niezły jakiś człowiek , uśmiecha się i rwie kwiaty — pewno mu do pożywienia potrzebne , jak nam poronione przez kłosy ziarnka — frunęła mu prawie ponad głową na przeciwległy brzeg rowu i zapadła blizko , dając znać swemu potomstwu stłumionem huknięciem , że można tędy . Więc za nią kurki mniejsze wysypały się z pszenicy szarem gronem , niby tłustych baśków wierzbowych i , mniej do lotu skore , przewinęły się różańcem po zielonych kobiercach rowu na miejsce , gdzie wabiła je matka . A Broniecki leżał cicho , uśmiechnięty , myśląc o rzeczach pogodnych , jak oto , że dużo będzie kur na jesienne polowanie , bo stada liczne i zdrowo już teraz podrosły — że to ładne , a nie często się uda widzieć z tak blizka — że dobrze człowiekowi przy samej ziemi , na jej łonie żywnem , matczynem , pospołu ze zwierzem i kwitnącem zielem . Naraz przypomniało mu się , że pojutrze ma naradę , na którą trzeba nawet trochę się przygotować i zaprosić jeszcze paru mądrali . — Na ten upał sprawy publiczne ! — Żeby choć po naradzie dobrze pić chcieli — ale to wszystko , żal się Boże — abstynenty ! Tegoż pięknego poranku Jan Rykoń wyszedł bardzo wcześnie z kosą na swoje pole . Było tam sporo do skoszenia , dziesięć bez mała mórg żyta już dojrzałego , a póki się to zbierze , już i pszenica na pięciu morgach dojdzie . To też Rykoń miał do pomocy dwóch parobków : Ignacego Fudałę i Michała Bembenistę , chłopów tęgich , chociaż Bembenista trochę się rozwydrzył , chodząc dawniej na miejskie zarobki , i gębę miał skorą do polityki , ale , gdy się szczerze jął kosy , silniej robił , niż Fudała . Dobrze się posiliwszy mlekiem i chlebem z masłem , szli we trzech , ubrani jednakowo w filcowe kapelusze , spencerki amarantowe i koszule , puszczone na parciane portki , bez wierzchniej odzieży , ze względu na prażący już ze wschodem słońca upał . I niebawem stanęli przed łanem żytnim , siwym zupełnie od dojrzałości , ugiętym po wierzchu okrągłą falą pochylonych kłosów . — No , w imię Boże — — Zaciął pierwszy Rykoń od miedzy gracko , zajmując kosą prawie sążeń szerokości , i ciachał tak , sporo przystępując , aż się oddalił od miedzy na długość pręta . — Tera , Michał , zażynaj ! Machnął Bembenista o sążeń na prawo , docinając do usłanej już drogi Rykoniowej , a gdy wysiekł nową prętowej długości , na trzeciego ruszył Fudała . Świstały zgodnie kosy , rzadko kiedy minęły się głosem — i słał się w głąb żyta gościniec szeroki , czołem postępujący w trzy schody , przekreślony dwoma nasypami bujnych pokosów . Gdy doszli do końca łanu , Rykoń stanął , wyjął z za pasa osełkę i zaczął ostrzyć żeleziec . Za jego przykładem poszli parobcy i rozległ się po cichem polu ostry zgrzyt metalu , urągający powietrznej melodyi skowronków . — Docinaj-no , Michał , jak się patrzy ! — warknął Rykoń , odrzucając butem pokosy Bembenisty i okazując pod nimi zbyt wysoki grzebień ściernią . — Patrzaj ! Ignac zgolił , jak brzytwą . — Ale nie ma tej szyrokości zajęcia , co moja — bronił się Bembenista . — Bo tyli nie urósł , co ty . No dalej ! — A nie ciągnijcie- no za sobą tak ostro , gospodarzu — aż dech zapiera — wypraszał się znowu Fudała . — Widzicie go ! pochwalić tylko , już go zapiera ! Zagrały znowu kosy potrójnym świstem , żeńcy wcinali się coraz głębiej w lan , poważnie i zajadle . — A pies Kasztan , pozostawszy na miedzy , spoglądał za kosiarzami i długo się namyślał : poco on tu przyszedł ? Był z rodu Owczarskich , ale że owiec gospodarz nie trzymał , Kasztan nudził się trochę w Rykoniowej zagrodzie , jak każda istota bez zajęcia i wykolejona . Przeżywić się w bogatej chacie było nietrudno , ale pies nie miał ani szacunku , ani miłości u ludzi . Nie wesoły też był , ani dowcipny ; lisią swą mordą zdawał się wyrażać namysł jakoby o zmianie służby . Pokłusował teraz napowrót do chaty ze zwieszoną głową , powłócząc ogonem . I nie znalazł tam nic , oprócz codziennych , obojętnych wrażeń . Z chaty wyszli gospodarz i parobcy , a dziewka służebna była też na podwórzu przy obrządku . Tylko stara Pawłowa , matka Jana , wielka mistrzyni od tkactwa przędła już od rana na kołowrotku . Choć niedawno wszyscy wstali , chata była pięknie uporządkowana : pościel na łóżkach piętrzyła się bogato ; długie , nakształt wańtuchów , poduszki rozpychały białe poszewki , okazując na krótkich bokach barwne swe wnętrzności , zasznurowane siecią wązkicli wstążeczek , żółtych , czerwonych , zielonych i srebrnych . Przy angielskiej kuchni stał godny piec kaflowy na cztery boki — oboje teraz zimne , jak najmniej rozgrzewane w te upały . W alkierzu oszklona szafa okazywała szeregi kwiecistych talerzy , sztorcem ustawionych na półkach , i cynowe łyżki , zatknięte w otwory specyalnie na to przygotowanej deszczki . Nad komodą ohraz Częstochowski jaśniał złotem sukienek Matki i Dzieciątka , między dwoma płaskimi bukietami z papierowych kwiatów . I między innymi obrazami wisiały powycinane " stroje " , to w kształcie skrzyżowanych kwiecistych pasów z frendzlami , to jako kwiaty pojedyncze , przypięte do ściany . Wisiały też między świętościami i w przystrój u wypukłe medaliony Mickiewicza i Kościuszki . Dobrze pachnęło w izbie i niezbyt jeszcze było w niej gorąco , bo okna otworzyła za pierwszego świtu stara Rykonina , która sypiać nie mogła tak twardo , jak młodzi , i wstawała razem z zorzą . Więc nabrało się do izb świeżości nocnej , mocno ziołami i zbożami zaprawnej , i świeżość ta topniała w chacie powoli . Teraz od strony rozgorzałego już słońca przymknięto okiennice z zewnątrz , a okna otworzono do środka , więc światła było skąpo , tylko od szpar w okiennicach szły przez izbę dwa świetlne kroje , mętne w powietrzu , jaskrawe zaś na czystej podłodze i na barwnie ozdobionych ścianach . Dochodziły z za ścian do wnętrza chaty różne głosy : kłopotliwe gadanie drobiu , opozyeyjny pomruk świń , czasami dziarskie rżenie ogiera albo gwałt podniesiony przez psa z niewiadomego powodu . Glosy te słychać było tuż za ścianą , albo dalej i dużo dalej , bo osada Rykoniów leżała pośrodku wielkiej wsi Mielna . — W izbie zaś szeptał cichutko , jak przez sen , dobrze naoliwiony kołowrotek , i parę pszczół , zabłąkanych z sadu , grało altowym akordem . Przypomniały się Pawłowej drogocenne , białe kury , sprowadzone przez Jana aż z zagranicy . Sama ich doglądała , aby dogodzić synowi , któremu prowadziła gospodarstwo kobiece z pomocą najętej dziewki , gdyż Jan , pomimo że minął już trzydzieści łat , dotąd nie ożenił się . Różnie gadano , dlaczego — ale matka musiała wiedzieć , bo na wszelkie w tym względzie zapytania odpowiadała milczeniem tajemniczem a pogardliwem . Zabrała tedy w zapaskę resztę krup jęczmiennych " na dodatek " dla owych kur i wyszła z chaty przed drzwi główne . Zanim okrąży domostwo i uda się na podwórze , spojrzy na dzień boży radosny . Stanęła przed drzwiami na brukowanym podjeździe , prostokątnym i wzniesionym nad poziom głównej drogi wiejskiej na kształt tarasu . Znała ten kraj już od lat z górą pięćdziesięciu , bo w Mielnie się rodziła . Ale za jej pamięci zmienił się i wypiękniał . Zamiast drogi krętej i błotnistej , dobrej znajomej z lat młodych , jaka ci teraz szosa i galanta ! — będzie jej ze dwie wiorsty w klamrę . I chat już niema tych dawnych , małych , z szerokimi okapami na kroksztynkach , same dzisiaj domostwa pod sznur wyrychtowane , " bielone na niebiesko " ; a jakie bramki , a sztachety , a murki z kamienia naokoło osad ! Osady t zaś Rykoniowej i poznaćby trudno , gdyby tu kto od lat dziesięciu nie bywał : sad , szkółka owocowa , pasieka i dachów sześć , z których jeden osobny na parnik paszy dla bydła ! Dziwowała się Pawłowa coraz nowym przeistoczeniom wsi rodzinnej , ale nie gorszył } 7 jej bynajmniej . Tak być musi , bo do tego prowadzi jej syn ukochany , Jaśko , któryby już i wójI tem powinien być , gdyby nie naród sąsiedzki ciemny . Pomagała mu całą siłą rąk , jeszcze sprawnych i niewygasłego matczynego serca , starczyła za młodą gospodynię w domu i około domu , a już co do zamiarów szerszych , robót gromadzkich , gdzie Rykoń był naczelnikiem wszędzie , matka patrzyła tylko z uwielbieniem w oczy sjna , czego 011 chce i dokąd prowadzi . Dobrze jej było wprawdzie z dostojeństwem jedynej gospodyni w chacie , lepiej jeszcze , niż ę za nieboszczyka Pawła , ojca Jaśkowego , ale nie zamyślała nigdy stawiać przeszkód , gdyby Jan wybrał sobie nareszcie żonę . Nie wybrał dotąd — to było dla matki prawem . Tymczasem dla gospodarstwa prawie że lepiej : matka w niem pracowała gorliwiej , niż dla siebie , bo dla ukochanego syna ; jako starucha , nie potrzebowała zabaw , ani strojów ; reszta domowników była najemna . Jeżeli tylko dwaj parobcy albo dziewka chybią w robocie lub uczciwości , można ich odprawić . Rykoń był stateczny i majątek rok rocznie pomnażał : już dokupił do czterdziestu dwóch mórg ziemi , a inwentarza ciągle przybywało . Więc , widać , Bóg błogosławił gospodarce , choć w stanie kawalerskim . Przechodziły czasem Pawiowej wątpienia przez serce , czy Jaśko , ciągle zajęty pracą dla siebie i dla innych , zawsze samotny w swem łożu , jest należycie szczęśliwy ? — Przepytywała się o gospodarskie córki co przedniejsze , upatrując między niemi kandydatkę na synową , ale Rykoń nie spojrzał na żadną . I nie dziw , bo któraż była go naprawdę godna ? — Żarliwa troska o zadowolenie syna naraiła już nawet matce pomysł nie całkiem bogobojny : niby nieumyślnie przyjęła w roku zeszłym za dziewkę do pomocy Maryśkę Szustaczkę , córkę komorników , więc na żonę dla Rykonia wcale niemożliwą , ale bardzo gładką i zalotną . Niechta ma synaczek choć na co czasem popatrzeć w chacie , dla wesołości . Próba udała się niefortunnie : gospodarz nie zwrócił uwagi na dziewkę , chociaż go na pokusy wodziła cięgiem , to w lecie ze śpiewką po nocy , to w zimie przed świtem paląc w piecu podle łoża , gdzie Jan spoczywał . Zato wyszło na jaw wki’ótce , że Maryśka zadała się