Jerzy Żuławski Trylogia księżycowa Zwycięzca Malahuda drgnął i obrócił się w karle gwałtownie . Szelest był wprawdzie tak lekki , lżejszy , niż wydać mogła opadająca karta w pożółkłej księdze , którą czytał , ale ucho starca pochwyciło go natychmiast w tej bezdennej ciszy świętego miejsca . Osłonił oczy dłonią przed światłem rozjarzonego do połowy pająka , który zwisał u sklepionego stropu , i spojrzał ku drzwiom . Były otwarte , a w nich — zstępując właśnie z ostatniego stopnia , z jedną nogą w powietrzu jeszcze zawieszoną — stała młoda dziewczyna . Była naga , jak kobiety niezamężne zwykły w noc chodzić po domu , z ramion tylko zwisało jej puszyste białe futro , z zewnątrz i wewnątrz jednakowym miękkim włosem pokryte . Zupełnie z przodu rozwarte i mające jeno szerokie otwory na ręce w miejsce rękawów , spływało miękką falą po jej młodym ciele aż po drobne kostki stóp , w płytkie białe ciżmy futrzane obutych . Włosy jej złotorude zwinięte były ponad uszyma w dwa ogromne węzły , z których jeszcze wolno puszczone końce kos opadały na ramiona , rozsypując złote iskry po śnieżnej bieli futra . Na szyi miała sznur bezcennych purpurowych bursztynów , które według podania należały przed wiekami do świętej kapłanki Ady — i z pokolenia w pokolenie przechowywane były jako klejnot najdroższy w rodzinie arcykapłana Malahudy . — Ihezal ! — Tak , to ja , dziadku . Stała wciąż we drzwiach , biała na tle ciemnej , zionącej czeluści wiodących gdzieś w górę schodów , z ręką na kutej klamce , patrząc ogromnymi czarnymi oczyma na starca . Malahuda powstał . Drżącymi rękoma zgarniał leżące przed nim księgi na marmurowym stole , jak gdyby je chciał ukryć , nierad i pomieszany … Mamrotał coś do siebie , poruszając szybko wargami , brał ciężkie foliały i przekładał je bez celu na drugą stronę , aż naraz zwrócił się ku przybyłej : — Czy nie wiesz , że oprócz mnie nikomu tutaj wchodzić nie wolno ? — rzekł niemal gniewnie . — Tak … ale … — urwała , jakby szukając słów . Duże oczy jej , jak dwa ptaki szybkie i ciekawe , przeleciały po tajemniczej komnacie , muskając olbrzymie , bogato rzezane i złotem nabite skrzynie , w których księgi święte chowano , zatrzymały się chwilę na dziwnych ozdobach czy znakach tajemnych z kości i złota na wykładanych gładzoną lawą ścianach — i powróciły znów na twarz starca . — Wszakże teraz już wolno — rzekła z naciskiem . Malahuda w milczeniu odwrócił się i poszedł w głąb ku wielkiemu zegarowi , który całą wysokość ściany zajmował . Przeliczył spadłe już kule w miedzianej misie i spojrzał na wskazówki . — Jeszcze trzydzieści dziewięć godzin do wschodu słońca — rzekł twardo — idź i śpij , jeśli nie masz co robić … Ihezal nie poruszyła się . Patrzyła na dziadka , podobnie jak ona w domowy strój odzianego , jeno że futro miał na sobie lśniące , czarne i pod nim kaftan i spodnie z miękko wyprawnej , czerwono barwionej psiej skóry , a na siwych włosach złotą obręcz , bez której nie wolno było nawet arcykapłanom wchodzić do miejsca świętego . — Dziadku … — Idź spać ! — powtórzył stanowczo . Ale ona nagłym ruchem przypadła mu do kolan . — On przyszedł ! — krzyknęła z radosnym , przemocą dotychczas powstrzymywanym wybuchem — dziadku , on przyszedł ! Malahuda cofnął rękę i usiadł z wolna w karle , spuszczając na pierś bujną , siwą brodę . Dziewczyna patrzyła na niego teraz z niewysłowionym zdumieniem . — Dziadku , dlaczego nie odpowiadasz ? Od dziecka , ledwo mówić zaczęła m , uczył eś mnie , jako pierwszego słowa , tego pozdrowienia odwiecznego , które nas , ludzi , odróżnia od zwierząt i podlejszych od nich szernów , i gorszych , bo postać ludzką noszących , morców — i witała m cię zawsze , jak należy , słowami : „ On przyjdzie ! ” — a ty zawsze odpowiadał eś , jako należy : „ Przyjdzie zaprawdę ! ” — Dlaczegóż teraz , kiedy ten wielki , szczęśliwy dzień nam zawitał , że mogę zawołać do ciebie : „ On przyszedł ” — ty mi nie odpowiadasz „ Przyszedł , zaprawdę ! ” ? Mówiła szybko , zapalczywie , z dziwnym gorączkowym błyskiem w oczach , chwytając oddech białą piersią , po której falowały , skrząc się w odbitych miedzianymi zwierciadłami światłach , bezcenne purpurowe bursztyny świętej kapłanki Ady … — Dziadku ! prorok Tuheja , którego pono starcem znali jeszcze pradziadowie twoi , napisał był ongi : „ Przyjdzie w dniu największego uciśnienia i lud swój wybawi . A jako odszedł był od nas starcem w on dzień , bo nigdy młodym nie był , tak powróci po dopełnieniu czasów młodzieńcem światłym i promiennym , albowiem nigdy już starym nie będzie ! ” . Dziadku ! on jest tam ! On idzie ! Powrócił z Ziemi , na którą odszedł był przed wiekami , aby wypełnił , co przyobiecał przez usta pierwszej swej prorokini Ady — idzie w glorii i majestacie , młody , zwycięski , piękny ! O ! kiedyż ten świt nadejdzie ! kiedyż go będę mogła ujrzeć i pod nogi jego błogosławione rzucić te włosy ! To mówiąc , szybkim , prawie nieświadomym ruchem — u nóg starca schylona — rozerwała węzły kos ponad uszyma , zalewając posadzkę malachitową wonnym , miałkim , złotym potopem . Malahuda milczał wciąż . Zdawać się mogło , że nie widzi nawet klęczącej przed nim dziewczyny ani nie słyszy potoku jej słów . Oczy przygasłe i zamyślone zwrócił w głąb komnaty — przez przyzwyczajenie może ? — gdzie w mroku błyszczał na ścianie odblaskami świecznika złoty znak święty , wyobrażać mający wychyloną zza widnokręgu Ziemię ze stojącym nad nią Słońcem , tak jak są widywane każdej północy przez Braci Wyczekujących w Kraju Biegunowym … Malahuda powtórzył jak echo : — Tak będzie , zaprawdę … — Jakiś spazm gorzkiego bólu czy ironii zdławił mu ostatnie słowo w gardle . Ihezal spojrzała mu w twarz . Milczała przez chwilę , a potem nagle , uderzona snadź czymś niezwykłym , a dopiero teraz w obliczu starca spostrzeżonym , odskoczyła w tył , krzyżując ręce na nagiej , spod rozwartego futra wychylającej się piersi . — Dziadku ! … — Cicho , dziecko , cicho . Powstał i chciał ją ująć za dłoń , ale ona mu się usunęła . A potem krzyk : — Dziadku ! ty … nie wierzysz , że to … On ? ! Stała o parę kroków przed nim , z naprzód wyciągniętą szyją , z szeroko rozwartymi oczyma i rozchylonymi usty , wyczekująca odpowiedzi , jakby życie jej od słów , które miała usłyszeć , zawisło . Arcykapłan spojrzał na wnuczkę i zawahał się . — Proroctwa się wszystkie zgadzają i jeżeli kiedykolwiek miał przyjść Zwycięzca … Urwał i zamilkł . Miałże powiedzieć tej tak wierzącej dziewczynie o tym , do czego po długiej walce zaledwie sam się śmiał przyznać przed sobą i co jeszcze od starego serca wszelkimi siłami odpychał ? Miałże jej powiedzieć , że on , arcykapłan , stróż Prawdy i Tajemnicy , ostatni z odwiecznego i wygasającego już na nim kapłanów rodu , on — przodownik wszystkiego ludu , mieszkającego na północnym brzegu Wielkiego Morza , hen daleko na wschód poza śnieżnym szczytem zionącego ogniem Otamora , przy Ciepłych Stawach , najstarszej księżycowej osadzie , i dalej poza Przesmykiem na zachód i na północ , aż po Stare Źródła , którędy droga w Kraj Biegunowy wiedzie i kędy przed wiekami pono pierwszy raz błogosławioną naftę odkryto — miałże powiedzieć on , który całe długie życie szanował i przykazywał wierzyć w przyjście Zwycięzcy : że teraz , kiedy doniesiono mu , iż przyszedł zaprawdę , on przestał wierzyć , że miał przyjść w ogóle ? Sam nie umiał dobrze zdać sobie sprawy z tego , co w nim zaszło , czy też snadź wydobyło się na wierzch z nieświadomej jakiej głębi wobec tej wstrząsającej wiadomości . Przed zachodem słońca odbywał jeszcze zwykłe z ludem modlitwy i kazał , cytując słowa ostatniego proroka Tuhei , właśnie teraz przez tę dziewczynę mu odrzucone … Czynił tak co dzień , przez długi ciąg swego żywota , od kiedy został kapłanem — i wierzył tak od dziecka , przez ojca swego , arcykapłana Bormitę , nauczony , że Stary Człowiek ongi żył między swoim ludem i odszedł na Ziemię przed wiekami , i powróci znów młodzieńcem , aby lud swój wybawić . Ta wiara była dla niego tak jasna i tak prosta . Nawet nie zastanawiał się nad nią głębiej , nie zwracał nawet nigdy uwagi na dowodzenie „ uczonych ” , którzy utrzymywali , że historia o ziemskim pochodzeniu ludzi na Księżycu jest zwykłą , w ciągu wieków powstałą legendą , że żaden „ Stary Człowiek ” nigdy nie istniał ani też nigdy żaden „ Zwycięzca ” z międzygwiezdnych przestrzeni nie zejdzie … Nauk takich on nie zwalczał nawet , odstępując pod tym względem od starego zwyczaju , który i ojciec jego , arcykapłan Bormita , jeszcze zachowywał , od zwyczaju , co kazał kacerzy do słupa przywiązanych na morskim wybrzeżu kamienować . Kiedy kapłani , jego podwładni , domagali się tej kary , kiedy wołali o nią na bluźnierców , zwłaszcza zaciekli Bracia Wyczekujący , on wzruszał tylko ramionami ze spokojem i wielką pogardą w duszy — zarówno dla tych , co kamieniami chcieli wiarę umacniać , jak i dla owych , litości godnych szaleńców , którzy ludzkim słabym rozumem dociekać usiłowali rzeczy niedocieczonych , zamiast wierzyć z błogą radością w gwiezdne swoje pochodzenie i w Obietnicę , która się kiedyś spełni … Nie w mocy Malahudy było zakazać tych pielgrzymek , tradycją wieków uświęconych , choć niechętnym na nie patrzył okiem , widząc , jak Bracia lud demoralizują i odciągają od zadań życia realnych , obiecując mu rychłe już przyjście Zwycięzcy … Zapewne , i on — Malahuda — w przyjście Zwycięzcy wierzył niezłomnie , ale zdawało mu się to zawsze czymś tak odległym , czymś , co jest prawie że tylko obiecanym , tak że gdyby go był kto zapytał : czy przypuszcza możliwość doczekania się za swego żywota owego Przyjścia ? — był by z pewnością odczuł takie pytanie jako naruszenie dogmatu , orzekającego , iż Przyjście w przyszłości nastąpi … Wszakże prorok Ramido powiedział był wyraźnie : „ Nie nasze oczy i nie oczy synów naszych ujrzą Zwycięzcę — ale przyjdą po nas ci , którzy go twarzą w twarz oglądać będą ” . A cóż , że prorok Ramido przed stu kilkudziesięciu laty umarł ? … Tak było aż do wczorajszego dnia wieczorem . Skończył był właśnie modły z ludem i stał jeszcze na szerokim tarasie przed świątynią , tyłem do zachodzącego słońca i morza odwrócony — i ręce do ostatniego wieczornego podnosząc błogosławieństwa , odwieczne wymawiał pozdrowienie : „ On przyjdzie ! ” — kiedy wśród ludu zgromadzonego ruch się wszczął jakiś i niepokój . Bliżej stojący odpowiedzieli mu jeszcze zwykłymi słowy : „ Przyjdzie zaprawdę … ” , ale ci , którzy dalej stali , odwracali się już poza siebie , wskazując dłońmi dziwną grupę , która się szybko ku świątyni zbliżała . — On przyszedł ! On przyszedł ! Nie rozumiał i długo jeszcze pojąć nie mógł , choć Bracia opowiadali mu , że spełniona jest wielka obietnica i dokonany czas przez proroków naznaczon , bo oto poprzedniego dnia o godzinie , kiedy w Kraju Biegunowym słońce staje nad zaćmioną Ziemią , powrócił po wiekach do ludu swego On , Stary Człowiek — odmłodzony i promienny , Zwycięzca i wybawiciel ! … „ Bracia Wyczekujący ” przestali już istnieć — są oni teraz „ Braćmi Radosnymi ” — po dwóch rozesłani idą z dobrą nowiną do wszystkich plemion księżycowych , nad brzegiem Wielkiego Morza i w głębi lądu nad strumieniami zamieszkałych , wieścić przyjście Zwycięzcy , koniec złu wszelakiemu i wybawienie z ręki szernów i morców ! A oto za nimi , razem z Elemem i kilku dla towarzystwa pozostałymi Braćmi , idzie On sam , Zwycięzca — i kiedy świt nowy wzejdzie , zjawi się ludowi tutaj , nad brzegiem Morza Wielkiego … Tak mówili Bracia — wyczekujący niegdyś , a dzisiaj już radośni , a lud cały przed arcykapłanem śmiał się i płakał , i w pląsach a okrzykach sławił Najwyższego , który dopełnił danych prorokom obietnic . Malahuda wzniósł ręce . Szał radosny jak fala ogarnął w pierwszej chwili i jego . Stara pierś wzdęła mu się uczuciem niewysłowionej , rzewnej wdzięczności , że teraz właśnie , w porze ucisku srogiego i w dniu gorzkiej niedoli , Zwycięzca przychodzi — oczy zaszły mu łzami , a gardło ścisnął spazm serdeczny , dławiąc w nim okrzyk weselny , który się już z głębi duszy dobywał … Zakrył oczy dłońmi i rozpłakał się wobec ludu na stopniach świątyni . Lud patrzył z szacunkiem na łzy arcykapłana , a on trwał tak długo z zakrytą twarzą i głową na pierś pochyloną … I przyszło mu na myśl całe życie jego , wszystkie tęsknoty i uniesienia — i wszystko , na co patrzył oczyma swoimi : klęski ludu i nieszczęścia , i pognębienie , które on koił , powtarzając wciąż świętą , a spełnioną już dziś Obietnicę … Tęskność jakaś rozlewna zajęła teraz w sercu jego miejsce poprzedniej radości . — Bracia moi ! bracia … — zaczął , wyciągając drżące od starości i wzruszenia