z parobkiem Wieteską . Zmuszono Wieteskę do ożenku z Szustaczką i oboje wydalono z chaty . Poczem stara Rykonina przyjęła na służbę Anastazyę , dziewkę mocną , pracowitą i skromną , ale tak pokraczną , że jej nawet Bembenista , chłop rozwydrzony po miastach , nie zaczepiał . A matczysko myślało sobie o synku : musi tam on już święty być , albo inne mieć pociechy , kiedy z domu wyjeżdża ? Miała syna ciągle na pamięci , przeczuwając go raczej , niż rozumiejąc . I teraz szukała go oczyma w wiadomym kierunku , gdzie poszedł dzisiaj kosić , pod Kościelnem , zamykającem świat od północy szeregiem dachów i wieżą świątyni , wzniesionej niedawno przez gminę , a tak wspaniałej , że i z kolegiatą Łowicką o prym walczyła . Ale darmo było wypatrywać na wiorstę oddalenia i przez mur żyta wysokości tęgiego chłopa . Jeno słały się po polu barwy , mokro połyskujące , jeno płynęły wonie natężone . Zręby domów bliższych , pociągnięte niebieską farbą , często rzeźbą ozdobne na drzwiach głównych i na okiennicach , błyskały radośnie . Szeregi dalsze zlewały się w poziomy pas lazuru , odcięty od nieba tej samej barwy szarym pasem strzech , to znowu pokreślone słupami drzew przydrożnych , przetkane zielenią sadów . A wewnątrz tej ogromnej klamry z lazuru , popiołu i zieleni iskrzył się pasiasty kilim zbóż rozmaitych , dziany amarantem koniczyn , mlecznym szmaragdem jęczmion , szczerym majem lnu , na przeważnej osnowie zbóż płowych i złocistych . Tu i owdzie ludzie , drobni , jak owady , toczyli kobierzec żniwiarską robotą , ścieląc za sobą prostokątne , wyżarte plamy . Niemłoda była już Pawłowa , już o szczęściu dla siebie bezpośredniem nie myśląca , a jednak ją w taki piękny dzień nosiło . I tak się zagawroniła przed siebie , w zbożową dal , zamiast krupy nieść kurom , aż nie spostrzegła , że do jej progu zdąża po głównej wiejskiej drodze jaskrawa postać kobieca . Dopiero gdy kobieta doszła do pierwszego słupa Rykoniowego frontu , Pawłowa jęła się jej przyglądać badawczo : — Kie licho ? przybrana z gostyńska , a z parasolką ? — — Dorodna dziewczyny miała na sobie sukienkę jednobarwną zieloną z czarną aksamitką , naszytą na wysokości kolan i stanik z adamaszku " bladego " ' ) w złote kwiaty . Czerwone sznurowadła obciskały jej zgrabne trzewiki aż do łydki . Tylko zapaskę miała w " brązki " 2 ) , łowicką , bo i w Gostyńskiem noszą takie same — i obcisłą na głowie " salinówkę " ł ) z końcami , puszczonymi na plecy , wedle wspólnej mody obu ziem sąsiednich . Nie zwracała by też na siebie szczególnej uwagi , gdyby nie wyjątkowa świeżość ubioru i parasolka rozpięta nad głową . Bo że śmigła była i gładka , że weseliły się ciemne oczy , a usta jakoby drapieżnie śmiały się do życia — to nie dziwota w okolicy , gdzie pięknych dziewczyn jest tyle , co maków w polu . Doszła do progu i Rykoninę pocałowała w rękę . Dopiero się stara ocknęła z podziwu : — Na wieki . . . Ano tak i myślała m se : Magdusia ze dworu . Cóżeście się to panna tak wystroili po naszemu ? — Mówcie mi , matko , po imieniu — toć od dziecka wam znajoma . — A kiedy idę do Rykoniowej chaty , jakżeby m szła , jeżeli nie po naszemu ? Gospodyni spoglądała niby łaskawie , ale z odcieniem niedowierzania : — Z czem przyszła ś ? — Dziedzic mi oddał list do waszego syna . — W polu je , przy żniwie . — A kędy ? — Daleko , o tam , pod Kościelnem . . . Pismo ostaw , to się wieczorem odczyta . — Kiedy mi dziedzic kazał przynieść zaraz odpowiedź . — To się przy okazyi pośle w pole , a z odpowiedzią znajdziemy posłańca do Slawoszewa . — Kazali mi samej . . . Pawłowa patrzyła na każdą młodą , dorodną dziewuchę ze stanowiska , czy mogła by to być żona dla Jaśka . Ale stosowała przy oględzinach tak wysokie wymagania , że jej się właściwie nie podobała żadna . Magda zaś 01- czakówna , córka ubogich rodziców , nie Księżaczka , służąca przy panience w Sławoszewie , mogła mieć pewien polor towarzyski , mogła umieć czytać i pisać — kobiecie to mało na co zdatne — ale pewnikiem już się rozbałamucila na dworskim lekkim chlebie — ani wiana , ani gospodarskiej godności nie posiada . I bardzo jej jakoś pilno do osobistej rozmowy z Janem . — Jakżeś to panna przeszła tyli kawał drogi , że i kurzu nie znać na trzewikach ? — Podwieźli mnie do chaty Gładocha , a stamtąd już do was niedaleko i szła m ostrożnie . — Patrzajcie , jaka alagantka ! a zapaska to chyba u nas tkana ? — Nie , matko , w Sławoszewie , mojej własnej roboty . Pawłowa ujęła w doświadczone palce wełnę pasiastego fartucha , pomacała , pogładziła i nie znajdując nic do zarzucenia tkaninie , pokiwała poważnie głową . — No , wejdź se do izby dla odpoczynku , la tylko te krupy kurom rzucę . Magda wchodziła tu po raz pierwszy . Rykoniów znała z kościoła , Jana widywała nierzadko u dziedzica w Sławoszowie , ale w chacie ich nie była . Ogarnął ją półmrok tern gęstszy , że przez godzinę miała w oczach jaskrawy blask słońca . Cisza , ład i zapach zielny przejęty ją uszanowaniem niby religijnem ; spotkawszy oczyma złoty obraz Częstochowski , mimowolnie pochyliła głowę i przeżegnała się . Dużo chat widziała w życiu , pochodziła z chaty , ale to wnętrze wydało jej się najdostojniejszem , choć zimnem . Trudno by się tu rozśmiać , albo zaśpiewać , jak w garderobie w Sławoszewie , pełnej gwaru , gałganków , wstążek i zapachu prasowanej bielizny . Tutaj chyba tylko pracować i modlić się . . . Dopiero łóżko bogato zasłane , z pewną zalotnością , przypuszczalnie łóżko gospodarza , wywołało uśmiech na usta Magdy : — Także ci chłop dziwny . . . Powróciła do izby Pawłowa i zaczęła się znowu certacya o doręczenie listu . — Pozwólcie mi , matko , iść tam , gdzie koszą , i list oddać . Mówiła mi panienka , że stoi tu o ważnej sprawie , nie dworskiej , jeno waszej . Pawłowa ujęła się za podbródek i dobre pięć minut namyślała się , spoglądając to na Wystrojoną dziewczynę , to na list , który ona dobyła z kieszeni , to na zegar . Aż z ukrytych przesłanek wyłonił się głośny wniosek : — Ano , chyba weźmiesz mi dla nich dwojaki ze śniadaniem ? To by m już nie szukała , przez kogo posłać . — Zaniosę , zaniosę — odpowiedziała chętnie Magda . — Poczkajże jeszcze z pół godziny . * * * Dróżką polną , napoly zarośniętą , szła Magda z dwojakami , pod parasolką , w kierunku do Rykoniowego żniwa . Tu i owdzie kosiarz przerywał sobie robotę i , wsparty o drzewiec , przeprowadzał zadziwionemi oczyma niezwykłą służebnicę w wyszukanych szatach . Starszy chwiał głową , zgorszony , że takie ci obyczaje nastały ; młodszy się rozdziawił , albo i huknął ochoczo , bo co mu tam ubiór taki , lub owaki , kiedy dziewczyna śmiga gracko , a szeroka jest w biodrach , a z oczu żar sypie , aż go czuć i przez upał niebieski . Dopiero gdy Magda , powiadomiona o Rykoniowym dziale , już do niego się zbliżała , zamknęła parasolkę , / uczepiła ją sobie za taśmę fartucha i szła rączo w złotych haftach swego stanika , w obfitym tulipanie nawieszonych kiecek i wełniaków , podobna do dzwonka , któryby sunął polem i ogłaszał wesele . Siekąc mur żyta potrójnym wrębem , Ry — : n — koń , Bembenista i Fudała przystępowali do Magdy powoli , mocno , w rozkołysanych na boki pokłonach ; ona zaś szła do pierwszego na czele Jana , lekka i radosna zwiastunka odpoczynku . Już ją spostrzegł i poznał , lecz nie przerwał roboty , tylko skinieniem głowy ją poi witał . Dopiero , gdy zbliżyła się na pół pręta , ostatni , potężny pokos srebrnego żyta podesłał jej pod nogi i stanął . — Dzień dobry , gospodarzu . Przynoszę wam śniadanie z chaty i list od dziedzica ze Sławoszewa . — Dzień dobry . Za jedno i za drugie dziękuję wam , Magdalena . Uznojoną dłoń otarł o bieliznę i podał dziewczynie . Z ociekającej potem , całej wygolonej twarzy , oczy mu błyszczały uprzejmie , lecz wyniośle , wargi z pańska rzeźbiły wyrazy . Pan ci to był , choć w przemokłej do nitki koszuli , chociaż z kosą w ręce , drżącej od wysiłku . I śmiała , dworska dziewczyna spuściła przed nim oczy . Na zielonym stoku rowu , pod chudym cieniem gruszy , otoczonej tarniną , legli wszyscy / na trawie około dużych dwojaków , rozwiniętych z płachty . Okazało się , że zawierają jajecznicę i kwaśne mleko . — Nie pogardzicie naszą strawą , Magdalena — rzekł Rykoń . Zapraszał tak stanowczo , że Magda , choć syta jeszcze po śniadaniu w Sławoszewie , nie śmiała odmówić . A że brakło dla gościa łyżki , Rykoń podał swoją dziewczynie , która zaczerpnęła z garnka mleka i przegryzła chlehem . Mleczny puch otoczył jej czerwone wargi , znacząc miejsce najponętniejsze w twarzy . Poczuła to Magda w roziskrzeniu ciemnych oczu Bembenisty , zwróconych na jej usta , i otarła je spiesznie odwrotem dłoni . Tymczasem Rykoń biegle przeczytał list Bronieckiego i rzekł do Magdy : — Powiedzcie panu waszemu : będę . I dajcie objaśnienie , jakoście mnie zastali w polu przy kosie , więc że na list pismem odpowiedzieć nie mogł em . — A cliybaby ście patykiem , w czarnej ziemi umaczanym , pisali na koszulce oto tej panny — wtrącił Bembenista i zaśmiał się , ale sam tylko , bo inni słuchali uważnie , co dalej powie Rykoń . — I powiedzcie jeszcze , że ja sam od siebie radził będę , bo między sąsiadami są nieuświadomione i ciemne , a ja plenipotencyi od gromady nie mam . Spamiętacie ? — Co by m nie miała spamiętać ? Przyjedziecie i powiecie sami , jaka wasza rada . — Dobrze i tak — machnął Jan ręką . Magda dodała zalotnie : — A teraz jedzcie , gospodarzu , bo wam te kawalery całą jajecznicę sprzątną . Szukała oczyma , o coby tu otrzeć łyżkę , którą dopiero co jadła . Ale Rykoń wyciągnął rękę : — Nie chcecie już ? to dawajcie łyżkę . I jadl nią bez wszelkich pozorów wzruszenia , że łyżka zachowała jeszcze trochę ciepła i śladów ust pięknej dziewczyny . Magda przyglądała się Janowi i myślała : — Jakiś człowiek z kamienia . . . Dopiero gdy przejrzało dno garnków , ozwał się Fudała , chłop przemyślny i nieco leniwy , dla przedłużenia odpoczynku : — Oj , dobrze mówicie , gospodarzu , że naród nasz ciemny ! Nie wam to być wójtem , zamiast Skierskiego , który tyle , że siwy i gębę ma dla naczelnika pochlebną . — Dobry i Skierski — odrzekł Rykoń — żeby tylko lepiej czytać umiał i pisarzowi nie dał się za nos wodzić . — Toć wam i gadam : żeby ście wy byli , inakszeby czasy nastały . — Nie do wójtostwa mnie pilno , jeno do pospólnej roboty . — Oj , do roboty ! — ziewnął Bembenista — zawżdy do roboty ! Żeby to człowiekowi kiedy jaką pospólną zabawę " ustroili " ! — A my właśnie jutro w Sławoszewie o takim domu radzić będziemy , gdzieby i zabawa była , i nauka , i miejsce zebrań dla całej gromady . — Furda ! — ? krnąbrnie zawołał Bembenista — co wy tam z panami uradzicie ? Oniby nam , wedle swojego gustu , taką poradzili zabawę : zabawcie się , chłopy , w koniki i zaciągnijcie nasze buraki do fabryki — o ! — Ja tę gadkę już słyszał em od pana Czemskiego z Niespuchy . Pewnoś , Michał , z nim gadał ? — spokojnie , lecz twardo rzekł Rykoń . — A żeby m i gadał , to co ? — Można z nim gadać , bo człek przychylny ; ale młody i głupstwo palnąć potrafi . — Ho , ho ! kończył ci on szkoły jaż za granicą i o prawach tamtych robotników wie dobrze — bronił Bembenista Czemskiego . — A jednak w mowie chybia . Już tych panów niema , coby w nas , jak w bydlęta , orali . Ani my głupi dać się zaprządz , ani oni głupi , żeby wierzyli , co im się to uda . Tylko wam mówię , bom sobie mocno to rozmyślił i zsumował : każdy , chłop czy pan , ma swoję sprawę przy skórze , a inną większą mają wszyscy razem . Tę my i z panami mamy pospólną . — Toście mądrze powiedzieli — przytwierdził pochlebca Fudała . Ale Bembenista przypomniał sobie o swoim rozumie , w miastach i na bandosach wyszkolonym , z którego był dumny , i bez względu na powagę gospodarza zawołał : — Ja tam do panów , ani do księży nijakiej potrzeby nie mam ! Chcą nas napowrót w niewolę brać , a mądrale z naszych jeszcze im ta pomagają ! Zerwał się na nogi Rykoń , stuknął drzewcetn o darń , aż kosa zadzwoniła , i z warg zaciętych sypnął słowem , jak grad ostrem : — Stul pysk , kiedy nie rozumiesz , co ci w uszy kładą i , jak kto w cię dmuchnie , tak brzęczysz , kiej ta trąba ! Spojrzał Bembenista od ziemi na Rykonia , który mocny był i żylasty , jak koń , a rzadko się gniewał . — Ja przecie nie do was , gospodarzu . . . — I lepiej , że nie do mnie . No , wstawajta ! Tu dziś nie rada , jeno robota , żniwo . Stanął na swym wysieczonym szlaku , poczekał niedługo na parobków , a gdy każdy doszedł do swojego , zaświstała znowu rytmicznie " kośba . Olczakówna , o której w ferworze rozmowy zapomniano , siedziała cicho , przyglądając się Rykoniowi , jak czytał , jak gadał , jak robił kosą . We wszystkiem chłop naczelny ! Tylko dziwnie na jej wdzięki nieczuły . Toć wiedziała przecie , w dwudziestym roku życia , jak to mężczyźni zerkają z podełba , a kręcą wąsa , a przestępują z nogi na nogę , a czasem i głupieją gdy na którego spojrzy po swojemu . Nie* tylko chłopi — nawet sam dziedzic Sławoszewa i jego goście . Każdy , który ją widział , kiedy powraca , zapytuje : czy jest tu jeszcze u was tą ładna Magdusia ? A Rykoń — kawaler przede i chłop setny , tyle tylko , że ją poczęstował śniadaniem i grzecznie gadał — ale tak zimno ! — nie pochwalił ubioru , który dla niego przyodziała , nic — nawet na pożegnanie zdaleka tylko głową kiwnął , od roboty , powiedział , żeby dwojaków nie zabierała i — ostańcie z Bogiem ! Wzdychała Magda z rozczarowania , odchodząc polną miedzą na przełaj do Sławoszewa . III . Słońce , złoty dobrodziej , szeroką poświatą oblewało tego dnia ziemię Łowicką , więc i sąsiadująca ze Sławoszewem i Mielnem Niespucha opływała w słoneczną łaskę . Tylko ten kawał ziemi , mniej wdzięczny , nie odpowiadał słońcu taką bujnością drzew i łanów , jak tamte , nie roił się takiem mnóstwem istot żywych . Folwarczek , zdawna zaniedbany , dźwigał się widocznie ku lepszemu , bo między kilku budynkami zwietrzałymi stał nowy dom barwy wapiennej i kształtu klatki mieszkalnej , ogołocony z przystrojów zieleni , które gdy się latem do ścian i dachów przytulą , śmieje się nawet chata urokiem bezpośredniego dzieła przyrody . Stefan Czemski , nabywszy niedawno folwark , chciał w nim mieć mieszkanie ddpowiednie do swych celów , bynajmniej nie romantycznych , lecz realnych , byl bowiem z wykształcenia socyologiem , z powołania szermierzem emancypacyi ludu z pod nawału przesądów , z pod przewagi klas feodalnych i klerykalnych . Dom , który sobie wystawił , był takim domem , jaki miećby powinien przyszły włościanin wyzwolony . Na reszcie gruntu nie zdążył jeszcze wykonać swych rozległych planów dla cywilizacyi okolicy . Tylko że już w przeszłym roku skwar i blask zanadto mu dokuczył , posadził tej wiosny naokoło domu chude klomby , które dopiero okazywały snopy rózg zieleniejących . Nie zajmował się osobiście gospodarstwem ; do prowadzenia ' domu miał gospodynię , piękną Agatkę , którą odebrał prawie przemocą pewnemu proboszczowi z pod Grójca ; w gospodarstwie zaś rolnem wyręczał go Maciej Durmaj , chłop uczony . Kilka włók ziemi trzeba było spożytkować tymczasem jako tako , zanim staną się . . . może fermą doświadczalną dla przyszłej szkoły rolniczej ludowej , może wzorową osadą kilku obywateli , którzyby własnoręcznie ten kawał ziemi uprawiali i dzielili się owocami pracy rąk swoich . Stworzenie tego braterskiego falansteru rolnego natrafiało tymczasem na duże przeszkody : najprzód trudny był dobór towarzyszy równie zapalonych , jak Czemski , do tego pomysłu ; powtóre sam Czemski nie umiał ani orać , ani siać , ani kosić . Najwyżej młócićby potrafił — ale miał wątpliwości , czy w len sposób zużytkował by należycie nabyte przez kilka lal studyów wykształcenie uniwersyteckie . Tymczasem Niespucha była sobie najpospolitszym folwarkiem , administrowanym według najstarszej metody . Czemski miał dzisiaj gościa , profesora Edmunda Owocnego , który przyjechał rannym pociągiem z Warszawy i , nie okurzywszy nawet podróżnego ubrania , zasiadł do herbaty i do ożywionej rozmowy . — Zatem — mówił profesor krótkowidz , badając przez okulary bułkę , jak ciekawy preparat — pojedziecie jutro na tę radę do Sławoszewa — hę ? Czemski wichrzył oburącz czarną , lśniącą czuprynę , marszczył energicznie czoło , to znów rękoma wyrabiał tak , jak gdyby w nich coś miął zawzięcie — i zwlekał z odpowiedzią . — Jakżeż ? — macie zaproszenie ; rzecz całkiem naturalna : pojechać . Czemski powstał z krzesła i przeszedł się po pokoju krokiem targanym , jakby jakieś zobowiązanie wobec ślepego profesora krępowało jego ruchy . Zaoponował jednak ubocznie : — Co nam właściwie szkodzi , że oni sobie wystawią w Mielnie swojem staraniem dom ludowy ? Znowu Edmund Owocny nie odpowiedział , tylko dłonie załamał i kiwał głową , a oszklonym wzrokiem świdrował stół , jakby ubolewa ! nad niedojrzałością młodego towarzysza . — Wiem , wiem — zawołał żywo Stefan — takie rzeczy winny powstawać z wewnętrznej potrzeby i z inicyatywy ludu . — Ależ to przecie projekt sam przez się użyteczny , i nie noszą się z nim tylko tacy tam działacze z pod ciemnej gwiazdy , jak Godziemba , Młocki , ale przecie i Jan Rykoń , najtęższa głowa w Mielnie ! — Tu nietylko głowy potrzeba — wyrzekł dobitnie profesor Edmund — trzeba szczerego ludowego serca . Rykoń jest opanowany przez zacofańców i feodałów , choćby przez tego Bronieckiego ze Sławoszewa . — Broniecki ? — wzruszył ramionami Stefan — dobry sobie człowiek ; nie żaden generał stronnictwa — stary bursz , pochopny do roboty społecznej . . . — Ale zapleśniały szlachcic ! I wy , panie Stefanie , pozbyć się nie możecie waszej szlacheckiej duszy , która wam przesłania ideał nowego obywatela w Polsce ludowej . — Niechże mi profesor nie wypomina mojego szlachectwa , o którem sam nic nie wiem . Nie mam do niego żadnej pretensyi . Mój ojciec jest lekarzem , dziad był żołnierzem w powstaniu . To przecie nie wstyd ? — Nie chodzi o genealogię — odparł profesor — lecz o duszę , umytą z wszelkich pleśni przeszłości . Ja naprzyldad mam to szczęście , że nie pochodzę ze szlachty . Chociaż rodzina moja od kilku już pokoleń jest kulturalna . . . — Więc znowu genealogia ? — przerwał Stefan . — Macie słuszność — mówmy o rzeczy . Zaledwiem tu przyjechał na przegląd , wynika sprawa zadawnionego i wadliwego typu : kilku obszarników , dobrawszy sobie dla pozoru usłużnego włościanina , zakłada dom ludowy , w którym będą nauczali ślepego posłuszeństwa panom i księżom , urządzą zabawy , jak dla dzieci , odczyty , jak dla idyotów ; a wkrótce zobaczycie , że w domu zagnieździ się jakiś sklep dla korzystnego zbytu dworskich produktów i spółka mleczarska dla sprzedaży dworskiego mleka . — To dopiero zobaczymy — odrzekł Czemski — nie znam całego projektu . — Wszystkie ich projekty dążą do opanowania ludu , nie zaś do rozwinięcia w ludzie samopoczucia własnej siły organizacyjnej , własnego ustroju . — Czy zapadła naprzykład uchwała gminna co do budowy tego domu ? — Nie ; urzędowej uchwały nie było . — A widzicie ! Narzucają im swój pomysł , swoje jakieś feodalne dobrodziejstwo za pomocą ugłaskanego Rykonia ! To haniebne ! — Phi . . . zamiar jeszcze niejasny — powątpiewał Czemski — ale skoro akcya niejasna , po dyabła mi tam jechać i brać udział w naradzie ? — Jakto ? ! ? — aby skierować plan na właściwe tory , albo , jeżeli się wam to nie uda , cały plan rozwalić ! — Rozwalić ? . . . — powtórzył pytająco Stefan . Przeszedł się znowu nerwowo po pokoju , stanął , jeszcze poczekał i niechętnie jakoś zapytał : — Jakże to profesor rozumie : skierować na właściwe tory ? Edmund Owocny skulił się , wpatrzył się znowu z natężoną uwagą w swą szklankę herbaty . Tułów7 krótki , barczysty , głowa i twarz obrośnięte , ale strzyżone ogółem nakształt kosmatej gałki z wytrzeszczonemi fanatycznie oczyma — składały razem postać gnoma - filozofa . Okrągłe to i jędrne stworzenie powinno by , co