ręce ponad falującym tłumem … I nagle spostrzegł , że nie wie , co ma powiedzieć . Zawrót jakiś , tak niesłychanie do lęku podobny , spadł mu na głowę i pierś . Westchnął głęboko , chwytając oddech kurczowo , i zakrył znów oczy . Pod czaszką zahuczał mu dziwny , opętany wir , z którego tylko jedna uporczywa myśl jasno się wyłaniała , ta myśl : „ Odtąd będzie inaczej ! ” . Uczuł , że odtąd będzie inaczej , że cała wiara , oparta na Obietnicy i oczekiwaniu , przestaje po prostu istnieć z tą chwilą , a na jej miejsce przychodzi coś nowego , coś nieznanego … Lud tańczył wokoło i wznosił pomieszane , weselne okrzyki , a jemu , arcykapłanowi , w tej wielkiej i radosnej chwili dziwny , bolesny żal wszedł do serca za tym wszystkim , co było : za tymi modłami o zachodzie słońca , którym on przewodniczył , za tą wiarą , za oczekiwaniem , że przyjdzie dzień nareszcie , że dzień zaświta … I nie wiadomo dlaczego , pomyślał nagle , że Bracia Wyczekujący kłamią . Przeląkł się zrazu tej myśli , gdyż spostrzegł , iż łączy się z nią prawie że nadzieja , prawie życzenie , aby tak było . Przycisnął pierś rękoma i pochylił głowę , kajając się w duchu niedowiarstwa swego , ale myśl pierwsza wracała ciągle , szepcąc mu natarczywie w ucho , że przecież on , arcykapłan , jest stróżem wiary i nie wolno mu tak na słowo przyjmować za prawdę wieści , podstawami jej wstrząsających … Świadomość obowiązku uderzyła mu nagle do głowy i zapanowawszy nad innym uczuciem , przywróciła równowagę wewnętrzną . Zmarszczył brwi i spojrzał bystro na wysłanników . Ci jednak , ludzie prości , skromni i nieuczeni , siedzieli teraz na stopniach u jego nóg , podróżą i krzykiem radosnym znużeni — i tylko z fanatycznie wciąż rozpłomienionymi oczyma mruczeli zachrypłym głosem , odpowiadając sobie na przemian , pieśń jakąś starą , ze spełnionych już dzisiaj proroctw złożoną … Serca ich czyste i jasne , wielką radością rozpalone , nie przeczuwały nawet rozterki , jaka się w duszy zwierzchnika ludu toczyła . „ Z gwiazd przyszli ludzie ! tak rzekł Stary Człowiek ! ” — śpiewał Abelar , wiekiem i trudami zakonnego czuwania pochylony . „ I na gwiazdy kiedyś powrócą ! tak rzekł Stary Człowiek ! ” — odpowiadał mu młody , radosny głos Renoda . „ Albowiem przyjdzie Zwycięzca i lud swój wybawi ! ” „ Przyjdzie zaprawdę ! Radujmy się ! ” Lud tymczasem parł się już na stopnie świątyni i wołał arcykapłana po imieniu , z długiego jego milczenia niezadowolony . Zmieszane bezładne głosy wyzywały go do jakichś nieokreślonych czynów , to znowu żądały od niego potwierdzenia radosnej nowiny albo też wołały , aby drzwi świątyni otworzył i zebrane wiekami skarby rozdał ludowi w tym dniu na znak , iż wypełniona jest Obietnica i wesele odtąd na całym Księżycu ma panować . Chłop jakiś stary podszedł ku niemu i targnął za szeroki rękaw czerwonej kapłańskiej szaty , kilka kobiet i niedorostków wyminęło go , przekraczając niedostępny o zwykłej porze próg świątyni — ciżba i nieporządek rosły dokoła . Malahuda wzniósł głowę . Za bliski już i zbyt poufały był mu ten tłum … Po chwili zmieszania i słabości uczuł się znowu panem i przewodnikiem . Skinął ręką na znak , że chce mówić i powiedział krótko , spokojnie , że przyszła wprawdzie wieść , jakoby spełniona już była Obietnica , ale on , arcykapłan , zbadać wpierw wszystko musi , nim razem z ludem szaty radosne przywdzieje , i przeto chce , aby go zostawiono w pokoju razem z wysłannikami . Ale tłum , posłuszny zazwyczaj na pierwsze skinienie , tym razem zdawał się słów naczelnika swego nie słyszeć . Wołano dalej i rozprawiano żywo . Byli tacy , którzy krzyczeli , że Malahuda utracił już władzę i nie powinien rozkazywać , kiedy przyszedł Zwycięzca , oczekiwany i jedyny na Księżycu pan . Inni nie chcieli iść do domów , utrzymując , iż dnia tego słońce nie zajdzie , aby się wypełniły dość niejasne słowa proroka Rochy , który powiedział był : „ A kiedy przyjdzie On , dzień już nastanie wieczny ” … Nie wiadomo , kto pierwszy zwrócił w ten wieczór oczy na owo zamczysko , ale nim Malahuda spostrzegł , co się dzieje , wszystkie twarze — groźne — patrzyły już w tamtą stronę i podniosły się w górę ręce , uzbrojone naprędce w kije i kamienie . A przed tłumem , na przydrożnym głazie , stał w łunie zachodzącego słońca młody , czarnowłosy Jeret , daleki krewny arcykapłana , i wołał : — Czyż nie jest obowiązkiem naszym oczyścić dom na przyjęcie Zwycięzcy ? Wszakże pogardził by nami i jako niegodnych od oblicza swego odtrącił , gdyby śmy jego tylko dłońmi chcieli zwyciężać ! A tłum ryczał za nim : — Na hak Awija ! Śmierć szernom ! śmierć morcom ! … — i walił się już ławą ku czarnej wieży w oddali . Malahuda pobladł . Wiedział , że załoga w zamku nie jest zbyt liczna i że tłum rozżarty może roznieść dziś całą twierdzę , tak iż nie pozostanie kamień na kamieniu , ale wiedział też , że za Awijem i jego garstką stoi cała straszliwa i zgubna potęga szernów — i że jedno ścięgno zerwane w skrzydle obrzydłego namiestnika znaczy znów wojnę nieubłaganą dla całego ludzkiego plemienia , a może znów klęski straszne i niewypowiedziane pogromy , jako za dawnych lat , za pradziada jego bywało . Począł krzyczeć , aby się wstrzymali , ale głosu jego teraz nikt już nie słuchał , mimo że i obaj Bracia Wyczekujący tłumowi zastąpili drogę , wołając , że nie wolno pełnić niczego przed przybyciem Zwycięzcy , który jeden ma prawo wieść i rozkazywać . Jeret pchnął starszego z mnichów w pierś , aż upadł w tył na kamienie — i walił naprzód razem z całym tłumem wąskim przesmykiem między stawami . Wtedy Malahuda uderzył w dłonie i na ten znak z dwóch dolnych skrzydeł gmachu , obok stopni wiodących do głównych wrót świątyni , sypać się poczęli zbrojni ludzie , kopijnicy , łucznicy i procarze , stałą straż arcykapłana i miejsca świętego tworzący . Jak zgraja dobrze wytresowanych psów na jedno ręki skinienie zwrócili się na prawo i zwartym szeregiem , z gotową do uderzenia bronią w dłoniach , zastąpili przejście ludowi . Jeret zwrócił się twarzą ku arcykapłanowi . — Każ bić , stary psie ! — ryczał spieniony — każ bić ! niech przychodzący Zwycięzca nasze trupy tutaj zastanie zamiast wrogów ścierwa podłego ! niech wie , że oprócz szernów i właśni nas gnębią tyrani , z którymi też porządek zrobić należy ! Chwila była groźna . Tłum miotał wyzwiska i rzucał już na zbrojnych kamieniami , którzy stali dotychczas spokojni i niewzruszeni pod gradem obelg i pocisków , ale po drgających twarzach i zaciśniętych kurczowo pięściach znać było , że dość pół słowa rozkazu , dość skinienia , mrugnięcia powiek bodaj , a pójdą ławą i będą tłukli i łamali , obojętni dla sprawy , za którą na rozkaz się biją , lecz radzi , że bić im pozwolono ten wrogi im zawsze i nienawistny tłum . A ze zgrai coraz gęściej podnosiły się okrzyki wrogie dla arcykapłana . Wyzywano go i klęto , wołano , że jest sługą i przyjacielem szernów , i rzucano mu w oczy haniebny pokój , który był zawarł z nimi , mimo że ongi sławiono go jako zbawcę , iż tym pokojem właśnie lud od zguby ocalił . Malahuda zwrócił się ku zbrojnym . Wznosił już rękę , aby dać znak , gdy nagle poczuł , że ktoś go chwyta za przegub dłoni i gwałtownym ruchem powstrzymuje . Obrócił się oburzony : za nim stała złotowłosa Ihezal . — Ty ! … — On przyszedł ! — wyrzekła twardo , rozkazująco prawie , z rozpłonionym wzrokiem , nie puszczając z uścisku ręki starca . Malahuda się zawahał . A jej oczy nagle zapełniły się łzami , osunęła się na kolana i przyciskając usta do dłoni , którą od wydania krwawego rozkazu powstrzymała , powtórzyła cicho i błagalnie : — Dziadku ! On przyszedł … Arcykapłan , stanowczy zawsze i mimo wielką łaskawość , gdy postanowił coś , nieubłagany , uczuł w tej chwili , po raz pierwszy w życiu , że musi ustąpić … A przy tym ogarnęło go dziwne zniechęcenie , niemal bezwład duchowy . Wszak jutro ma tu przyjść ten , co odtąd władać pono będzie miast niego , niechaj więc już on sam … Wdano się w układy z tłumem mimo namiętnej opozycji Jereta . Zapadająca noc ułatwiła porozumienie . Tłum zgodził się ustąpić pod warunkiem , że zbrojni otoczą wieżę i przynależny do niej ogród warowny — i noc całą długą , czuwając na przemian , w namiotach przepędzą , aby snadź przed ranem , zasiągłszy języka , nie umknął kto z tych , przyjściem Zwycięzcy na śmierć już skazanych . Teraz dopiero mógł Malahuda zabrać obu wysłanników , aby zbadać dokładnie wieść , którą przynieśli . Przybysze zmęczeni byli i senni , kiedy arcykapłan skinął na nich i wiódł przez kręte krużganki świątyni , które łączyły się z jego prywatnym mieszkaniem . Cień już zalegał przejścia i sale ; tu i ówdzie jeno rozpalał się w czerwonym świetle nafcianej pochodni złocisty znak Przyjścia : dwa złączone półkręgi Ziemi i Słońca … Coraz cięższe przygnębienie ogarniało starego arcykapłana . Patrzył na święte znaki po ścianach , na majaczące w mroku stoł by ołtarzy i kazalnice , kędy razem z wybranymi wśród ludu modlił się o zesłanie Zwycięzcy i skąd niewątpliwe Przyjście jego wieścił — i dziwna , gorzka czczość wypełniała mu serce . Wieczorna pustka świątyni wydała mu się czymś strasznym , a odtąd stałym i już niezmiennym : odczuł po raz drugi , że upragnione Przyjście jest przede wszystkim zniszczeniem tego , co było , unicestwieniem religii oczekiwania , zrosłej już z jego duszą … Było mu , jakby kto powrozem jakimś twardym pierś jego oplątał i ścisnął — tak mocno , że nie może chwycić oddechu , a każdy wysiłek mięśni , aby zaczerpnąć powietrza , jako ból gryzący odczuwa . Obejmowało go bezradne a nieubłagane przerażenie . To , o czym sam wieścił zawsze , że przyjdzie w przyszłości jako wyzwolenie , zdało mu się teraz , gdy przyszło tak niespodziewanie ( mimo proroctwa , mimo zapowiedzi , mimo wiarę ciągłą — tak niespodziewanie ! ) , czymś przygniatającym i strasznym . Za każdą cenę nie chciał — tak jest , nie chciał — wierzyć temu , co się stało . Teraz już , idąc przez puste krużganki z przybyłymi z wieścią posłami , nie taił nawet przed sobą , że wprost pragnie , aby się wieść okazała fałszywą . Ale wysłannicy , gdy wreszcie samotrzeć z nimi się zamknął , dawali takie niezbite dowody i mówili takim tonem przekonania , że niepodobna było dłużej wątpić o prawdzie ich słów . Senność ich odbiegła , gdy poczęli — po raz setny już może — mówić o tym , na co własnymi patrzyli oczyma . Opowiadali , przerywając sobie wzajemnie , rzecz zaiste dziwną i niepojętą . Mówili oto , jak onego dnia , kiedy wszyscy razem z przełożonym Elemem zajęci byli zwykłymi w obliczu Ziemi modłami , błysła ponad ich głowami lśniąca kula ogromna i spadła na sam środek biegunowej równiny — i jak wyszedł z niej człowiek jasnowłosy , do księżycowych ludzi podobny , jeno dwakroć przenoszący ich wzrostem i dziwnie jasny , śmiejący się a mocarny . Mówili — obaj naraz , bezładnie — jak Elem , zjawisko zoczywszy , przerwał modlitwy proszalne natychmiast , a rozumiejąc , co się stało , pieśń zawiódł dziękczynną i tryumfalną i od Ziemi się już odwróciwszy , szedł ku przybyłemu Zwycięzcy w gronie oszołomionych jeszcze i na wpół nieprzytomnych Braci — i opowiadali , co słyszeli i widzieli , jako ich witał Zwycięzca i co Elem przemawiał do niego — powtarzali wszystko słowy prostymi i nieuczonymi z zapał em wielkim i dziecięcą niemal radością w oczach . Malahuda słuchał . Wsparł pochyloną siwą głowę na dłoni i milczał . W miarę jak Bracia opowiadali mu coraz nowe szczegóły , dotyczące dziwnego przybysza , on w myśli przebiegał proroctwa stare i zapowiedzi w odwiecznych księgach złożone , wydostawał z bogatej , latami wyćwiczonej pamięci słowa i zdania Pisma i porównywał je wszystkie z tym , co słyszał — i widział , że zgadza się wszystko co do litery . I zamiast radości , posępność coraz większa a niewytłumaczona spadała mu na duszę . Odprawił wreszcie Braci , kiedy im już senność znużone języki plątać poczynała , ale sam długo jeszcze nie szedł na spoczynek . Wielkimi krokami przemierzał salę i zachodził kilkakroć w opustoszałe krużganki świątyni , jak gdyby odnaleźć w nich chciał na powrót — coś … sam nie wiedział , jak to ma nazwać : wiarę ? spokój ? pewność ? Ale troskę znajdował tylko i strach niepojęty . Śnieg już nocny pokrywał księżycowe pola i padał dużymi płatami na marznące morskie zatoki , kiedy Malahuda , znużony i stargany wewnętrzną rozterką , udał się nareszcie do swojej sypialnej komnaty . Sen jednak nie czepiał się jego powiek tej nocy . Budził się co kilka godzin , nim nadchodziły pory zwykłych nocnych posiłków — i długo później nie mógł zasnąć . Po północy o drugim wstawaniu zaszła ku niemu Ihezal , odprawił ją jednak pod pozorem , że ma ważne zajęcia , wymagające samotności — i poszedł znów do świątyni . Nie zdawał sobie nawet sprawy , po co idzie i czego chce , aż dopiero gdy stanął w wielkiej sali u drzwi z kutej złoconej miedzi , znajdujących się poza wyniosłą kazalnicą , a wiodących do miejsca najświętszego , gdzie księgi prorockie chowano , zrozumiał naraz , że to było nieświadomą myślą jego od wieczora , której tylko przez dziwny lęk jakiś nie śmiał wykonać : iść tam i przejrzeć jeszcze raz te wszystkie księgi odwieczne i święte , księgi , które tylko w porze wielkich uroczystości , w drogie tkaniny owinięte , wnoszono za nim na kazalnicę , aby z nich Słowo czytał ludowi . Tak ! iść tam i tych ksiąg , którym zawsze był tylko posłuszny , spytać się nareszcie , czy nie kłamią — przebiec gasnącymi oczyma jeszcze raz ich treść , ale nie jako dotychczas bywało , ze czcią jeno a nabożeństwem , lecz z tą badawczą ciekawością , która niewątpliwie jest grzechem … Czuł , że popełnia świętokradztwo , wchodząc tu dzisiaj z tą myślą , ale nie mógł się już oprzeć … Dawnym , codziennym nałogiem sięgnął jeszcze po złotą obręcz u dźwierzy wiszącą i nakrywszy nią włosy , przycisnął zamek tajemny … Za rozwartymi drzwiami zionęła czeluść w dół wiodących schodów . Zstępował nimi z kagankiem , od stóp kazalnicy wziętym , czytając bezmyślnie złote na ścianach napisy , które zapowiadały śmierć nagłą i klęski wszelakie tym , którzy by się tutaj bez nabożnej myśli wnijść ośmielili . A potem , kiedy się już znalazł w sali podziemnej , bogatym nakrytej sklepieniem , drzwi nawet za sobą nie zamknąwszy , jął z pośpiechem dobywać ze skrzyń rzezanych , suto drogim metalem i kamieniami nabitych , pergaminy stare , jak twarz jego pożółkłe i działaniem wieków zetlałe : karty nieliczne z proroctwami pierwszej kapłanki Ady , jej ręką pono w Kraju Biegunowym , gdzie życia dokonała , spisane , a z trudem wielkim przed dwoma setkami lat od Braci Wyczekujących dobyte , i potem księgi inne , na przemian proroctwa i historię ludu zawierające , aż do grubych foliałów spisanych przez ostatniego męża bożego , Tuheję , którego znali jeszcze jego pradziadowie . Rzucił to wszystko — całe brzemię stuleci — na stół marmurowy i rozjarzywszy świecznik , czytać począł szybko , pośpiesznie , nawet zwykłego znaku przed otwarciem księgi na czole nie kreśląc . Gorzki , ironiczny uśmiech osiadł na jego wargach . Z coraz większą zapamiętałością , gorączkowo przerzucał pisma szanowne i czczone , grzebał w nich drżącymi rękoma i okiem rozpłonionym — i wynajdował sprzeczności i błędy , i tak , nie wiedząc prawie , co czyni ( a czynił rzecz nieodwołalną ) , walił gmach wiary życia swego całego . Na ostatnią kartę ostatniej księgi ciężko opadły mu dłonie . Wiedział już na pewno , że żaden Zwycięzca nigdy przez nikogo naprawdę nie był przyobiecany i że wszystkie proroctwa były jeno wyrazem tęsknoty ludu , uciemiężonego przez potwornych i złośliwych księżycowych pierwobylców … — A jednak — przyszedł ! Była to dla niego zagadka nie do rozwiązania , paradoks jakiś ironiczny a straszny ! A przy tym jeszcze i druga rzecz : jakieś błędne koło uczucia , z głębi najtajniejszych wnętrzności jego się wyłaniające . Oto przed chwilą zburzył był w duszy całą wiarę swoją , a teraz czuje , że wszystko w nim się oburza na myśl , że ten przybysz dziwny , przez proroków w istocie nieprzepowiedziany , przez proste ukazanie się swoje wywróci całą religię oczekiwania , na owych proroctwach opartą ! I znowu przyszło mu na myśl , że on może nigdy naprawdę nie wierzył , że słowa , które mówił do siebie i do ludu , inne miały znaczenie niż to , które on sam pozornie do nich przywiązywał , że wszystko to był sen jakiś , który teraz przez dziwny i przekorny wypadek stał się rzeczywistością , zgoła niewołaną … A czuł jednocześnie , że żal mu jest wiary . Starał się ująć to wszystko w jakąś formułę , usiłował zrozumieć sam , o co mu chodzi właściwie , ale myśli rozpierzchały się za każdym razem , pozostawiając jeno bolesną pustkę w jego głowie i sercu . I właśnie kiedy tak dumał , weszła była jasna Ihezal — i oto stoi przed nim z tym strasznym pytaniem na ustach i w oczach płonących : — Dziadku ! ty nie wierzysz , że to … On ? Postąpił kilka kroków ku dziewczynie i ujął ją miękko oburącz za głowę . — Wyjdźmy stąd , Ihezal … Przed chwilą jeszcze , gdy dłoń ku niej wyciągał , oporna teraz oszołomiona snadź tym , co w oczach starca spostrzegła , dała mu się prowadzić spokojnie i bez słowa . Ujął ją więc wpół i wiódł w górę po schodach , pozostawiając za sobą w nieładzie rozrzucone księgi święte i czcigodne , których był strażnikiem … Złoty znak Przyjścia błyszczał za nimi w dogasającym blasku świecznika . Gdy weszli z powrotem do świątyni , wlewał się już przez okna szary blask dnia przychodzącego , który na kilkadziesiąt godzin przed wschodem słońca na Księżycu jego zjawienie się już zapowiada . Malahuda , wnuczkę wciąż wpół trzymając , podszedł z nią ku ogromnemu oknu , na wschód zwróconemu . Przez opary , z Ciepłych Stawów wstające , widać było w nikłej szarej poświacie zamarzłe morze i śniegiem pokryte góry na wybrzeżu . Cisza była ogromna po wszystkich ludzkich osadach , jeno z trójszczytowego zamku szerna Awija , snu nieznającego , bił blask pochodni czerwony i krzyki jakieś a nawoływania . Dookoła , w śniegiem przysypanych namiotach , czuwali według rozkazu zbrojni arcykapłana . Milczeli długo oboje , we wstający świt nowego dnia zapatrzeni , aż nareszcie biała Ihezal , odstąpiwszy kilka kroków , rzuciła futro na posadzkę świątyni i stając nago , jako prawo przysięgającym każe , obróciła dłonie ku wschodowi , a potem ku północy , w stronę , kędy jest Ziemia , i rzekła : — Jeślibym kiedy zaprzestała wierzyć w Niego , jeślibym Mu nie oddała wszystkich sił moich , mojej młodości i życia mego całego i tętna wszystkiej krwi mojej , jeślibym oprócz Niego pomyślała o jakimkolwiek innym człowieku : niech zginę marnie i przepadnę , albo niech matką morca się stanę ! Słyszy Ten , który jest ! Malahuda zadrżał i mimo woli pokrył oczy dłonią , słysząc to straszliwe zaklęcie , ale nie wyrzekł ani słowa . Świt coraz srebniejszy robił się na świecie , rzucając perłowe blaski na nagą dziewczynę , falą złotych włosów jeno okrytą . Pilno mu było wyruszyć już na południe , w one ludzkie dziedziny , których nie widział — w pustynię i daleką Ziemię wpatrzony — od kiedy chłopięciem wstąpił do Zakonu , ale które go znały panem co najmniej równym arcykapłanowi na stolicy przy Ciepłych Stawach , a nawet wyższym od niego , bo władnącym z dala duchami i od zdobywczej mocy szernów niezawisłym . Ale tymczasem , nim wywieść miał nareszcie z wieczystych siedzib żywych Braci Zakonu , co z nim razem Przyjścia się doczekali , należało zrobić porządek ze zmarłymi . Obejrzał się . Na szczycie wzgórza , kędy stał , i dalej , na innych ku Pustyni opadających grzbietach , głazami podparci siedzieli wszyscy Bracia Wyczekujący , którzy zmarli , nim nadszedł Zwycięzca — i trupimi , zaschłymi twarzami patrzyli bezmyślnie w stronę srebrnej Ziemi na czarnym widnokręgu . Tak przed wiekami — z twarzą ku Ziemi — ułożyć się tutaj kazała pierwsza kapłanka i święta Bractwa założycielka , Ada , która po odejściu Starego Człowieka dokonała życia w Kraju Biegunowym , patrząc na Gwiazdę Wielką ponad Pustyniami — i tak za jej przykładem umieszczano wszystkich Braci , którzy pomarli . Byli tacy , którzy , czując zbliżającą się śmierć , wyprowadzać się tam towarzyszom kazali , aby w obliczu Ziemi życia dokonać . W chłodnym i rozrzedzonym powietrzu trupy się nie psuły . I z biegiem lat ten Zakon umarły liczniejszy się stał od żywego Zakonu . Słońce krążyło około wyschłych trupów , a one trwały tak — niezmienne , spokojne i „ wyczekujące ” . Kiedy Ziemia była na nowiu i słońce płomienne stało ponad nią , rozjarzały się czerwonym blaskiem poczerniałe twarze i gorzały tak , dopóki blask słoneczny z nich nie zszedł , ustępując miejsca wzmagającemu się wciąż , trupio sinemu światłu Ziemi . O godzinie pełni Bracia Wyczekujący przychodzili modlić się na górę , a kiedy posiadali na głazach wśród trupów , mając słońce za plecami , trudno było zaprawdę rozróżnić , którzy są żywi , a którzy umarli . Tak właśnie siedzieli byli dnia poprzedniego , zmarli z żywymi pospołu , kiedy owa wielka rzecz się stała . A gdy Elem zawołał : „ On przybył ! ” — zdziwił się , że wstali tylko żywi , aby witać z nim Zwycięzcę , że nie powstały zarazem te trupy i nie zawiodły hymnu radosnego , tak jak oni , że czasy się już wypełniły i koniec nędzy na Księżycu … I teraz patrzył prawie z oburzeniem na tę rzeszę nieżywą , że trwa jeszcze wciąż w bezmyślnym i bezcelowym już oczekiwaniu , twarzami martwymi ku Ziemi zwrócona , chociaż ten , wyglądany i wyczekiwany , jest już pomiędzy nimi . Zdawało mu się ciągle , że ruszyć się winny te wszystkie trupy , stare , zeschłe i w proch się już rozsypujące — i inne , niedawne , z pozoru jakoby jeszcze żywe — powstać i iść tłumnie tam w dolinę i witać tego , którego za życia i po śmierci oczekiwały . Elem oparł się dłonią o podnóże grobowego tronu i patrzył ku Ziemi … Stała w kwadrze , jasna i daleka jak zawsze , z wyraźnymi na srebrnej tarczy zarysami mórz i lądów , z dawnej i głuchej już wieści tylko księżycowemu ludowi znanych . Strach go jakiś przejął . — Matko Ado — szepnął wznosząc dłoń , aby dotknąć zeschłych stóp — matko Ado , święta Założycielko ! Oto , jakoś przyrzekła , powrócił Stary Człowiek młodzieńcem do ludu swojego i jest pomiędzy nami ! Matko Ado , pójdź go powitać … Ostrożnie objął ciało i chciał je ruszyć z wiekowego siedzenia , gdy naraz posłyszał głos za sobą : — Nie tykaj ! Odwrócił się . Wśród trupów siedział bez ruchu Choma , najstarszy z Braci Zakonu i wiekiem już zdziecinniały . Patrzył gniewnie na przełożonego i powtarzał wciąż , trzęsąc siwą brodą : — Nie tykaj ! nie tykaj ! nie wolno ! … — Co tu robisz ? — zapytał Elem . — Wyczekuję , jako Zakon każe . Jest godzina wyczekiwania . To mówiąc , wyciągnął drżącą , suchą dłoń , wskazując Ziemię , dokładnie w pierwszej kwadrze stojącą . — Czas wyczekiwania już się skończył — rzekł Elem . — Idź na dolinę ; tam jest Zwycięzca . Choma potrząsł starą głową : — Prorok Samielo powiedział : „ Powstaną ci , którzy umarli , aby witać tęsknotę żywych oczu swoich ! ” . Umarli jeszcze czekają i ja czekam razem z nimi . Zwycięzca nie przybył ! Elema nagły gniew zebrał : — Głupiś jest ty i trupy są głupie ! Jak śmiesz wątpić , gdy ja ci mówię , że Zwycięzca jest pomiędzy nami ? ! Trupy nie wstają tylko dlatego , że są martwe — i to ich wina ! Ale je wszystkie pod stopy Zwycięzcy zwleczemy ! To mówiąc , pewnym krokiem wstąpił na piedestał i owinąwszy płaszczem ciało Ady , wziął je na ręce i począł schodzić ku dołowi z tym brzemieniem . Choma jęknął głucho i zakrył oczy , aby nie patrzeć na to świętokradztwo przełożonego . On tymczasem szedł ku dolinie , stanowczy i już spokojny , z ciałem pierwszej kapłanki w ramionach , a spotkawszy w drodze kilku Braci , którzy wyszli go szukać , rozkazał im zebrać inne zwłoki i ułożyć z nich wielki stos na równinie … — Czas ich wyczekiwania także się skończył — rzekł — niechaj odpoczną … Ten , którego nazywano Zwycięzcą , powstał był tymczasem i wyszedł ze swego lśniącego wozu stalowego . Elem , spostrzegłszy go z dala , złożył szybko ciało Ady na mchu i pobiegł z powitaniem . — Panie , panie ! — mówił , zginając się — bądź pozdrowiony … Wszystka swada i pewność siebie odbiegła go na widok tego olbrzymiego przybysza , dwakroć wzrostem księżycowych ludzi przewyższającego ( jest podanie , że taki wzrost mieli pierwsi prarodzice , których Stary Człowiek z Ziemi przywiódł z sobą ) , zwłaszcza że trudno mu było porozumieć się z nim , gdyż mówił językiem dziwnym , podobnym do zachowanego w najstarszych jeno księgach świętych , którego ludzie niepiśmienni od dawna już na Księżycu nie rozumieli . Przybysz uśmiechnął się , widząc zakłopotanie mnicha . — Nazywają mnie na Ziemi Markiem — rzekł . Elem pochylił znów głowę . — Wolno ci , panie , na Ziemi nosić imię , jakie zechcesz ; tutaj u nas masz od wieków tylko jedno : Zwycięzca ! — Zwyciężył em rzeczywiście więcej , niż możesz przypuszczać — rzekł Marek — przybywając tutaj z Ziemi . Tamci mieli towarzyszów , ja jestem sam — dodał jakby do siebie , patrząc w stronę dalekiej Ziemi na niebie . Potem zwrócił się znów do Elema : — I nie dziwno wam , że przybył em ? — Wiedzieli śmy , że przybędziesz . — Skąd ? Elem spojrzał na niego zdumionymi oczyma : — Jak to ? czyż nie dał eś przyrzeczenia Adzie , kiedy jako … Stary Człowiek stąd odchodził