do swego stylu rysunkowego , mieszkać z latarką , pod grzybem . Zaczął cedzić przez zęby mniej stanowczo : — No . . . skierować na właściwe tory . . . Czyż was uczyć potrzeba ? Pobudzić lud do czynu , jaki się rwie żywiołowo z jego łona . . . Nie narzucać mu starych form życia , w które się jego duch nowy , historycznie twórczy , nie zmieści . . . Czytali ście artykuł " Uprzątnąć widma " w przedostatnim numerze " Ludowca " ? — Czytał em ; to ogólniki . — Jest mojego pióra — przełknął profesor . — Miał sympatyczne oddźwięki w rozumnej prasie i między naszymi czytelnikami — otrzymał em list od włościanina z waszych stron , Piotra Smagały . . . — Nieszczególny człowiek wtrąci ! Czemski — pijak i próżniak . Cóż pisze ? — No . . . cóż pisze — — prosi o bliższe objaśnienia . — Ale tak kończy : " my , ojczulku , jesteśmy na każdy czyn gotowi i z wami pójdziemy choć do pieklą . Siłę w sobie mamy i chęć . Dawajcie nam tylko światła , a pójdziemy " . . . Tak mniej więcej . — Cóż z tego jest do rzeczy , panie profesorze ? — Poczekajcie . . . Naprzykład , sprowadźcie na tę radę w Sławoszewie takiego Piotra Smagałę , albo kilku jemu podobnych . — To można — błysnął żywiej oczyma Czemski , czepiając się choć jednej rady konkretnej — tylko nie Smagałę , bo nie jest z Mielna , ale innych . — Oczywiście , znacie lepiej swoją okolicę . I to jeszcze miejcie na uwadze , panie Stefanie : jeżeli kto , oprócz włościan , ma kierować realnie tą instytucyą , to jedynie my , szczerzy ludowcy , nie obszarniki i księża . — A więc znowu zasada kurateli nad chłopem , nie zaś samorzutna ich ewolucya ? — rzekł Stefan . — Zupełnie co innego — odrzekł profesor — nie kuratela , lecz pomoc bratnia . My , ludowcy , nie jesteśmy inną klasą , ani nie mamy innych interesów , jak lud . Ja naprzykład jestem zupełnie z ludu . . . z ludu przyszłości . — Wszystko to piękne w teoryi , ale jak protesor rozumie nasze kierownictwo w przedsięwzięciu cudzem , powstąjącem bez naszej inicyatywy i bez naszego udziału ? — Właśnie chodzi o inną inicyatywę . Nadął się profesor od mocnego namysłu i , błędnym wzrokiem krótkowidza szukając oczu Czemskiego , zawołał , o ile mógł przymilnie : — A jakby to było , gdyby ście zaproponowali miejsce w Niespusze na postawienie domu naszego typu ? — — Wszak nosicie się z myślą oddania waszej ziemi na użytek ludu ? — To jest pomysł ! — zawołał Stefan , i oczy mu zapłonęły szczerym zapał em . — Więc widzicie . . . Ale do pokoju wtargnęła Agatka , hoża dziewczyna , z miejska przyodziana , i bez ceremonii zapytała głosem , który ujawniał jej niepoślednie stanowisko w domu : — A proszę pana , na ile osób ma być obiad , bo już czas o tem pomyśleć ? — Pan profesor zje z nami obiad — odpowiedział Czemski . Profesor powstał od stołu , zawadził guzikiem o brzeg talerza , ledwie go nie stłukł i , wyciągając rękę w kierunku do młodego głosu gospodyni , rzekł : — Bardzo mi miło poznać ; jestem Owocny . Agatka zapytała wzrokiem Stefana i , zachęcona jego skinieniem , podbiegła i podała profesorowi rękę . — Mój minister spraw wewnętrznych — przedstawił Stefan . Powabne sprawy — odpowiedział profesor , opatrując zhlizka pełne i zgrabne kształty dziewczyny . Ona zaś , dobrze usposobiona przyjęciem , zapytała wesoło : — A coby też panowie chcieli na obiadek ? — Dla mnie wszystko dobre — rzekł Owocny , wznosząc ręce do skroni nakształt rogów — sam jestem na świecie , nikt o mnie nie myśli , jem , co mi dadzą . . . — To pan biedny 1 — odezwała się Agatka ze współczuciem — no , u nas pan dostanie jeść porządnie . I ruchem uprzejmym pogłaskała profesora po ręce , aż się działacz rozrzewnił . — Chcecie panowie krupniku z drobiu ? — Na taki upał ? — przymilał się profesor — możeby chłodniczek ? — A no , kwas jest , śmietana jest , ogórki som — — — A raki ? — Gdzieby tam ! całkiem się od nas wyprowadziły . — I bez raków dobry będzie , tylkoby dodać trochę cielęciny . — Może być też . — Potem abo kurczęta , ab o schab ? — Kurczęta z sałatką , jeżeli mam wybierać . Stefan spoglądał pogodnie na tę komitywę , z ironicznem zadowoleniem młodego , pewnego siebie mężczyzny , którego przyjaciółka igra sobie z potworkiem . Dziwiło go to nawet przyjemnie , że Agatka , czasem harda i zbyt obcesowa w obejściu , umie sobie jednać ludzi inteligentnych prostotą i wdziękiem . Gdy odeszła , Edmund Owocny okazał się zelektryzowanym , pozbył troski o sprawy publiczne i niby odmłodniał . — Dobrze tu sobie żyjecie — mówił do Stefana i ochoczo zacierał ręce . Nie pierwszyzną było w Sławoszewie podejmować gości , pamiętano tu zjazdy i po kilkadziesiąt osób — dzisiaj kilkanaście nie napełniło dworu znacznym gwarem , zwłaszcza , że zjechali przeważnie sensaci i statyści z zamiarem radzenia o sprawach publicznych . Zawsze jednak przed wozownią stało kilka cudzych powozów i bryczek , a dym z komina kuchennego buchał obficiej . Tylko w samym dworze , po południu , zamiast wesołego próżnowania różnych osób , używających gościny , zasiadło grono skupione do poważnej rozmowy w obszernym , nizkim salonie , na meblach w stylu pośmiertnym któregoś z Ludwików . Dwa wielkie lustra naprzeciw siebie ustawione , s*ęgające od posadzki do sufitu , pomnażały w odbiciach towarzystwo . Na ścianach obrazy ciemne były podobno szkoły holenderskiej , jaśniejsze pochodziły z premiów pism i z wygranych przy losowaniu towarzystwa Zachęty do sztuk pięknych . Przystrój ten niebardzo zajmował radców , czarno i szaro ubranych , lecz paru włościan w białych sukmanach rozglądało się ciekawie w obrazach , a także pani Kara Drobińska , usadowiona na kanapce w kącie , przenosiła swe piękne spojrzenia ze ściany na ścianę , muskając w tych migracyach wzrokowych coraz to inną postać męską . Druga na kanapie dama , pani Świderska , bardzo otyła , ze szkłami , mozolnie osadzonemi na krótkim nosie , śledziła przebieg obrad z apoplektycznym zapał em . Za głównym stołem , pokrytym adamaszkową serwetą i służącym za biuro prezydyalne , między wytwornym żakietem Leśniowolskiego a barwnym , księżackim ubiorem Rykonia , przewodniczył obradom szlachcic — inaczej go nazwać niepodobna — o krótkiej , szpakowatej czuprynie , o postawie i rysach , budzących wizye niezłomnej husaryi , pan Jerzy Godziemba . — Józef Broniecki siedział przy drzwiach dla łatwości wyjścia w razie , gdyby go jaki obowiązek gospodarza powołał . Drzwi były otwarte na mniejszy pokój bawialny , w którego głębi zapuszczona nad innemi drzwiami kotara drgała czasami . Ktoby tam spojrzał , zgadł by łatwo , że za tą kotarą ktoś podsłuchuje i podgląda . Rył zaś za salonikiem pokój panieński . Sala rady , poważna i sztywna , była widowiskiem bardzo ciekawem dla pokoiku za kotarą , który Manieczka urządziła sobie na zakrytą lożę . Spuściła rolety okien dla osiągnięcia półmroku i siadła na krzesełku przy rozdwojeniu kotary we drzwiach . Obok krzesła przycupnęła pokojówka , Magda Olczakówna . I dwie dziewczyny , w doskonał em z sobą porozumieniu , bawiły się , jak w teatrze . — Patrzaj , Magdusiu : ten młody , czarny , i co się tak nasrożył , obok tego w sukmanie — to nasz największy nieprzyjaciel ! Nie chciał nawet do nas przyjechać — doprawdy ! Targował się , stawiał warunki — — dopiero , kiedy rou ojciec pozwolił przyprowadzić paru swoich drabów ze wsi , przyjechał z nimi . — Ale jak ci się podoba ? ładny chłopiec , co ? — Ładny , toć przecie nie nowina . — Znasz go , Magdusiu ? — Któraby tam nie znała pana Czemskiego z Niespuchy ? wszystkie zaczepia . — Taki to on ? — no , no A tobie , który się najlepiej podoba ? Magda niby obojętnemi oczyma przejrzała salę . — A już chyba ten , co siedzi za stołem , po środku — — — Pan Godziemba ? ! — tak , niby piękny , ale stary . Ja mówię nie jak o obrazie , tylko inaczej — rozumiesz ? No , któregoby ś najchętniej pocałowała ? — Oj , co też to panienka gada ! Rzuciła Olczakówna swą czarną , okrągłą główkę na kolana Manieczki , ukryła twarz w batyście jej sukni , ale panna Broniecka pod , GROMADA . — — " garnęła jej rękę pod brodę i przyjazną przemocą zadarła w górę głowę pokojówki . Mierzyły się tak przez chwilę oczy figlarne , siwe , jasna głowa córki szlacheckiej z oczyma onieśmielonymi , z ponsową twarzą i rozkosznie błyszczącemi zębami córki ludu . — Co ty , Magdusiu ? mnie się wstydzie będziesz ? — Czy to pierwszy raz gadamy ? No , powiedz , któregoby ś sobie wybrała ? — Oj , joj I — wzdychała jeszcze pokojówka , słaniając się powoli na klęczkach , niby lalka chińska . Aż rzuciła głową wskazująco w kierunku stołu prezydyalnego . — Co ? może Godziembę ? ! " — To znowu nie — zaprzeczyła Magda . — Więc któregoby ? gadajże ! — Już chyba . . . Jaśka Rykonia . Manieczka zastanowiła się głęboko nad wyborem pokojówki i orzekła poważnie : — Ładny chłop , ale bez wąsów i tak zaciska usta , jakby nie chciał zębów pokazać . — Czemski ma ładniejsze usta i te wąsiki niuszą być , jak z jedwabiu . Zasłuchały się teraz obie . Mówił Godziemba f jasno i twardo o koniecznej potrzebie domu I ludowego dla Mielna , które dotąd nie posiada sali zebrań , ani sklepu spożywczego , ani nawet porządnej szkoły . Obliczał koszt budowy , wyrażał nadzieję , że tak ludna i bogata wieś łatwo zniesie składkę z morgi ; obiecywał też pożyczkę bezprocentową z funduszów ziemiańskich , którymi rozporządzał , i plany gmachu darmo . Czuć bvlo , że mówi na podstawie cyfr pewnych i pełnomocnictw , które posiada . Gdy skończył , pan Drobiński zaczął się spierać o wymiary rozmaitych izb i o ich uży* tek , na co znowu odpowiadał pan Młocki , że trzeba upewnić się najprzód o zgodzie samych Mielniaków , a zatem wysłuchać ich zdania . Znowu Drobiński obstawał przy nakreśleniu uprzednio doskonałego projektu . I trwała przez pewien czas dyskusya dość jałowa . Dziewczęta za kotarą przestały uważać i powróciły do rozmowy między sobą . — Jak myślisz , Magdusiu , czy Mielniacy chcą tego domu ? — Widzi mi się , że nie bardzo . Kiedym tam była przedwczoraj , miarkowała m , że Rykoń chce , ale inni to tylko tak : żeby im dom gotowy dać i jeszcze gront pod niego darować , toby wzięli . Naród jest chytry : mówią , że kiedy z panami pospólnie co robić , to panowie bogatsi — niech płacą . — Ależ dom jest dla użytku wsi , nie dla f dworów . — Już oni tacy , panienko . Wtem poprosił o głos Stefan Czemski . Cicho , cicho , posłuchajmy , co on powie — rzekła żywo Manieczka . Mówił zapalczywie , chociaż się zrazu hamował : — r — — Pod jednym względem zgadzam się z wygłoszonem tu zdaniem pana Młockiego , że pierwszą , zasadniczą stroną kwestyi , a więc i pierwszym punktem dzisiejszych obrad winna być zgoda obywateli , których projekt bezpośrednio dotyczy — włościan wsi Mielna . Właściwie nie zgoda , lecz wola . Czy śmy tę wolę * wybadali ? Czy wiemy , jaki dom , jaką wogóle instytucyę stworzyć chce ta wola zbiorowa , której nawet z głosów paru obecnych przedstawicieli nie znamy ? Może oni chcą mieć lokal tylko dla celów towarzyskich ? Może wyłącznie szkołę rolniczą lub rzemieślniczą ? — Zwykli śmy narzucać braciom włościanom nasze pomysły starożytne , lub naśladowane skądi inąd , nie zawsze zgodne z wolą i z usposobieniem ludu . Lud , gdy chce , wie , czego chce . Gdyby panowie Mielniacy potrzebowali naszej pomocy w jakiejś swojej zbiorowej potrzebie , niewątpliwie udali by się do nas z własnego impulsu . O tem dotąd nie słyszał em . My zaś , radząc tu o sprawie , jakkolwiek związanej z dobrem ogólnem , jednak nas bezpośrednio nie dotyczącej , dajemy wprawdzie dowód , jak pan prezes Godziemba , tradycyjnej pieczołowitości względem młodszych braci , ale popełniamy też tradycyjny błąd : kształtujemy życie tych braci , kiedy oni nas wcale o to nie proszą , bo potrafią być obywatelami po swojemu , na swoją modłę , niezrozumiałą dla umysłów , nawykłych do zadawnionej szlacheckiej supremacyi . Szmer opozycyjny rozszedł się wśród zgromadzonych ; kilku naraz poprosiło o głos . A za kotarą szepnęła Mańka do Magdy : — Ładnie mówi ten mój . . . ten wasz przyjaciel z Niespuchy . — Zrozumiała panienka ? — ja bo ani . Zanim udzielił żądanych głosów , Jerzy Godziemba skorzystał z prawa przewodniczącego i przemówił interlocutorie : — Muszę w paru słowach odpowiedzieć poprzedniemu mówcy , a to ze względu na pożytek dzisiejszej narady , której raczyli ście mnie , szanowni panowie , uczynić przewodniczącym . Z tego urzędu i ze szczerego pragnienia ogólnego dobra śmiem nawoływać , aby śmy się nie zajmowali historyozofią przeszłości i przyszłości , ani roztrząsali naszych pobudek radzenia tak , lub inaczej . Mamy tu projekt realny , konkretny , który omówić możemy nawet ze stanowiska , które zajął pan Czemski : zapytajmy tego ludu nie o to , czy chce być przez nas " kształtowany " , lecz czy chce mieć w Mielnie dom ludowy projektowanego przez nas typu , czy inny , czy wcale nie chce żadnego . Inicyatywa rzeczy pożytecznej , gdyby nawet pochodziła od wrogów — tak jak w obecnym wypadku pochodzi od szczerych i pewnych przyjaciół ludu — może się zamienić w czyn pożyteczny . Nikt przecie winić nie będzie Poznańczyków , że w swoich urządzeniach praktycznych naśladowali porządki pruskie . Tembardziej nie znajdziemy chyba człowieka , któryby twierdził , że mądre rady Staszica lub Kołłątaja były napiętnowane klerykalizmem , bo pochodziły de facto od księży 1 — O rzeczy mówmy i jej użyteczności , nie o szlacheekiem , lub nieszlacheckiem pochodzeniu inicyatywy . Rada jest , jak moneta : wszystko jedno , od kogo pochodzi , byle była z dobrego kruszcu . Upraszam więc panów , aby zechcieli w swych głosach zmierzać do rzeczowego wyjaśnienia sprawy , nie zaś do rozbujania jej na niepewnych falach dyskusyi stronniczej . Zerwał się zaraz Czemski do repliki , ale mu przerwał Godziemba : — Przepraszam — ma obecnie głos pan Świderski . Pomimo kategorycznej wskazówki przewodniczącego dyskusya znacznie się roznamiętnila . Nietylko Świderski , który miał zwyczaj murowania swych wniosków na lapidarnych zasadach , spierał się z Czemskim , ale i cichy Drobiński ozwal się z protestem przeciwko rozróżnianiu tak jaskrawemu dworu i wsi , niby dwóch ras , mających zgoła odmienne interesy , a nawet Leśniowolski w kilku słowach ozdobnych , wygłoszonych jakimś pretensyonalnym akcentem , oświadczył , że jest przyjacielem ludu i w nim widzi przyszłość kraju . — Perukarz ! — szepnęła za kotarą Manieczka — cedzi przez zęby , jak nie swój , tylko sikądsiś przywieziony . Podoba ci się , Magdusiu ? — Ano tak . . . jak i panience . Doszedł znowu do głosu Czemski . Rozgrzał się , mając do odparcia atak z kilku stron ; trafiło mu jednak widać parę argumentów do su* mienia , gdyż w końcu przyznał , że gdyby omawiany projekt powstał " z łona ludu " , nie miał by nic przeciw projektowi , a na dowód oświadczył , że gotów jest ofiarować kilka morgów z terytoryum Niespuchy gminie Mielno , w razie gdyby gospodarze chcieli u niego założyć jakąś instytucyę użyteczną . Ten wspaniały gest znalazł najprzód odI głos w panieńskim pokoiku : — Widzisz , Magdusiu ! Gada ] , gadał niby ( przeciwko , a pierwszy coś daje . Tęgi ! co ? Ale rada w salonie przyjęła ofiarę bez zapału , ogólnem milczeniem . A ponieważ do głosu był zapisany z kolei wójt Mielna , Damian Skierski , pociągnął nosem , pogładzi ! oburącz długie swe , niby nagumowane włosy siwe , koronujące poważnie białą sukmanę — i ozwał się pierwszy głos z ludu : — Jako miarkuję ze wszystkiego , co panowie radzą , dobre jest dom gromadzki wyszykować u nas w Mielnie , dobre i trochę z tem poczekać . Boć to przecie i u pana Naczelnika trzeba będzie dopraszać się o pozwoleństwo i " razreszenie " na piśmie — i gminny " schód " trzeba zapylać , co i jak chcieli będą i czy na siebie przyjmą obowiązek z morgi . — A najlepsze to , co rzekł pan Czemski , że nam kilka morgów z Niespuchy podaruje . To te morgi , jeżeliby łaska nastąpiła , przydaćby od granicy do naszego pastwiska , które w komasacyę nie poszło , a chudo go jest dla całej gromady . Będzie , co będzie później , a tymczasem choć nasze bydło się nażre . — Racya przy wójcie — zawołał zelektryzowany Mateusz Kołaczyński , jeden z tych , których Stefan Czemski przyprowadził z sobą na zgromadzenie . Ale Godziemba zebrał znowu w mocną garść wymykające się na boki rozprawy : — Muszę prosić panów powtórnie , aby nie odbiegali od przedmiotu obrad , którym jest wyraźnie dom ludowy w Mielnie , nie co innego . Pan Czemski przez swą krytykę źródła , z którego pochodzi omawiany projekt , a następnie przez szkic projektu zupełnie nowego zmierza chyba do udaremnienia naszej dzisiejszej narady , gdyż innego celu jego przemówień nie zgaduję . Czemski poprosił o bezpośrednią odpowiedź , powstał i rzekł : — Nie moja w tem wina , że pan prezes Godziemba , który tak dobrze przenika zamiary ludu , że mu podaje gotowe ich sformułowania , nie może " zgadnąć " celu moich przemówień , a zarazem zgaduje nietrafnie , jako by m chciał " udaremnić " obrady . Pragnę je owszem skierować na właściwą drogę , według mego rozumienia ducha i przyszłości ludu ; pragnę wyzwolić lud z pod opieki , gdyż dorósł już do swego pełnolecia ; pragnę . . . Szukał przez chwilę jeszcze dosadniejszego określenia swych żarliwych pragnień , gdy Broniecki , porozumiawszy się na migi z Godziembą , wtargnął we środek mowy młodego zapaleńca : — Pragniemy wszyscy , panie Stefanie ! Pragnijmy , a będzie nam dano napić się . Na taki upał nie grzech wcale zdążać do ochłody skroni i gardła pod lipami , gdzie nas czeka dzbanuszek jeden z drugim . Więc nie przedłużajmy rozpraw , bośmy się jeszcze do niczego nie dogadali i nie wiemy naprzykład , co o naszym projekcie trzyma sąsiad Jan Rykoń , a ten już przecie ma niewątpliwie duszę i gębę ludową , i szatki księżackie , i wszystko , co należy do Jona prawdziwie ludowego — o ! No , sąsiedzie Janie , na was kolej ! dobądźcie głosu z łona , aby śmy przestali o was opowiadać to i owo , skoro was mamy tu między sobą . Zaskoczony przez taki serdeczny despotyzm , Czemski namarszczył się zrazu , ale wkrótce uległ ogólnej wesołości , która zapanowała w sali , i zrezygnował z dalszego głosu . A Rykoń , wzywany przez gospodarza i przez Godziembę , nie zdawał się onieśmielonym . Tylko twarz , dotychczas skupioną , i oczy siwe , bystro śledzące mówców , rozpogodził teraz uprzejmie . Wstał od stołu , grzecznie się skłonił , a lewą rękę za krajkę . zasadziwszy , mówił : — Co ja tu jeszcze mam do rady dodać , kiedyście panowie dziedzice i somsiady wszystko już powiedzieli i lepiej , niż człowiek prosty potrafi . To mnie chyba zebrać to wszystko , niby zboże w snop , ziarno z niego wyłuskać , i wedle mego rozumu wybrać to , co nam , Mielniakom , na siew przydatne . A nasampierw powiem , że myśl zbudowania w Mielnie domu gromadzkiego nie od kogo do nas przyszła , tylko my ją sami dawno mieli , ja i moi przyjaciele polityczni , gospodarze . Toć mi zaświadczy tutejszy dziedzic , ile to razy wyznawał em mu się ze swojej tęschnoty , żeby to we wsi mieć dom godny , gdzie stary i młody szedł by we święto , abo w zimowy wieczór nie na pijatykę , nie na karty , jeno na pospólną zabawę uczciwą , czy to gawędę , czy to latarnię , czy posłuchać kogo mądrzejszego . A już kiedy dom taki stawiać , to żeby był wielki i wszelkiej użyteczności pełen ; żeby przy nim i ochronka i szkoła , i zebrane książki były ; a z drugiej strony niechby był sklep nasz własny ; a kółko rolnicze gdzieżby śmy odprawiali , jeżeli nie tam ? Potem , da Bóg , i więcej się znajdzie do roboty w tym domu ; żeby tylko mury były obszerne , to i ludzi ochota zbierze i myśli im przyjdą . Tera mówi pan z Niespnchy , że nam plac da u siebie . Jeżeli da , podziękujemy pięknie , weźmiemy . Aleć domu gromadzkiego nie postawimy o półtory wiorsty ode wsi , bo nijakiego użytku by nie miał . jeszczeby latem pół biedy , ale zimą ani dziecka tyli świat przez pole nie popędzimy do