eś ? A później wszyscy nasi prorocy … Urwał z przestrachem , gdyż „ Zwycięzca ” wybuchnął tak szalonym i nieposkromionym śmiechem , jakiego od wieków nie słyszano w cichej Biegunowej Krainie . Śmiały mu się usta i oczy , i cała młoda twarz się śmiała — przysiadł aż na ziemi i począł jak dziecko rozbawione bić się dłońmi po udach . — Więc wy , więc wy … — mówił , dusząc się od śmiechu — wy myślicie , że ten wasz „ Stary Człowiek ” , sprzed sześciu - czy siedmiuset lat — to ja ? Ależ to nadzwyczajne ! Tutaj , jak widzę , cała legenda urosła ! I ja mam być teraz jak chiński bożek … O ! drodzy , ziemscy towarzysze moi ! gdyby ście wy wiedzieli , jakie mi te kochane karły przyjęcie zgotowały ! Pójdźże , mój papieżu , niech cię uściskam ! Mówiąc to , pochwycił oniemiałego Elema i uniósłszy z ziemi jak piórko , począł z nim tańczyć po równinie . — O , ukochany , zacny potomku podobnych do mnie szaleńców ! — wołał — jakże ja się cieszę , że ście wy tutaj na mnie czekali ! Będziemy sobie tutaj żyli wesoło , ty pokażesz mi wszystko , co widzieć pragnę , a potem — potem muszę cię zabrać z sobą , gdy będę powracał na Ziemię ! Postawił zakonnika obok i mówił dalej : — Wiesz ! bo ja mogę wrócić każdej chwili , gdy zechcę ! Nie tak , jak tamci szaleńcy sprzed siedmiu setek lat , dzięki którym wy się po Księżycu roicie . Chwycił go za rękę jak dziecko i pociągnął ku wozowi . — Patrz , przede wszystkim spadł em tutaj , nie gdzieś na bezpowietrznej pustyni , którą tamci musieli z trudem przebywać . Strzał był dobrze wymierzony ? co ? w sam środek kotliny biegunowej , między wasze domki , którzyście mnie mimo mej wiedzy tu oczekiwali … A potem — widzisz , że pocisk stoi w zewnętrzny płaszcz swój stalowy wgłębiony jakby w armatę ! Tak , tak , czcigodny szamanie ! przyjechał em we własnej kolubrynie , która się sama nabiła zagęszczonym powietrzem , spadając . A widzisz , jak stoi , wymierzona ? Pod tym samym kątem , jak spadła … Tam pod spodem jest rodzaj nóg , które w grunt się zagłębiły — prześliczna laweta ! Dość mi wejść , zamknąć się i guzik tam nacisnąć i — wracam na Ziemię . Tą samą drogą — rozumiesz ? matematycznie tą samą drogą , którą przybył em — wracam na Ziemię ! Mówił szybko i wesoło , nie zważając , że mnich nawet treści słów jego nie rozumie . W chaosie tym zdołał on złapać tylko jedno zdanie : „ wracam na Ziemię ! ” . I nagły , potworny przestrach chwycił go dławiącą garścią za krtań . — Panie , panie ! — zdołał jeno wykrztusić , czepiając się kurczowo wzniesionymi dłońmi jego rękawa . Marek spojrzał na niego — i żart zamarł mu na ustach . Mnich wyglądał wprost strasznie . Trzęsły mu się drobne , dziecinne ręce , a w oczach wzniesionych wyła jakaś okropna prośba i rozpacz , i lęk … — Czego ? … czego ty ? … — szepnął mimo woli , o krok się cofając . Elem wybuchnął : — Panie ! ty nie wracaj na Ziemię ! My na ciebie czekali ! panie , czy ty rozumiesz , co to znaczy : my czekali na ciebie przez długich siedem setek lat ! Przybył eś oto i mówisz rzeczy dziwne , których ani ja nie pojmuję , ani nie pojmie nikt na Księżycu ! My wiemy tylko jedno : gdyby nie wiara w ciebie , gdyby nie ufność , że przyjdziesz naprawdę , życie by tutaj było niemożliwe — w nędzy , w uciśnieniu , w takiej poniewierce ! A ty mówisz teraz , że odjedziesz , i chcesz mi pokazywać … Odwrócił się i nagłym ruchem wyciągnął dłoń ku cichym , drobnym zwłokom Ady , zniesionym na mniszym płaszczu z góry , skąd Słońce widać i Ziemię . — Patrz ! Oto jest Ada , kapłanka twoja , która cię znała , gdyś był tutaj Starym Człowiekiem , i której pierwszej obiecał eś powrócić ! Czekała na ciebie do końca dni swoich , a kiedy zmarła , czekała jeszcze , ślepymi oczyma zwrócona ku Ziemi , tak jako my czekali śmy codziennie , tak jako tamci z nią i z nami czekali ! To mówiąc , pokazywał ręką wzgórze , kędy snuli się — z dala w różowym słońcu widoczni Bracia Wyczekujący , ruszając z odwiecznych miejsc trupy , aby je na dół pod nogi Zwycięzcy poznosić . — Tamci już ciebie nie potrzebują ! Przyszedł eś — i skończyło się już ich nużące pośmiertne czuwanie ! Spłoną na wieczny spoczynek tu w tej kotlinie , kędy nigdy jeszcze ogień nie płonął , bo my bez ognia , jakoby na godzinę z domu wyszedłszy , w tych namiotach przez siedem wieków ciebie czekali ! Ale my cię potrzebujemy , potrzebują cię ci wszyscy , po księżycowym globie rozsiani , nad morzem dalekim , na równikach , na górach i nad strumieniami ! … A ty , przybywszy , igrasz ze mną , a potem — chcesz wracać ! Marek się już nie śmiał . Patrzył na mnicha szeroko rozwartymi oczyma , jak gdyby teraz dopiero zrozumiał , że szalone przybycie jego na Księżyc związało się przez przypadek z czymś wielkim , że wziął — nie wiedząc o tym — jakieś brzemię na ramiona … Przed chwilą śmiał się z legendy , w którą wplótł się mimo woli — teraz strach go ogarnął . Przetarł dłonią czoło i spojrzał po mnichach , którzy właśnie z gór stare zwłoki znosili i w milczeniu je na mchu układali , wszystkie twarzą ku niemu zwrócone . — Czego wy chcecie ode mnie ? — rzekł mimo woli . — Zbaw nas , panie ! — zakrzyknął Elem . — Zbaw nas , zbaw nas , panie ! — powtórzyli chórem , jak echo , Bracia Wyczekujący . — Ale co wam się dzieje ? mówcież nareszcie … Urwał i odetchnął głęboko . — Co wam jest ? Elem obejrzał się na skupiających się za nim Braci , a potem wystąpił naprzód . — Panie — zaczął — gnębi nas zło . Szerny nas gnębią . Kiedyś stąd jako Stary Człowiek odchodził … Marek przerwał mu niecierpliwie ruchem ręki . Przysiadł na ziemi i przyzwał mnicha skinieniem do siebie . — Przepraszam cię , bracie — rzekł , kładąc dłoń na drobnym jego ramieniu — przepraszam za moje zachowanie , ale … Słuchajże mnie teraz dobrze i staraj się zrozumieć to , co mówię . Zrobię dla was wszystko , co tylko w mocy mej leży , chociaż … ja nie jestem — rozumiesz mnie ? — ja nie jestem tym waszym Starym Człowiekiem . Tamten umarł przed siedmiuset laty , tu na Księżycu , na bezpowietrznej pustyni , a wiem o nim i o was tylko dlatego , że przed śmiercią przysłał nam w kuli na Ziemię swój pamiętnik … Ja całkiem przypadkowo na Księżyc przybył em , nie wiedząc , że wy mnie tu czekacie … Elem uśmiechnął się nieznacznie . Wszak — jako Ada w pismach swych świadczy — to było zawsze zwyczajem Starego Człowieka , że nie chciał , aby wiedziano , iż on jest … Starym Człowiekiem . To samo teraz powtarza się u Zwycięzcy . Jednakże skłonił głowę w milczeniu , jakoby zgadzając się na to , co słyszy . Marek tymczasem mówił dalej : — Ale przybył em . I koniec końców , widząc , że mnie potrzebujecie , gotów jestem … Nie wiem , czy zrobić potrafię , czego wy się po mnie spodziewacie . Kto są ci szernowie ? To pierwobylcy tutejsi , nieprawdaż ? — Ratuj nas , ratuj ! — zakrzyknęli znowu mnisi i zaczęli się cisnąć do Zwycięzcy i obejmować rękoma jego nogi . Oni , którzy się rodzin i mienia dla oczekiwania jego wyrzekli , przypomnieli sobie teraz , że mają tam w ujarzmionym kraju krewnych i znajomych , i zaczęli , przerywając sobie wzajemnie , opowiadać bezładnie krzywdy , które się tamtym stały od szernów , morderstwa , pożogi i uciśnienia . W tym gwarze jękliwych i nienawiścią zawziętych głosów jedno tylko zdanie wyraźnie wciąż się powtarzało : — Ratuj nas ! ratuj ! Marek siedział na ziemi z zaciśniętymi ustami i ściągniętą brwią . Ważył coś w myśli długo , choć głosy błagalne już umilkły i cisza pełna oczekiwania zrobiła się dokoła niego … Była chwila , że spojrzał mimo woli na wóz swój błyszczący i każdej chwili gotowy do odjazdu , jak gdyby chciał siąść weń i uciekać w międzyplanetarne przestrzenie tam ku Ziemi — ale myśl tę szybko odrzucił od siebie . Postanowienie jakieś twarde ścięło rysy jego młodej twarzy . — Jacy są ci szernowie ? czy podobni do ludzi ? — zapytał . — Nie , nie ! Oni są straszni ! — Straszni , straszni ! — zawołali mnisi . Marek zwrócił pytające oczy na Elema . Na twarzy zakonnika malował się wstręt , z bólem wprost graniczący . Pochylił głowę , a po chwili wykrztusił : — Straszni są . Sam ich , panie , zobaczysz . — Chcę wiedzieć teraz . Czy mają co ludzkiego w sobie ? — Nic . Okrom rozumu . A i ten jest inny , bo zła i dobra nie rozróżnia . — Jak wyglądają ? — Mniejsi są od nas . Tak , jeszcze mniejsi . Mają skrzydła , ale tylko z trudem ich używają . Umieją wydawać głos i mowę ludzką potrafią zrozumieć , między sobą jednak porozumiewając się za pomocą świetlnych rozbłyśnięć na czole … Ach ! są straszni ! i ohydni ! ohydni ! i źli … Marek powstał . Dookoła niego byli teraz wszyscy Bracia zgromadzeni ; nieopodal leżał ogromny stos ciał i kości , ze wzgórza słonecznego zniesionych . Ruszono też z miejsca namioty stare i podkładano pale i płótna , ażeby płomieniom dać lepszą strawę . Elem , spostrzegłszy , że Zwycięzca przygląda się stosowi , przerwał opowiadanie i pojrzał mu w twarz pytającym wzrokiem . — Czy mamy ich spalić ? — rzekł po chwili . Marek nie odpowiadał . Więc mnich przystąpił ku niemu bliżej i odezwał się znowu : — Panie , czy mam stos podpalić ? Czy wolno im już spocząć , a nam wracać do ludzi ? Do domów naszych i do rodzin niegdyś opuszczonych ? Z wolna i jakby z wahaniem Marek pochylił głowę . — Tak — wyrzekł nareszcie — przyjmuję swój los … Kiedy w kilkanaście godzin później wyruszyli odwieczną drogą przez wąwozy , łączące Kraj Biegunowy z zamieszkanym światem Księżyca , płonął za nimi jeszcze w opustoszałej kotlinie olbrzymi stos z nieużytecznych już namiotów rozwiązanego Zakonu i ciał pomarłych jego członków zbudowany . Marek obejrzał się : słońce było czerwone od snujących się dymów , które przysłaniały szarosrebrny rąbek Ziemi , wyglądającej jeszcze znad horyzontu . Nad strumieniem spotkano ludzi z bliższych osad , którzy na wieść o przybyciu Zwycięzcy śpieszyli już , aby go powitać . Marek przypatrywał się z ciekawością tym karlikom , wśród których było też kilka kobiet , drobnych i wcale ładnych . A oni padali wszyscy na twarz , dotykali z oznakami czci szat jego i witali go dziwnym językiem , w którym zaledwie z trudem mógł pochwytać uchem przekręcone do niepoznania słowa polskie , angielskie i portugalskie . Kobiety były wstrzemięźliwsze . Szły na uboczu i patrzyły na niego tylko dużymi , zachwyconymi oczyma , a gdy się odezwał do której , uciekały bez odpowiedzi , jak sarny spłoszone . Raz wspomniał przy nich na wpół żartem o szernach … Spostrzegł , że bladły na sam dźwięk tego imienia i skupiały się w lękliwą gromadkę , poglądając z niewymownym przestrachem ku mężom swoim i towarzyszom . — Panie ! czynisz , co sam zechcesz , ale lepiej przy kobietach nie mówić o szernach — zauważył Elem . — Dlaczego ? Mnich pochylił głowę . — Są rzeczy straszne … Nim jednak zdążył dokończyć zdania , przerwał mu ruch , jaki się wszczął nagle w pielgrzymiej gromadce . Kończył się już pierwszy dzień podróży i schodzili byli właśnie na równinę , śpiesząc na noc ku osadom u Starych Źródeł , kędy przed wiekami pierwszy raz na Księżycu naftę odkryto , kiedy pielgrzymi i mnisi , orszak Zwycięzcy stanowiący , poczęli się skupiać i krzyczeć , wskazując rękoma w kierunku pobliskich zarośli . Marek spojrzał w tamtą stronę i spostrzegł człowieka , nieco roślejszej od innych budowy , który , wyskoczywszy z gęstwiny , stanął na cyplu skalnym ponad drogą i zaczął miotać jakieś wyzwiska czy przekleństwa . Odpowiedziano mu gradem obelg . Niektórzy rzucali kamieniami , które go jednakże nie dosięgały — kobiety kryły się z płaczem za plecami mężczyzn , a mnisi spluwali na przemian i kreślili święty znak Przyjścia na czole , ustach i piersi . — Morzec ! Morzec ! — rozlegało się dokoła . Człowiek na skale zaśmiał się urągliwie i naciągnął łuk , który miał w ręku . Strzała świsnęła , godząc trafnie w szyję młodą , drobną kobietkę , co właśnie u nóg Markowych szukała schronienia . Okrzykowi zgrozy odpowiedział znów wyzywający i tryumfalny śmiech napastnika . Z niepojętą szybkością napinał teraz łuk , szyjąc strzałami raz w raz w zalęknioną i zbitą gromadkę . Jedna ze strzał drasnęła Marka w czoło , znacząc na nim szeroką krwawą szramę . Odruchowo wyrwał broń z zanadrza i gruchnął w stronę napastnika . Strzał był dobrze wymierzony . Człowiek na skale wypuścił z dłoni cięciwę , zatrzepotał w powietrzu rękoma i bez krzyku runął głową na dół , padając tuż przy drodze . Kilku mężów poskoczyło ku niemu i zaczęli rozdzierać skórzaną tunikę na jego piersi . Marek sądził , że szukają rany od nieznanej im broni palnej , lecz oni spostrzegłszy pod piersiami upadłego dwa czerwone znamiona , jakby sześciopalczastych dłoni , poczęli krzyczeć znów : „ Morzec ! Morzec ! ” — i bić w niego kamieniami , gdyż dyszał jeszcze i przewracał oczyma , tocząc z ust krwawą pianę . Marek rzucił się ku nim , zgrozą przejęty . — Stójcie , psy ! — krzyknął — przecież ten człowiek żyw jeszcze , a bronić się już nie może ! Elem go zatrzymał : — Panie , daj pokój . To nie jest człowiek . To morzec … A widząc pytający wzrok Marka , dodał schylając głowę swoim zwyczajem : — Opowiem ci później , panie . Daj pokój . Dobrze jest , że zginął . Ciało nieznajomego tworzyło już tylko jedną krwawą masę , w którą wciąż biły kamienie . Marek odwrócił ze wstrętem głowę od tego widoku , a mnisi tymczasem , tańcząc około niego , śpiewać jęli jakiś hymn tryumfalny : „ Przyszedł nam Zwycięzca ! Poraził szerna , poraził morca piorunem ! Dla ludzi jest Księżyc ; śmierć wrogom naszym ! Chwała Zwycięzcy , gdziekolwiek stąpi noga jego błogosławiona ! … ” W milczeniu wysunął się Marek z koła pląsających i poszedł naprzód . Z ostatniego zakrętu drogi , tuż w pobliżu osad ludzkich silnie już snadź odwiedzanej , widać było całą szeroką równinę , drobnymi pierściennymi wzgórzami usianą , na którą niegdyś — przed siedmiuset laty — z tego właśnie miejsca patrzył był po raz pierwszy Stary Człowiek , takim jak on teraz młodzieńcem . — Obiecał em los swój przyjąć na siebie — wyszeptał . Z długiej zadumy obudziło go lekkie dotknięcie . Wzniósł oczy . Przed nim klęczała niemłoda i wynędzniała kobieta i wznosiła ku niemu twarz pełną bezgranicznej , ślepej , martwej trwogi . Ręce i usta trzęsły jej się jak w febrze — spoza zaciętych zębów ledwo zdołał się przestrachem zdławiony głos wydobyć … — Panie , panie — jęczała — ty wiesz wszystko , tak … patrzył eś na mnie … wiem , że wiesz … ale — ja niewinna jestem , panie ! Szerny przemocą mnie porwały … I nagle w obłąkanym strachu krzyknęła , chwytając się za jego nogi : — Panie ! Zwycięzco ! miej miłosierdzie ze mną ! Nie wydaj mnie ty przed nimi , bo żywcem mnie w ziemi zakopią ! Ja wiem , że słusznie prawo tak nakazuje , ale ja jestem niewinna ! Padła na twarz , wstrząsana rozpaczliwym łkaniem . Nie mogła już mówić , mamrotała tylko i mełła między szczękającymi zębami słowa jakieś niezrozumiałe a błagalne . Marek się zerwał . Potwornie straszna a nieprawdopodobna myśl uderzyła go obuchem w głowę . Chwycił płaczącą kobietę za ramiona i postawił przed sobą na ziemi . Zamilkła nagle i patrzyła na niego osłupiałymi oczyma , czekając snadź śmierci . — Jak się nazywasz ? — rzekł po chwili dziwnie nieswoim głosem . — Nechem … — I ten … morzec ? ten , którego zabito ? … — Tak , panie , tak , to mój syn ! Ale ja niewinna ! Usiłowała ustami dotknąć dłoni jego . Ale on szarpnął ją i krzyknął : — Twój syn i … czyj ? Kobieta zaczęła znowu trząść się cała . — Panie ! ja winna nie jestem ! Szerny przemocą mnie porwały ! Nikt o tym nie wie krom ciebie … Myślano , że jestem z ofiarą u Braci Wyczekujących … Ja ukryła m … Panie ! ja wiem , że powinna m była zadusić , jak tylko na świat przyszedł , ale nie mogła m , ty daruj , nie mogła m ! Przecież to mój syn był ! Marek odruchowo w napadzie bezgranicznego obrzydzenia odtrącił ją od siebie i zakrył oczy rękoma . Było w tym tak coś potwornego i przerażającego , a przy tym wszystkim fizjologiczne prawa wywracającego do góry nogami , że ścisnął głowę dłońmi , czując , że obłęd ją chwyta … Oprzytomniał dopiero nieco , kiedy posłyszał za sobą nawoływania zdążającego wreszcie orszaku . Zwrócił się szybko do leżącej wciąż bez ruchu kobiety : — Nechem , wstań . I bądź spokojna . Chciała mu dziękować , on jednak ze wstrętem cofnął dłoń . Nie mógł się przemóc , aby spojrzeć na nią . Przeznaczono mu najlepszy dom na nocne przezimowanie . Był ci wprawdzie w tej osadzie , jak po wszystkich innych na Księżycu , dom oddzielny i niezamieszkany , z dawnego rozkazu Braci Wyczekujących utrzymywany a zowiący się „ Domem Zwycięzcy ” , kędy mógł by znaleźć schronienie , kiedy przybędzie — ale ponieważ z pokoleń w pokolenia Zwycięzca nie przybywał , więc okazało się teraz , że zaniedbany dom na spichlerz gminny jest obrócony i tak zrujnowany , iż mieszkać w nim niepodobna . Zaradzono temu , usuwając z chaty sołtysa , który był zarazem miejscowym kapłanem . Kiedy wieczorem Marek znalazł się sam , kazał natychmiast przyzwać Elema do siebie . Zakonnik wszedł , po raz pierwszy w szatę czerwoną na znak radości przybrany i ze srebrnym diademem na czole , tak jak był kazał w małej wiejskiej świątyńce o przybyciu Zwycięzcy , którego właśnie wiedzie z sobą … Stanął z szacunkiem przy drzwiach i czekał . Marek — w małej , za niskiej na wzrost jego izdebce — leżał na pęku skór z nafcianym kagankiem przy głowie . Gdy Elem wszedł , uniósł się na łokciu i wpił w niego błyszczące oczy . — Kto są morcy ? — zapytał z nagła . Elem pobladł i coś jakby cień gorzkiego wstydu , z nienawiścią zmieszanego , przemknęło po jego suchej twarzy . — Panie … — Kto są morcy ? — powtórzył Marek zapalczywie — czy to … ? Nie dokończył , ale zakonnik go zrozumiał . — Tak , panie — szepnął — tak … To dzieci szernów . — Więc wasze kobiety … oddają się tym potworom ? — Nie , panie . Nie oddają im się . — A więc ? a więc ? Zerwał się nagle i usiadł na posłaniu . — Słuchaj ! a więc wy jesteście psy ! Znam ja tę historię ! I na Ziemi niegdyś mówiono o czarcim potomstwie ! Słuchaj ! was należy wszystkich kamienować zamiast tych nieszczęśliwych ! Gniew mu prawie głos zatykał . — Pójdź tu ! i mów natychmiast , skąd powstała bajka o dzieciach szernów , w którą nawet kobiety same w obłąkaniu uwierzyły ! — Nie , panie , to nie bajka . Marek spojrzał na niego szeroko rozwartymi oczyma . — Panie , pozwól mi mówić … Szernowie dziwną moc posiadają . Popod skrzydłami , szerokimi skrzydłami z rozpiętej na kościach błony , mają coś w rodzaju gibkich wężowych rąk o sześciopalczastych dłoniach . Całe ciało ich jest pokryte czarnym , krótkim włosem , miękkim , gęstym i lśniącym , z wyjątkiem czoła i tych dłoni właśnie , które są nagie i białe … I te dłonie … Odetchnął głęboko i pot otarł z czoła . Znać było , że trudno mu mówić o tej strasznej rzeczy . — W tych dłoniach jest ich moc — zaczął znowu po chwili . — Jeżeli obie naraz dotkną nagiego ciała ludzkiego , wstrząsa człowiekiem bolesny a częstokroć i zabójczy dreszcz , podobny jak przy dotknięciu niektórych ryb morskich … A jeśli to jest kobieta … — Ach ! — krzyknął Marek . — Jeśli to jest kobieta … albo suka , lub jakakolwiek samica , poczyna i rodzi . Wydaje płód — wedle swego rodzaju — do siebie tylko na oko podobny , ale zły i przewrotny jak szerny … — Czy jesteś pewien , że tak jest w istocie ? — Tak , panie … W głowie Marka zakręcił się wir krzyczących myśli . Było to tak niepojęte … A jednak — przypomniały mu się badania niektórych ziemskich biologów , którzy , działając na niezapłodnione jajka mechanicznie albo za pomocą chemicznych odczynników , zmuszali je do podziału i płód z nich żywy otrzymywali … Widocznie w dłoniach tych księżycowych potworów była jakaś zdolność wydawania prądu elektrycznego czy innej emanacji , która wstrząsając cały organizm , odgrywała rolę plennika … — Nie , nie , nie ! To niemożliwe ! — powtarzał głośno , przyciskając rękoma rozszalałe tętno w skroniach … — A jednak , panie , jest tak . Sam dzisiaj morca zabił eś . — Skąd wiesz , że to był morzec ? — Tam , gdzie kobietę dotknęły przeklęte dłonie szerna , morzec piętna ma czerwonosine . Widział eś sam … Zabijamy ich i tępimy jak dzikie zwierzęta , bo gorsi są od samych szernów nawet , gdyż złość ich przewrotną łączą z ludzkim wyglądem . Zapanowało głuche milczenie . Po długiej chwili dopiero Marek wzniósł głowę i zapytał bezdźwięcznie : — Czy to … częste przypadki ? — Nie . Teraz nie . Kobietę , która była w obecności szerna , zakopujemy bez sądu żywcem po szyję do ziemi i tak ją zostawiamy , póki nie zamrze z głodu i pragnienia . Ale dawniej … Ciężko mu było mówić . Znać , że jego ludzka duma , przez dalekich przodków z Ziemi przyniesiona , cierpiała niewymownie wobec tych wyznań . Pochylił głowę przed płonącym wzrokiem Marka i dokończył cicho : — Dawniej morców bywało dużo … Szczęściem , że oni są już niepłodni . Wytępili śmy ich . Wymordowali śmy . Nie było litości ani z jednej , ani z drugiej strony … Teraz już rzadko … Chyba że szernowie porwą kobietę . — A dawniej ? Czy same kobiety ? … Elem zaprzeczył żywym ruchem głowy . — Nie . Nigdy . To ból podobno straszliwy . Kurcz mięśnie wykręca i łamie kości … Ale … — Co ? — Był czas , że — pokonani — musieli śmy jako haracz … Marek się rzucił na posłaniu . — Kobiety im swoje oddawać ! ? — Tak . Dziesięć co rok . Oni morców potrzebują : nam nienawistni — im służą jak psy wierne … A szernowie sami nie lubią pracować … Marek zakrył znów oczy . Dreszcz wstrząsał jego ciałem mimo ciepła , które z rozpalonego ogniska po izbie się rozchodziło . — I te kobiety … na zawsze już u szernów zostawały ? — spytał , nie patrząc na mnicha . — Nie . Szernowie je zabijali albo odsyłali , gdy się już zestarzały … — A wtedy wy ? … — Wtedy my śmy je zabijali . Były przecież matkami morców — dodał po chwili tonem usprawiedliwienia . W ciszy , która zapadła po ostatnich słowach zakonnika , słychać tylko było uderzenia wichru , który miotał padającym już śniegiem , pokrywając nim glob księżycowy na długą , mroczną , czternaście ziemskich dni trwającą noc . Marek siedział długo w milczeniu , z zakrytą twarzą . Wreszcie odjął dłonie od oczu i ściągając brwi , rzekł do siebie głośno i twardo : — Trzeba zwyciężyć ! Elem radosnym ruchem wzniósł ręce do góry , ale Marek go nie widział . Patrzył przed siebie gdzieś w mroczną dal , gdzieś w los swój niespodziewany . A przy tym z zamku w razie niebezpieczeństwa poważnego odwrót był zawsze otwarty — we dnie na łodziach , w nocy na żaglowych saniach przez zamarzłe morze . Tą też drogą przybywali każdej czwartej nocy potworni ziomkowie Awija po haracz . Właśnie wielkorządca czekał ich przybycia . Jednak jeszcze więcej niż brak owych posiłków powstrzymywało go od wydania krwawego rozkazu wrodzone szernom lenistwo . Trzeba by postanowić i odezwać się do morców i wydać odpowiednie zarządzenia … Myślał o tym wszystkim i wyobrażał sobie z rozkoszą buchające wśród nocy płomienie i jęk zarzynanych ofiar , ale tymczasem nie chciało mu się ruszyć ani skinąć . Przyszło mu na myśl , że jest północ i poselstwo szernów powinno już było przybyć . Chciał coś powiedzieć , wydać rozkaz jakiś , ale nie chciało mu się . Morcy z trudnością tylko i niedokładnie rozumieli mowę barwnych błysków na jego białym , fosforyzującym czole , on zaś nie miał ochoty trudzić się wydawaniem głosu . Przeciągnął więc tylko ścierpłe skrzydła , strzepnął nimi i ziewnął głośno , otwierając bezzębną gębę , otoczoną rogową naroślą w kształcie dzioba szerokiego , a krótkiego , z jedną haczystą w pośrodku zadziorą . Morcy się zerwali , jak sfora psów dobrze ułożonych , a jeden z nich , chłop — jak na wzrost księżycowych ludzi ogromny , z krwawosinym sześciopalczastym piętnem na policzku , przyskoczył ku panu i przysiadł na posadzce , patrząc pytająco w jego krwawe ślepia . — Czy poselstwo przybyło ? — błysnął szern ku niemu . Morzec — Nuzar go nazywano — spojrzał na niego z rozpaczliwym pomieszaniem i jęknął : — Panie … Awij zacharczał : — Bydlę ! z wami trzeba jak z psami albo ludźmi głosem rozmawiać ! Czy przybyło poselstwo ? — pytam . — Nie jeszcze , panie , ale wkrótce przybędzie … — Głupiś . Odwrócił się na drugi bok i kazał dosypać ziół na trójnogi . Morcy , bądź co bądź ludzkie płuca mający , dusili się od gęstego nieznośnego dymu . Żaden jednak nie śmiał się przyznać do tego : za hańbę uważał by sobie nie rozkoszować się tym , co szernowi , wyższej istocie , przyjemność sprawiało . Awij przymknął tymczasem dwoje dolnych oczu , do bliskiego patrzenia służących , a górne — dalekowidzkie , w których wzroku zarysy bliższych przedmiotów w niewyraźną mgłę się roztapiały , wytężył gdzieś w mrok przed siebie i marzył o zamierzonej rzezi , jak jej się będzie ze szczytu wieży swojej nadmorskiej przyglądał … — Jak poselstwo z posiłkami przybędzie — charknął znowu po chwili — zapalicie osadę … — Może by zaraz … ? ! — krzyknął Nuzar z roziskrzonymi oczyma . — Milcz , psie , i słuchaj … Zabijcie wszystkich . Wolno wam . Nie złożyli haraczu … A zresztą tak mi się podoba . Malahuda … Możecie go dać psom . Za stary jest dla mnie , twarde musi mieć mięso . I w pół dnia nie skruszał by … Ale on ma córkę … Widział em … Mlasnął głośno , uderzając językiem o dziób rogowy . — Ihezal jej na imię … ! — wyrwał się jeden z morców , młody , zaledwie dorastający chłopak . — Milcz , psie . Może by po niej mądrzejsze morce