szkoły , ani dorosły się nie pokwapi . Zdawna my już , ja i moi przyjaciele polityczni , upatrzyli dla tego domu gront pusty Gładochowy , wedle kancelaryi gminnej , bez gospodarza próżnujący , a który od Krysztofa Gladocha , tego , co w mieście zamięszkał , można kupić za niewielkie pieniądze . Tam niechby stanął ten dom , toby nade wsią górował , niby nasz ratusz , a wedle niego jest miejsce i na rynek , na sklepy różne , na pocztę własną . . . Słuchali wszyscy ze skupioną uwagą i patrzyli w twarz Rykonia , która bladła i natężała się coraz energiczniej ; oczy ciskały opalowe iskry . — Ale zmiarkował sam mówca , ze wkracza w granice dalekiego o przyszłości rojenia , i ton obniżył , powrócił do realnego Przedmiotu obrad : — To już gadanie o innych czasach , których niech nam Pan Róg pozwoli dożyć . łera jeszcze ja tu powiem do swoich ze wsi somsiadów . Kiedyście na radę ściągnęli , radźcież . A kiedy rady nijakiej inej w sobie nie ' czujecie , bądźcie przychylni tym dziedzicom , którzy nie dla dobra swojego , jeno dla nas Mielniaków tego domu chcą i ofiarują się nam do jego wyszykowania dopomódz . Nie biedaki my , gospodarze , tylko że chudoba nasza cała w tej ziemi , w domach , w żywym i martwym inwentarzu , a grosza gotowego na nową składkę możeby ta w mig i nie znalazł . Toć mówi nam pan Godziemba , który nie tutejszy , ale w szerokim kraju każdemu wiadomy jest i szanowny , że nam panowie ze swoich funduszów ogólnych przyznają pożyczkę na ten dom , a my ją święcie we trzy roki oddamy . I co tu nosem kręcić , zamiast podziękować i brać ? Cóż to my z innej gliny powstali , abo z różnych krajów zeszli się na tę polską ziemię , czy co ? Zdawna my tu w księstwie Łowickiem każdy na swojem siedzimy , a o poddaństwie , pańszczyźnie , czy jakich krzywdach już i dziadowie nasi nie pamiętają . Tylko jednym ludziom swoim Bóg dał więcej , innym mniej , a kiedy możniejsi śpieszą z pomocą mniej uposażonym , toć to według przykazania Boskiego czynią . Od swoich starszych nie wstyd radę brać , ani pomoc . Więc tera mówię wam , panie wójcie i inne somsiady , pokłońcie się panom , jako i ja się im kłaniam z wdzięczności za życzliwe dla nas serca , idźcie na wieś , nieświadomym tłomaczcie , — zwołujmy zebranie gminne i poczynajmy w imię Boże , kiej nam się dzieło pospólne naraja , a dobre , a niepodej rżane o niczyją zdradę , jako w polskiej ziemi być powinno i czasami bywa . — Brawo , Bykoń ! — zawołał Broniecki i klasnął w dłonie . Przyklasnęli i inni , szlachta . A Rykoń rozejrzał się po sali i uśmiechnął się szeroko , pokazując białe zęby : — Ano , kiedy się panom podobało , to chwała Bogu . Żeby lylko wszystkim jednako trafiło — Mowa Jana podobała się najgoręcej jednemu dziewczęcemu sercu . Magda aż wychyliła ^ się z za kotary , słuchając ; czerwona jej twarz z pałającemi oczyma świeciła , jak kwiat wyiskrzony radośnie do słońca . Aż jej Manieczka zwróciła uwagę : — Nie wychylaj się tak , bo nas zobaczą ! — Bo , widzi panienka , ten ci gadał ! — Dobrze , dobrze — odrzekła Mania , jakby niezadowolona , że Rykoń , nie kto inny , zyskał sobie poklask — dłużej tu zostać nie możemy , już szósta — a podwieczorek ! Zerwały się dziewczęta i pobiegły do ogrodu , gdzie kamerdyner Ignacy , pływający we fraku niedawno zdegradowanym na niego z tęższych ramion dziedzica , z pomocą kuchcika i paru dziewek przygotowywał podwieczorek w alei lipowej , która , niechybnym zwyczajem polskim , otaczała kwaterę , dotykającą bezpośrednio do ogrodowego frontu dworu . Właśnie Ignacy ustali wił na bitej drodze między lipami dwa stoły , większy i mniejszy , gdy pędem wpadła w aleję panna Broniecka . — Poco dwa stoły ? — zawołała . Ignacy , chłop z urodzenia , nabrał w służbie kamerdynerskiej wyższych zasad społecznych , które tutaj zastosował i wyłuszczył : — Mówił jaśnie pan , że zaprosi i tych ze wsi ; więc stół dla państwa i drugi . . . Ale nie ! zsunąć stoły , żeby byl jeden większy — rozkazała bez namysłu Mańka . Widząc jednak , że kamerdyner ociąga się i głową kręci , Mańka zawahała się i , uznając kwestyę za ważną , pobiegła do ojca . Ode drzwi , przy których siedział , łatwo i bez zakłócenia rozpraw zdołała pociągnąć ojca za rękaw : — Tatuś ! Ignacy nakrywa pod lipami dwa stoły , dla nas i dla chłopów . Czy tak ma być ? — Fiksat ! — odszepnął Uroniecki . Nie chcąc zwracać na siebie uwagi , gestem dopełniał swe zdanie , nastawił palce obu rąk dośrodkowo , niby grabie , zgarniał małemi poruszeniami powietrze , nareszcie splótł palce . I dla ostatecznej dobitności dodał kilka słów : — Kupeczka , córuś ! jedność , spójnia i groch z kapustą — rozumiesz ? Po czem rozśmiał się bez głosu , trzęsąc całą staturą , musnął po głowie śmiejącą się też córkę i szybkiem skinieniem dłoni odesłał ją do ogrodu . Mańka z zimną powagą oświadczyła Ignacemu , że ojciec kazał , aby stoły zsunięto w jeden i jednakowo nakryto . Obrady w Sławoszewie skończyły się uchwałą po myśli przeważnej większości . Postanowiono zwołać zebranie gminy Mielna , któ — ( ; : * — reby projekt domu ludowego urzędownie przedstawiło do zatwierdzenia władzy ; Broniecki przyrzekł sprawę poprzeć u naczelnika powiatu , którego " osiodłał " , jak się wyrażał ; Godziemba zapewnił pożyczkę w razie , gdyby Mielniacy nie zebrali odrazu składki dostatecznej . * Opozycya jakoś się rozpłynęła . Wójt Skierski bez walki przyłączył się do większości . Rzecznicy ludowi , przyprowadzeni przez Czemskiego , nawet obcesowy , lecz małomówny Kolaczyński , pomrukiwali coś niby , że trzymają z Czemskim , że poradzą sami sobie , lecz oszołomieni wymową Rykonia , potem serdeczną , nikogo nie pomijającą gościnnością Bronieckiego , zaprzestali protestów . Jedyny na głowę pobity , przeto zły i do końca obrad oporny był Stefan Czemski . Gdy po podwieczorku włościanie zbierali się do odjazdu , Czemski chciał się też pożegnać . Nie puścił go jednak Broniecki . — Rój się Boga , panie Stefanie ! Pierwszy raz tu jesteś , nie uczynisz despektu sąsiadowi , zjeżdżając do niego tylko na mielenie gębą , niby kauzyperda . — Sąsiedzi z Mielna jeszcze też posiedzą — co ? Ale zbliżał się zachód słońca , odezwał się Rykoń : — Toeby tu siedzieć można , jak u króla Piasta , co to aniołów u siebie gościł . Jeno my nie aniołowie , cudów nie mamy na zawołanie — jutro skoro świt trza nam stanąć do żniwa . Owacyjnie przyjęto ten piękny kompliment , a Broniecki rzekł do Rykonia : — No , kiedyście tacy zawzięci na wasze żniwo , nie zatrzymuję . A pszeniczka niezżęta , wiem . — I sypie się już , panie dziedzicu , na taki żar ! Więc Rykoń pociągnął za sobą wszystkich włościan . Znowu Czemski wyrywał się do wyjazdu pod pozorem , że przywiózł z sobą Kołaczyńskiego , więc nie może go teraz skazywać na powrót piechotą . Zaoponował na to Broniecki . — Niech bierze waszą brykę i odeśle ją do Niespuchy . A moje koniki aż parskają z ochoty do przejażdżki nocą , o chłodku . Przemówił nagle Jan Goździk , wielki podobno fizyk , ale tak uporczywie kryjący swą mądrość , że ani słowem przy obradach się nie odezwał . Mówił z gruba , staromodnie : — Po cus to panu brykę zabierać , co ? Nie może to Kołacyński zabrać się z wójtem , co jadą sami w półkosku , kiej ten oniętra — no ! " Nie było rady — musiał Czemski zostać . Został nawet z pewnem zadowoleniem . Chociaż zasadniczo zwyciężony i wrzący protestem przeciw " omotywaniu ludu przez zacofaną szlachtę " — tak to sobie z przyzwyczajenia formułował — doznawał też przyjemnego wrażenią od promieniejącej tutaj pogody duchowej . — " Ludzie głupi i zaspani zawsze są pogodni " — probował dowodzić — ale zaprzeczał znów sobie , stwierdzając , że nie głupi jest Broniecki , chociaż wszystko w żart obraca , ani Godziemba ; tego " mamuta " , przeciwnika i zwycięzcę w dyskusyi , mocno nie lubił , lecz nie mógł mu nie przyznać konsekwencyi i magnetycznej jakiejś mocy . Zato z innych stron doznał zadowoleń miłości własnej , jakby w nagrodę za porażkę parlamentarną . Leśniowolski , młodzieniec gładki i gdzieś tam , jak zapewniał , w uniwersytecie kształcony , siadł obok Czemskiego przy podwieczorku i zaczął rozmowę o przyszłości socyalizmu w Niemczech . Wprawdzie mętne miał o tem pojęcie , ale gadał , niby z profesorem , słuchając pilnie wyjaśnień i sprostowań . W każdym razie człowiek dobrze wychowany . I panie przy stole były z urody i z zachowania się zajmujące . Czemski znał dawniej tylko panią Swiderską , przyjaciółkę ludu , spotykaną nawet w kołach radykalnych , lecz należącą do płci obojętnej ; ale pierwszy raz widział te dwie : panią Drobińską , piękną brunetkę z wymównemi oczyma , i córkę gospodarza , świeże dziewczątko jasnowłose . Obie zajmowały się nim bardziej , niż Leśniowolskim , kawalerem pokaźnym , synem bogatego obywatela . Nawet pani Kara okazywała mu wyraźną ciekawość bliższego poznania jego sposobu życia , poglądów , zamiarów i obyczajów — i to z pewną natarczywością , która zdawała się zadziwiać Bronieckiego , pilnie śledzącego jej ruchy i słowa . Czy tam coś łączy tych dwoje ? — zgadywał nawiasem Czemski . Stefan był dość mocno przeświadczony o swym uroku męskim , ale mało znał kobietę . Miał lat dwadzieścia pięć , niedawno skończył uniwersytet , pochłonięty był przez plany stosowania swych teoryi . Kobietę chciał traktować po napoleońsku , jako chwilę rozkoszy , mało jej poświęcając czasu . Ta zasada nastręczyła mu jedynie łatwe zdobycze , w rodzaju Agatki ; o misterniejszych kobietach nie miał prawie wyobrażenia ; patrzył na nie z wysoka , jak mu się zdawało , a rzeczywiście — oczyma dziecka . Poznane dzisiaj dwie kobiety uznał instynktowo za ponętne , ale oceniał przez okulary swej szkolnej mądrości . Pani Drobińska jest istotnie , jak to mówią , " warta grzechu " , panna Broniecka zaś wręcz przeciwnie : warta raczej cnoty , ustatkowania się , małżeństwa Zabawnie było by spłatać figla Drobińskiemu , safandule , klerykałowi , prezesowi dozoru kościelnego — — Milej