były niż wy … Jak tylko przyjdzie poselstwo … Ale poselstwo nie przychodziło . Minęła cała długa noc i dopiero około świtania dwóch szernów postawionych na czatach , a osobiste towarzystwo Awija stanowiących — doniosło , że w szarym brzasku widać żagle zbliżających się sań na morzu … W namiestnika wstąpiła nagła energia . Zerwał się i zatrzepotał ciężkimi skrzydłami , wydając zgrzytliwe dźwięki , które oznaczały to , co ludzie śmiechem nazywają . — Za kilka godzin będzie tu morze płomieni ! Potem zasępił się na chwilę . — Szkoda , że noc już minęła , trzeba było w nocy … Nuzar , który stał przy oknie , zwrócił ku Awijowi dziką , ohydnym piętnem naznaczoną gębę : — Czy iść im na pomoc ? Wyciągnął rękę przed siebie . — Zamek cały jest otoczony . Widzę namioty przysypane śniegiem . Czuwali całą noc … Nawet na morzu , na lodzie straże porozstawiano . Awij rzucił się ku oknu , wytężając w słaby , ostry brzask budzącego się dnia parę swych dalekowidzkich oczu . Rzeczywiście dookoła zamku ciągnął się nieprzerwany podwójny pierścień śnieżnych kopczyków , pod którymi kryły się namioty zbrojnych . Tu i ówdzie wydostający się dym świadczył , że czuwano . Ku owym właśnie kopczykom zbliżały się od strony zamarzłego morza pędem wichru skrzydlate sanie szernów . Namiestnik patrzył przez chwilę , aż nagle potworna twarz mu się rozjaśniła . — Tchórze ! Patrzcie : nie potrzeba pomocy ! Istotnie ze zbliżeniem się sań ludzkie straże same się rozstąpiły , puszczając je wolno do wnętrza zwartego pierścienia . To jednak , co Awijowi wydało się być skutkiem trwogi , było mądrze obmyślanym planem Jereta , który ze swoimi ludźmi zajął był zaniedbany przez zbrojnych , a najważniejszy posterunek na lodach morza . Nie chciał on dać się wymknąć i tym przybywającym wrogom , a przy tym obawiał się , że w razie oporu i bitwy szernowie mogą za wcześnie dać znać swoim ziomkom i przedwcześnie pomoc sobie przeważającą sprowadzić . Za saniami jednakże koło zamknęło się natychmiast z powrotem . Tymczasem świt się zbliżał — i nim spóźnieni szernowie odpoczęli po trudach nocnej podróży , zaszły w osadzie przy Ciepłych Stawach , stolicy księżycowego kraju — wielkie wypadki . Prawie wschodzące słońce , ześlizgując się po ośnieżonych zboczach krateru Otamora , zaglądało na brzeg morski i straże Jereta usuwały się pośpiesznie z lodów , które mogły lada godzina zacząć pękać , kiedy gońcy z północy dali znać , iż Zwycięzca z ostatniego nocnego postoju wyruszył i niebawem stanie wśród oczekującego go ludu . Wieść radosna rozeszła się w jednej chwili po całej osadzie , zwłaszcza że mieszkańcy , nie mogący się przez całą długą noc ranka doczekać , o świcie już mimo mrozu wychodzić zaczęli z domów i stawali na stoku wzgórza , skąd widać było szeroką , śniegiem ubieloną równinę . Słońce wychodziło z morza leniwie i przenosząc złotymi promieniami obły grzbiet wyniosłości , na której miasto było zbudowane , strącało cienie oczekujących daleko , daleko na białą równinę , ścieląc je , jakby wysłanniki tęsknoty ludu , pod nogi nadchodzącemu … A on szedł naprzeciw wschodzącego słońca po śniegach topniejących , po strzelającej spod nich bujnej , żywej , księżycowej zieleni , sam jak słońce jasny i rozpromieniony — wesoły , że po długiej nocy światło znów widzi , rad , że usłyszy za chwilę łoskot morza na skalistym brzegu . Młody , krzepki i śmiały , cieszył się życiu i dziwnym przygodom swoim , niepomny już przygnębienia i wątpliwości , które go trapiły w dniu poprzednim i w ciągu długiej nocy jeszcze . Zabawnie lekką wydawała mu się dzisiaj ta mimowolnie podjęta rola , która wczoraj ( ach ! to „ wczoraj ” o dwa ziemskie tygodnie odległe ! ) straszyła go takim ciężkim i nieznośnym brzemieniem . Z dziecinną prawie radością w dwudziestokilkuletnim sercu myślał o tym , że zjawił się tutaj jak młody , zwycięski bóg , z dalekiej gwiazdy zesłany , że wyzwoli i uszczęśliwi lud księżycowy , a potem odleci znowu przez otchłań przestrzeni do dalekiej ojczyzny swojej , żegnany jak dobre i na wieki w ludzkiej pamięci tutaj żywe zjawisko . Myślał , jak kiedyś , powróciwszy na Ziemię , będzie opowiadał , wskazując jasny Księżyc wschodzący , że był tam i dobro zdziałał i że tam , w niebieskich przepaściach , błogosławią imię jego . Zdawało mu się teraz , że czynem swoim nadzwyczajnym , przebywając międzyplanetarne przestwory , zyskał prawo przyjęcia na się urosłej w ciągu wieków legendy o wybawicielu , a z prawem i obowiązek spełnienia wedle sił tego , czego się tutaj po nim spodziewają . A zresztą czyż nie tkwi w tym zrządzenie jakiegoś niepojętego Losu czy Opatrzności , że właśnie on na Księżyc się dostał , kiedy tu na Zwycięzcę z gwiazd przybyłego czekano ? — Jaki ty dobry jesteś , panie ! — zawołała z wyrazem nieopisanej psiej wdzięczności w dużych , wybladłych oczach . — Dlaczego nazywasz mnie dobrym ? Wszakże zabił em twojego … — Ach , tak , tak , panie ! zabił eś go , ale to był morzec i nawet śmiał zranić ciebie — rzekła , patrząc na szeroką krwawą szramę na czole Markowym . — Bronić go jednak chciał eś , kiedy go kamienowano , i nade mną biedną litość okazał eś ! Gdyby tamci wiedzieli … Wstrząsnęła się cała i zgarnęła w sobie pod falą nieopisanego strachu . Teraz Elem , Braćmi Zakonu otoczony , wystąpił naprzód — poważny , uroczysty , w kapłańskie szaty czerwone odziany , i wiódł orszak cały ku bramom , pośród cisnącego się zewsząd tłumnie ludu . W powitalnym poselstwie Malahudy nie było . Przyszli po niego starsi z ludu , ale on wyprawił ich samych , mówiąc , że czekać będzie Zwycięzcy na stopniach świątyni , aby go przyjąć tutaj , gdzie niegdyś Stary Człowiek mieszkał … Kiedy po ich odejściu pozostał sam , wezwał Ihezal i nie wołając sług , począł się przy jej pomocy ubierać . Kazał z zamczystych , złotem i miedzią kutych szaf dobywać szaty co najkosztowniejsze : stare , pracowicie niegdyś przez pobożne kobiety dziergane tuniki , płaszcze z najprzedniejszych futer ze szczerozłotymi zapięciami i pasy tak gęsto drogim nasadzone kamieniem , że wałki skórzane trzeba było pod nie podkładać , aby ciężarem bioder nie obrażały . — Po raz ostatni , po raz ostatni … — mówił , patrząc na krzątającą się Ihezal . Malahuda nałożył kołpak na włosy , rytualną , złotą związane obręczą — wsunął na stopy sandały białe , rubinami zdobne , narzucił kosztowny łańcuch na szyję i wyciągnął ciężką od pierścieni dłoń po laskę kościaną , dłutem misternie wyrobioną … Teraz Ihezal wsparła ramieniem starca , uginającego się pod ciężarem szat i łańcuchów — i wiodła go do świątyni … A on przystawał na stopniach i oglądał się za każdym krokiem , mrucząc coś do siebie niewyraźnie . W wielkiej sali podszedł do głównej kazalnicy i oparłszy się ramieniem o zloty znak Przyjścia , świecący na jej przodzie , ocierał pot , rzęsiście mu na czoło występujący . — Po raz ostatni , po raz ostatni — szeptał i kiwał głową , ciężkim arcykapłańskim nakrytą kołpakiem … — O ! przyjdź … o ! przyjdź … Wyjdę naprzeciw ciebie z mrocznej świątyni , uklęknę przed tobą na złotym piasku i patrzyć będę w twe oczy , które muszą być jasne , jako te gwiazdy , skąd do mnie przychodzisz ! Przychodzisz do mnie , bo ja jestem tęsknota ludzkich , dalekiej gwiazdy rodzinnej pomnych , pokoleń , ja jestem miłość , która zjawę twą wypielęgnowała , ja piękno ostatnie wydziedziczonych i smutnych wygnańców . O , przyjdź ! — o , przyjdź ! promienny , zwycięski , boski ! … Gorąca fala załopotała jej w piersi i rozkosznym uściskiem oddech zdławiła … Mroczna świątynia poczęła jej ginąć w oczach , przed którymi falowało tylko jakieś morze światła , blasku i zieleni … Trwała tak długo w słodkim , półsennym odrętwieniu , aż wyrwał ją z zadumy nagły łomot kroków i krzyki wpadających zewsząd ludzi . Wołano arcykapłana . Zwycięzca wszedł już był w bramy miasta i zdążał właśnie ku świątyni . Nagłym podrzutem targnęła się w tył ; serce zatłukło jej się w piersi jakimś niespodziewanie opadającym ją lękiem chciała ukryć się , uciekać , ale w tej chwili ogromna niemoc wzruszenia ją ogarnęła … Przyciskając dłońmi huczące serce , z niepojętymi łzami w oczach osunęła się cicho do stóp alabastrowej kolumny . Jak przez sen widziała dziadka , który , nagle zmieniony i spokojny , z dziwnie śmiało podniesioną głową , w szatach swych arcykapłańskich przez młodszych kapłanów pod ręce prowadzony , przeszedł koło niej ku rozwartym drzwiom z długim , pośpiesznie gromadzącym się za nim orszakiem — słyszała jak przez sen hałas kroków licznych po kamiennej posadzce , okrzyki i daleki szum rozfalowanego przed świątynią ludu — a potem nagły mrok ją ogarnął , dzwony jakieś w uszach zahuczały : zdawało jej się , że leci wirowym , przyśpieszonym ruchem w otchłań gdzieś nieskończoną i bezdenną . Tymczasem Malahuda stał już na szerokich stopniach świątyni , w tym samym miejscu , kędy wczoraj właśnie otrzymał był pierwszą wieść o przybyciu Zwycięzcy . Teraz wieść stała się już jawą : ten przybysz dziwny i niepojęty szedł ku niemu , na rękach oszalałego z radości ludu niemal niesiony , widny z daleka , olbrzymi , jasny , promienny … Arcykapłan ściągnął brwi … Twarda , nienawistna a uparta zawziętość zastygła mu w twarzy . Wsparł się oburącz na lasce kościanej i czekał w orszaku dostojników miasta i świątyni , ku niezmiernemu zdumieniu i zgorszeniu ludu , który się spodziewał , że arcykapłan zejdzie ze stopni , aby kornie powitać Zwycięzcę na dole . — Malahuda ! Malahuda ! — krzyczano zewsząd , wołając go . On jednak nie drgnął nawet . Patrzył przed się spokojnie spod siwych , krzaczastych brwi i jeno w miarę jak krzyki stawały się coraz natarczywsze , łącząc się z wyzwiskami , w jego stronę rzucanymi , uśmiech coraz wynioślejszy i bardziej ironiczny drgał na jego zaciśniętych wargach . — Malahuda ! zejdź i pokłoń się Zwycięzcy , którego wiodę oto ludowi ! Elem stał przed nim , w purpurowej szacie od wczoraj przywdzianej — i niemal rozkazującym ruchem ręki wskazywał plac mrowiem ludzi zaległy . — Przystoi mi miano Jego Wysokości — odparł starzec — jestem arcykapłanem , rządzącym wszystkim ludem księżycowym ! Czarne oczy zakonnika zapłonęły nagle porywczym gniewem . — Nie jesteś niczym ! — zakrzyknął — jeden Zwycięzca dziś włada i ci , którzy jemu służą ! — Dopóki nie złożę swej władzy , jestem , czym był em … — rzekł Malahuda spokojnie — i nim twój Zwycięzca wejdzie na stopnie świątyni , mogę cię kazać okuć i wrzucić do lochu razem z Braćmi , którzy zakon swój złamali , opuszczając bez mego pozwolenia Kraj Biegunowy . Twarz Elema poczerwieniała , a na skroniach wystąpiły mu sine żyły . — Ja niczyjego pozwolenia nie potrzebuję — mówił , dusząc się od wściekłości — i nie słucham nikogo , nie tak , jak ty , sługo i pachołku szernów ! Zwycięzca wchodził na stopnie świątyni , Malahuda więc , nie odpowiadając już nawet na straszliwą obelgę zakonnika , usunął go jeno dłonią sprzed siebie i stanął twarzą w twarz wobec dziwnego przybysza . Marek , stojąc o kilka stopni poniżej , patrzył na starca z dobrym , jasnym uśmiechem i wyciągał dłoń na powitanie . On jednakże uśmiechem nie odpowiedział ani dłoni nie wyciągnął , nie skłonił nawet głowy , choć wszyscy dokoła na twarz w powitalnym upadli pokłonie . Patrzył przez chwil kilka prosto w oczy przybyłemu , aż odezwał się wreszcie : — Witam cię , panie , ktokolwiek jesteś , ponieważ cię tutaj powszechna wola ludu przywiodła … — Sam przybył em , z własnej woli jedynie — odparł Marek , poważniejąc . Malahuda skłonił z lekka głowę . — Dla mnie przyprowadza cię wola ludu , który od siedmiu setek lat czekał na Zwycięzcę i ciebie nim dzisiaj mianuje . — Nie jestem jeszcze „ Zwycięzcą ” , ale chciał by m się nim stać , widząc , co się tu z wami dzieje … — Jesteś nim , o panie ! — wtrącił Elem — jesteś nim , odkąd noga twoja na Księżycu stanęła ! Malahuda zmarszczył z lekka brwi i nie zważając na słowa współzawodnika , mówił dalej : — Musisz być Zwycięzcą , panie , kiedy tutaj przyszedł eś i wywracasz wszystko , co było dotychczas … Marek chciał odpowiedzieć , ale stary arcykapłan wzniósł rękę , jakby nakazując milczenie . — Nie wiem , skąd przybył eś , ani jak , ani po co — prawił — ale widzę , że większy od nas jesteś i snadź potężniejszy ; pełnij więc , jeżeli chcesz , to , czemu my śmy nie podołali … A jeżeli rzeczywiście z Ziemi przybył eś i jeżeli to prawda , że przed wiekami podobny tobie człowiek ludzkie pokolenie tutaj przesiedlił — z tej gwiazdy wielkiej , gdzie podobno lepiej ludziom było , to wiedz , że obowiązkiem jest twoim odkupić dzisiaj tę winę straszliwą tamtego i od nędz nas zbawić , na które od wieków jesteśmy skazani … Dotychczas podtrzymywała nas nadzieja , że przyjdzie Zwycięzca ; w tej oto świątyni , przed której progiem cię witam , ja lud codziennie tym słowem krzepił em — pamiętaj , że od dzisiaj , kiedy ty przyszedł eś , nie ma już nadziei , a więc musi być jawa ! Nie wszyscy w tłumie mogli przemowę Malahudy dosłyszeć , ci jednak , którzy ją słyszeli , poczynali już głośno szemrać na niezrozumiałe i wprost kacerskie słowa , jakie z ust świętobliwego arcykapłana padały , ale on nie zważał na to . Zdania , które wczoraj jeszcze jemu samemu były by się wydawały czymś tak strasznym i potwornym , że pomyśleć by je było trudno , teraz wymawiał jasno i dobitnie wobec ludu , któremu prawił zawsze , iż błogosławić winien Starego Człowieka , który ludzi na Księżyc sprowadził — i wobec tego Zwycięzcy , o którym kazał codziennie , że przyjdzie w glorii , a wszyscy w serc rozradowaniu na twarz , witając go , padną . — Nie wiem , czy był eś obiecany — mówił , a głos mu rósł , potężniał i grzmiał w drobnej piersi — nie wiem , czyś ty był obiecany , choć Księgi wszystkie pełne są Obietnicy , ale widzę oto , żeś przybył — i dlatego powiadam ci jeszcze raz : wypełnić musisz to , co sobie tęsknota nasza krwawa wyśniła od wieków , a jeśli nie wypełnisz — zaprawdę , że lepiej było by dla nas i dla ciebie , aby noga twoja nie postała była nigdy na Księżycu , bo będziesz pośród nas przeklęty . Wśród tłumu zerwały się naraz okrzyki grozy i oburzenia , a nawet przestrachu , że potężny Zwycięzca mścić się może na ludzie za bluźnierstwa arcykapłana . Wołano , że Malahuda , jeżeli nie jest dotknięty nagłym szaleństwem , to na śmierć zasłużył tymi słowami , i wzywano Elema , aby wziął po nim kołpak arcykapłański i wiódł Zwycięzcę w progi świątyni . Starzec niewzruszenie tę burzę przeczekał , a gdy na chwilę uciszyła się nieco , rzekł znowu , do Zwycięzcy się zwracając : — Jestem czterdziestym czwartym i snadź ostatnim już arcykapłanem , rządzącym ludem księżycowym . Wiodłem go , krzepił em i karcił em w potrzebie , jako dziadowie i pradziadowie moi , dopóki tęsknił i czekał . Dzisiaj ten lud powiada , obwołując ciebie , dziwnego przybysza , oczekiwanym Zwycięzcą , że rola i ciężki trud mój są już skończone . Rad jestem temu , bo sił mi już więcej nie staje — i nie wiem , co by m mógł tutaj jeszcze zrobić … Składam więc dostojeństwo swoje i władzę na progu świątyni i ostatnim arcykapłańskim czynem ogłaszam za rozwiązaną religię dawną , która nas dotychczas krzepiła i utrzymywała . Budujże ty teraz nową swoimi czynami . Bóg widzi , że inaczej nie mogę . To mówiąc , sięgnął rękoma po ciężki kołpak arcykapłański , aby go zdjąć z siwej głowy … Marek postąpił szybko naprzód i chwycił go za rękę . Malahuda uwolnił z lekka dłoń swą z uścisku Markowego . — Nie ! przyjaciółmi ani braćmi być nie możemy . Z innych gwiazd jesteśmy — i za wiele o tym trzeba by mówić . Z porządku rzeczy mógł by ś albo ty być władzy mojej poddany , albo ja twym sługą . Pierwsze jest niemożliwe , drugiego nie chcę , dopóki nie dowiem się z czynów , ktoś jest . Od dziś dnia nie ma już tego , co było — i ja jestem niepotrzebny . Zdjął kołpak z głowy i rzucił go na bruk kamienny , rzucił laskę , pas i łańcuch kosztowny , aż wreszcie zdjął z ramion i płaszcz ze skóry szernów , uszyty ongi w roku zwycięstwa , i chyląc się po raz pierwszy , rozesłał go pod nogi przybysza . — Przez ten płaszcz — rzekł — ze skór wrogów naszych zdziałany a arcykapłańskie barki od wieków kryjący , droga twoja do świątyni . Pamiętaj , że zdeptać go musisz , aby wnijść . Zniszczył eś religię , zniszcz wrogów naszych , jeśli chcesz , aby śmy cię kiedyś błogosławili . To powiedziawszy , ze wszystkich oznak dostojeństwa i władzy rozdziany , w jednej szacie tylko i z odkrytą głową siwą począł schodzić sam ze stopni , prosto w tłum , który teraz , nienawistnych przed chwilą okrzyków niepomny , z mimowolnym szacunkiem przed nim się rozstępował . Marek milczał , stojąc bez ruchu , choć po odejściu Malahudy wzywały go coraz liczniejsze głosy ludu , aby wszedł do świątyni — choć wzywał go Elem , który podjął był porzuconą czapkę arcykapłańską i na znak nowej władzy nakrył nią łysą czaszkę swoją . Stał tak przez jakiś czas — cichy i zadumany , ważąc snadź w myśli to , co usłyszał — aż wreszcie i lud przycichnął dziwnym zachowaniem się jego zaniepokojony . Wtedy Marek nagle wzniósł głowę i krokiem pewnym wstąpił na czarny , koralem szyty i perłami płaszcz ze skóry szerna , rozesłany przez ostatniego arcykapłana dawnej ery pomiędzy nim a złotymi wrotami świątyni . Tłum , widząc to , wybuchnął radosnym okrzykiem tryumfu i uniesienia ; zaczęto się cisnąć znowu do jego nóg , sławiono moc i błogosławiono naprzód jego imię , przyszłymi zwycięstwami głośne . Marek wzniósł ręce i dawał znak , że chce mówić — ale długi czas upłynął , nim lud , przycichłszy nieco , pozwolił mu dojść do słowa . Zaledwie jednak usta otworzył , stało się zgoła coś niespodziewanego . Oto od strony północy , kędy trójszczytowy zamek szernów się wznosił , buchnęła fala gęstych i czarnych dymów , słońce w mgnieniu oka przysłaniając , a wraz podniósł się krzyk straszliwy trwogi i wściekłości . Słychać też było szczęk i nawoływania z nagła powstającej walki ; tłum zakotłował się i ruszył — jedni cisnęli się ku Zwycięzcy , pomocy jego wzywając , inni zaś biegli , krzycząc , ku domostwom swoim zagrożonym . Oto szernowie pod wodzą Awija wypadli byli z cytadeli i przełamawszy nagłym natarciem łańcuch arcykapłańskich straży , wpadli do osady , szerząc przestrach , mord i pożogę . Marek , podniósłszy głowę , dojrzał z dala ich czarne postacie , jak wznosiły się ciężko na skrzydłach szerokich ponad tłum , miotając weń z góry pociski i żagwie płonące … „ Teraz go ujrzę ! ” — myślała widząc , że Malahuda usuwa się nieco na bok , i zawarła znów szczelnie powieki . Jakieś wewnętrzne znużenie ogarnęło ją : odwróciła twarz w głąb świątyni i poczęła patrzeć bezmyślnie na złoty znak Przyjścia na przodzie kazalnicy . Zdawało jej się , że jest jeszcze to , co było … … Oto arcykapłan Malahuda stoi na kazalnicy i prawi , a ona — dzieweczka nieletnia , w barwnym tłumie ludu ukryta , słucha tej przedziwnej powieści czy bajki … I stamtąd przyjdzie , gdy czas się dopełni , Zwycięzca jasny i promienny … Dzień nastanie wtedy na Księżycu wieczny i szczęście … ” Słońce wpada do świątyni przez kolorowe szyby i drży na ciemnych , malowanych ścianach , drży na głowach zasłuchanego ludu — złote jak ta bajka wyśniona : „ Z dalekiej gwiazdy , świecącej nad pustyniami … ” A jak On będzie wyglądał ? Czy oczy jego będą błękitne ? czy włos będzie złoty i długi ? A gdy usta otworzy , młode i purpurowe , jaki głos z nich wypadnie ? co za wezwanie ? jakie błogosławieństwo ? Pójdzie przez księżycowe góry i doliny — aż po ostatnie wszystkich krajów końce — od pustyni aż do sinego morza jasny jak słońce , uśmiechniony jak zorza … Drgnęła . Wszakże On jest tutaj ! o krok — w pobliżu . Gwałtownym ruchem zwróciła się ku drzwiom . Oto dziadek jej zdejmuje złoty kołpak z głowy i rzuca na kamienną posadzkę ; widzi , jak Elem schylił się po niego skwapliwie , nie wiedzieć dlaczego śledzi pilnie ruchy jego białych rąk , goniących po schodach toczącą się czapkę … A potem … Usłyszała krzyk i przelękła się , spostrzegłszy , że jest jej własny . Na skórę szerna rozpostartą , na stopień najwyższy wstąpił i uderzył ją w oczy nadludzkim swoim zjawiskiem . — On , on ! … — szeptała , nie mogąc wzroku oderwać od tej olbrzymiej , jasnej postaci , górującej tak ponad tłumem księżycowym , jak wyniosły krater Otamora góruje nad okolicznymi wzgórzami . Lęk , miotający nią jeszcze przed chwilą , zniknął nagle — czuła tylko jakieś straszne i rozkoszne razem unicestwienie i spokój , spokój nagłą cichą falą skądś spływający … — Tak . To On — mówiło w niej coś z głębokim i dziwnie pewnym przeświadczeniem . — Przyszedł . Wobec tego wydało jej się wszystko inne mało ważnym i nic nie znaczącym . Patrzyła z jakimś obojętnym uśmiechem na Malahudę , zstępującego z odkrytą głową ze stopni , na Elema w arcykapłańską czapkę ubranego , na tłum cisnący się około nóg Zwycięzcy . — Około Jego nóg … I uśmiechała się jeszcze , chociaż nagła burza powstającej walki u bram miasta zwiała w mgnieniu oka tłum ze stopni świątyni — uśmiechała się , patrząc , jak Zwycięzca biegł , niby młody jasny bóg , w stronę dymów i strzelających z nich ogni , nawołując mężów i zbrojnych , cofających się w pierwszej chwili pod natarciem . Kiedy jej znikł z oczu , patrzyła jeszcze za nim zaczarowanymi źrenicami z tym samym spokojnym uśmiechem na ustach . Do świątyni zaczęły wpadać tłumnie kobiety , szukając tutaj wedle zwyczaju schronienia przed niebezpieczeństwem . Biegły z krzykiem i narzekaniem , niektóre w lęku okropnym , obłąkane wprost z przerażenia . Ostry zapach dymu i spalenizny wpadał za nimi przez drzwi rozwarte . Ihezal — nieruchoma — patrzyła na nie ze zdumieniem , jakby nie rozumiejąc , co krzyczą i czego się boją , kiedy On jest pośród ludu … On ! … Jedna , widząc wnuczkę starego kapłana tak we drzwiach stojącą , szarpnęła ją za rękaw szeroki , mówiąc coś szybko i popędliwie , czego ona zgoła nie rozumiała . Inne wołały ją także , ciągnąc w mroczną głąb świątyni , ale ona uwolniła się z ich rąk i wyszła owszem przed bramę . Plac był pusty zupełnie ; na stopniach leżał stratowany płaszcz ze skóry szerna , porozgniatanych pereł i korali pełny … Ihezal podjęła go i narzuciwszy sobie na ramiona , weszła na powrót do świątyni . Kobiety pokryły się w dalszych krużgankach , a częścią w otwartym dzisiaj skarbcu podziemnym ; w wielkiej hali nie było nikogo . Dziewczyna przeszła przez nią , a minąwszy kazalnicę , zwróciła się na lewo , kędy schody kręte , owijające się wężem dookoła filaru , wiodły na szczyt wyniosłego dachu . Szła z wolna , coraz bliższa malowanego sklepienia — i nie myśląc o niczym innym , uśmiechała się cicho , że jej niknie w dole mozaikowa posadzka , a rosną natomiast coraz bliższe kwiaty i postacie u góry . Za każdym razem , gdy się znalazła na wysokości którego z okien , uderzała na nią zmieszana fala zgiełku , od strony toczącej się walki bijąca , ona jednak nie zwracała na to uwagi , ciesząc się tylko jak dziecko , że jest coraz wyżej i wyżej … Morze huczało szeroko , pod blask słońca złote i ruchliwe . Fale , w miarę jak zbliżały się ku brzegowi , dostawały białych grzyw i rzucały się na piasek z głuchym łoskotem , rozlewając się po nim srebrnymi kręgami . Gnał je wicher , powstały kędyś daleko na środku wód , pod leniwie wschodzącym słońcem , hen — poza wyspą , widną z dala , którą nazywano Cmentarną , gdyż według podania pochowane tam były szczątki pierwszych ludzi , z Ziemi na Księżyc ze Starym Człowiekiem przybyłych . Ihezal , tyłem o kamienną balustradę dachu oparta , patrzyła na słońce i na wyspę , widoczną stąd jak czarnosina plama na srebrzystej roztoczy . „ Z dalekiej gwiazdy świecącej nad pustyniami przyszli ludzie onego czasu … ” — zadźwięczało jej w uszach wspomnieniem . Nagle odwróciła się . Wszakże On tam jest i walczy ! Jak gdyby teraz dopiero zrozumiawszy nareszcie , po co tutaj wyszła , zerwała się gwałtownie i przebiegła przez platformę ku drugiemu końcowi , skąd widać było miasto i szerokie za nim równiny . Szczęk walki milknął już i dymy opadały z wolna nad przygasającymi zgliszczami . Szernowie , zwycięzcy w pierwszym ataku , mimo szalone natarcie zmuszeni byli do sromotnej ucieczki . Przyczynił się do tego przede wszystkim popłoch , który wybuchnął w szeregach oddanych im morców , kiedy zobaczyli walczącego po ludzkiej stronie olbrzyma . W panicznym przestrachu rzucali broń i biegli ukryć się za mur warowny , porzucając panów swych na pastwę losów , niepomni straszliwej i okrutnej kary , jaka ich czeka za to odstępstwo . Własnym siłom pozostawiona garstka szernów walczyła zajadle — nie mogła jednak podołać przewadze . Unosząc się ciężkim i niedołężnym lotem ponad ludzkimi szeregami , razili je z góry ogniem i strzałami , co chwilę jednak któryś z nich upadał , dosiężony straszliwą bronią palną Zwycięzcy lub dobrze wymierzonym kamieniem procarzy . Nie cofali się jednakże mimo strat do ostatniej chwili , aż skrzydła im mdleć poczęły , wydając ich na pastwę rozwścieczonego tłumu . Ihezal widziała z góry , jak bliżsi warownego zamku krzywym , ociężałym lotem zdążać poczęli nagle ku jego wieżom , padając poza ogrodzeniem od ran i znużenia . Ci jednak , którzy zbytnio w głąb ponad ludzką osadę się odbili , nie zdołali już bezpiecznego miejsca dosięgnąć i upadali wśród walczących , na dachy domów lub bruk uliczny , aby znaleźć tu natychmiastową