jeszcze mieć taką świeżą , dzielną żonkę , jak Manieczka Ale oba te zadania nie dla niego , człowieka idei i czynu ! To kasta zacofańców , obszarników , wyzyskiwaczy ludu , skazana na zagładę i wymarcie . — Pilno mu do swoich ludzi . Był zamyślony , nieco tajemniczy , jednak przytomny i w miarę rozmowny ; sprawiał wrażenie i ściągał na siebie powszechną uwagę , co go utwierdzało w mniemaniu , że znajduje się między obcymi . Trochę wino , trochę wieczór letni sprawiały , że nieufność , istniejąca między ludźmi sztucznie do siebie uprzedzonymi , rozluźniała się powoli . Przyroda cudotwórcza , głaszcząc wszystkich narówni powiewem lubego dobrobytu , wygrzewała z ludzi kiełki społecznej życzliwości . Pachnęły silnie miody na lipach i miłosne wonie świeżego siana , ciężkie jak mgły , błądziły po trawnikach . Aż milkła rozmowa , taki koncert dalekich gwarów , chichotów7 , poryków rozegrał się o zachodzie słońca . Po wyjeździe włościan zawitał ksiądz Kajetan Mlecz , proboszcz z Mielna ; wycelował swój przyjazd na ukochanego bridge †a i na kolacyę . Był to człowiek ogólnie tolerowany dla swych zalet i wad sympatycznych ; nie nawracał nikogo , ani zbytnio gorszył , nie wymagał też od swych parafian żadnych cnót heroicznych , ani gorliwej obserwancyi , przestrzegał tylko pilnie pobierania należnych Kościołowi podatków w formie dziesięcin od większych obywateli i opłat za obrzędy religijne od drobniejszych owieczek . Ale przy poborach stosował pewne względy i ulgi . Znano w okolicy dużo gorszych księży . — Niech będzie pochwalony Jezus Ghrystus — zabrzmiało pozdrowienie proboszcza krzepko i radośnie . — Na wieki — odpowiedziało parę głosów . — Mamy więc bridge †a — pomyśleli Drobiński i Swiderski . — Jest i klecha ! Komplet wybornego towarzystwa — mruknął przez zęby Czemski . Zaraz zaciągnięto do kari i Młockiego , który ulegał czasem tej pokusie . — W taki cudowny czas grać w karty ! — ubolewała pani Drobińska , zerkając z obawą w stronę pozostałych mężczyzn . — A cóż , pani dobrodziejko ? — odrzekł proboszcz — zagramy sobie na werendzie albo przy otwartych oknach . Wieśniacy jesteśmy , już nam ta piękna natura spowszedniała , jak woda rybie . — A kiedy woda księdzu Kajtusiowi obrzydła , może mu do kart postawić zieleniaczka ? — pytał Broniecki proboszcza . — Coś mokrego nie zawadzi po upale . Ze względu na spóźniony podwieczorek wieczerza miała być późno w nocy . Tymczasem kompania młodszych używała świeżości ogrodu , majestatycznego pod wysoką zorzą pozachodnią . Symetryczny przy domu , ogród wpadał dalej w tak zwaną " dziką promenadę " , gdzie wązka rzeczułka płynęła między staremi drzewami . Tam podążyły młode panie , Kara i Manieczka , w towarzystwie młodych mężczyzn , Leśniowolskiego i Czeinskiego . L . Broniecki , niepoprawnie kochający młodzież , musiał jednak dla proporcyi towarzyszyć powolniejszemu z konieczności spacerowi otyłej pani Swiderskiej i Godziemby . — Czy będzie księżyc ? — zapytała pani Kara , wodząc powłóczystem spojrzeniem nie po niebie , lecz po oczach mężczyzn . Nie wiedział ani Czemski , ani Leśniowolski , tylko Manieczka objaśniła , że księżyc jest po pierwszej kwadrze i stoi już tam za drzewami , ale blady , bo jeszcze jasno od zorzy . — Panowie nie gospodarze ? — dodała , zwracając się do Czemskiego , chociaż najbliżej asystował jej Leśniowolski , który też odpowiedział : — Owszem , owszem , proszę pani . Tylko siedział em teraz dłużej w mieście , gdzie się mało zważa na księżyc . — A pan , panie Czemski ? — nalegała Mańka . — Ja ? — rzekł Czemski , odrywając się od wymiany spojrzeń z panią Drobińską — ja także gospodaruję . Ale mam pilniejsze zajęcia ; na tym kawałku ziemi w Niespusze zastępuje mnie mój pomocnik , Durmaj . — Jak się nazywa ? ! — zachichotała pani Kara . — Maciej Durmaj , włościanin — odrzekł Czemski z powagą , jakby wymieniał nazwisko jakiego dostojnika . — Znam i Durmaja — wtrąciła Mańka — nietęgi gospodarz . Powiedziała to z takim rezolutnym wdziękiem , że Czemski , zamiast się obrazić za swego karbowego , zapytał ppgodnie : — To pani zna i włościan okolicznych ? — Dlaczegożbym ich znać nie miała ? — Bo daleko z wielkiego dworu do chat . — Parę wiorst , albo kilka kroków . Mamy wszędzie włościan około siebie . — Służących . — Służących i sąsiadów . — Czy pan myśli , że ja nie jestem . . . postępowa ? — Nie zgadł by m . . . ale skoro pani zapewnia . . . — skłonił się Czemski z uśmiechem pobłażliwym . I zwrócił się do pani Kary , z którą w parze poszedł naprzód . A Leśniowolski , jakiś naraz ukontentowany , towarzyszył pannie Bronieckiej , ociągając się coraz bardziej za tamtą parą . Gdy się nieco oddalili , uczynił cichą uwagę : — Ten pan jest trochę zarozumiały . . . — Ma racyę — odpaliła Mańka . — Jakto ? — Bo tak . Leśniowolski przymrużył oczy z dystynkcyą i , korzystając z wyższości swego wychowania , gładko i uśmierzająco zaczął mówić : — Talt , on jest ludowcem i ma naturalnie w głowie mnóstwo teoryi o ludzie . Ale żeby stosować je praktycznie , trzeba , tak jak pani i ja , jak my wogóle , szlachta zrośnięta z wsią — znać ten lud . Ja na paru folwarkach , które mi rodzice oddali , starał em się zaprowadzić najlepsze stosunki z ludem . Rozszerzył em ich mieszkania , założył em ochronkę . . . — To się wszędzie już robi dla parobków dworskich — zauważyła Mańka . — Naturalnie . Ale ze wsią właściwą , z gospodarzami , nie uwierzy pani , jakie my mamy przyjemne stosunki . Do mego ojca przychodzą włościanie sądzić się , zapraszają go na każde większe wesele — — A podczas rozruchów 1905-go i 6-go roku , które pani może z dziecinnych wspomnień pamięta , na całą okolicę u nas tylko , w Kościeliskach , nie było strajku . Przyszli parobcy do dworu " dopraszać się łaski " , dodało im się po korcu ordynaryi — i na tem się skończyło . Wsie nasze . . . Nie bardzo pilnie słuchała Manieczka , śledząc ciekawie dwie ciemne głowy , Czemskiego i pani Kary , zbyt ku sobie nachylone . — Wsie nasze są prawdziwie wzorowe pod względem uświadomienia chłopa . Zdarzyło mi się rozmawiać z włościanami tak przyjemnie , ale to tak przyjemnie i swobodnie . . . Droga tu dochodziła do rzeczułki i szła dalej jej brzegiem . Manieczka stanęła nagle i , wskazując na przeciwległy brzeg wody , zawołała : — Patrz pan ! — tam ! tam ! — robaczki świętojańskie w trawie . Tak późno , a jeszcze są . Na ten okrzyk odwróciła się i druga para , na przedzie idąca , zeszli się wszyscy i jęli przypatrywać się dwom świetlikom , które tam , za rzeczką , wdzięczyły się fosforycznemi iskrami . — Żeby ście panowie wiedzieli , jak to ślicznie wygląda w naszych włosachl — zawołała pani Kara . — A tak , próbowała m — jak brylanty 1 — powtórzyła Mańka . Leśniowolskiemu strzeliła do głowy myśl rycerska : przyniesie te żywe brylanty swojej damie . Cofnął się o kilka kroków , wziął rozpęd i przesadził zręcznym skokiem dobry sążeń rzeczułki . Zaledwie panie zawołały " brawo " , już pędził ku rzeczce Czemski i przeskoczył ją nie gorzej od Leśniowolskiego . Osadzili się jeden na prawo , drugi na lewo od miejsca zjawienia świetlików i pochyleni pilnie szukali ich w trawie ; ale robaczki , może zatrwożone wstrząśnieniem gruntu , zgasiły swe latarki . Wtem rozległ się tętent potężny na drodze , za plecami młodej kompanii , i zadyszane wołanie : — Cze . „ czekajcie ! Odwrócili się wszyscy Broniecki , jak koń rozbiegany , pędził na wodną przeszkodę . — Krzyknęły zlekka damy , mężczyźni , szukający w trawie , odskoczyli od siebie , bo groźny ciężar celował między nich dwóch . Dopadł wody , zawisną ! nad nią imponującym balonem i osadził się aż za daleko na tamtym brzegu . Pobiegł jeszcze parę kroków pochyło , lecz nie upadł , odwrócił się tryumfalnie i deklamował urywanym głosem przed oniemiałymi słuchaczami : — Bo widzicie . . . Godziemba mi prawił . . . że nie nam już skakać ! Taki głupi rowek — spróbujcie tam dalej . . . ja i tam . . . Dopiero teraz Manieczka , widząc , że ojciec wyszedł z niezwykłego manewru bez szwanku , zawołała rozżalona : — Co tatuś najlepszego zrobił ! Zaorał butami właśnie tam , gdzie siedziały robaczki ! — Jakie robaczki ? — dziwił się Broniecki , rozglądając się po butach i po ich głębokich śladach w murawie . — Dwa świętojańskie robaczki były właśnie w tamtem miejscu . — O psia — ! — powstrzymał pan Józef w pól drogi ulubione przekleństwo — a panie chciały do włosów ? Znam to , znam ! lubi pani Kara paradować , jak Dyana , z kawałkiem księżyca na główce — Nic to , znajdziemy więcej , kiedy się ściemni . — Gdzież tam ! — sprzeczała się Manieczka — pod koniec lipca ? — To były dwa ostatnie ! Tymczasem Godziemba i pani Swiderska zrównali się z towarzystwem i wszyscy wzięli udział w śmiechu z powodu wesołej tragedyi . Czemski , jakby przy skoku otrząsnął z siebie ciężką i sztywną zbroję społecznika , poczuł się naraz wesołym i zadowolonym . Powróciła mu niedawna studencka fantazya , ożywiły się oczy wśród śniado zarumienionej twarzy , roztrzęsły się włosy na głowie w wyższe i mniej regularne pasma , zęby z pod ciemnego wąsa raz po raz łowiły blask zorzy wieczornej . Mówił , śmiał się nareszcie , jak młody , niepomny przybranej pozy . Wtedy Manieczka nabrała przekonania , że trzeba się z Czemskim porozumieć wyraźniej , i , korzystając z chwilowej konstelacyi przechadzki , pozostała z nim na końcu pochodu . — Słyszała m , jak pan przemawiał na zebraniu . — Słyszała pani ? ! nie była przecie w sali ? — To moja rzecz , gdzie była m , ale słyszała m wszystko . I rozumiem pana stanowisko . — Czyżby pani była mojego zdania przeciw całej ogromnej większości ? — Nie zupełnie . Ale podobało mi się , że pan mówił z zapał em — — jak student . — Doprawdy ? — miernie ucieszył się Czemski — a pani mnie ocenia ze stanowiska . . . profesora ? — Nie , nie — zaśmiała się Mańka bez urazy — ja także jestem studentka . — Bardzo mi przyjemnie poznać koleżankę . Podajmy sobie ręce — — — Owszem ! — i nie na żarty — odrzekła serdecznie Manieczka , wyciągając dłoń do Stefana . Aż klasnęły złączone dłonie , aż obejrzeli się starsi na dwoje młodych , co oni tam wyprawiają przy zapadającej nocy . W tydzień później Stefan Czemski jechał po północy od stacyi kolei do Niespuchy . Wracał z Warszawy , gdzie napił się tak zwanej " publicystyki " . Rekapitulował przeżyte wypadki . Redaktor " Ludowca " , nadąsany na równoległe działanie " Ojczyzny " w sprawach ludowych , starał się dowieść w artykule pod tytuł em " Zatory " , że nietyle system rządowy hamuje uświadomienie ludu , ile stek przesądów , przechowanych w obozie " Ojczyzny " , z których istne barykady układa ten wrogi organ wpoprzek rwącej rzeki postępu . Przechodząc od alegoryi do rzeczy , dawał do zrozumienia , że redaktor " Ojczyzny " jest podejrzany o zmowę z rządem , może z policyą ? — i poświęca sprawę publiczną dla podtrzymania swej mocno zakwestyonowauej nieomylności " papieskiej dla owieczek , lecz niezdolnej uśpić czujności psów pasterskich " . Zagrzmiał nazajutrz redaktor " Ojczyzny " , bijąc alarm na zdradę kraju i oblekając się 'v najwspanialszą swą togę , ozdobioną znakami zasług obywatelskich ; nie omieszka ! też skorzystać z nieostrożności przeciwników , którzy sami nazwali się psami , i zdefiniował ich rasę . . . , jako żydowską . " Monitor codzienny " , organ pojednawczy , streszczając w dwa dni później polemikę " Ludowca " z " Ojczyzną " , nazwał ją " wysoce znamienną " , gdyż każda ze stron wypowiedziała się do głębi swych przekonań i zmusiła najobojętniejszych nawet obywateli do namysłu nad sprawą , która " Monitorowi " oddawna leży na sercu . Zacytowawszy wreszcie genialną strofę wieszcza X : " Co jest pszenne , w mąkę mieś ! Co miłością — w serce weź ! " postawił tę maksymę zamiast wniosku , który można było rozumieć , jak się komu podobało . Pomimo tę pacyfikacyę " Monitora " , posypało się jeszcze dużo replik i duplik , oraz artykułów pism pomniejszych , z których każde właziło innemu na kark , aby okazać swą wyższość . Doszło nawet do paru wyzwań , ale że żaden z Horacyuszów , ani z Kuracyuszów nie został nawet do krwi zadraśnięty , wrogie obozy stoją dotychczas jeden przeciw drugiemu , gotowe dalej rozjaśniać sprawy publiczne . Czemski przez tydzień warszawski zmęczy ! nerwy , czuł kwas i żółć w listach . Fizycznie tęsknił do wsi , ale na wsi czekała go także walka , i to z tymi , z którymi tak sybarytycznie obcował w Sławoszewie ! Mielno wymyka się z pod wpływu — trzeba będzie znowu drzeć się , odrabiać , zamiast budować . Parę gwiazd na wschodniej nieba stronie , gdzie już świt się przecierał , przypomniało mu nagle robaczki świętojańskie w ogrodzie Sławoszewskim . Rozśmiał się : — Jak ten stary sadził przez rzeczkę ! A zarazem dobry zapach pól , dyszących świeżością nocną , sprowadził wspomnienie dwóch kobiet . Te groszki czy kąkole więdnące , podcięte razem ze zbożem , pachną , jak pani Kara . . . A ta płowa Broniecka niczem nie pachnie ? Owszem , trochę , jak miód koniczyny . . . Lecz i te kobiety , zapewne nie zdolne do żadnej pracy społecznej , należały do sfer i ponęt zakazanych . Wolno mu było tylko kochać przyrodę rodzoną , obejmującą go przenikliwie mądrym spokojem , przyrodę bezpartyjną . — Jak tu cicho ! pospały się już i sprzeczne chóry żab i monitory — derkacze ; na krańcach widoku różaniec chat , świecących zielonkawo ścianami , nakrytych siwemi strzechami pod światłem księżycowem . To Mielno , ogarnięte snem bez wszelkiej agitacyi , bez jednego ogniska nerwowego czuwania . Stróżują poprzed wsią topole , śpią stojąc , pod czubami srebrnymi . I tylko jedna przez ten kraj snu kołacze się bryczka C / emskiego , konie opuściły głowy senne , nie ściągane lcjcem drzemiącego woźnicy , nogami szłapią chyba automatycznie . Sam tylko spać nie może Czemski , choć upot jony durem spokoju i woni , bo w myślach się nie pogodził z przyrodą bezpartyjną . I dworek w Niespusze zamknął wszystkie powieki okiennic . Nie widać nawet stróża nocnego , tylko pies czujny przychodzi , łasząc się i do znajomego pana , woźnicy i koni poziewających . Zadzwonił Czemski , grzmotnął potem kilka ^ razy pięścią we drzwi niecierpliwie . Po ich otwarciu ukazała się w sieni Agatka , zaledwie czemś na koszuli obrzucona , ze świecą w ręku . Cicho , panie , prefesor śpi . — Jaki u licha profesor ? — Ano ten , co już był . Miała m go za drzwi wyrzucić , czy jak ? Zgrzytnął Stefan zębami ; należał mu się nareszcie odpoczynek od osób , kierujących ludem ! Z nietajoną złością pytał dalej : — Gdzież go wtryniła ś ? — Gdzieżby ? — do pana pokoju , jak tamtym razem . — Do stu dyabłów ! przecie i ja chcę spać ! Agatka , przywykła do różnych humorów Stefana , nie ulękła się , owszem , uśmiechnęła się troskliwie i poufale : — Pościelę panu w kancelaryi . . . albo może do mnie ? . . . Oczy jej błysnęły fosforycznie — — Popatrzył na nią Czemski pogardliwie : — Nie — daj mi pościel do kancelaryi . * * * Nie dospał , bo słońce zazierało niebronnie do kancelaryi już od godziny czwartej . Skoro tylko oczy otworzył , zamiast radości przebudzenia , tak promiennej za młodu i w słońcu , doznał przykrego uczucia , źe coś go gnębi . Tak jest — profesor ! Zajrzał do sąsiedniego , sypialnego pokoju . W zacisznym cieniu spoczywał mędrzec na wznak , odymając swą krótką postacią środek wygodnego łoża . Twarz jego bez okularów przypominała jakąś włochatą , prosto z ziemi dobytą okopowiznę — burak pastewny . I w pokoju panował mdły , obcy zapaszek . Pomimo obowiązującej gościnności i szacunku , należnego zasługom pokrewnego działacza , Stefan czuł w sobie niecierpliwe wrzenie : trzebaż nareszcie mieć choćby jeden dzień wolny , odpisać na listy , obejrzeć przynajmniej własne gospodarstwo ! — A co mi nagada ten warchoł . . . no nie — zawsze porządny człowiek — to już wiem z góry . Do kancelaryi weszła bez pukania Agatka , wyświeżona , pachnąca dobrem mydłem , które Stefan przywiózł dla siebie z Warszawy . — O , mój Boże , jak się pan wymizerował ! — Et , pleciesz ! — Daj mi kawy . — To nie razem z prefesorem ? — Niech sobie śpi jak najdłużej ; nie mam do niego wcale interesu . — On zaraz wstanie ; ma nawet przy sobie taki zegarek z dzwonkiem . O szóstej wstaje legularnie , pije kawę , a o siódmej chodzi se codzień piechtą do Mielna . Czemski zdumiał na dobre : — Jakże dawno on tu siedzi ? — Będzie już trzecia . . . nawet czwarta noc , że u nas sypia . — Któż ci kazał przyjmować go tutaj na mieszkanie ? — Bo to z panem kiedy co wiadomo ? — rzekła Agatka , dyndając komicznie mocnemi biodrami — myślała m , że przyjaciel polityczny , jak to mówią . Miała właściwie słuszność . Cała wina , niedelikatność , bezczelność pochodziła od profesora . Wtem rozdzierający głos budzika zaalarmował z sypialnego pokoju . Czemski rzucił się do drzwi uchylonych , zamknął je ostrożnie i cicho , desperacko rozkazywał Agatce : GROMAOA . — Daj mi prędko wodę i ubranie . Nie chcę go widzieć , aż się i on ubierze . — — Gdzie on kawę pija ? — Do łóżka mu przynoszę . — Dawaj do łóżka , tylko przez inne drzwi — masz tam wejście od kuchni . — Dobrze ! lecę ! Zafertała się Agatka , ogromnie widać uradowana z pomnożenia męskiej kompanii we dworku . Ubierali się przyjaciele polityczni w dwóch sąsiednich pokojach na wyprzódki , Agatka zaś , zwinna jak fryga , nosiła dzbanki , ubrania i wieści między pokojami . Dowiedziawszy się o przyjeździe Czemskiego , profesor Owocny zapragnął śniadać pospołu ; więc Stefan , odpowiadając na to życzenie , kazał podać kawę na ganku , obecnie zacienionym , na świeżem powietrzu . Gdy się tam zjawił , już profesor czekał ; nadzwyczaj mało używał czasu na ubranie ; zdawało się , że cały jego aparat toaletowy nakładał się odrazu , jak futerał , poczem na twarz lekko spryśniętą wchodziły okulary . Był też zawsze ten sam , jak ze śpiżu ulany , tylko dzisiaj nadzwyczaj radosny i rumiany . Szukając wytrzeszczonemi oczyma oczu i dłoni Czemskiego , przemówił : — Nadużył em waszej gościnności dla bardzo ważnych spraw , które się wyłoniły niespodziewanie w okolicy . — Ależ proszę — odpowiedział zrezygnowany już Czemski . — Jakież to nowe powstały sprawy ? — Jeżeli pozwolicie — potem . Pijmy najprzód klasyczną kawę nieocenionej panny Agaty . — Niema jej tutaj ? — dodał , wietrząc raczej , niż szukając ślepemi oczyma . — Niema . Pijmy kawę . — Co to jednak wieś ! — rzekł po kilku łykach profesor — jakie balsamy ! — Doskonale ! — myślał Stefan , popijając także — jakoś go wieś udobruchała i oniemiła . Nie będzie mi tyle głowy suszył " sprawami " . Ale z profesorem trudno było właściwie mówić o czem innem ; na szczęście długo nic nie mówił , pijąc i jedząc łakomie . Gdy skończyli , odezwał się Czemski : — Mówiła mi Agatka , że profesor ma zwyczaj odbywać codzień rano przechadzkę do Mielna ? — Przechadzkę ? — nadął się Owocny — tak się to zdaje niewinnemu dziewczęciu ! — Chce pan powiedzieć : Agatce ? Ona jest dosyć . . . cwana . — Ej , nie wierzcie temu — odparł profesor — rozmawiał em z nią sporo tymi dniami : to natura kryształowa . . . Bo że , myśląc o swym losie , poszła za jednym i drugim mężczyzną , to mnie przecie nie gorszy . Nie jestem starożytnym moralistą . . . C* — Ho , ho ! — uśmiechnął się Stefan — widzę , że profesora zajmują kobiety ? — Cóż ? człowiek nie jest wyłącznie maszyną do myślenia o pożytku cudzym , drogi panie Stefanie . — Zapewne . . . Pójdziemy więc do Mielna ? co ? — odprowadzę pana tylko do mojej granicy , bo mam trochę roboty dla siebie . — Chodźmy — — Zaledwie wyszli za okólnik folwarczny , zaczęli sobie znowu chwalić urok odpoczynku na wsi po nerwowem życiu miast . — Ta polemika " Ludowca " i jej kulisy , w których się błąkał em , zmordowały mnie — mówił Czemski . — Jaka polemika ? — zapytał ciekawie Owocny . — Jakto ? ! — — nie czytał pan artykułu " Ludowca " pod tytuł em " Zatory " i odpowiedzi " Ojczyzny " i znowu replik ?