i straszną śmierć z ręki przeważających zwycięzców . Łamano im skrzydła i tłuczono członki kamieniami albo rzucano związanych w żar dopalających się domostw . Żaden jednak z torturowanych nie prosił łaski ani zmiłowania , czy to wiedząc , że prośba była by daremna , czy też przez bezgraniczną dla rodu ludzkiego pogardę . Ihezal obojętnym okiem rzuciła na te — naturalne , jak jej się zdawało — końcowe sceny walki i szukała w tłumie Zwycięzcy . Stał opodal , bój już skończywszy , ale jeszcze ze straszną swą bronią w ręku — czujny i uważny , jak z ruchów poznać było można . Rozglądał się wkoło i dawał głosem i ręką jakieś rozkazy . Dziewczyna słów nie mogła dosłyszeć , ale domyślała się łatwo , że idzie o odcięcie powrotu dwom czy trzem szernom , w zamęcie walki nad osadą zagubionym i pragnącym się teraz dostać do warowni . Jeden z nich , nie mogąc już latać ze znużenia , krył się tylko po dachach , przerzucając się na skrzydłach — gdy go wypłoszono — z trudem z jednego na drugi . Inny usiadł na zrębie muru i czekał spokojnie śmierci z ręki Zwycięzcy , który , spostrzegłszy go właśnie , wymierzył ku niemu broń swą zabójczą . Za trzecim goniono z krzykiem i nawoływaniem . Ten , widząc , że odwrót ma odcięty , a nie mogąc się na znużonych skrzydłach wznieść dość wysoko , aby od strzał ludzkich być zabezpieczonym , rzucił się w wolną od wojowników stronę , ku świątyni i morzu — i przepadł gdzieś między domami . Spostrzeżono jego ucieczkę , a w obawie , aby osadę okrążywszy , nie dostał się ponad morzem do zamku , zaczęto go szukać pośpiesznie i zapalczywie . Zwycięzca , ubiwszy drugiego szerna , wziął też udział w pościgu i biegł ku świątyni , rozglądając się wkoło bystrymi oczyma . Właśnie na niego patrzała Ihezal , czekając z mimowolnym pragnieniem , aby spojrzał w jej stronę , gdy nagle uderzył ją łomot jak gdyby spadającego tuż za nią ciała . Odwróciła się szybko — i krew jej w żyłach zamarła z przerażenia . O kilka kroków za nią leżał na płaskim kamiennym dachu świątyni ścigany szern . Leżał na pozór bezwładnie — jedno skrzydło zranione i podziurawione w kilku miejscach broczyło żółtawozieloną krwią — na piersiach i nogach miał też szerokie rany od strzał ; znać jednak było , że żył : pierś mu dyszała ciężko , a czworo czerwonych i błyszczących oczu wpatrywało się uporczywie w dziewczynę . Ihezal nie zdołała nawet krzyknąć , zaczarowana tym strasznym wzrokiem . Poznała wielkorządcę Awija po złotych na ramionach i u przegubów stóp obręczach i patrzyła na niego z martwym przerażeniem , z którym łączyła się wzrastająca ciekawość . Potworny i poraniony szern , po raz pierwszy w życiu z bliska widziany , wydał jej się mimo wszystko dziwnie i groźnie pięknym . Była w nim jakaś moc zła i przewrotność napełniająca trwogą , a wraz i podziwem . Leżał na jednym boku , na złamanym skrzydle — drugie , czarne i lśniące , z granatowymi połyskami , roztoczył szeroko na posadzce . Głowę miał nieco uniesioną i pod słabo fosforyzującym czołem błyszczało czworo okropnych , krwawych oczu … — Ukryj mnie ! — charknął ludzką mową , patrząc wciąż na dziewczynę . W słowach jego nie było prośby , lecz raczej rozkaz nieodparty . Ihezal bezwiednie zbliżyła się o krok ku niemu . — Ukryj mnie , suko ! prędko ! — zasyczał znów szern . A ona automatycznym , bezwolnym ruchem zbliżała się wciąż , nie mogąc oczu od płonących źrenic jego oderwać . Naraz , w chwili kiedy już krok ich tylko dzielił , zraniony szern podrzucił się gwałtownie ostatkiem siły i błyskawicznie wysunął spod skrzydeł straszne białe dłonie . Z nagłym krzykiem grozy skoczyła w tył , unikając zgubnego uścisku . W tym momencie wróciła jej cała przytomność : chwyciła leżący podarty płaszcz arcykapłański i niespodziewanym ruchem zarzuciła go na głowę wrogowi — a potem , nie mając nic innego pod ręką , zaczęła zdzierać z siebie szaty i krępować nimi lepiej spętanego szerna . Tymczasem biegnący wojownicy ze Zwycięzcą na czele byli już przed bramą świątyni . Usłyszała na schodach łomot ich kroków i głośne nawoływania . Nie zważając na to , że jest prawie naga , rzuciła się ku balustradzie i przechylona — z rozpuszczonymi włosami — poczęła krzyczeć : — Pójdźcie ! pójdźcie … Tchu jej zabrakło ; nie zdołała już powiedzieć , że uciekającego wielkorządcę pojmała . Z jej głosu domyślono się jednak na dole , że szern tam być musi , rzucono się tedy z pośpiechem , aby go ująć . — Żywcem , żywcem ! — wołał Jeret , który wpadł pierwszy . — Zwycięzca kazał brać żywcem ! W mgnieniu oka przywalono Awija kupą zmagających się , ruchliwych ciał . Osłabiony ranami i zaplątany w podartych szatach niewieścich , nie mógł się nawet opierać ; biorący go ludzie jednak nie dowierzali tej jego bezwładności , wiedząc o straszliwej broni , jaką szernowie posiadają w swych białych i miękkich dłoniach , które złączone uderzają nieprzyjaciela piorunującym i zabójczym prądem lub — wedle woli — władzę mięśni jego niweczą . Przewalono go tedy na piersi , usiłując ująć każdą dłoń z osobna . Lewą , spod zranionego skrzydła , szybko wzięto w powrozy , ale do prawej , którą padając przyległ sobą , trudno się było dostać , nie uwalniając go z pęt zarazem . Po krótkiej naradzie Jeret rozkazał czterem co najcięższym chłopom klęknąć na plecach obalonego , a sam z pomocą dwóch jeszcze junaków począł mu wyłamywać zdrowe prawe skrzydło , aby wygrzebać dłoń , ukrytą pod nim i pod piersiami . Szern , milczący dotychczas pogardliwie , szczeknął z bólu i rzucił się w bok gwałtownie , przewracając gniotących go ludzi , upadł jednakowoż natychmiast , zamroczony potężnym uderzeniem pałki w kark . Teraz wydobyto i drugą rękę i wzięto na powróz . Jeret kopnął leżącego wciąż twarzą na posadzce . — Wstawaj , gadzie ! — krzyknął . Awij uniósł głowę i łypnął krwawymi oczyma , ale nie ruszył się z miejsca . Tedy po trzech ludzi chwyciło za każdą linę , do przegubów dłoni twardo przywiązaną , i bacząc , aby rąk nie złączył , pociągnięto go ku przodowi dachu , skąd było widać plac , mrowiem ludu zaległy . Tutaj Jeret kazał mu założyć widły pod pachy i dźwignąwszy tak przerzucić przez kamienną balustradę , że zawisł na linach ponad przyczółkiem świątyni . Poznano z dołu wielkorządcę i podniesiono ogromny krzyk tryumfu . Niedorostki rzucały kamieniami , które jednak nie dosięgały wysoko zawieszonego — plwano w tę stronę i miotano nienawistne wyzwiska i szyderstwa . Szern nie jęknął nawet . Rozkrzyżowany w powietrzu na przodzie świątyni , z bezwładnie obwisłymi skrzydłami i wygiętymi w tył rękoma , patrzył tylko czworgiem swoich dzikich oczu w tłum , z niesłychaną nienawiścią i wzgardą . Na dach świątyni wszedł Zwycięzca z nieodstępnym Elemem . — Tu jest , tu jest , panie ! — wołał nowy arcykapłan , wiodąc go ku przodowi platformy . Marek wychylił się , a ujrzawszy szerna , cofnął się z nagłym wstrętem , tak ten widok był potworny i ohydny zarazem . — Zdjąć go ! — zakrzyknął . Ludzie , trzymający Awija , ściągnęli go , lubo niechętnie , nie śmiąc się jednak rozkazowi opierać — i przywiedli na postronkach z rozkrzyżowanymi wciąż rękoma przed Zwycięzcę . Elemowi zapłonęły oczy . — Jaką mu śmierć przeznaczasz , panie ? — pytał natarczywie , kręcąc się około kolan Markowych . — Można by go upiec na rożnie albo , co lepsza , rybom dać zjeść … Ty nie wiesz , panie , jak się to robi ? Drze się na nogach mięso na strzępy , aby ryby przywabić , a potem chowa się po pas w wodę … — Precz ! — syknął Marek przez zęby , a potem rozejrzał się wkoło . — Kto go ujął ? — zapytał . Zaległo głuche milczenie . Ludzie oglądali się jedni na drugich ; ci , którzy później przyszli , wskazywali wcześniej przybyłych , aż wreszcie wszystkie oczy zwróciły się na wtuloną w kąt platformy dziewczynę . — Kto go ujął ? — powtórzył Marek . — Ja . Wyszła z ciżby i stanęła przed nim . Tak , jak zdarła była ubranie z siebie , aby szerna nim spowić , stała teraz naga do pasa ; od białych bioder tylko spływała jej do stóp lśniąca i fałdzista fioletowa szata … Marek spojrzał na nią , a ją nagle krwawy oblał rumieniec . Mimowolnym ruchem ściągnęła na pierś rozsypane po barkach włosy , jakby ukryć się w nich pragnąc … — Ty ? — szepnął ze zdumieniem — ty ? ! — Wnuczka Malahudy ! — szemrano poznawszy ją w tłumie . — Arcykapłana starego ostatnia latorośl ! Ona stała tymczasem , patrząc w oczy Zwycięzcy , ze skrępowanym szernem u nóg prawie — i czuła , że pod jego wzrokiem wszystkie siły ją opuszczają . Krew ze zbielałych warg uciekła jej gdzieś do piersi i drgała ckliwymi ciarkami w tętnicach ; nogi nagle zesłabłe już się uginały … Wysiliła jeszcze wszystką wolę , aby nie upaść … Naraz uczuła , że ktoś ją obejmuje ramieniem . — To moja narzeczona — rzekł Jeret , podtrzymując słaniającą się . Żachnęła się i wyrwała z jego objęć z nagle odzyskaną mocą . — Nieprawda ! — krzyknęła — nieprawda ! I złożywszy na piersi ręce , wołała szybko , jakby z najcięższego jakiegoś zarzutu chcąc się oczyścić : — Ty nie słuchaj tego , panie , bo to nieprawda ! Może … niegdyś … istotnie … ale teraz … Zamilkła nagle . — Teraz ? — zapytał Marek , zdumiony tą całą sceną . — Teraz — dokończyła , drżący głos mimowolnie zniżając — teraz ty jeden panem moim jesteś , Zwycięzco , z dalekiej gwiazdy przybyły , którego imię niech będzie błogosławione po wszystkie wieki wieków ! Mówiąc to , osunęła się na kolana i przypadła czołem do jego stóp , zsypując na nie pochyleniem głowy płynne i jaśniejące złoto swych włosów . Tymczasem koło nich szmery jakieś rosły , aż wybuchły nagle burzą zgiełkliwych głosów . Marek , który chciał był właśnie odpowiedzieć klęczącej przed nim dziewczynie , wzniósł głowę i pojrzał dokoła pytającym wzrokiem , nie mogąc ze zmieszanych słów i wykrzyków dobrze wyrozumieć , o co idzie . — Panie ! — ozwał się Elem — lud żąda śmierci Ihezal , wnuczki Malahudy … Marek uczuł , jak dziewczyna w nagłym lęku przylgnęła piersią do jego kolan . — Co ? — rzekł — co ? Czym zawiniła ? Nikt nie odpowiadał . Nagła cisza zapadła , a wszystkie twarze posępne i milczące patrzyły z bezlitosnym wyrokiem w oczach na złotowłosą dziewczynę . Marek spojrzał na Jereta , który — sam byłego arcykapłana krewny — mienił się być przed chwilą jej narzeczonym . Młody wojownik brwi miał zmarszczone i kąsał usta , nie odzywał się jednak ani słowem protestu . — Musi umrzeć — wyrzekł wreszcie Elem . — Musi umrzeć ! — krzyknięto naraz ze wszystkich stron . — Czego wy chcecie od niej ? co zawiniła ? — powtórzył Marek , kładąc obronnym ruchem dłoń na jej włosach . — Nic nie zawiniła — rzekł Elem — ale umrzeć musi . Była sam na sam z szernem — tu wskazał charczącego w powrozach Awija — samowtór z nim była , więc musi umrzeć . — Ależ ona go ujęła ! — krzyknął Marek . — Tak , lecz czyniąc to , była z nim sama tutaj i dlatego musi umrzeć w piasku zakopana . Takie jest prawo . — Takie jest prawo ! musi umrzeć ! — zawołano zewsząd . Zwycięzca zapłonął nagłym gniewem : — Pluję na prawa wasze ! Ja tu dziś prawa stanowię , odkąd uznali ście mnie panem ! Będzie żyła , bo ja chcę tego ! Elem zgiął się w pokorze . — Ty możesz wszystko , Zwycięzco , ale nie zechcesz sam chcieć tego , czego my nie chcemy , aby z krwi naszej dzieci szernom się rodziły ! Ihezal zerwała się gwałtownie . — Ja czysta jestem ! — krzyknęła z płonącymi oczyma , twarzą do tłumu zwrócona — słyszycie , czysta ! Kto śmie … Łkanie zdławiło jej dalsze słowa w gardle . Zakryła oczy i padając znów do kolan Markowych , powtórzyła cichym i błagalnym głosem : — Czysta jestem … Daj na śmierć , Zwycięzco , ale wierz , żem czysta … Marek schylił się i wziął płaczącą jak dziecko na ręce . — Jest pod moją opieką ! słyszycie ? — rzekł . — Nikt jej nie tknie . Ja sam biorę na siebie odpowiedzialność za nią . Szmer przeszedł między zgromadzonymi , ale nikt nie śmiał się sprzeciwić . Marek zaś dodał jeszcze , zwracając się ku Elemowi : — A przede mną ty za nią odpowiadasz ! Jeśli włos jej z głowy spadnie , to ciebie żywcem w piasku każę zakopać ! Mówił twardym , rozkazującym tonem , do którego przywykł już nadspodziewanie w tym krótkim , wśród księżycowych ludzi spędzonym , czasie . Elem schylił się w milczeniu . — A z szernem co każesz zrobić , panie ? — zapytał po chwili . — Będzie żyw tymczasem . Umieścić go w pewnym i dobrym schowaniu . A teraz idźcie stąd wszyscy i zostawcie mnie samym . Platforma opróżniała się szybko . Awija zwleczono na powrozach krętymi schodami i na rozkaz Elema przykuto z rozkrzyżowanymi rękoma , sznury zastępując łańcuchami , w podziemnym skarbcu świątyni , która odtąd miała być mieszkaniem Zwycięzcy , jako jedyny wzrostowi jego odpowiadający gmach w całej osadzie .